uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Ben Bova - Cykl-Droga przez Układ Słoneczny (06) Jowisz

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Ben Bova - Cykl-Droga przez Układ Słoneczny (06) Jowisz.pdf

uzavrano EBooki B Ben Bova
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 205 stron)

BEN BOVA JOWISZ Przełożyła Maria Gębicka - Frąc Prolog: Stacja Orbitalna Gold Trzeba było aż sześciu, żeby go utopić. Niechętnie, z wielkim ociąganiem Grant Archer rozebrał się do naga, jak mu kazali. Ale gdy pchnęli go na brzeg wielkiego zbiornika, wiedział, że nie wejdzie do środka bez walki. Podrasowana gorylica złapała go za prawą rękę; uważała, żeby nie połamać mu kości, lecz mimo wszystko jej silny uścisk sprawiał ból. Dwaj ochroniarze trzymali za lewą rękę, trzeci zła- pał go w pasie, a czwarty oderwał bose stopy od pokładu, więc Grant stracił oparcie i mógł tylko szamotać się w powietrzu. Wszystko odbywało się w absolutnej ciszy. Grant nie wrzeszczał ani nie wołał ratunku, nic błagał ani nie przeklinał. Jedynymi dźwiękami było szuranie butów strażników po meta- lowych płytach pokładu, ich wytężone, urywane oddechy i spa- nikowane, rozpaczliwe dyszenie Granta. Ponury dowódca straży wprawnie złapał w wielkie mięsi- ste łapska jego ogoloną głowę i wepchnął ją do zbiornika wypeł- nionego gęstym, oleistym płynem. Grant zacisnął oczy i wstrzymywał oddech do chwili, gdy klatka piersiowa zagroziła wybuchem. Płonął od środka, dusił się, tonął. Ból był nie do zniesienia. Nie mógł oddychać. Musiał oddychać. Niezależnie od tego, co mu powiedzieli, na najgłęb- szym poziomie jaźni wiedział, że to go zabije. Nie ma powietrza! Nie można oddychać! Odruch wziął górę nad rozsądkiem. Wbrew sobie, wbrew strachowi, Grant otworzył usta, żeby zaczerpnąć tchu. Zakrztusił się. Chciał zawyć, krzyknąć, błagać o pomoc lub miłosierdzie. Lodowaty płyn wypełnił jego płuca. Całe ciało zadrżało, zadygo- tało z ostatnią nadzieją życia, gdy bezlitosne ręce wepchnęły go do zbiornika. Grant tonął, opadał coraz niżej. Otworzył oczy. Na dole paliły się światła. Oddychał! Kasz- lał, krztusił się, jego ciałem wstrząsały niekontrolowane dresz- cze, ale oddychał. Mógł oddychać płynem, który wypełniał płu- ca. Jak zwyczajnym powietrzem, mówili. Kłamstwo, podłe kłam- stwo. Ciecz była ciemna i gęsta, zupełnie obca, wroga, lepka i straszna. Ale oddychał. Opadał w kierunku świateł. Mrugając w ich blasku zoba- czył, że na dole czekają na niego nagie, bezwłose postacie. - Witamy w zespole. - W jego uszach zadudnił sarkastycz- ny głos, niski, powolny, rezonujący echem. Drugi, nie tak głośny, ale jeszcze bardziej basowy, dodał: - W porządku, przygotujmy go do operacji. KSIĘGA I Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił? Daleko od mego Wybawcy słowa mego jęku." Psalm 22 Grant Armstrong Archer III Choć urodził się w jednej z najstarszych rodzin w Orego- nie, Grant Archer wychowywał się w środowisku dalekim od wpływowego. W jednym z najwcześniejszych wspomnień wi- dział matkę w sklepie Good Will, gdy przerzucała sterty używa- nej odzieży w poszukiwaniu swetrów i tenisówek, w których mógłby chodzić do szkoły. Jego ojciec, pastor metodystyczny w niewielkiej dzielnicy podmiejskiej Salem, był człowiekiem powszechnie szanowanym,

ale nie traktowano go zbyt poważnie, bo, mówiąc słowami jed- nej z wdów należących do klubu golfowego, "był biedny jak mysz kościelna". * - Tłumaczenia wszystkich cytatów biblijnych pochodzą z Biblii Tysiąclecia wydanie III poprawione Większość urzędników Nowej Moralności podejrzliwie od- nosiła się do nauki i naukowców, tych "humanistów", którzy często próbowali zadać kłam słowu Pisma Świętego. Nawet oj- ciec radził Grantowi trzymać się z daleka od biologii i innych specjalizacji naukowych, które mogły ściągnąć na niego uwagę śledczych Nowej Moralności. Grant nie widział w tym problemu. Gdy tylko podrósł na tyle, by z podziwem i zdumieniem patrzeć na nocne niebo, za- pragnął zostać astronomem. W szkole średniej, gdzie był najlep- szym uczniem w klasie, zawęził zainteresowania do fizyki czar- nych dziur. Choć ekscytowały go odkrycia na Marsie i na dale- kich księżycach Jowisza, największą ciekawość budziły w nim przedśmiertne drgawki olbrzymich gwiazd. Jeśli zdoła zgłębić mechanizm zakrzywiania czasoprzestrzeni przez zapadające się gwiazdy, może pewnego dnia odkryje sposób umożliwiający lu- dziom wykorzystywanie tych zakrzywień do podróży między- gwiezdnych. Marzył o pracy w obserwatorium astronomicznym po dru- giej stronie Księżyca, o studiowaniu gwiazd po kolapsie w zim- nej i ciemnej głębi kosmosu. A jednak ostrzeżono go, że nawet tam, po drugiej stronie Księżyca, nie brakuje napięć i niebezpie- czeństw. Mimo ostrej krytyki Nowej Moralności i surowych praw narzuconych przez dyrektorów obserwatorium, niektórzy astronomowie nadal kradli czas, by przez wielkie teleskopy po- szukiwać śladów inteligencji pozaziemskiej. Kiedy taka zakaza- na działalność wychodziła na jaw, winni w niełasce wracali na Ziemię, z nieodwracalnie zwichniętymi karierami. Grant tym się nie przejmował. Zamierzał trzymać się z da- leka od kłopotów i unikać konfliktów z wszechobecnymi agen- tami Nowej Moralności, poświęcając się badaniom nad enigma- tycznymi i całkowicie bezpiecznymi czarnymi dziurami. Pilno- wał się, żeby nigdy nie używać strasznego słowa "ewolucja" w odniesieniu do cykli życiowych gwiazd i ich ostatecznej prze- miany w czarne dziury. Donosiciele Nowej Moralności byli wy- czuleni na to niebezpieczne słowo. Jeszcze przed ukończeniem liceum Grant wyrósł na spo- kojnego, szerokiego w ramionach młodzieńca z gęstą strze- cha oiaskowych włosów, które często spadały mu na piwne oczy. Był dobroduszny i uprzejmy; w swoim bezlitosnym systemie rankingowym dziewczęta dawały mu trójc: w porządku jako kumpel, zwłaszcza gdy szło o pomoc w odrabianiu lekcji, ale za nudny, by umawiać się z nim na randki, chyba że w sytuacjach kryzysowych. Wysoki na metr osiemdziesiąt i chudy jak szcza- pa, Grant grał w szkolnej drużynie koszykówki i uprawiał biegi; nie był wybitną gwiazdą, ale godnym zaufania zawodnikiem, który zapewnia spokój ducha trenerowi. W ostatniej klasie zaproponowano mu stypendium w za- mian za czteroletnią pracę w Służbie Publicznej. Przed Służbą nie było ucieczki: każdy absolwent szkoły średniej musiał odby- wać ją co najmniej przez dwa lata, a potem jeszcze przez dwa w wieku lat pięćdziesięciu. Szkolny doradca Nowej Moralności powiedział, że godząc się na okres czteroletni po studiach, Grant otrzyma pełne stypendium na wybranej przez siebie uczelni i dał do zrozumienia, że odpracuje Służbę Publiczną w dziedzinie, w której się kształcił, czyli w astrofizyce. Grant przyjął stypendium i zobowiązanie, stale marząc

o drugiej stronie Księżyca. Rozpoczął studia na Harvardzie i tam, ku rozkosznemu zdumieniu, zakochał się w kruczowłosej bio- chemiczce, niejakiej Marjorie Gold. Dzięki niej po raz pierwszy w życiu poczuł się ważny. W jej towarzystwie cichy, zrówno- ważony, jasnowłosy młody student astronomii czuł, że mógłby podbić wszechświat. Pobrali się na ostatnim roku studiów, choć Grant wiedział, że spędzi cztery lata w obserwatorium na Księżycu. Marjorie w tym czasie miała odbywać swoją Służbę Publiczną w Mię- dzynarodowych Siłach Pokojowych, tropiąc tajne fabryki broni biologicznej w dżunglach Azji Południowo-Wschodniej i Ame- ryki Łacińskiej. Jednakże byli młodzi i ich miłość nie mogła czekać. Pobrali się mimo zastrzeżeń rodziców. - Będę przylatywać z Księżyca co parę miesięcy - powie- dział Grant, gdy leżeli razem w łóżku i rozmyślali o następnych czterech latach. - Wtedy będę brać urlop - obiecała Marjorie. - Przed wypełnieniem zobowiązań będę już miał doktorat. - Dostaniesz posadę na każdym uniwersytecie. - A wtedy możemy zacząć starania o dziecko. - Chłopca. - Nie chcesz mieć córki? - Później. Jak już nauczę się być matką. Wtedy możemy mieć córkę. Grant uśmiechnął się w ciemności sypialni, pocałował Mar- jorie i zaczęli się kochać. Były to bezpieczne dni jej cyklu. Oboje ukończyli studia z wyróżnieniem, przy czym Grant jako najlepszy na roku. Marjorie, zgodnie z oczekiwaniami, zo- stała skierowana do pracy w siłach pokojowych. Grant był wstrząśnięty, gdy dostał przydział nie do obserwatorium po dru- giej stronie Księżyca, ale do Stacji Badawczej Thomas Gold na orbicie Jowisza, ponad siedemset milionów kilometrów od Mar- jorie nawet w czasie maksymalnego zbliżenia do Ziemi. ,...po której stoi pan stronie" Ojciec Granta radził zachować cierpliwość. - Jeśli chcą cię tam wysłać, to muszą mieć powody. Trze- ba pogodzić się z sytuacją, synu. Grant stwierdził, że nie potrafi tego zrobić. Brakowało mu cierpliwości, mimo najżarliwszych modlitw. Jego ojciec był czło- wiekiem potulnym i ustępliwym, i co przez to zyskał? Życie na uboczu i w biedzie oraz protekcjonalne uśmiechy za plecami. To nie dla mnie, powiedział sobie Grant. Wbrew radzie pojednawczego ojca rozpoczął walkę o zmia- nę skierowania, wędrując przez kolejne biura aż do gabinetu re- gionalnego dyrektora północno-wschodniego okręgu Nowej Mo- ralności. - Nie mogę spędzić czterech lat na Jowiszu - upierał się. - Jestem żonaty! Nie mogę być tak daleko przez cztery lata! Poza tym jestem astrofizykiem i na Jowiszu moja specjalizacja nie jest potrzebna. Zmarnuję cztery lata! Jak mam zrobić dokto- rat, kiedy tam nie prowadzi się żadnych badań astrofizycznych? Dyrektor regionalny siedział sztywno wyprostowany na krześle z wysokim oparciem, z łokciami wspartymi na blacie wielkiego dębowego biurka i smukłymi dłońmi złączonymi czub- kami palców. Nazywał się Ellis Beech. Był poważnym Afroame- rykaninem o skórze barwy sadzy. Twarz miał chudą, pociągłą, ze szpiczastym podbródkiem; brązowożółte ponure oczy nie- wzruszenie wpatrywały się w petenta przez całą jego natarczywą, błagalną tyradę. Wreszcie Grantowi zabrakło słów. Nie wiedział, co jeszcze

mógłby dodać. Starał się zapanować nad gniewem, ale był pew- ny, że nadmiernie podniósł głos, zdradzając swoje oburzenie i zdenerwowanie. Nigdy nie okazuj złości, radził mu ojciec. Bądź spokojny, rozsądny. Gniew rodzi gniew; jeśli chcesz, żeby dy- rektor spojrzał na problem z twojego punktu widzenia, postaraj się go nie zrazić. Grant zgarbił się na krześle, czekając na odpowiedź. Dy- rektor nie wyglądał na zrażonego. Grant miał wrażenie, że nie usłyszał nawet połowy z tego, co mu powiedział. Biurko było zarzucone papierami, od cienkich pojedynczych arkuszy po grube tomy w czerwonych oprawach, a ekran komputera migał denerwująco. Było jasne, że Beech jest bardzo ważną i bardzo zajętą osobą, choć jego telefon nie zadzwonił ani razu, od kie- dy Grant przemierzył gruby dywan wyłożonego boazerią gabi- netu. - Miałem lecieć na drugą stronę - wymamrotał, próbując skłonić zadumanego mężczyznę do jakiejś reakcji. - Jestem tego świadom - rzekł wreszcie Beech. I dodał: - Niestety, jest pan potrzebny na Jowiszu. - Jak mogę być pot... - Pozwól, młody człowieku, wyjaśnię panu sytuację. Grant pokiwał głową. - Naukowcy pracują w stacji badawczej na orbicie Jowi- sza od prawie dwudziestu lat - podjął Beech, kładąc leciutki na- cisk na słowo "naukowcy". - Interesują się formami życia od- krytymi na dwóch księżycach planety. - Trzech - poprawił Grant odruchowo. - A poza tym zna- leźli formy życia w atmosferze Jowisza. Beech ciągnął niewzruszenie: - Prace te są niezwykle kosztowne. Naukowcy trwonią pieniądze, które mogłyby zostać spożytkowane na pomoc bied- nym i pokrzywdzonym przez los tutaj, na Ziemi. Nim Grant zdążył coś powiedzieć, Beech ruchem dłoni na- kazał mu milczenie. - Mimo to Nowa Moralność nie sprzeciwia się ich działal- ności. Choć wielu z nich robi wszystko, co w swojej mocy, żeby podważyć prawdą Pisma Świętego, pozwalamy im konty- nuować bezbożne badania. Grant nie uważał za bezbożne badań nad algami i mikroba- mi żyjącymi w skutych lodem morzach księżyców Jowisza. Czy próbę pełnego zrozumienia boskiego dzieła można uważać za bez- bożną? - Dlaczego nie sprzeciwiamy się trwonieniu funduszy i cza- su? - zapytał Beech retorycznie. - Ponieważ Nowa Moralność i bogobojne organizacje w innych krajach muszą wchodzić w kompromis z Międzynarodową Administracją Astronautyczną... i globalną strukturą władzy finansowej, pozwolę sobie dodać. - Kompromis? - zdumiał się Grant. - Fuzja. Synteza jądrowa. Ekonomiczny dobrobyt świata zależy od elektrowni termojądrowych. Bez energii z syntezy nasz świat powróci do nędzy, chaosu i zepsucia, z którego lęgły się wojny i terroryzm we wcześniejszych latach. Dzięki fuzji pod- wyższymy poziom życia nawet największych nędzarzy, zanie- siemy nadzieję i ocalenie w najbardziej zacofane zakątki Ziemi. Grant rozumiał jego racje. - A paliwo do fuzji, czyli izotopy wodoru i helu, pochodzą z Jowisza. - Otóż to. - Beech ponuro pokiwał głową. - Pierwsze elek- trownie termojądrowe wykorzystywały izotopy z Księżyca, ale ich pozyskiwanie okazało się zbyt drogie. Natomiast atmosfera Jowisza jest dosłownie gęsta od paliw termojądrowych. Zauto-

matyzowane czerparki przywożą tony izotopów. - Ale co to ma wspólnego z badaniami naukowymi prowa- dzonymi na orbicie Jowisza? Beech rozłożył ręce, jakby mówiąc: Proszę mnie nie winić. - Kiedy Nowa Moralność wykazała, że fundusze pochła- niane przez badania mogłyby zostać znacznie lepiej wykorzysta- ne na Ziemi, humaniści z MAA i globalni ekonomiści zażądali kontynuowania badań. Zdecydowanie sprzeciwili się zakończe- niu działalności naukowej. Całe szczęście, pomyślał Grant. - W ten sposób doszło do kompromisu: naukowcy mogą kontynuować prace, dopóki będą one finansowane z zysków, jakie przynoszą czerparki. - Paliwa termojądrowe płacą za operacje badawcze - pod- sumował Grant. - Tak, tak właśnie było przez dziesięć ostatnich lat. - Ale co to ma wspólnego ze mną? Dlaczego wysyłacie mnie na Jowisza? - Wiemy, czym zajmują się naukowcy na księżycach Jo- wisza. Ale w ubiegłym roku wysłali sondę na samą planetę. - Wysłali mnóstwo sond na Jowisza. - Ta była załogowa. Grant sapnął ze zdumienia. - Sonda załogowa? Jest pan pewien? Nigdy nie słyszałem o czymś takim. - My również. Zrobili to w sekrecie. - Nie wierzę. Jak mogliby... - Dlatego wysyłamy pana na orbitę Jowisza. Musimy się dowiedzieć, do czego zmierzają ci bezbożni humaniści - rzekł Beech stanowczym tonem. - Mnie? Chcecie, żebym ich szpiegował? - Musimy wiedzieć, co robią i dlaczego nie informują o swoich poczynaniach nawet MAA. - Przecież ja nie jestem szpiegiem. Sam jestem naukow- cem! Poważna twarz Beecha skrzywiła się w grymasie niezado- wolenia. - Panie Archer, z pewnością zakłada pan, iż można być jednocześnie naukowcem i wierzącym. - Tak! Między nauką i wiarą nie ma żadnej fundamentalnej sprzeczności. - Możliwe. Ale tam, w stacji badawczej na orbicie Jowisza, naukowcy robią coś, co pragną przed nami ukryć. Musimy się dowiedzieć, co knują. \ - Ale... dlaczego ja? - Niezbadane są wyroki boskie, mój chłopcze. Został pan wybrany. Proszę pogodzić się z tym faktem. - To zniszczy mi życie - zaprotestował Grant. - Cztery lata bez żony, cztery lata stracone na Bóg wie co. Nigdy nie zrobię doktoratu! Beech ponownie pokiwał głową. - Tak, to ofiara, zdaję sobie sprawę. Ale powinien pan się ra- dować, gdyż to zaszczytne poświęcenie. - Łatwo panu mówić. To moje życie zostanie przewrócone do góry nogami. - Coś panu wyjaśnię - rzekł Beech, stukając czubkiem pal- ca w zasłany papierami blat biurka. - Czy ma pan pojęcie, jak wyglądał świat, zanim Nowa Moralność i inne organizacje prze- jęły władzę polityczną w większości krajów? Grant lekko przesunął się na krześle.

- Było mnóstwo problemów... - Ha! - parsknął Beech. Grant spostrzegł, że jego oczy mają barwę lwich ślepiów. I że Beech patrzy na niego niczym lew na gazelę. - To znaczy, ekonomicznych, społecznych... - Świat był dołem kloacznym! - warknął Beech. - Korup- cja i zepsucie. Brak moralnego przywództwa. Politycy spełnia- jący najdziksze zachcianki grup nacisku, przeprowadzający gło- sowania i walczący o popularność, nie zwracający uwagi na prawdziwe problemy, które narastały i piętrzyły się. - Przepaść między bogatymi i biednymi poszerzała się co- raz bardziej - wyrecytował Grant, wspominając lekcje z liceum. - I to doprowadziło do terroryzmu, zamieszek, zbrodni. - Beech lekko podniósł głos. - Na całym świecie szalały wojny domowe. Terroryści używali broni biologicznej. - Tragedia w Kalkucie. - Trzy miliony ofiar. - I Sao Paolo. - Kolejne dwa miliony. Grant widział filmy w szkole: sterty trupów na ulicach, ra- townicy w skafandrach kosmicznych, mających ich chronić przed śmiercionośnymi czynnikami biologicznymi. - Rządy były sparaliżowane, niezdolne do działania - podjął Beech ostro - dopóki duch boski nie powrócił w korytarze władzy. - Nastąpiło coś w rodzaju cudu, prawda? - mruknął Grant. Beech potrząsnął głową. - To nie był cud, tylko wynik ciężkiej pracy uczciwych, bogobojnych ludzi. Przejęliśmy kontrolę nad rządami na całym świecie, my, Nowa Moralność, Światło Allacha, Święci Aposto- łowie w Europie. - Ruch Nowe Tao w Azji - dodał Grant. - Tak, tak. A dlaczego powiodło nam się wprowadzenie siły i mądrości moralnej na arenę polityczną? Bo religia jest syste- mem dwójkowym. - Jakim? - Dwójkowym. Nakazy religijne opierają się na zasadach moralnych. Jest dobro i jest zło. Nic pośrodku. Nic! W religii nie ma miejsca na krętactwa polityków. Dobro lub zło, czerń lub biel, wejście lub wyjście. System dwójkowy. - Dlatego Nowa Moralność odniosła sukces tam, gdzie za- wiodły inne ruchy reformatorskie - powiedział Grant, akceptu- jąc argumenty Beecha. - Otóż to. Dlatego mogliśmy oczyścić dotknięte plagą prze- stępczości ulice naszych miast. Dlatego mogliśmy rozpędzić wszystkie te samozwańcze grupy, które rzekomo działały w obronie praw obywatelskich, a w rzeczywistości dążyły do uzyskania społecznej aprobaty na wszelkie grzeszne czyny. Dla- tego mogliśmy zaprowadzić ład i zapewnić stabilizację naszemu narodowi - i całemu światu. Grant musiał przyznać, że świat pod bogobojnymi, silnymi moralnie rządami organizacji w rodzaju Nowej Moralności był znacznie lepszy od tego, który znał z lekcji historii - od świata zepsucia i rozpasania. - Działamy w imię Boże - ciągnął Beech z ogniem w oczach, wyprężony jak struna, z dłońmi ułożonymi płasko na biurku. - Karmimy biednych, niesiemy wykształcenie i oświecenie miesz- kańcom nawet najbardziej zapadłych części Azji, Afryki i Ame- ryki Południowej. Ustabilizowaliśmy przyrost naturalny świata bez mordowania nienarodzonych. Podnosimy standard życia naj- biedniejszych z biednych. Grantowi kręciło się w głowie.

- Ale co to ma wspólnego z Jowiszem... i ze mną? Beech surowo zmierzył go wzrokiem. - Młody człowieku, w życiu każdego nadchodzi chwila, kiedy trzeba dokonać wyboru między dobrem i złem. Musi pan zadecydować, po której stoi stronie: Boga czy Mamona. - Nie rozumiem. - Naukowcy na Jowiszu coś knują, coś chcą zachować w sekrecie. Musimy się dowiedzieć, co robią i dlaczego skry- wają przed nami swoje poczynania. - Czy to nie jest zadanie dla MAA? Przecież to oni kierują badaniami naukowymi. - Mamy przedstawicieli w Międzynarodowej Administracji Astronautycznej. - W takim razie dlaczego nie zostawicie tego MAA? Niemal z politowaniem Beech powiedział: - Ceną za wielką władzę jest wielka odpowiedzialność. Chcąc utrzymać stabilność i mieć pewność, że nikt - naukowiec, re- wolucjonista czy szalony terrorysta - nie zagrozi zdobytym z wielkim trudem osiągnięciom, musimy sprawować kontrolę nad wszystkimi razem i każdym z osobna, na całym świecie. - Kontrolować każdego? - Tak. Naukowcy na Jowiszu myślą, że nie podlegają na- szej władzy. Musimy im pokazać, że jest inaczej. Pan został wybrany na agenta, który zapoczątkuje bolesną lekcję. Pan po- może nam dowiedzieć się, do czego zmierzają i w jakim celu. Grant był zbyt skonsternowany, żeby odpowiedzieć. Zro- zumiał, że klamka zapadła. Poleci na Jowisza, aby się dowie- dzieć, co robią naukowcy. Nie wykręci się od tej powinności. Siedział przed biurkiem Beecha z mętlikiem w głowie, roz- darty między poczuciem obowiązku a oburzeniem, że nie ma absolutnie żadnego wpływu na decyzję dotyczącą czterech na- stępnych lat jego życia. Czy tego chce, czy nie, poleci na Jowisza. Z niespodziewanym uśmiechem Beech dodał: - Oczywiście, jeśli szybko wywiąże się pan z zadania, może zdołamy załatwić przeniesienie do innej placówki badawczej, ta- kiej jak obserwatorium po drugiej stronie. - Na Księżycu? - Grant chwycił się słomki. Poważnie kiwając głową, Beech zaznaczył: - W zamian za satysfakcjonujące nas wyniki. Nadzieje Granta zgasły. Kij i marchewka, uświadomił so- bie. Księżyc jest marchewką, która ma zdopingować mnie do zrobienia tego, na czym im zależy. - Na stacji Jowisza będzie pan zdany wyłącznie na siebie - podjął Beech. - Nikt nie będzie znał prawdziwego powodu pańskiego pobytu, a pan nikomu go nie wyjawi. Grant nie skomentował. - Ale nie będzie pan sam, panie Archer. Będzie pan pod stałą obserwacją. - Pod obserwacją? Z nieznacznym uśmiechem Beech oznajmił: - Bóg pana widzi, Archer. Bóg będzie miał baczenie na każ- dy pański ruch, każdy oddech, każdą myśl, która wpadnie panu do głowy. Bezkresny ocean To bezkresny ocean, ponad dziesięć razy większy od całej planety Ziemi. Pod wirującymi chmurami, które pokrywają Jo- wisza od bieguna do bieguna, ocean nigdy nie zaznał światła Słońca ani nie poczuł twardych, ograniczających konturów lądu. Fale nie uderzają w urwiste brzegi, nie ryczą na piaszczystej plaży, bo na ogromnej powierzchni Jowisza nie ma lądu, nie ma

nawet wyspy czy rafy. Grzywacze oceanu przewalają się bez przeszkód, wiecznie. Podgrzewane z dołu przez wrzące jądro planety, szaleńczo zakręcane przez hiperkinetyczny ruch obrotowy Jowisza, dzikie prądy pędzą przez bezkresne rrorze niczym nawałnice wysoko- ściowe w górnych warstwach atmosfety. Długie i potężne fale z szaleńczym rykiem nieustannie okrążają glob. Ocean burzą po- tężne sztormy i tajfuny większe niż całe planety, wyjące z furią przez długie stulecia. To największy, najgłębszy, najbardziej po- tężny, najbardziej dynamiczny i straszliwy ocean w całym Ukła- dzie Słonecznym. Jowisz, największa ze wszystkich planet, objętością prze- wyższa Ziemię ponad tysiąckrotnie, natomiast masą ponad trzy- sta razy. Jest taki wielki, że z łatwością mógłby wchłonąć wszyst- kie inne planety układu. Sama Wielka Czerwona Plama, burza, która szaleje od wieków, jest większa od Ziemi. Plama jest je- dyną charakterystyczną cechą wśród niezliczonych wirów i smug pędzących bez opamiętania chmur. Jowisz składa się głównie z najlżejszych pierwiastków, wo- doru i helu, bardziej przypominając gwiazdę niż planetę. Mimo swojego rozmiaru i masy obraca się wokół osi w niecałe dzie- sięć godzin, a szybki ruch obrotowy powoduje wyraźne spłasz- czenie na biegunach. Jowisz przypomina wielką pasiastą piłkę plażową, spłaszczoną pod ciężarem niewidzialnego dziecka. Pod wpływem szybkiego ruchu planety gruba pokrywa chmur rwie się na pasma i wstęgi o wielu odcieniach: bladożół- te, szafranowo-pomarańczowe, białe, płowożółto-brązowe, nie- bieskawe, różowe, czerwone. Tytaniczne huragany gnają chmury z prędkością setek kilometrów na godzinę. Skąd biorą się kolory chmur? Co leży pod nimi? Od ponad stulecia astronomowie wysyłali sondy w atmosferę Jowisza, lecz ledwo próbniki spe- netrowały wierzchnią warstwę, miażdżyło je kolosalne ciśnie- nie. Ale dociekliwi badacze nie poddali się i z czasem stwierdzi- li, że pięćdziesiąt tysięcy kilometrów - czyli niemal cztery razy więcej niż wynosi średnica Ziemi - pod chmurami leży bezkre- sny ocean prawie jedenastokrotnie większy od całej Ziemi i głę- boki na pięć tysięcy kilometrów. Tworzy go woda przesycona związkami amoniaku i siarki, silnie zakwaszona, lecz tym nie- mniej woda, a w Układzie Słonecznym wszędzie tam, gdzie występuje woda, tam istnieje życie. Czy jest życie w ogromnym, głębokim oceanie Jowisza? Frachtowiec Orał Roberta - Chcesz powiedzieć, że twoja żona z domu nazywa się Gold? - zapytał Raoul Tavalera. Grant pokiwał głową. - Zgadza się. - Tak samo jak stacja badawcza? Tavalera miał długą końską twarz, zęby jakby o parę nume- rów za duże, wodniste wytrzeszczone oczy i krzaczaste czarne brwi. Razem wziąwszy wyglądał na ponuraka. Gęste kręcone włosy na rozkaz srogiej kapitan wiązał w długi kucyk. - To tylko zbieg okoliczności - odparł Grant. - Nie ma żadnego pokrewieństwa. Stacja nosi imię Thomasa Golda, astro- noma z dwudziestego wieku. Brytyjczyka, jak sądzę. - Pewnie Żyda. Grand poczuł, jak brwi wędrują mu w górę. - Oni zawsze zmieniali nazwiska, wiesz, żeby nikt się nie poła- pał, że są Żydami. Pewnie nazywał się Goldberg albo Goldstein. Grant powstrzymał się od komentarza. Siedział z Tavalerą przy jedynym stole w obskurnym, ciasnym kambuzie. Tavalera,

także świeżo upieczony absolwent, był inżynierem i zamierzał odpracować dwa lata Służby Publicznej na pokładzie czerparki. Byli sami; załoga obsadzała stanowiska robocze. Automaty zje- dzeniem i piciem o tej porze były zimne i puste. Porysowane, wyświechtane metalowe grodzie i pokład świadczyły o wielolet- niej eksploatacji frachtowca. Grant poszedł do kambuza, żeby na krótko oderwać się od studiowania informacji dotyczących olbrzymiej planety. Więk- szość czasu w trakcie nużącej podróży do Stacji Badawczej Gold spędzał na nadrabianiu braków w wiedzy o Jowiszu i jego świ- cie księżyców. Tavalera zjawił się chwilę później. Najwyraźniej nie miał nic lepszego do roboty, bo postanowił wciągnąć go w rozmowę. Czy daje do zrozumienia, że Marjorie jest Żydówką? - za- stanowił się Grant. Uważał, że to miły zbieg okoliczności, że 20__________________________________________Ben Bova stacja badawcza, do której się kieruje, nosi to samo nazwisko co jego żona. Uznał to za dobry omen - co oczywiście nie znaczy, że wierzył w omeny. Coś takiego byłoby zabobonem, praktycz- nie grzechem, ale potrzebował czegoś, co podnosiłoby go na duchu w czasie tej długiej, powolnej, nieprawdopodobnie nud- nej podróży do układu Jowisza. Grant myślał, że pomknie do celu na pokładzie jednego z nowych statków o napędzie termojądrowym, które większość drogi pokonywały ze stałym przyspieszeniem, co skracało czas podróży do kilku tygodni. Marzenie ściętej głowy! Absolwenci podróżowali najtańszymi dostępnymi środkami transportu, co znaczyło, że obaj z Tavalerą będą tkwić na tym gruchocie przez ponad pół roku. W największe osłupienie wprawiła go informa- cja, że czas przelotu nie wlicza się do okresu Służby Publicznej. - Służba Publiczna - powiedział cierpko urzędnik Nowej Moralności, kiedy Grant rejestrował się przed wyjazdem - jest dokładnie tym, co słyszysz: pracą dla dobra publicznego. Prze- lot statkiem kosmicznym nie jest służbą, tylko wypoczynkiem. Grant wykłócał się na kolejnych szczeblach administracji aż do samego urzędu państwowego, ale jedynym, co zyskał, była reputacja upierdliwca. Nie pomogły nawet modlitwy. We- dług regulaminu podróż była czasem wolnym i kropka. Ładny mi czas wolny, pomyślał Grant. Roberts był stary i powolny, szary i ponury. Jednostka załogowa obracała się na długiej linie wokół masywnego modułu towarowego, dzięki cze- mu panowała w niej sztuczna grawitacja równa mniej więcej połowie ziemskiej. Kwatery Granta i Tavalery były ciasną klitką wielkości trumny z dwiema kojami wciśniętymi jedna nad drugą w ten sposób, że zaledwie dziesięć centymetrów przestrzeni dzieliło nos Granta od zarwanego materaca Tavalery. Na przygnębiającym, rozlatującym się frachtowcu do prze- wozu rudy nie było miejsca nawet na kapliczkę. Grant odpra- wiał niedzielne modły w zmaltretowanym kambuzie, korzysta- jąc z nagranych nabożeństw ojca i mając nadzieję, że ani Tavale- ra, ani nikt z załogi nie przeszkodzi mu w praktykach religij- nych. Gburowata, siwowłosa kapitan warczała na niego, ilekroć się spotkali. "Nie wchodź nikomu w drogę, mądralo!" - to były Jowisz ________________________________________2J_ najmilsze słowa, jakie od niej usłyszał. Członkowie załogi - trzech mężczyzn i trzy kobiety - całkowicie ignorowali pasażerów. Wszyscy posługiwali się słownictwem, za które na Ziemi stanę- liby przed lokalną komisją obyczajowości. Grant w samotności nagrywał długie wiadomości dla Mar- jorie, czy była w Ugandzie, w Brazylii czy w ruinach Kambodży.

Łączność wideo w czasie rzeczywistym nie była możliwa: ro- snąca odległość między Ziemią a Robertsem powodowała coraz dłuższe opóźnienia w przekazie, udaremniając wszelkie próby przeprowadzenia normalnej rozmowy. Marjorie rzadziej przysy- łała mu wiadomości, ale przecież miała o wiele więcej zajęć. Zawsze wyglądała na zadowoloną i pełną optymizmu. Każdą wiadomość kończyła podaniem ilości godzin dzielących Granta od powrotu na Ziemię. - Trzydzieści dwa tysiące sto siedemnaście godzin i znowu będziemy razem, kochanie - mówiła. - Z każdą sekundą jesteś coraz bliżej mnie. Za każdym razem, gdy myślał o liczbach, był bliski załama- nia i płaczu. Szukał ucieczki w poszerzaniu wiedzy o Jowiszu, godzina- mi przesiadując w ciasnej, obskurnej mesie, metalowym sze- ścianie z trudem mieszczącym przykręcony śrubami stół i czte- ry plastikowe krzesła, chyba najbardziej niewygodne w Układzie Słonecznym. Tam spędzał większość czasu, zostawiając klau- strofobiczny przedział sypialny Tavalerze. Wsuwał się na koję dopiero wtedy, gdy oczy mu się zamykały od ślęczenia przed ekranem w grodzi, połączonym z jego osobistym komputerem. Członkowie załogi od czasu do czasu zachodzili do mesy, ale generalnie nie odzywali się do niego. Tylko kapitan mu prze- szkadzała swoim utyskiwaniem, że zmuszono ją do przewoże- nia darmozjadów. Dla niej był zbędnym bagażem, bezcelowo zużywającym powietrze i żywność. Do Tavalery odnosiła się z większą tolerancją; on przynajmniej był mechanikiem i miał robić w układzie Jowisza coś pożytecznego. Granta uważała za potencjalnego jajogłowca, który będzie bawić się na stacji ba- dawczej, zamiast wykonywać prawdziwą robotę. Grant starał się ignorować jej wrogość i z uporem zajmo- wał się studiami. Chciał przed przybyciem do stacji Gold przy- swoić sobie wszystko, co w owym czasie wiedziano o Jowi- szu. Skoro musiał spędzić tam cztery lata, zamierzał wykorzy- stać czas produktywnie, nie tylko jako szpicel Nowej Moralno- ści. Na zwykle ponurej twarzy Tavalery gościło rozbawienie. Szczerzył wielkie zęby w szerokim uśmiechu. - Ja cię chrzanię, człowieku, chajtnąłeś się z Żydówką. Grant zdusił ogień irytacji. - Ona nie jest Żydówką, a gdyby nawet, to co z tego? Tavalera pochylił się nad wąskim stołem tak mocno, że Grant poczuł jego nieprzyjemny oddech. - Rzecz w tym, że oni nie wierzą w seks po ślubie. Poderwał głowę i zaniósł się długim, szczekliwym śmie- chem. Grant wlepił w niego oczy. O to chodziło w tej rozmo- wie? - zapytał się w duchu. Chciał mnie nabrać na kawał z długą brodą? Śmiejąc się, Tavalera wytknął go palcem. - Żałuj, że nie widziałeś swojej miny, geniuszu! Była niesa- mowita! Grant zmusił się do uśmiechu. - Chyba dałem się nabrać, co? - Pewnie. Pogadali jeszcze przez parę minut, ale Grant wymyślił jakąś wymówkę i pomknął do mesy, żeby wrócić do pracy. Idąc krót- kim korytarzem przez środek modułu mieszkalnego, zastana- wiał się, o co chodziło Tavalerze. Czy coś się kryło pod jego prymitywnymi żartami? Czy rozmowa o Żydach była jakimś sprawdzianem? Nowa Moralność wszędzie ma agentów, czuj- nie wypatrujących wichrzycieli i wywrotowych idei. Może fak-

tycznie mnie obserwują, żeby ocenić, czy będę wiarygodnym szpiegiem? Beech dał do zrozumienia, że będą mieć mnie na oku. Czy Tavalera donosi swoim zwierzchnikom z NM? Najprawdopodobniej Tavalera był tym, za kogo się poda- wał, czyli świeżo upieczonym inżynierem z niedojrzałym poczu- ciem humoru. Grant jednak uznał, że może być donosicielem, informującym najbliższego agenta NM o nieprawomyślnych za- chowaniach. Notka pochwalna dobrze wyglądałaby w jego ak- tach. Podejście Przez ponad tydzień po parę godzin dziennie Grant patrzył, jak spłaszczony glob Jowisza powiększa się powoli, gdy stary, wysłużony Roberts zbliżał się do planety. Minęło go bliskie spotkanie z Marsem; czerwona planeta znajdowała się po drugiej stronie Słońca, kiedy przecinali jej or- bitę. Przez Pas Asteroid przepłynęli tak, jakby go wcale nie było - ani jedna skała, ani jeden kamyk nie pojawił się w polu widze- nia. Radar statku wychwycił kilka dalekich ech, ale żaden obiekt nie był na tyle duży, by zalśnić w promieniach Słońca. Z Jowiszem sprawa przedstawiała się zgoła inaczej. Król planet Układu Słonecznego, dość wielki, by pomieścić w sobie wiele odpowiedników Ziemi, prezentował się spektakularnie. Jak na króla przystało, wędrował po niebie w otoczeniu orszaku. Dzień po dniu Grant z głodem w oczach patrzył, jak cztery naj- większe satelity tańczą wokół swojego pana. Czuł się jak sam stary Galileusz, obserwując kwartet małych światów orbitują- cych wokół kolosalnego, pasiastego globu. Nieświadomie wyniósł codzienne obserwacje do rangi ry- tuału. Szedł do mesy zaraz po śniadaniu, zawsze sam. Nie pragnął towarzystwa, zwłaszcza Tavalery'ego. W mesie pod- łączał palmtop do systemu i uzyskiwał dostęp do kamer stat- ku. Każdy dzień zaczynał od wyświetlania widoku Jowisza w czasie rzeczywistym, bez powiększenia. Chciał widzieć co- raz bliższą planetę taką, jaką zobaczyłby, gdyby przebywał na zewnątrz i patrzył gołym okiem. Dopiero później wczytywał program powiększający i przystępował do dokładniejszej in- spekcji. Jowisz powiększał się z dnia na dzień. Grant zaczął do- strzegać inne, mniejsze księżyce, okrążające masywną bryłę pla- nety: maleńkie kropeczki, nawet przy największym powiększe- niu kamer. Przechwycone asteroidy, nie ulega wątpliwości; drobne światki pojmane przez króla i zmuszone do okrążania jego maje- statu, dopóki nie zbliżą się zbyt mocno i nie zostaną rozerwane przez kolosalną grawitacją. Pewne rzeczy sprawiły mu zawód. Pasma chmur okazały się ciemniejsze i mniej kolorowe, niż się spodziewał. Barwy były stonowane, przygaszone w porównaniu z tymi, które widział na filmach. Zrozumiał, że odcienie zostały sztucznie wzmocnione, żeby wyraźniej pokazać ruch chmur. Nie mógł też dostrzec cien- kich pierścieni nad równikiem Jowisza, niezależnie od usilnych starań. Kamery statku miały za małą rozdzielczość. - Rzuć okiem na Io, mądralo. Grant poderwał głowę i w otwartym włazie mesy zobaczył kapitan. Była to kanciasta, surowa kobieta o szaroblond wło- sach, po wojskowemu ściętych na zapałkę, podkreślających zie- mistą cerę. Jej spłowiały oliwkowo-zielony kombinezon wyda- wał się wymięty, wystrzępiony, bezkształtny. W grubych pal- cach trzymała pusty plastikowy kubek. - Prometeusz wybucha - powiedziała. Po raz pierwszy w czasie długiej podróży przemówiła do niego bez warczenia. Grant był zbyt zaskoczony, żeby coś po-

wiedzieć. Siedział przy stole jak sparaliżowany. Ze zirytowaną miną kapitan podeszła bliżej, pochyliła się nad jego ramieniem i wyszczekała komendy do palmtopa. Ekran na grodzi zamrugał. Ukazał się na nim cętkowany pomarańczo- wo-czerwony glob Io, najbardziej wewnętrzny z czterech du- żych księżyców galileuszowych. - Wygląda jak pizza - mruknęła. Grant zobaczył, że Io faktycznie przypomina pizzę, pokrytą gorącą siarką zamiast serem, przybraną kraterami i wulkanami w miejsce pieczarek czy plasterków kiełbasy. Kapitan wydała kolejne polecenie i widok Io uległ tak szyb- kiemu powiększeniu, że Grantowi niemal zakręciło się w gło- wie. Pomarańczowa od siarki tarcza ostrą krzywizną odcinała się od czarnego kosmosu. Grant dostrzegł brudnożółty pióro- pusz na tle ciemności. - Prometeusz znowu się brandzluje - zaśmiała się kapitan. Ignorując jej grubiaństwo, Grant wreszcie odzyskał głos. - Dziękuję. - Czekaj, nie spiesz się tak do ucieczki. - Wydała następne pole- cenie, pochylając się tak blisko, że Grant poczuł woń jej potu i ciepło ciała. - Cierpliwości. - Wyprostowała się, gdy Io znowu się oddaliła. Grant wbijał oczy w ekran. - Czego mam wypatrywać? - Zobaczysz. Plamisty czerwono-żółty dysk nagle zamrugał. Ułamek se- kundy później Grant zrozumiał, że Io weszła w szeroki, głęboki cień Jowisza. - Daj jej chwilę - wyszeptała kapitan za jego plecami. Grant zobaczył słabą zielonkawą poświatę, upiornie bladą, chorobliwą, jak gasnące światło jakiegoś dziwacznego głęboko- morskiego stworzenia. Zdziwienie odebrało mu mowę. - Cząstki wysokoenergetyczne z magnetosfery Jowisza roz- żarzają atmosferę Io. Światło jest słabe, widać je tylko w cieniu Jowisza. Racja, pomyślał Grant. Gdzieś o tym czytał. Atomy tlenu i siarki wzbudzone przez zderzenia z cząsteczkami magnetosfe- ry. Jak zorze na Ziemi, ten sam mechanizm fizyczny. Ale ogląda- nie zjawiska na własne oczy stanowiło nadzwyczajną premię. - Dziękuję - powtórzył, odwracając się od ekranu. Kapitan wzruszyła ciężkimi ramionami. - Jak byłam w twoim wieku, chciałam zostać naukowcem. Chciałam badać Układ Słoneczny. Szukać nowego życia, dokony- wać odkryć. - Westchnęła ciężko. - Zamiast tego pilotuję tę balię. - To ważna praca. - O tak, z pewnością. - Mówiła z akcentem, którego Grant nie potrafił zidentyfikować. Rosyjski? Polski? - Przez większość czasu komputer kieruje statkiem, a ja nie mam nic innego do roboty, jak tylko pilnować, żeby załoga czegoś nie schrzaniła. Grant nie wiedział, co powiedzieć. - Cóż, teraz przynajmniej od czasu do czasu wożę przy- stojnych młodych mądralińskich - dodała z niespodziewanym uśmiechem. Nagle Grant poczuł się w mesie jak w pułapce. - Uch... - zaczął podnosić się z krzesła. - Mam jeszcze sporo do zrobienia. I muszę wysłać wideogram do żony. Wysy- łam codziennie i... Kapitan roześmiała się na całe gardło. - Tak, naturalnie. Rozumiem, urodziwy mądralo. Nie ma powodów do obaw. Ze śmiechem odwróciła się do ekspresu. - Dopóki działa system rzeczywistości wirtualnej, absolut-

nie nic ci nie grozi, przystojniaczku. Grant opadł na krzesło, gdy podśmiewając się, nalała kawę do kubka i ruszyła do wyjścia. Raptem zatrzymała się i odwróciła. - Przy okazji, na mostku jest bąbel obserwacyjny. Jeśli chcesz popatrzeć na Jowisza bez pośrednictwa kamer, możesz z niego korzystać. Grant zamrugał ze zdziwienia. - Uch... dziękuję - wydukał. - Bardzo dziękuję. Przepra- szam, jeśli... Ale kapitan już szła korytarzem w stroną mostka, zaśmie- wając się pod nosem. Przez długą chwilę Grant siedział sam, zastanawiając się, czy źle ją zrozumiał i czy nie zrobił z siebie głupka. Ale wspo- mniała o systemie VR. Słyszał o używaniu symulacji wirtual- nych do uprawiania seksu. Był pewien, że właśnie o to jej cho- dziło. Pokręcił głową, próbując wyrzucić rozmowę z pamięci. Ja z nią? Zadrżał na samą myśl. Natychmiast zaczął układać ko- lejną wiadomość dla Marjorie, rzecz jasna nie wspominając o rozmowie z kapitan. I, wbrew sobie, zastanawiał się, jaki jest seks wirtualny. Przybycie Wyglądając przez przejrzysty bąbel ze szkłostali, Grant wi- dział, że Jowisz jest nic tylko ogromny, ale też żywy. Weszli już na orbitą. Kolosalna zakrzywiona bryła planety była taka wielka, że nie widział nic innego prócz wstęg i wirów chmur, które z zawrotną prędkością pędziły nad powierzchnią. Chmury zmieniały się i rozkwitały na jego oczach, kołowały w wirach wielkości Azji, poruszały się i pulsowały jak żywe stworzenia. Błyskawice, nagłe eksplozje światła, migotały w chmurach niczym lampy sygnalizacyjne. Grant wiedział, że w tych chmurach jest życie. Ogromne baloniaste stworzenia zwane meduzami Clarke'a, które dryfo- wały na wietrze o sile huraganu. Ptaki, które nigdy nie lądowały, całe życie spędzając w powietrzu. Cienkie jak pajęczyna pająki- latawce, które chwytały mikroskopijne spory. Węglowe makro- cząsteczki łańcuchowe, które powstają w chmurach i dryfują w dół, w kierunku globalnego oceanu. Słowa psalmu, nieproszone, zabrzmiały w jego głowie: Niebiosa głoszą chwałę Boga, Dzieło rąk Jego nieboskłon obwieszcza... 1 była tam Czerwona Plama, kolosalna wirująca burza, więk- sza od całej Ziemi, szalejąca od ponad czterystu lat. Błyskawice mrugały wokół jej obwodu; zdaniem Granta wyglądały jak młó- cące rzęski jakiejś kolosalnej bakterii, która sunie po powierzch- ni gigantycznej planety. Gdzieś na orbicie równikowej wokół Jowisza krążyła Stacja Badawcza Gold, cel jego podróży, największy sztuczny obiekt w Układzie Słonecznym - poza kosmicznymi miastami orbitujący- mi między Ziemią a Księżycem. Mimo swojej wielkości stacja nie była widoczna na tle ogromnej, przytłaczającej przestrzeni Jowisza. Jak abstrakcyjny obraz, pomyślał Grant, patrząc na gnają- ce chmury, bladożółte, rdzawobrązowe, białe, różowe, jasno- niebieskie. Ale dynamiczny obraz, ruchliwy, zmienny, usiany światłem - i żywy. Mars był światem martwym, zimnym i milczącym mimo swoich porostów i starożytnych ruin przy urwisku. Wenus była piecem: ospałym, duszącym, bezużytecznym. Na Europie, Kal- listo i Ganimedesie, bliskich księżycach Jowisza, niemal dorów- nujących wielkością planecie Merkury, pod płaszczami wiecz-

nego lodu istniały kruche ekosystemy mikroskopijnych stwo- rzeń. Ale w pełnych podziwu oczach Granta potężny Jowisz tęt- nił życiem, tryskał energią. Przez cztery dni kapitan stopniowo zwiększała ruch obro- towy statku i teraz moduł mieszkalny krążył wokół pustej ładowni na tyle szybko, by na jego pokładzie wytworzyła się grawitacja niemal równa jednemu g. Po wielu miesiącach życia w grawita- cji o połowę mniejszej, nagły wzrost ciężaru sprawił, że Grant stale czuł się zmęczony, obolały i zniechęcony. Ale nie wtedy, gdy przebywał w bąblu obserwacyjnym. Gdy siedział na jedynym wyściełanym fotelu, patrząc na ogrom Jowisza, jego myśli pędziły jak wielobarwne chmury. Nie miał pojęcia, na czym będzie polegać jego praca, gdy wreszcie spotkają się ze stacją Gold. Z pewnością Międzynarodowa Administracja Astronautyczna nie za- fundowała mu wyjazdu na orbitę Jowisza, żeby studiował pulsary i czarne dziury. Oczywiście, wolałby to robić, ale... Nie, myślał, z fascynacją patrząc na planetę, w układzie Jowisza interesowano się głównie mikroskopijnymi formami życia na zamarzniętej Europie i Kallisto oraz stworzeniami żyją- cymi w atmosferze planety. Do takiej roboty powinni kierować biologów i geologów, nie sfrustrowanego astrofizyka. A jednak Nowa Moralność twierdziła, że naukowcy wysłali statek załogowy w wirujące chmury planety. W sekrecie. Czy to prawda? Co znaleźli? Dlaczego prowadzili prace w tajemni- cy? Naukowcy nie postępują w ten sposób, przekonywał się Grant. Ktoś w Nowej Moralności jest paranoikiem, a ja będę przez cztery lata płacie za jego głupią podejrzliwość. Z narastającą rozpaczą uświadomił sobie, że naukowcy prawdopodobnie każą mu obsługiwać sprzęt do wiercenia w lodzie na powierzchni księżyca. Albo, co gorsza, zostanie po- słany pod lód, w głąb lodowatego oceanu. Ta myśl go przeraża- ła: zamknięty pod lodem, w obcym świecie ciemności bez po- wietrza - z wyjątkiem tego w butlach na własnych plecach. Okropne. Przerażające. - Za trzy minuty rozpoczyna się manewr cumowania. - Głos kapitan popłynął z osadzonej w grodzi kratki głośnika, lekko chrapliwy i płaski. - Zbędny personel ma udać się do swoich kwater albo do kambuza. - Zbędny personel - mruknął Grant, podnosząc się z wy- ściełanego fotela. - To znaczy ja. - I Tavalera, dodał w duchu. W zwiększonej grawitacji ciało reagowało z niechęcią, ociężale. Przez długą chwilę stał w ciasnym bąblu obserwacyjnym, nie zwracając uwagi na bolące nogi, nadal patrząc na Jowisza. Nie widział stacji badawczej; albo nie było jej w polu widzenia, albo była za mała w porównaniu z ogromnym Jowiszem, żeby ją zauważyć. Odwrócił się z ociąganiem i przez niski właz wyszedł na korytarz, który prowadził do kambuza. Tavalcra już tam siedział nad parującym kubkiem. Z wyra- zem zakłopotania na końskiej twarzy wycierał brodę serwetką. Grant zobaczył mokre plamy na przodzie jego kombinezonu. - Uważaj przy piciu - przestrzegł Tavalera. - Przy jednym g płyn leje się znacznie szybciej. Grant pomyślał, że nie potrzebuje ostrzeżenia. Bolące nogi mówiły mu wszystko, co musiał wiedzieć o grawitacji. Klapnął ciężko na krzesło naprzeciwko Tavalery. - Pewnie to nasz ostatni wspólny dzień - powiedział młody inżynier. Grant w milczeniu pokiwał głową. - Dziś rano dostałem przydział. - Mina Tavalery wahała się między zmartwieniem a nadzieją. - To czerparka, jak najbar-

dziej: Glen P. Wilson. Grant milczał. W porannym biuletynie łączności nie było przydziału dla niego. O ile wiedział, miał dostać go po zameldo- waniu się na pokładzie stacji badawczej. - Z tego, co słyszałem, to stary statek, rozklekotany i trzesz- czący, ale dobry. Niezawodny. Ma wysoki wskaźnik wydajności. Zdaniem Granta mówił tak, jakby próbował przekonać sa- mego siebie do czegoś, w co naprawdę nie wierzył. - Dwa lata - mówił - a potem do domu, wolny i bez zobo- wiązań. - To dobrze. - Ty będziesz tutaj przez cztery lata, prawda? - Zgadza się. Tavalera potrząsnął głową jak człowiek, który jest znacznie mądrzejszy. - Wdepnąłeś, co nie? Cztery łata. - Nie będę odrabiać jeszcze dwóch, gdy stuknie mi pięć- dziesiątka - zaznaczył Grant. Z odrobiną złośliwości dodał: - Ale ty tak. Jeśli Tavalera wyczuł jego rozdrażnienie, to nie dał tego po sobie poznać. Machnął długą ręką w powietrzu. - Może tak, może nie. Nim skończę pięćdziesiątkę, mogę być zbyt ważny dla Nowej Moralności, żeby ktokolwiek się mnie czepiał. Grant znowu się zastanowił, czy przypadkiem Tavalera nie sprawdza jego lojalności. Czy nasza rozmowa jest monitorowa- na? - zapytał się w duchu. Podnosząc lekko głos, odparł: - Zawsze uważałem, że Służbę Publiczną powinno wypeł- niać się z przyjemnością. Należy zrewanżować się społeczeń- stwu. To ważne, prawda? Tavalera odchylił się na krześle i spojrzał na niego chytrze. - Tak, pewnie. Ale są rzeczy ważne i ważniejsze. Rozu- miesz, o co mi chodzi? Statek zadrżał. Drżenie było lekkie, ale tak niespodziewane, że obaj natychmiast poderwali głowy. Grant poczuł ostre ssanie w dołku. Tavalera szeroko otworzył oczy. - Manewr cumowania - powiedział po chwili milczenia. - Tak, jasne - przyznał Grant, siląc się na nonszalancki ton. Tavalera podniósł się z krzesła. - Chodź do bąbla obserwacyjnego, popatrzymy. - Ale kapitan powiedziała... Tavalera ze śmiechem ruszył do włazu. - Daj spokój, nie można całymi dniami zachowywać się jak tresowana małpa. Co zrobi, jak nas przyłapie, wyrzuci ze stat- ku? Przy ekranie na grodzi odezwał się brzęczyk. - Wiadomość dla Granta Archera - oznajmił syntetyzowa- ny głos systemu łączności. Wdzięczny za ten przerywnik, Grant powiedział: - Na ekran, proszę. Ekran pozostał pusty. - Komunikat prywatny - uprzedził komputer. Wideogram od Marjorie, pomyślał Grant. Tavalera nie po- zwoli mi obejrzeć go na osobności. Jeśli sam tego nie zrobi, poproszę go, żeby się wyniósł. - Na ekran, proszę - powtórzył. Ku jego zaskoczeniu na ekranie ukazały się bliźniacze godła Międzynarodowej Administracji Astronautycznej i Urzędu Cen- zury Nowej Moralności. Nim zdążył zareagować, godła znikły, a w ich miejscu pojawił się sążnisty dokument z nagłówkiem

TAJNY PRZYDZIAŁ. Grant zobaczył, że Tavalera wytrzeszcza oczy. - Lepiej wrócę na koję i przeczytam go na laptopie - po- wiedział. - Pewnie tak - wykrztusił Tavalera. Gdy Grant go mijał, żeby wyjść na korytarz, dodał: - Nie przypuszczałem, że jesteś agentem NM. - Nie jestem - zaprzeczył Grant, pragnąc, żeby było to prawdą. - Aha, pewnie. Młody inżynier poszedł w kierunku bąbla obserwacyjnego, zaś Grant ruszył do klaustrofobicznego przedziału sypialnego. Gdy usadowił się na wąskiej koi, bardzo uważnie przeczytał zo- bowiązanie do zachowania tajemnicy. Dwa razy. Trzy razy. Miał rozkaz je podpisać. Dokument nie pozostawiał mu wyboru. Jeśli nie podpisze, Nowa Moralność odwoła jego kontrakt w Służbie Publicznej i każe mu wrócić na Ziemię "w czasie odpowiadają- cym przebywającemu na stacji personelowi MAA". To znaczy- ło, że czas przelotu na Jowisza pójdzie na marne. Do tego doj- dzie czas oczekiwania na odesłanie na Ziemię i czas powrotu. Co gorsza, Granta opadło nieodparte wrażenie, że po powro- cie do domu władze przydzielą go do najgorszej, najczarniejszej, najbrudniejszej roboty, jaką tylko zdołają wynaleźć. Urzędnicy NM nie mieli litości dla odszczepieńców i przeciwników. Dlatego podpisał klauzulę tajności. W swojej esencji doku- ment był prosty. Stanowił, że wszystkie informacje, dane, wie- dza i fakty, które zdobędzie podczas pełnienia Służby Publicznej, są sklasyfikowane jako poufne i nie wolno przekazywać ich żad- nej osobie, agencji ani sieci komputerowej. Pod groźbą kary. Grant czuł się jak w potrzasku. Nowa Moralność chciała, żeby donosił, co robią naukowcy; MAA chciała, żeby zobowią- zał się do zachowania tajemnicy. Potem spłynęło na niego olśnie- nie. Te organizacje nie ufają sobie! Być może MAA i Nowa Mo- ralność ponoszą wspólną odpowiedzialność za kierowanie stacją Gold, ale nie mają zaufania jedna do drugiej. Nawet nie darzą się sympatią. 1 mnie pakują w sam środek. Cokolwiek zrobię, znaj- dę się w kłopotach, uświadomił sobie. Pragnąc, żeby obie strony zostawiły go w spokoju, zasta- nawiając się, co takiego tajnego mogą robić naukowcy na stacji Gold, Grant podpisał dokument i - jak nakazywał program praw- ny - przyłożył laptopa najpierw do prawego oka, potem do le- wego, żeby poświadczyć tożsamość. Wszystkie te środki ostrożności wprawiły go w konsterna- cję, zaniepokojenie i wściekłość, ale wywarły także pozytywny skutek. Kiedy Roberts przycumował do stacji kosmicznej i Grant zatargał swoją jedyną torbę podróżną do włazu śluzy, Tavalera pożegnał się z nim z nieznanym dotąd szacunkiem w oczach. To niemalże zabawne, pomyślał Grant. Przez większą część podróży byłem na wpół przekonany, że Raoul jest informatorem Nowej Moralności. Teraz on jest pewien, że ja jestem szpiclem. Prawie się roześmiał, gdy potrząsał ręką Tavalery. Prawie. Uświadomił sobie, że rzeczywiście jest informato- rem Nowej Moralności. Przynajmniej tego po nim oczekiwano. "Witamy w gułagu* Grant wreszcie zobaczył orbitalną stację kosmiczną, w prze- locie, gdy spieszył rękawem transferowym łączącym węzeł do- kujący ze śluzą Robertsa. Ten krótki rzut okiem wprawił go w jeszcze większe zanie- pokojenie. W milczeniu zmówił modlitwę, dziękując Bogu za bezpieczne

przybycie, i dołączył suplikę: "Panie, uczyń mnie godnym po- słannictwa, które mi wyznaczyłeś". Zakrzywiona konstrukcja, widoczna w oknie nad głową, wydawała się ogromna, kolosalna - gigantyczny łuk szarego metalu, matowy i dziobaty po długich latach wystawienia na promieniowanie i pył kosmiczny. Grantowi mignęło wspomnienie z dzieciństwa: rodzice za- brali go do San Francisco, gdzie niewiadomo jak trafili do podej- rzanej, niebezpiecznej dzielnicy miasta w pobliżu olbrzymich, oblepionych błotem przypór Bay Bridge. Oddech uwiązł mu w gardle; przez chwilę wyobrażał sobie, że cały ciężar wielkiego mostu z grzmotem spadł mu na głowę, że plątanina stalowych dźwigarów i wielkie bloki kamienia miażdżą go wraz z rodzica- mi w ich kruchym, otwartym automobilu. Gdy szedł we wnętrzu giętkiej rury, opadło go to samo okrop- ne uczucie: wielkie, grube koło stacji zaraz runie mu na głowę. Znów wstrzymał oddech i przez chwilę czuł się bardzo mały, bardzo bezbronny, bardzo bliski śmierci. Chwila przeminęła. Grant dokończył modlitwę, idąc samotnie przez rurę; był jedyną osobą przesiadającą się z frachtowca do stacji badawczej. Podłoże pod jego butami wydawało się mięk- kie i gąbczaste po wielu miesiącach chodzenia po stalowym po- kładzie. Wszystko w porządku, zapewnił się w duchu. Powie- dział sobie, że w chwili przestąpienia włazu na drugim końcu rury oficjalnie rozpocznie Służbę Publiczną, a wtedy każda se- kunda będzie go zbliżać do końca czteroletniej umowy. Z każdą sekundą będzie bliżej Marjorie, domu i życia, o jakim marzył. Ale zaintrygowało go coś, co dostrzegł w panoramie stacji - coś, czego nie powinno tam być. Po miesiącach studiowania planów w czasie długiego lotu do Jowisza, dobrze zaznajomił się z rozkładem stacji. Stacja Badawcza Gold była masywnym, gru- bym obwarzankiem, mającym ponad pięć kilometrów średnicy. Wykonywała jeden pełny obrót na minutę, wytwarzając sztuczną grawitację niemal dokładnie równą jednemu g, co zapewniało mieszkańcom warunki zbliżone do ziemskich. Grant dostrzegł dziwny dodatek sterczący z obwarzanka, metaliczną soczewkowatą konstrukcję, okrągłą i spłaszczoną jak dysk, połączoną ze stacją jedną smukłą rurą i odstającą od głów- nego korpusu jak oparzony kciuk. Nie powinno jej tu być. Grant znał plany Stacji Gold na pamięć; miesiącami studiował detale projektu i instrukcje obsługi. Na planach nie było żadnego obiek- tu z boku obwarzanka. Nie mogło być. Coś takiego zakłóciłoby obroty stacji i zdestabilizowało ją do tego stopnia, że cała kon- strukcja rozpadłaby się na kawałki. Grant wiedział, że taki wyrostek nie ma prawa bytu, ale przecież widział go na własne oczy. Był tego pewien. Zaintrygowany, niemal zmartwiony, pokonał kilka ostatnich metrów dzielących go od końca tunelu. Musiał lekko pochylić głowę, żeby przejść przez właz prowadzący do stacji. Znalazł się w małej, pustej komorze. Metalowe ściany były porysowa- ne, matowe; podłogę tworzyła metalowa siatka, niegdyś poma- lowana, ale teraz po farbie zostały tylko szare ślady. Czekał na niego wysoki, szczupły mężczyzna w jasnosza- rych spodniach i niebieskiej koszuli z miękkiego weluru. Miał znudzony wyraz na wychudzonej, ascetycznej twarzy. Grant nigdy nie widział takiej jasnej karnacji; mężczyzna wyglądał jak duch. Włosy miał bardzo jasne, niemal białe, rzadkie i proste, sięgające ramion. Choć błyszczało w nich srebro, Grant uznał, że mężczyzna jest tylko trochę starszy od niego. - Grant Archer? - zapytał mężczyzna, wyciągając rękę. Grant pokiwał głową i przełożył torbę z ręki do ręki, żeby

się przywitać. - Jestem Egon Karlstad. - Uścisk miał wyważony: nie za silny, nie za słaby. - Miło pana poznać - Grant usłyszał, jak właz za jego ple- cami zamyka się cicho, potem seria szybkich szczęknięć i łomo- tów poinformowała o odłączeniu się rury. Karlstad wyszczerzył zęby w sardonicznym uśmiechu. - Witamy na Stacji Badawczej Gold. Witamy w gułagu. - Co to jest gułag? - zaciekawił się Grant. - Dowie się pan - odparł Karlstad z rezygnacją. Odwrócił się, żeby przez drugi właz wyjść na długi, szeroki korytarz. Wewnątrz stacja wydawała się większa niż od zewnątrz. Korytarz był przestronny i nawet wyłożony wykładziną, choć wyświechtaną i marnej jakości. Po wielu miesiącach pobytu w sfatygowanym, starym Robertsie Grant cieszył się poczu- ciem przestrzeni i wolności. Mijali ich mężczyźni i kobiety, uśmie- chający się albo mówiący "cześć" do jego przewodnika. Karl- stad nikogo nie przedstawił, tylko stale mówił o tym, co mieści się za mijanymi drzwiami po obu stronach korytarza: laborato- rium hydrodynamiki, zakład kriogeniki, warsztat konserwacji elektroniki i tak dalej. Wielu nazw Grant nie zrozumiał. Wiedział, że znajduje się we wnętrzu obwarzanka, ale z po- wodu ogromu stacji wydawało się, że korytarz jest idealnie pła- ski i prosty, dopiero w dali jakby zakrzywiał się do góry. Cóż, pomyślał, wreszcie będę przebywać we względnie przy- jaznym otoczeniu. I pracować z prawdziwymi naukowcami. Miał wrażenie, że minęło pół godziny, nim Karlstad otwo- rzył nie oznakowane drzwi. - Pański przedział, panie Archer. - Grant. Proszę mówić mi po imieniu. Karlstad zgiął się w lekkim ukłonie. - Dobrze. Ja jestem Egon. Mieszkam dwoje drzwi dalej. - Wskazał ręką w głąb korytarza. Grant pokiwał głową. Karlstad wystukał kod na zamku elek- tronicznym w futrynie drzwi. - Możesz wprowadzić swój kod, oczywiście - powiedział. - Tylko daj znać do biura ochrony. Drzwi rozsunęły się. Przestronny przedział mieszkalny, urzą- dzony funkcjonalnie, bez odrobiny luksusu, przypominał pokój w internacie. Na umeblowanie składało się prawdziwe łóżko, nie koja, biurko, stół, krzesła i półki; była nawet kuchenka ze zle- wem i mikrofalówką. Wyposażenie nie wyglądało na nowe. Wszystko pachniało lekko środkiem dezynfekcyjnym, nawet cienka szara wykładzina. - Dwie ściany to inteligentne ekrany - mówił Karlstad. - Na prawo jest łazienka, a drugie drzwi to szafa. Grant rzucił torbę na łóżko. Fajnie, pomyślał. Naprawdę fajnie. Będzie mi tutaj wygodnie. Karlstad zamknął drzwi i zostawił go samego w nowej kwa- terze. Grant nie zdążył go zapytać o dziwną konstrukcję ster- czącą na obwodzie stacji. Gdy rzucił się na łóżko, żeby wypró- bować sprężystość materaca, przestał o niej myśleć. Ludzie kie- rujący stacją nie budowaliby niczego, co naraziłoby ich na nie- bezpieczeństwo. Przecież nie są szaleńcami. Rozpakowanie skromnego dobytku nie zajęło dużo czasu. Ubrania zapełniły ledwie dziesiątą część pojemnej szafy i szuflad komody. Grant usiadł za biurkiem i podłączył palmtop do ścien- nych ekranów. Najpierw skomponował długą, optymistyczną wiadomość dla Marjorie. Poinformował ją, że bezpiecznie przy- był do stacji, a później pokazał - obracając się na fotelu z kom- puterem z kamerą w ręku - jaka duża i wygodna jest jego nowa

kwatera. Następnie wystosował identyczną wiadomość do swoich rodziców w Oregonie. Ale zaraz potem pomyślał o dziwnej konstrukcji. Mocno spłasz- czony owal, jak gruby dysk. I wielki, co najmniej kilkaset metrów średnicy. To nie dawało mu spokoju. Po wysłaniu wiadomości do rodziców wczytał plany stacji i przejrzał je dokładnie. Nic. W pli- kach palmtopa nie znalazł ani jednej wzmianki o takiej strukturze. - A może to sobie wyobraziłem? - wyszeptał. Pokręcił głową. Widział, był tego pewien. Podłączył się do bazy stacji i wczytał plany. Też nic. Marsz- cząc czoło z frustracji, przewinął pliki stacji. Wiele było opa- trzonych informacją DOSTĘP TYLKO DLA UPOWAŻNIO- NYCH. Wreszcie znalazł to, czego chciał: widoki stacji w czasie rzeczywistym, przekazywane z innych satelitów orbitujących wokół Jowisza. Z początku zahipnotyzowały go satelitarne widoki samego Jowisza, nieskończenie fascynujący kalejdoskop wirujących, zle- wających się kolorów. Oderwanie się od nich i skupienie na szu- kaniu stacji wymagało nie byle jakiego wysiłku woli. Jest. Gruby torus z matowego, dziobatego metalu, mały i kruchy na przytłaczającym tle pstrokatych, rozpędzonych chmur. I to coś w kształcie spodka z jednej strony, połączone z obwarzankiem stacji jedną niewiarygodnie cienką rurą. Grant zamroził obraz na ściennym ekranie i ujął spodek w ramkę, a następnie polecił: - Komputer, wczytaj schemat dla wskazanego obrazu. Bez odpowiedzi. Palmtop mruczał; obraz na ekranie nie uległ zmianie. Zapędzony w kozi róg, Grant wyciągnął klawiaturę wbu- dowaną w biurko, podłączył ją do swojego komputera i wypisał polecenie. Widok chmur zniknął. Grant już chciał uśmiechnąć się zwy- cięsko, gdy nagle zamrugał napis BRAK DOSTĘPU i ekrany zga- sły. - Cholera jasna! - warknął i natychmiast pożałował, że dał się ponieść emocjom. Zresetował palmtop i spróbował jeszcze raz. Stracił poczu- cie czasu, usiłując coś wycisnąć z głupiego systemu kompute- rowego. Niezależnie od starań, każda próba kończyła się komu- nikatem BRAK DOSTĘPU i automatycznym wyłączeniem. Pukanie do drzwi oderwało jego uwagą od zadania. Z chrząk- nięciem irytacji podniósł się z krzesła. Był zaskoczony sztywno- ścią pleców; musiał godziny garbić się nad komputerem. Przed drzwiami stał Egon Karlstad. - Czeka cię spotkanie z kimś wyjątkowym - oznajmił z cie- niem uśmiechu na bladej twarzy. - Doktor Wo chce cię widzieć. - Doktor Wo? - Wo jak wojak. Jest dyrektorem stacji. El supremo. - Chce mnie widzieć? Dlaczego? Karlstad przegarnął ręką srebrzyste włosy. - Nie mam zielonego pojęcia. Nieczęsto mi się zwierza. Ale kiedy dzwoni dzwonek, lepiej się śliń. Grant wyszedł na korytarz i zamknął za sobą drzwi. - Mam się ślinić? - Pies Pawłowa - odparł Karlstad, ruszając korytarzem. - Odruch warunkowy i tak dalej. - Aha, pamiętam... z lekcji biologii. - Jestem biofizykiem, wiesz. - Naprawdę? Co tu robisz? Czy wszyscy biolodzy nic pra- cują na księżycach galileuszowych? Karlstad pomachał ręką do dwóch kobiet idących w ich stronę. - Stacja jest bazą wszystkich prac badawczych na księży-

cach. Tam nie można przebywać dłużej niż po parę tygodni na raz: promieniowanie się kumuluje, rozumiesz. - Tutaj jesteśmy bezpieczni? - Pewnie. Chronią nas magnesy nadprzewodzące, jak w ko- morach burzowych na statkach kosmicznych, tylko większe. Poza tym orbitujemy dość blisko Jowisza, więc jesteśmy wewnątrz pa- sów van Allena, poniżej pola największego promieniowania. - Całe szczęście. - Stwierdzenie roku! Szli korytarzem przez całe kilometry, jak się wydawało. Karl- stad niemal sunął w powietrzu, chudy i blady jak duch, na pozór równie nieważki. Bezbarwna, niematerialna zjawa, pomyślał Grant. Większość mijanych drzwi była zamknięta. Przeszli przez otwartą przestrzeń, najwyraźniej mesę czy kafeterię. Ludzie sta- li w kolejkach i brali tace, nakładali porcje i przechodzili do sto- łów. W powietrzu unosił się apetyczny zapach gorącego jedze- nia i przypraw. Grantowi naprawdę pociekła ślina. - Pora lunchu? - zapytał. - Kolacji - odparł Karlstad. - Twój zegarek spóźnia się o siedem czy osiem godzin. Grant nie zdawał sobie sprawy, że na starym Robertsie obo- wiązywał inny czas. Założył, że jest jednakowy na wszystkich pojazdach kosmicznych. Minęli kolejne otwarte przestrzenie, warsztaty i sale gimna- styczne, a potem długi odcinek z drzwiami umieszczonymi bli- sko siebie. Tutaj wykładzina była nowsza, grubsza, choć tak samo nijako szara jak wszędzie indziej. - Terytorium kierownicze - mruknął Karlstad. Na każdych drzwiach wisiała tabliczka. Wreszcie przystanęli przed tymi z napisem U ZHANG WO DYREKTOR STACJI - Jesteśmy na miejscu - powiedział Karlstad. - Nie wejdziesz ze mną? Karlstad podniósł ręce w udawanym przestrachu. - Chce widzieć ciebie, nie mnie. Ja jestem tylko dostawcą. Poza tym... - wahał się przez ułamek sekundy - im rzadziej widuje się Starego, tym lepiej. Li Zhang Wo Karlstad odszedł, zostawiając Granta samego przed zamknię- tymi drzwiami gabinetu dyrektora. Czując lekkie zdenerwowa- nie, Grant zwinął rękę w pięść, żeby zapukać. Zawahał się. Nie ma się czego bać, powiedział sobie. Nie zrobiłeś nic złego. Poza tym, masz okazję pogadać z samym szefem. Mo- żesz mu powiedzieć, że jesteś astrofizykiem i że ściąganie cię tutaj było pomyłką. Może zdołasz go namówić, żeby odesłał cię na Ziemię albo przynajmniej na Księżyc. Zebrał się na odwagę i lekko zapukał do drzwi. Bez odpowiedzi. Rozejrzał się po korytarzu. Nikogo w zasięgu wzroku. Karl- stad zniknął. Wyglądało tak, jakby nikt nie chciał przebywać w pobliżu gabinetu. Biorąc głęboki oddech, Grant zapukał ponownie, mocniej. Znów bez odpowiedzi. Zastanawiał się, co zrobić. Nagle usłyszał stłumiony głos: - Wejść. Rozsunął drzwi i wszedł. Pokój był przegrzany, w powie- trzu wisiała wilgoć, jak w cieplarni. Grant poczuł kropelki potu nad górną wargą. Mimo gorąca dyrektor był ubrany w bluzę mundurową ze stójką, zapiętą pod samą szyję. Gabinet prezentował się dość skromnie. Grant uznał, że jest

nie większy od jego kwatery. Stało tutaj duże biurko z lśniącego metalu, z wbudowanym ekranem komputerowym; pustą płasz- czyznę blatu ożywiał jedynie wazon z delikatnymi czerwonymi i białymi chryzantemami, dość osobliwy w tym miejscu. Przed biurkiem stało krzesło z nierdzewnych stalowych rurek z płową tapicerką, a w kącie mały owalny stół konferencyjny z czterema sztywnymi plastikowymi fotelami. Ekran ścienny za biurkiem ukazywał surową pustynię, jałową przestrzeń piasku ciągnącą się po horyzont w palących promieniach słońca. Na ten widok Grantowi zrobiło się jeszcze bardziej gorąco. Pozostałe ściany były puste. Jedyną ozdobę pokoju stanowił paradoksalny wazon z kwiatami na dyrektorskim biurku. Na pewno nie są prawdziwe, pomyślał Grant. Nikt nie tra- ciłby czasu i środków na hodowanie kwiatów na stacji. A jednak chryzantemy wyglądały w miarę naturalnie. A wazon o wdzięcz- nym kształcie, orientalne dzieło sztuki, przypominał eksponat muzealny. Nie odrywając wzroku od ekranu komputera, doktor Wo szorstkim gestem wskazał krzesło przed biurkiem. Grant usiadł posłusznie, myśląc, że dyrektor bawi się w starą grę "kto tu rządzi": udaje, że jest taki zapracowany, iż nie ma czasu nawet się przywitać. Znał ludzi takiego pokroju ze szkoły i urzędów Nowej Moralności. W porządku, pomyślał. Gdy tylko podniesie głowę, powiem mu, że jestem astrofizykiem i powinienem być na Księżycu. Dość szpiegowania i klauzul tajności. Czując pot we włosach, wpatrywał się w twarz doktora Wo i czekał, aż dyrektor raczy go zauważyć. Była to twarz mię- sista i szeroka, z grubymi rysami i małymi węgielkami oczu osa- dzonymi głęboko pod brwiami tak cienkimi, że praktycznie nie było ich widać. Skóra miała kolor starego pergaminu. Nad górną wargą rysowała się wąska kreska ciemnych wąsów. Trudno było określić kolor jego krótko przystrzyżonych włosów; Grant uznał, że są popielate. Duża i kanciasta głowa wydawała się za ciężka nawet w zestawieniu z potężnymi ramionami, opiętymi materiałem bluzy. Wreszcie doktor Wo oderwał oczy od ekranu i wbił je w Granta. Płonęły jak rozżarzone węgle. - Słyszałem pukanie za pierwszym razem. - Głos brzmiał chrapliwie, jakby dyrektor chorował na zapalenie gardła. Grant zamrugał ze zdziwienia. - Kiedy nikt nie odpowiedział, pomyślałem... - Jest pan człowiekiem niecierpliwym - rzucił Wo oskarży- cielsko. - Niedobrze jak na kogoś, kto chce zostać naukowcem. - Nie... nie sądziłem, że pan usłyszał. - Jest pan również zbytnio ciekawy. To może panu zaszko- dzić. - Wo dźgnął palcem w ekran na biurku, jak oskarżyciel wyłuszczający swoje racje. - Nieuprawniony personel nie ma dostępu do pewnych sekcji stacji, pan jednak zaraz po wejściu na pokład próbował wtykać w nie wścibski nos. Dlaczego? - No... wydawało mi się dziwne, sir, umieszczanie dodat- kowej konstrukcji z boku koła bez równoważenia jej niczym po drugiej stronie. - Aha, jest więc pan konstruktorem? Grant skrzywił się wewnętrznie, słysząc jego ton. Dyrek- tor mówił z wysiłkiem, jakby każde słowo opłacał bólem. - Nie, sir, ale to mnie zaciekawiło. Wo parsknął niecierpliwie. - Lepsi od pana to projektowali. I kiedy na ekranie ukazuje się komunikat o odmowie dostępu, powinien pan skierować swoją ciekawość gdzieś indziej. Zrozumiano?

- Tak jest. Ale jeśli można, chciałbym... - Włączył pan wszelkie możliwe alarmy, próbując zdobyć poufne informacje. - Nie wiedziałem, że tutaj robi się coś tajnego - Grant jesz- cze nie skończył mówić, gdy uświadomił sobie, że kłamie. Prze- cież znalazł się tutaj z powodu sekretów. - Nie wiedział pan? Czy nie podpisał pan klauzuli tajności? - Tak, ale myślałem... - Myślał pan, że to tylko papierek? - Wo pochylił się, kła- dąc pięści na biurku. Miał potężne race; grube nadgarstki i przed- ramiona pęczniały w rękawach bluzy. - Kolejny bezsensowny zakaz wymyślony przez biurokratów kierujących stacją? - Nie, sir. Ale co do mojego przydziału... - Został pan skierowany na tę stację. Pod moje kierownic- two. Będzie pan postępować zgodnie z warunkami sygnowanej klauzuli tajności. To obowiązek. Nie ma wyjątków. - Nie... - Grant z trudem przełknął ślinę - nie skojarzyłem klauzuli tajności z komunikatem o braku dostępu. Jak pan po- wiedział, sir, górę wzięła ciekawość. Wo patrzył na niego zimno przez długą chwilę. Wreszcie powiedział: - Dobrze. Uwierzę na słowo. Ale ochrona będzie miała pana na oku. Grant wiedział, kiedy zachowywać się potulnie. - Przepraszam, jeśli sprawiłem jakieś kłopoty, ale widzi pan, jestem astrofizykiem i nie rozumiem, co tutaj robię. - To pański problem, mądralo. Proszę natychmiast zgłosić się do szefa ochrony, który zaznajomi pana z obowiązującymi na stacji protokołami bezpieczeństwa. -Ale... - Natychmiast, powiedziałem! Co pan tu jeszcze robi? Pro- szę iść do biura szefa ochrony. Zrozumiano? Grant zerwał się na nogi i ruszył do drzwi. - Zły początek, Archer - wycedził dyrektor. Grant odwrócił się i zobaczył, że Wo lekko odsunął fotel od biurka. Był to elektryczny wózek inwalidzki. Pod długą bluzą dyrektor nosił śmieszne zielone spodenki w szkocką kratę. Jego nogi, żałośnie chude, wyniszczone, pokryte bliznami i powykrę- cane, zwisały bezużytecznie z fotela. Wyglądał jak gnom czy troll z bajek dla dzieci. Jeśli doktor Wo przejął się zaszokowaną miną Granta, to tego nie okazał. - Niech pan wróci na właściwe tory i nie próbuje z nich schodzić - warknął. - Bo jak nie... - Tak jest - powiedział Grant. - Rozkaz. Na zewnątrz, w przyjemnym chłodzie korytarza, Grant uświadomił sobie, że Wo nie dał mu szansy na poproszenie o przeniesienie na Księżyc... ani gdziekolwiek indziej, skoro o tym mowa. Czuł się okropnie. Zastanowił się, gdzie może się mieścić przeklęte biuro ochrony. Wiedział, że gdzieś w koryta- rzu; tylko jeden główny korytarz biegł przez koło stacji. Ale sta- cja była wielka. Grant zdał sobie sprawę, że może go czekać godzinny marsz. Wokół panowała cisza i spokój; nie było nikogo, kogo mógł- by zapytać o drogę. Nagle zauważył wideofon na ścianie. Wczytał plan stacji i znalazł biuro szefa ochrony, niejakiego Lane'a O'Ha- ry. Biuro leżało kilkadziesiąt metrów dalej w głębi korytarza. Grant zapukał do drzwi z nazwiskiem O'Hara. - Wejść. Pokój był znacznie mniejszy od gabinetu dyrektora. Grant

uznał, że to poczekalnia: stało tu tylko małe biurko, a przed nim krzesło z prostym oparciem. Za biurkiem siedziała rezolutna mło- da kobieta. Naprzeciwko wejścia znajdowały się drzwi bez żad- nego napisu. Tam musi mieścić się gabinet O'Hary, pomyślał. - Nazywam się Grant Archer. Dyrektor przysłał mnie do pana O'Hary. - Panny O'Hara - poprawiła. - To ja. - Dziewczyna pod- niosła się z krzesła i wyciągnęła rękę nad biurkiem. Była co naj- mniej dwa centymetry wyższa od Granta. Grant, zaskoczony, ujął jej dłoń. - Pani jest szefem ochrony? - Lane O'Hara... Elaine, jeśli zajrzeć do aktu chrztu. - Aha - bąknął. Lane O'Hara była nie starsza od niego, szczupła jak wierzbo- wa witka. Strój, swobodny szary golf i błyszczące spodnie z czar- nej skóry, z rzędami matowoszarych metalowych nitów na zewnętrz- nych szewkach, podkreślał jej chłopięcą figurę. Miała elfią twarz z wysoko zarysowanymi kośćmi policzkowymi, zadartym nosem, trochę szpiczastym podbródkiem i pełnymi ustami wygiętymi w uprzejmym uśmiechu. Jej jasnozielone oczy też były uśmiechnię- te. Kasztanowe włosy wiązała w ciasny kok z tyłu głowy. - Czego się pan spodziewał? - zapytała. - Wielkiego brutal- nego gliniarza? - Mówiła z akcentem, jakiego Grant dotąd nie słyszał: czarującym, melodyjnym. - Chyba tak - odparł z uśmiechem, gdy skorzystał z zapro- szenia i usiadł na krześle przed biurkiem. - Och, takich też mamy - zapewniła, siadając na małym obrotowym fotelu. - Na stacji tej wielkości przydaje się paru osiłków. Grant wyobraził sobie srogich, krzepkich ochroniarzy, zna- nych mu z czasów szkolnych. - Dyrektor wściekł się - podjęła lekkim tonem - że szperał pan w planach stacji, próbując się dowiedzieć, co jest w anek- sie. - Byłem ciekaw... - Oczywiście. Każdy jest. Ale w tej kwestii dyrektor jest ciut przewrażliwiony. Wie pan, to jego projekt specjalny. - Nie wiedziałem. - Skąd mógł pan wiedzieć, skoro przybył pan ledwie godzi- nę temu? - wzruszyła szczupłymi ramionami. - Proszę posłu- chać, jestem zobowiązana do przeprowadzenia standardowego szkolenia dotyczącego ochrony i nic na to nie poradzimy. Posta- ram się zrobić to dość szybko, żeby skończyć przez zamknię- ciem kafeterii. - Która jest tutaj godzina? O'Hara współczująco potrząsnęła głową. - Nie dali panu czasu nawet na spojrzenie na zegarek, praw- da? Grant polubił szefową ochrony i doszedł do wniosku, że odprawa sprawi mu dużą przyjemność. "Nasi intelektualni kuzyni" Nie sprawiła. Zaraz po przejściu do regulaminów bezpie- czeństwa stacji O'Hara przybrała ściśle oficjalną pozę. Wczyta- ła na ekrany ścienne oszałamiający zestaw zasad i zakazów, po- tem maglowała Granta przez czas, który wydawał mu się cią- gnąć godzinami. Wreszcie przyznała niechętnie: - To chyba wystarczy. - Dopiero wtedy poinformowała go, że za kwadrans kafeteria przestaje wydawać kolację. - Nie wiem, gdzie to jest.

- Proszę skręcić w prawo za drzwiami i iść przed siebie. Grant podniósł się z krzesła, ścierpnięty po długotrwałym siedzeniu. - Radzę się pospieszyć - powiedziała O'Hara. -A pani nie będzie jadła? Westchnęła ciężko. - Mam nadzieję, że będę, ale mam robotę do skończenia. No, proszę zmykać! Grant ruszył prosto do kafeterii, zatrzymując się tylko raz, by skorzystać ze ściennego telefonu i dokładnie określić swoje położenie. Pomyślał, że równie dobrze mógłby kierować się słuchem, gdy zbliżył się do zatłoczonej, hałaśliwej stołówki. Po raz pierw- szy od opuszczenia Ziemi znalazł się w znajomym otoczeniu. Gdy poczuł zapach jedzenia, prawdziwego, gotowanego, nie porcji odgrzewanych w mikrofalówkach, jak na pokładzie Ro- bertsa, niemalże łzy zakręciły mu się w oczach. Kafeteria zajmowała otwartą przestrzeń po obu stronach głównego korytarza. Pod zakrzywionymi grodziami po obu stro- nach stały długie lady i automaty do wydawania jedzenia. Kilku spóźnialskich przesuwało się wzdłuż nich, nakładając na tace wybrane potrawy. Ludzie lawirowali pomiędzy stolikami, wy- bierając miejsca, szukając znajomych. Grant uświadomił sobie, że nie zna nikogo w tym tłumie. Połowa miejsc nie była zajęta, ale w kafeterii musiało przebywać ze sto osób, rozgadanych, śmiejących się hałaśliwie. I obcych. Nagle zauważył Egona Karlstada, siedzącego w towarzy- stwie dwóch kobiet i muskularnego ciemnoskórego mężczyzny. Przy tym stoliku nie było wolnych miejsc, więc Grant ponuro przesuwał się w kolejce, pewien, że będzie jeść samotnie albo z nieznajomymi. Jego nastrój szybko się poprawił, kiedy zoba- czył wybór apetycznych potraw. Niewątpliwie ich podstawę sta- nowiła soja i syntetyki, ale warzywa wyglądały na jędrne i świe- że, a owoce jak z rajskiego ogrodu, soczyste i kuszące. Kwiaty na biurku Wo są prawdziwe, uzmysłowił sobie. Muszą tu mieć wielkie farmy hydroponiczne. Ustawił dania na tacy, dodał największy kubek z mlekiem sojowym z automatu i ruszył przez labirynt stolików, szukając miejsca. - Archer! - ktoś zawołał. - Grant! Tutaj. Odwrócił się i zobaczył machającego do niego Karlstada. Z radością skręcił w jego stronę. - Nie chciałem przeszkadzać... - wymamrotał kulawo, gdy stanął przy stole. Nadal wszystkie cztery miejsca były zajęte. - Bzdura - parsknął Karlstad. Gwałtownym ruchem przy- sunął krzesło od sąsiedniego stolika, strasząc parę pogrążoną w głębokiej dyskusji. Grant ostrożnie położył tacę na blacie i opadł na krzesło. - Dzięki. Zdjął talerze i kubek, a potem - widział, że inni tak robią - wsunął tacę pod krzesło. Zaczął odmawiać pospieszną, mil- czącą modlitwę, ale Karlstad mu przeszkodził. - Ursula van Neumann - powiedział, wskazując nadąsaną walkirię, która siedziała na lewo od Granta. Blondynka uśmiech- nęła się krzywo, jakby bolał ją ząb. - Jest jednym z najlepszych specjalistów komputerowych. Masz problem z symulacją albo analizą, idź do Ursuli. Kobieta ponuro pokiwała głową. - Mówi to tylu ludziom, że zawsze mam pełne ręce roboty. Nim Grant mógł coś powiedzieć, Karlstad odwrócił się w stronę drugiej kobiety, drobnej brunetki o orientalnej urodzie,

z twarzą okrągłą i płaską jak patelnia. - Tamiko Hideshi, fizykochemik. - Do mnie przyjdziesz - powiedziała Hideshi z iskrami w ciemnych oczach - gdy będziesz miał problem ze zrozumie- niem procesów chemicznych zachodzących w oceanie Europy. Wszyscy przy stoliku roześmieli się, z wyjątkiem Granta. - Chyba nie złapałem żartu - przyznał. Hideshi delikatnie dotknęła jego ramienia. - Żart polega na tym, że nikt nie rozumie procesów che- micznych zachodzących pod tym cholernym lodem. Specjaliści babrają się tam od ponad dziesięciu lat, a wcześniej przez trzy- dzieści ślęczeli nad danymi z automatycznych sond, i nadal nie jesteśmy w stanie dojść z tym do ładu. - Aha, rozumiem. - A ten wielki osiłek - powiedział Karlstad, wskazując kciu- kiem czarnego mężczyznę - to Zareb Muzorawa. Hydrodyna- mika. - Przyjaciele mówią mi Zeb - rzekł Muzorawa cichym, wy- ważonym tonem. Patrząc na muskularnego mężczyznę o ciemnobrązowych zaczerwienionych oczach, z ogoloną głową i paskiem zarostu wzdłuż krawędzi szczęki, Grant spodziewał się, że jego głos będzie przypominać warczenie lwa, ale brzmiał łagodnie i do- brotliwie. Muzorawa uśmiechnął się i dzikość jego brodatej twa- rzy rozpuściła się w cieple życzliwości. Muzorawa był ubrany w wygodny, miękki sweter z golfem i czarne spodnie z metalowymi nitami na szewkach, podobne do tych, jakie nosiła Lane O'Hara. Van Neumann miała na sobie swobodną sukienkę bez rękawów, z głębokim dekoltem uwy- datniającym bujne piersi, a Hideshi wystrzępiony oliwkowo-bury kombinezon. Grant powiedział: - Cieszę się, że mogłem was poznać. - Chciał nabrać sałat- kę na widelec, ale Hideshi mu przeszkodziła. - Jaka jest twoja dziedzina? - Jestem astrofizykiem. - Astrofizykiem? Przytaknął. - Specjalizuję się w badaniach kolapsów grawitacyjnych. Wiecie, supernowe, pulsary, czarne dziury... takie rzeczy. - Do licha, więc co tutaj robisz? - zapytała van Neumann. - Dlaczego doktor Wo cię wybrał? - zainteresował się Karl- stad. Grant mógł tylko wzruszyć ramionami. - Odpracowuję Służbę Publiczną. Nie sądzę, by doktorowi Wo zależało konkretnie na mnie; jestem po prostu absolwentem skierowanym tutaj przez dział kadr. Karlstad domyślnie pokiwał głową. - Zapchajdziura. Muzorawa był innego zdania. - Nie byłbym taki pewien. Dyrektor zawsze starannie do- biera personel. Bardzo starannie. Nikt nie przybywa na tę stację, o ile on tego nie chce. Grant wiedział, że to nieprawda. Został tu przysłany, żeby szpiegować doktora Wo i innych naukowców. Może Wo o tym wie, pomyślał nagle. Dlatego jest taki wkurzony. Van Neumann ze zmartwieniem ściągnęła brwi. - Nic ma tutaj roboty dla astrofizyka, to pewne. Grant powiódł wzrokiem po czterech towarzyszach, re- prezentujących biofizyką, inżynierię komputerową, fizykoche- mię i hydrodynamikę. Czy ich specjalizacje o czymś świadczą?