uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 742 575
  • Obserwuję758
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 020 406

Ben Bova - Cykl-Droga przez Układ Słoneczny Wojny Asteroidów (02) Skalne szczury

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :926.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Ben Bova - Cykl-Droga przez Układ Słoneczny Wojny Asteroidów (02) Skalne szczury.pdf

uzavrano EBooki B Ben Bova
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 25 osób, 31 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 182 stron)

BEN BOVA SKALNE SZCZURY Dla Charlesa N. Browna i zespołu Locusa Każdy zabija kiedyś to, co kocha Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali. Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni, Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali. Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem, Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali! Jeden zabija miłość, gdy jest młody, Inny - gdy starość ku ziemi go chyli; Jeden rękami Pożądania dławi, Inny - rękami Złota podstępnymi. Najczulszy noża ostrego dobędzie I śmierć przynajmniej w nagłej zada chwili. Oscar Wilde Ballada o więzieniu w Reading' ' Oscar Wilde „Ballada o więzieniu w Reading". Tłum. Włodek. Wydawnictwo Literackie, Kraków, 1976 Prolog: Selene Na widok wkraczającego na przyjęcie weselne Martina Humphriesa, niezapowiedzianego i niezaproszonego, Amanda ścisnęła mocno ramię swego męża. Wszyscy obecni w barze Pelikan umilkli. Tłum, który hała- śliwie gratulował Amandzie i Larsowi Fuchsowi, rzucając spro- śnymi żartami i racząc się „sokiem księżycowym", zastygł, jakby ktoś zalał knajpę ciekłym azotem. Fuchs lekko poklepał żonę po ręce obronnym gestem, po czym skrzywił się na widok Humph- riesa. Nawet Pancho Lane, która nigdy nie traciła animuszu, stała przy barze z drinkiem w jednej dłoni, drugą zwijając w pięść. Pelikan nie był miejscem w stylu Humphriesa. To był bar dla robotników, spelunka w norach podziemnych tuneli i komór, gdzie przychodzili w poszukiwaniu rozrywki i towarzystwa in- nych lunonautów mieszkańcy Księżyca. Garniturowcy, jak Hum- phries, pijali w eleganckim barze w Grand Plaża, z resztą kadry kierowniczej i turystami. Humphries najwyraźniej nie był świadom tej wrogości i czuł się całkowicie swobodnie w morzu nieprzyjaznych spojrzeń, choć wyglądał, jakby był tu zupełnie nie na miejscu, mały człowieczek z nienagannym manicure, w idealnie skrojonym garniturze z impe- rialnego błękitu pośrodku młodych, hałaśliwych górników i opera- torów traktora w wystrzępionych i wyblakłych kombinezonach, noszących kolczyki z kamieni pochodzących z asteroid. Nawet ko- biety wyglądały na silniejsze i bardziej muskularne niż Humphries. Jeśli nawet okrągła, różowa twarzyczka Humphriesa wyglą- dała na łagodną i przyjazną, jego oczy mówiły coś wręcz prze- ciwnego. Szare i bezlitosne, jak odłamki krzemienia, miały iden- tyczny kolor jak skała, z której były ściany i niski sufit samego podziemnego baru. Przeszedł prosto przez cichy, niezadowolony tłum i podszedł do stolika, przy którym siedzieli Amanda i Fuchs. - Wiem, że nie zaprosiliście mnie na wasze przyjęcie - rzekł spokojnym, mocnym głosem. - Mam nadzieję, że wybaczycie mi wtargnięcie. Zostanę tylko minutkę. - Czego chcesz? - spytał Fuchs, nadal marszcząc brwi i nie ruszając się z krzesła obok żony. Był krępym, ciemnowłosym mężczyzną, o potężnym torsie oraz krótkich ramionach i nogach, potężnie umięśnionym. Malutki kolczyk w jego uchu był diamen- cikiem, który kupił jeszcze za studenckich czasów w Szwajcarii.

- Twojej żony - odparł z pełnym smutku uśmiechem Hum- phries - ale już wybrała ciebie, a nie mnie. Fuchs uniósł się powoli z krzesła, zaciskając grube palce w pięści. Wszyscy obecni w barze utkwili w nim wzrok i nie spusz- czali z oka. Amanda przeniosła wzrok z Fuchsa na Humphriesa i z po- wrotem na Fuchsa. Wyglądała na bliską paniki. Była olśniewa- jąco piękną kobietą, z niewinną twarzą o szerokich oczach i ku- sząco zaokrąglonej figurze, która sprawiała, że mężczyźni zaczy- nali fantazjować, a kobiety spoglądać z niekłamaną zazdrością. Nawet w zwykłym białym kombinezonie wyglądała niesamowi- cie seksownie. - Lars - wyszeptała Amanda. - Proszę. Humphries uniósł obie dłonie w przepraszającym geście. - Może źle się wyraziłem. Nie przyszedłem tu, żeby się bić. - To po co przyszedłeś? - spytał Fuchs niskim, zachryp- niętym tonem. - Żeby dać wam mój prezent ślubny - odparł Humphries i znów się uśmiechnął. - Żeby pokazać, że nie żywię wobec was żadnych nieprzyjaznych uczuć... że tak powiem. - Prezent? - spytała Amanda. - Jeśli go ode mnie przyjmiecie - rzekł Humphries. - Co to jest? - spytał Fuchs. - Starpower 1. Błękitne jak porcelana oczy Amandy otwarły się tak szero- ko, że dało się dostrzec białka. - Statek? - Jest twój, jeśli tylko go przyjmiesz. Zapłacę nawet za naprawy niezbędne, żeby znowu był sprawny. Tłum poruszył się, westchnął, zamruczał. Fuchs spojrzał na Amandę, zobaczył, że jest porażona propozycją Humphriesa. - Możecie go użyć - mówił dalej Fuchs - by powrócić do Pasa Asteroid i zacząć eksploatację. Jest tam mnóstwo skał, które można zająć i wykorzystać. Fuch był pod wrażeniem, wbrew sobie. - To bardzo... bardzo hojnie z pana strony. Humphries znów się uśmiechnął. Machając niedbale dłonią, rzekł: - Nowożeńcom przyda się jakieś źródło dochodu. Lećcie i zajmijcie parą skał, przywieźcie rudę i będziecie ustawieni na całe życie. - Bardzo hojnie - mruknął Fuchs. Humphries wyciągnął rękę. Fuchs zawahał się przez sekun- dę, po czym ujął ją w swoją wielką łapę, całkowicie ją obejmu- jąc - Dziękuję panu, panie Humphries - rzekł, energicznie po- trząsając ręką Humphriesa. - Bardzo panu dziękuję. Amanda milczała. Humphries uwolnił rękę i bez słowa wyszedł z baru. Tłum poruszył się i rozległy się dziesiątki rozmów naraz. Kilka osób otoczyło Fuchsa i Amandę, gratulując im i proponując swoje usługi w charakterze załogantów. Właściciel Pelikana ogłosił drinki na koszt firmy i tłum ruszył w stronę baru. Pancho Lane przecisnęła się przez tłum i drzwi, wychodząc na korytarz, gdzie Humphries podążał w stronę ruchomych schodów prowadzących w dół, do jego apartamentu na najniższym pozio- mie Selene. Dopadła go po kilku długich księżycowych krokach. - Myślałam, że wywalili cię z Selene - rzekła. Patrząc na nią, Humphries musiał spoglądać w górę. Pan- cho była smukła i wiotka, miała skórę barwy mokki, niewiele ciem- niejszą niż u białych kobiet opalających się pod słońcem jej oj-

czystego zachodniego Teksasu. Miała krótko przycięte włosy, całą głowę pokrywały ciemne, ciasno zwinięte loki. Skrzywił się. - Moi prawnicy pracują nad odwołaniem. Nie mogą mnie wygnać bez sprawiedliwego procesu. - A to może potrwać lata, prawda? - W najgorszym razie. Pancho najchętniej wpakowałaby go do rakiety i wystrzeli- ła w kierunku Plutona. Humphries dokonał sabotażu uszkadza- jąc statek Starpower I podczas pierwszej - i jak dotąd jedynej - misji do Pasa. Dan Randolph zmarł właśnie dlatego. Opano- wanie uczuć wymagało od niej zaangażowania całej woli. Tak spokojnie, jak tylko zdołała, Pancho rzekła: - Strasznie byłeś hojny. - Gest prawdziwej miłości - odparł, nie zwalniając kroku. - Tak. Jasne. - Pancho bez problemu dotrzymywała mu tempa. - Cóż innego? - Po pierwsze, ten statek nie jest twój, żebyś go komuś dawał. Należy... - Należał - warknął Humphries. - Czas przeszły. Zdjęliśmy go ze stanu. - Zdjęliście go ze stanu? Kiedy? Jak u licha można zrobić coś takiego? Humphries roześmiał się. - Widzi pani, pani dyrektor? Żeby być w zarządzie, trzeba znać parę sztuczek, o których takie umorusane popychadło jak ty, nie ma pojęcia. - Pewnie tak - przyznała Pancho. - Ale nauczę się. - Pewnie, że się nauczysz. Pancho została właśnie wybrana do zarządu Astro Manu- facturing, przy silnym sprzeciwie Humphriesa. Takie życzenie wyraził Dan Randolph na łożu śmierci. - Więc zdjęliście Starpower 1 ze stanu zaledwie po jednym locie? - Już się zużył - wyjaśnił Humphries. - Wykazał możliwo- ści napędu fuzyjnego. Teraz możemy zbudować lepszy, specjal- nie zaprojektowany do kopania na asteroidach. - I poszedłeś zgrywać Świętego Mikołaja wobec Amandy i Larsa. Humphries wzruszył ramionami. Doszli razem do prawie pustego tunelu i dotarli do rucho- mych schodów prowadzących w dół. Pancho chwyciła Humphriesa za ramię i zatrzymała go u szczytu schodów. - Wiem, co knujesz - rzekła. - Naprawdę? - Wymyśliłeś sobie, że Lars poleci do Pasa i zostawi Man- dy tutaj, w Selene. - Sądzę, że istnieje taka możliwość - odparł Humphries, próbując uwolnić się od jej uchwytu. - I wtedy będziesz mógł się do niej dobrać. Humphries otworzył usta, by odpowiedzieć i zawahał się. Jego twarz przybrała poważny wyraz. W końcu rzekł: - Pancho, czy przyszło ci kiedyś do głowy, że ja naprawdę kocham Amandę? A wiesz, że tak jest. Pancho wiedziała, że Humphries cieszył się reputacją kobie- ciarza. Miała na to mnóstwo dowodów. - Możesz sobie mówić, że ją kochasz, Humpy, ale jest tak tylko dlatego, że to jedyna kobieta stąd do Lubbock, która nie wskoczyłaby z tobą do łóżka. Uśmiechnął się chłodno.

- Czy chcesz przez to powiedzieć, że ty byś wskoczyła? - Musiałoby ci się przyśnić! Humphries zaśmiał się i ruszył schodami. Przez chwilę Pan- cho obserwowała, jak odjeżdża, po czym odwróciła się i ruszyła z powrotem w stronę baru Pelikan. Jadąc na najniższy poziom Selene, Humphries rozmyślał: Lars to naukowiec, z gatunku takich, którzy nigdy nie mieli w ręce dwóch groszy na raz. Wypuśćmy go do Pasa i zobaczymy, ile zarobi i ile da się za to kupić. A kiedy tam będzie, ja będę przy Amandzie. Docierając do swojej rezydencji Humphries był bliski szczęścia. Baza danych: Pas Asteroid Miliony odłamków skały i metalu unoszą się bezgłośnie, bez końca, w głębokiej pustce przestrzeni międzyplanetarnej. Największa z nich, Ceres, mierzy zaledwie tysiąc kilometrów szerokości. Większość z nich jest o wiele mniejsza, począwszy od nieregularnych odłamków o długości paru kilometrów do obiektów rozmiaru kamyków. Zawierają więcej metali i minera- łów, więcej zasobów naturalnych, niż może dostarczyć cała Ziemia. Są jak Bonanza, Eldorado, złoża Comstock Lode, kopalnie złota i srebra, i żelaza, i wszystkiego innego, w dwudziestym pierwszym wieku. W asteroidach są setki milionów miliardów ton wysokiej klasy rudy. Jest tam tyle bogactwa, że każdy mężczy- zna, kobieta i dziecko należące do ludzkiej rasy mogłoby zostać milionerem. I nie tylko. Pierwsza asteroida została odkryta zaraz po północy pierw- szego stycznia 1801 roku przez sycylijskiego mnicha, który przez przypadek był astronomem. Kiedy inni świętowali nadejście nowego stulecia, Guiseppe Piazzi nazwał maleńki punkcik światła dostrze- żony w teleskopie - Ceres - od imienia pogańskiej patronki Sycylii. Może to i niezwykłe u pobożnego mnicha, ale Piazzi był w koń- cu Sycylijczykiem. Przed schyłkiem dwudziestego pierwszego wieku ziemscy astronomowie odkryli ponad dwadzieścia sześć tysięcy astero- id. A kiedy ludzka rasa zaczęła poszerzać swój habitat, sięgając po Księżyc i badając Marsa, znaleziono ich miliony. Z technicznego punktu widzenia są to planetoidy, malut- kie planety, odłamki skały i metalu unoszące się w mrocznych otchłaniach kosmosu, pozostałości po czasach, gdy powstało Słońce i planety, jakieś cztery i pół miliarda lat temu. Piazzi po- prawnie nazwał je planetoidami, lecz w 1802 William Herschel (który wcześniej odkrył gigantyczną planetę zwaną Uranem) nazwał je asteroidami, ponieważ w teleskopie te malutkie kropki światła wyglądały raczej jak gwiazdy, a nie dyski planetarne. Piazzi miał rację, ale Herschel był o wiele bardziej sławny i wpływowy. Aż do dziś nazywamy je asteroidami. Kilka tysięcy asteroid krąży po orbitach blisko Ziemi, więk- szość jednak okrąża Słońce po szerokich torach w głębokim kosmosie, między orbitami Marsa i gigantycznego Jowisza. Ten Pas Asteroid okrąża Słońce w odległości ponad sześciuset mi- lionów kilometrów od Ziemi, cztery razy dalej od Słońca niż na- sza ojczysta planeta. Choć rejon ten określa się Pasem Asteroid, asteroidy nie są rozsiane tak gęsto, by stanowiły zagrożenie dla nawigacji w kosmosie. Nic podobnego. Tak zwany Pas to w istocie wielka pustka, ciemna i samotna, oddalona od ludzkiej cywilizacji. Do momentu wynalezienia napędu Duncana, Pas Asteroid leżał za daleko od układu Ziemia-Księżyc, by mieć jakąkolwiek wartość ekonomiczną. Kiedy jednak napęd fuzyjny zaistniał w praktyce, Pas stał się regionem, gdzie poszukiwacze i górnicy mogli zrobić fortunę, lub umrzeć z wysiłku.

Wielu z nich zmarło. Niemało zaginęło. Trzy lata później 1 - Powiedziałem, że to będzie proste - powtórzył Lars Fuchs. - Nie powiedziałem, że to będzie łatwe. George Ambrose - znany wszystkim jako Wielki George - podrapał się z roztargnieniem po grubej, czerwonej brodzie, wyglądając z namysłem przez bulaj mostka Starpower 1 prosto na potężną, wiszącą ciemną bryłę asteroidy Ceres. - Nie przyleciałem tu, żeby bawić się w głupie gierki, Lars - oznajmił. Głos miał zadziwiająco wysoki i przyjemny, jak na takiego kudłatego ludzkiego mastodonta. Przez dłuższą chwilę jedynym odgłosem rozlegającym się na mostku był nieustanny szum aparatury elektrycznej. Następnie Fuchs przecisnął się między dwoma fotelami pilotów i przedry- fował w stronę Wielkiego George'a. Dotknął dłonią metalowego sufitu i zatrzymał się, po czym rzekł pełnym napięcia szeptem: - Możemy to zrobić. Jeśli tylko będziemy mieli czas i środki. - To jakiś pieprzony obłęd - mruknął George. Nie spusz- czał jednak wzroku z upstrzonej skałami cętkowanej powierzch- ni asteroidy. Stanowili dziwaczną parę: wielki, zwalisty Australijczyk z kędzierzawą ceglastą czupryną i brodą, unoszący się nieważko obok ciemnowłosego, spiętego, krętego Fuchsa. Trzy lata w Pasie jakoś Fuchsa zmieniły: nadal był potężny, o beczułkowatej klat- ce piersiowej, ale jego włosy barwy ciemnego kasztana sięgały do kołnierza, a kolczyk był kostką z polerowanej miedzi z aste- roidy. Na lewym nadgarstku nosił miedzianą bransoletkę. Obaj mężczyźni, każdy na swój sposób, wyglądali na potężnych, zde- terminowanych, nawet niebezpiecznych. - Życie wewnątrz Ceres jest szkodliwe dla zdrowia - rzekł Fuchs. - Skała zapewnia wystarczającą ochronę przed promienio- waniem - sprzeciwił się George. - Chodzi o mikrograwitację - wyjaśnił prosto Lars. - Nie jest dobra dla ludzkiego organizmu. - Mnie się podoba. - Kości stają się kruche. Doktor Cardenas mówi, że liczba złamań gwałtownie rośnie. Przecież sam widziałeś, nie? - Może - przyznał niechętnie George, po czym wyszczerzył się. - Ale seks jest zajebiście fantastyczny! Fuchs skrzywił się patrząc na niego. - Bądź poważny, George. Nie spuszczając wzroku ze zniszczonego oblicza Ceres, George rzekł: - Dobrze, masz rację. Wiem. A może zbudować habitat O'Ne- illa? - Nie musi być aż tak duży, nie taki jak habitaty w L5 do- okoła Ziemi. Na tyle duży, żeby na Ceres pomieściło się kilkaset osób. Na początek. George potrząsnął kudłatą głową. - Czy ty wiesz, o jak dużej pracy mówimy? Sam system podtrzymywania życia będzie kosztował fortunę. Albo kilka. - Nie, nie. Na tym polega piękno mojego planu - rzekł Fuchs, śmiejąc się nerwowo. - Po prostu kupimy parę statków i sczepi- myje razem. Przekształcimy je w habitat. A one już mają wbudo- wany system podtrzymywania życia i osłonę antyradiacyjną. Moduły napędowe będą nam niepotrzebne, więc cena będzie niższa niż myślisz. - I chcesz rozkręcić cały ten interes do normalnego ziem- skiego g?

- Księżycowego - odparł Fuchs. - Jedna szósta g całko- wicie wystarczy. Doktor Cardenas przyznaje mi rację. George podrapał się po niesfornej brodzie. - Nie wiem, Lars. W skale żylibyśmy spokojnie. Po co ten cały kłopot i wydatki? - Bo tak trzeba - upierał się Lars. - Życie w mikrograwita- cji jest niebezpieczne dla zdrowia. Musimy zbudować dla siebie lepszy habitat. George nie wyglądał na przekonanego, ale mruknął: - Księżycowe g, mówisz? - Jedna szósta ziemskiej grawitacji. Nie więcej. - Ile to będzie kosztować? Fuchs zamrugał. - Możemy odkupić zezłomowany statek od Astro Corpora- tion. Pancho daje dobrą cenę. -Ile? - Ze wstępnych wyliczeń wynika... - Fuchs zawahał się, wziął oddech i rzekł: - Będziemy mogli to zrobić, jeśli wszyscy poszu- kiwacze i górnicy oddadzą jedną dziesiątą dochodów. - Dziesięcina, co? - mruknął George. - Dziesięć procent to nie jest dużo. - Wielu z nas, skalnych szczurów, przez całe lata nie ma żadnego dochodu. - Wiem - odparł Fuchs. - Uwzględniłem to w prognozach kosztów. Pewnie, że będziemy musieli spłacać ten statek przez dwadzieścia albo trzydzieści lat. Jak hipotekę za dom na Ziemi. - Więc chcesz, żeby wszyscy na Ceres wzięli kredyt na dwadzieścia lat? - Prawdopodobnie będziemy mogli spłacić go szybciej. Parę dobrych znalezisk może sfinansować cały projekt. - Taaa. Jasne. Z jakąś żarliwą nachalnością Fuchs zapytał: - Zrobisz to? Jeśli ty się zgodzisz, większość poszukiwa- czy pójdzie za tobą. - A czemu nie wciągniesz w to którejś z korporacji? - spy- tał George. - Astro albo Humphries... - zamilkł, widząc wyraz twarzy Fuchsa. - Humphries... nie - mruknął Fuchs. - Nigdy, ani on, ani jego firma. Nigdy. - Dobrze. W takim razie Astro. Niechętna mina Fuchsa zmieniła się w grymas smutku. - Rozmawiałem już o tym z Pancho. Zarząd Astro tego nie przegłosuje. Sprzedadzą nam złomowany statek, ale nie zaanga- żują się w budowę habitatu. Nie widzą w tym zysków. George prychnął. - I nie bardzo ich obchodzi, czy połamiemy sobie kości. - Ale ciebie to obchodzi - odparł z gwałtownością Fuchs. - To nasz problem, George; musimy go rozwiązać. I potrafimy, jeśli mi pomożecie. IA Przeczesując mięsistą ręką bujną czuprynę, Wielki George odparł: - Będziesz potrzebował zespołu techników do prac integra- cyjnych. Składanie habitatu do kupy to nie zabawa klockami. Będziesz potrzebował całej hordy spryciarzy. - Uwzględniłem to w prognozie kosztów - rzekł Fuchs. George wydał z siebie potężne westchnienie, po czym rzekł: - Dobrze, Lars, wchodzę w to. Chyba dobrze byłoby mieć gdzieś w Pasie bazę z przyzwoitą grawitacją. Fuchs uśmiechnął się. - Zawsze możesz uprawiać seks na pokładzie swojego wła-

snego statku. George odwzajemnił uśmiech. - Jasne, stary. Jasne. Fuchs poszedł z George'em do głównej śluzy statku i po- mógł olbrzymowi wbić się w skafander. - Wiesz, w Selene testują właśnie lekkie skafandry - rzekł, wsuwając się w twardą część osłaniającą klatkę piersiową i wsu- wając ramiona w sztywne rękawy. - Elastyczne. Łatwo sieje nakłada. - A ochrona przed promieniowaniem? - spytał Fuchs. - Skafander jest otoczony polem magnetycznym. Mówią, że to lepsze niż to. - Postukał kostkami palców po cermetowym pancerzu na piersi. Fuchs wydał z siebie niedowierzające prychnięcie. - Będą musieli go testować całe lata, zanim coś takiego kupię. Wciskając dłonie w rękawice, George przytaknął: - Ja też. Podając wielkoludowi hełm, przypominający okrągłe akwa- rium, Fuchs rzekł: - Dzięki, że się ze mną zgadzasz, George. To wiele dla mnie znaczy. George pokiwał poważnie głową. - Wiem. Chcecie mieć dzieci. Fuchs poczerwieniał na karku. - To nie o to chodzi! - A o co? - No, nie tylko o to - Fuchs przez chwilę uciekał wzrokiem przed George'em, po czym wreszcie przyznał: - Martwię się o Amandę. Nigdy nie sądziłem, że będzie chciała tu ze mną zo- stać. Nigdy nie sądziłem, że to wszystko będzie tak długo trwa- ło. - W Pasie można zrobić duże pieniądze. Naprawdę duże. - Tak jest. Ale martwię się o nią. Chcę, żeby znalazła się w jakimś bezpiecznym miejscu, z wystarczającą grawitacją, żeby nie stracić formy. - I wystarczającą osłoną antyradiacyjną, żeby założyć ro- dzinę - rzekł George szczerząc zęby, po czym włożył hełm, zanim Fuchs zdążył odpowiedzieć. Kiedy George przepłynął przez śluzę Starpowera 1 i pomknął w stronę własnego statku, Waltzing Matilda, Fuchs udał się wąską nawą główną do miejsca, gdzie pracowała jego żona. Uniosła wzrok znad ściennego ekranu, gdy Fuchs odsunął na bok drzwi. Zobaczył, że ogląda pokaz mody nadawany skądś z Ziemi: chude, zgrabne modelki w wielobarwnych ubraniach 0 niebywałym kroju. Fuchs skrzywił się lekko: połowa ludzi na Ziemi musiała zmienić miejsce pobytu z powodu powodzi i trzę- sień ziemi, wszędzie szerzył się głód, a bogaci nadal bawili się swoimi zabawkami. Amanda wyłączyła ekran i odezwała się: - George już wyszedł? - Tak. I zgodził się! Uśmiechnęła się lekko. - Naprawdę? Chyba nie musiałeś go długo przekonywać, prawda? Nadal mówiła ze śladem oksfordzkiego akcentu, który na- była w Londynie, całe lata temu. Miała na sobie wyblakłą ko- szulkę i ucięte na wysokości kolan spodnie. Złociste blond włosy, lekko rozczochrane, spięła nad karkiem. Nie miała na sobie na- wet śladu makijażu. A mimo to była piękniejsza od tych wychu- dzonych manekinów z pokazu mody. Fuchs przyciągnął ją do siebie 1 namiętnie pocałował. - Za dwa lata, może prędzej, będziemy mieli przyzwoitą bazę

na orbicie wokół Ceres, z grawitacją na poziomie księżycowej. Amanda spojrzała w oczy męża, jakby czegoś w nich szu- kając. - Kris Cardenas ucieszy się, jak o tym usłyszy - powie- działa. - Tak, doktor Cardenas bardzo się ucieszy - przytaknął Fuchs. - Powinniśmy jej powiedzieć, jak tylko przylecimy. - Jasne. - Ale ty się nawet nie ubrałaś! - To zajmie mi mniej niż minutę - rzekła Amanda. - Przecież nie ubieramy się na królewskie przyjęcie. - Po czym dodała: - Ani nawet na imprezę w Selene. Fuchs uświadomił sobie, że Amanda nie wygląda na szczę- śliwą - a myślał, że tak będzie. - O co chodzi? Czy coś nie gra? - Nie - odparła szybko. - Raczej nie. - Amanda, kochanie moje, wiem, że kiedy mówisz „raczej nie", oznacza to „raczej tak". Uśmiechnęła się szeroko. - Za dobrze mnie znasz. - Nie, nie za dobrze. Tylko tak dobrze, jak trzeba. Pocałował ją jeszcze raz, delikatnie. - Co się dzieje? Powiedz, proszę. Opierając policzek na jego ramieniu, Amanda rzekła bardzo cicho: - Myślałam, że będziemy już w domu, Lars. - W domu? - Na Ziemi. Albo nawet w Selene. Nigdy nie sądziłam, że zostaniemy w Pasie przez trzy lata. Fuchs nagle dostrzegł zniszczone, porysowane metalowe ściany ich malutkiej kajuty; wąskie korytarze statku i inne ma- lutkie pomieszczenia; pachniały stęchłym powietrzem z lekką goryczką ozonu; poczuł dalekie wibracje wstrząsające statkiem bez przerwy; zauważył stukot pomp i szum wentylacji. I usły- szał własny głos, brzmiący głucho: - Nie jesteś tu szczęśliwa? - Lars, jestem szczęśliwa, bo jestem z tobą. Gdziekolwiek byś był. Wiesz o tym. Ale... - Ale wolałabyś być na Ziemi. Albo w Selene. - To lepsze niż życie na statku. - On jest w Selene. Odsunęła się lekko i spojrzała prosto w jego głęboko osa- dzone oczy. - Masz na myśli Martina? - Humphriesa - odparł Lars. - A kogóż innego? - On nie ma z tym nic wspólnego. - Jesteś pewna? Wyglądała na autentycznie zaalarmowaną. - Lars, chyba nie sądzisz, że Martin Humphries cokolwiek dla mnie znaczy? Poczuł, jakby krew ścinała mu się w żyłach. Wystarczyło przecież jedno spojrzenie w niewinne, błękitne oczy Amandy i na jej pełną figurę i każdy mężczyzna szalał na jej punkcie. Odezwał się chłodnym i spokojnym tonem: - Wiem, że Martin Humphries nadal cię pragnie. Wiem, że wyszłaś za mnie, żeby przed nim uciec. Wydaje mi się... - Lars, to nieprawda! - Nieprawda? - Kocham cię! Na litość boską, czy ty o tym nie wiesz? Nie rozumiesz tego? Lód stopił się. Lars zrozumiał, że trzyma w ramionach naj-

cudowniejszą kobietę, jaką spotkał w życiu. Która dzieliła z nim tę samotną pustkę, na obrzeżach występowania ludzkiego ga- tunku, żeby z nim być, żeby mu pomagać, żeby go kochać. - Przepraszam - wymruczał, czując wstyd. - Ja tylko... tak bardzo cię kocham... - Ja też cię kocham Lars. Naprawdę. - Wiem. - Wiesz? Potrząsnął głową z żalem. - Czasem się zastanawiam, jak ty ze mną wytrzymujesz. Uśmiechnęła się i przesunęła palcem po jego mocnej, to- pornej szczęce. - A czemu nie? Skoro ty ze mną wytrzymujesz? Westchnął i przyznał jej rację. - Też myślałem, że będziemy już na Ziemi. I będziemy bo- gaci. - Przecież jesteśmy. Nie? - Może na papierze. Jesteśmy w lepszej kondycji finanso- wej niż większość poszukiwaczy. Przynajmniej mamy własny statek... Zawiesił głos. Oboje wiedzieli, dlaczego. Byli właścicielami statku, bo Martin Humphries im go podarował. - Ale długi się gromadzą - rzekła szybko Amanda, próbu- jąc zmienić temat. - Przeglądałam przedtem rachunki. Nie może- my wygrzebać się z narastających kosztów. Fuchs wydał z siebie odgłos, gdzieś pomiędzy mruknięciem a prychnięciem. - Gdyby policzyć, ile jesteśmy winni, na pewno bylibyśmy multimilionerami. Oboje wiedzieli, że to klasyczny problem. Poszukiwacz może znaleźć asteroidę wartą na papierze setki miliardów, ale koszt wydobycia rudy, przetransportowania jej w rejon Ziemi/Księży- ca, oczyszczenia jej - był tak wysoki, że poszukiwacze prawie zawsze byli na skraju bankructwa. A mimo to walczyli dalej, nadal szukając tej góry złota, która w końcu pozwoli im przejść na emeryturę i żyć w luksusie. Ile by jednak bogactw nie znaleźli, nie pozostawały one długo w ich rękach. A ja jeszcze chcę im odebrać dziesięć procent, powiedział sobie w duchu Fuchs. Ale warto! Podziękują mi za to, kiedy już nam się uda. - Nie jesteśmy rozrzutni - mruknęła Amanda. - Nie wyrzu- camy pieniędzy na bzdury. - Nie powinienem cię tutaj przywozić - rzekł Fuchs. - To był błąd. - Nie! - zaprzeczyła. - Chcę być z tobą, Lars. Wszędzie, gdzie jesteś. - To nie jest miejsce dla takiej kobiety jak ty. Powinnaś żyć wygodnie, szczęśliwa... Uciszyła go, kładąc mu na ustach smukły palec. - Tu jest mi wygodnie i jestem szczęśliwa. - Ale na Ziemi byłabyś szczęśliwsza. Albo w Selene. Zawahała się przez ułamek sekundy, zanim odpowiedziała. - A ty? - Tak - przyznał. - Oczywiście. Ale nie zamierzam wracać, dopóki nie dam ci wszystkiego, na co zasługujesz. - Och, Lars, ja chcę tylko ciebie. Patrzył na nią przez długą chwilę. - Tak, może. Ale ja chcę więcej. O wiele więcej. Amanda milczała. Rozchmurzając się, Fuchs rzekł: - Dopóki tu jesteśmy, chciałbym zapewnić ci przyzwoity dom na orbicie Ceres!

Uśmiechnęła się do męża. - Zbudować habitat na tyle duży, by pomieścił wszystkich żyjących na Ceres? - spytał z niedowierzaniem Martin Humph- ries. - O to właśnie cały ten szum - odparła jego asystentka, czarująca brunetka o długich rzęsach i oczach jak migdały, peł- nych, wypukłych wargach i umyśle ostrym jak brzytwa. Choć na ekranie w sypialni widać było tylko jej głowę i ramiona, oraz jakiś fragment biura, już sam jej widok sprawił, że myśli Humph- riesa zaczęły błądzić. Humphries rozsiadł się wygodnie na swoim szerokim, luk- susowym łóżku i spróbował skupić się na interesach. Rozpoczął ranek od energicznej kotłowaniny z obdarzoną wielkim biustem analityczką komputerową, która oficjalnie pracowała w dziale transportu Humphries Space Systems. Spędziła noc w łóżku Humphriesa, ale on w chwilach największego uniesienia przyła- pywał się na tym, że zamyka oczy i marzy o Amandzie. Jego towarzyszka była teraz pod prysznicem, a Humphries odsunął na bok wszystkie myśli o niej czy o Amandzie, gdy rozmawiał o interesach ze swoją asystentką, której biuro znaj- dowało się parę poziomów wyżej, w podziemnej sieci korytarzy Selene. - To brzmi absurdalnie - rzekł Humphries. - W jakim stop- niu ta informacja jest pewna? Na kuszących ustach asystentki pojawił się chłodny uśmiech. - Dość pewna, proszę pana. Wszyscy poszukiwacze o tym mówią, tu i tam, od statku do statku. Plotkuje się o tym w całym Pasie. - Ale i tak brzmi to absurdalnie - mruknął Humphries. - Pan pozwoli, że będę odmiennego zdania - rzekła asystentka. - Jej słowa wyrażały sprzeciw, co jawnie kłóciło się z jej ugrzecz- nionym wyrazem twarzy. - To ma spory sens. - Naprawdę? - Jeśli zdołają zbudować habitat i nadać mu taką prędkość obrotową, żeby stworzyć sztuczną grawitację zbliżoną do panu- jącej tutaj, na Księżycu, będzie to o wiele zdrowsze dla ludzi żyjących tam całymi miesiącami albo latami. Będzie to dla ich kości i organów znacznie lepsze niż stała mikrograwitacja. -Hmm. - Poza tym habitat będzie miał taki sam poziom ochrony antyradiacyjnej jak najnowsze statki. Albo lepszy. - Ale poszukiwacze nadal będą musieli latać do Pasa i wysuwać roszczenia do asteroid. - Tak, zgodnie z prawem muszą znajdować się na asteroidzie, żeby ich roszczenia były prawomocne - zgodziła się asystentka. - Od tego momentu jednak mogą pracować tam zdalnie. - Zdalnie? Odległości są za duże, żeby pracować zdalnie. Pokonanie Pasa zajmuje sygnałom całe godziny. - Jeśli chodzi o Ceres - odparła sztywno asystentka - na odcinku jednej minuty świetlnej znajduje się prawie pięć tysię- cy skał zawierających rudę. To wystarczy dla operacji zdalnych, nie sądzi pan? Humphries nie chciał dać jej tej satysfakcji - przyznając, że się mylił. Zamiast tego odrzekł: - W takim razie powinniśmy wysłać tam jak najwięcej lu- dzi, żeby zajęli trochę asteroid, zanim szczury skalne położą łapę na wszystkim. - Załatwię to od razu - rzekła asystentka, z delikatnym uśmiechem świadczącym, że już o tym pomyślała. - I zespoły wydobywcze. - Operacje górnicze nie są tak ważne, jak wysunięcie rosz-

czeń do tych cholernych skał. - Zrozumiałam - rzekła. Po czym dodała: - Spotkanie zarzą- du odbędzie się o dziesiątej. Prosił pan, żebym przypomniała. Skinął głową. - Tak, wiem. Zamilkł i stuknął w klawiaturę na nocnym stoliku. Obraz na ekranie znikł. Zagłębiając się w poduszkę słuchał, jak kobieta, z którą spędził noc, śpiewa pod prysznicem. Fałszuje. Cóż, powiedział sobie w duchu, muzykalność nie jest jej najmocniejszą stroną. Fuchs. Myśl o Larsie Fuchsie wypchnęła z umysłu wszyst- kie inne. On tam jest z Amandą. Nigdy nie sądziłem, że ona może z nim polecieć na wygnanie. To nie jest miejsce dla niej, życie w ciasnym stateczku, jak włóczędzy, jak ubodzy wędrowcy snu- jący się bez celu przez próżnię. Powinna być tutaj, ze mną. To jest jej miejsce. Myliłem się co do niego. Nie doceniłem go. Nie jest głupi. On nie tylko poszukuje i wydobywa. On tam buduje imperium. Z pomocą Pancho Lane. W drzwiach łazienki pojawiła się młoda kobieta, naga, o wilgotnej i doskonałej skórze. Przybrała kuszącą pozę i uśmiechnęła się do Humphriesa. - Mamy czas na jeszcze jeden numerek? Masz ochotę? - Przybrała minę bezwstydnego dziecka. Wbrew sobie Humphries poczuł podniecenie. Burknął jed- nak: - Nie teraz. Mam robotę. Ta cipka za dużo sobie pozwala, pomyślał. Trzeba ją ode- słać do jakiejś roboty na Ziemi. Martin Humphries z niecierpliwością bębnił palcami po biurku, czekając na jednego z tych opóźnionych w rozwoju techników, który miał zestawić połączenie dla spotkania zarządu. Tyle lat minęło, zżymał się w duchu, i można by pomyśleć, że stworzenie prostego połączenia VR z bandą idiotów, którym nie chce się ruszyć z Ziemi, to żaden problem. Nienawidził cze- kania. Nienawidził bycia zależnym od kogokolwiek lub czegokolwiek. Humphries odmówił opuszczenia Selene. Jego dom jest na Księżycu, powtarzał sobie, nie na Ziemi. W podziemnym mieście było wszystko, czego potrzebował, a jeśli akurat czegoś nie było - można to było sprowadzić do Selene. Walcząc z systemem prawnym Selene doprowadził do impasu, by tylko uniemożliwić im wydalenie go na Ziemię. Okaleczona Ziemia umierała. Efekt cieplarniany wywołał powodzie i unicestwił większość miast na wybrzeżach, przez co miliony ludzi stało się bezdomnymi, głodującymi wędrowcami. Tereny rolnicze niszczały z powodu suszy, zaś choroby tropi- kalne szalały na terenach, na których kiedyś panował klimat umiarkowany. Sieci elektryczne często zawodziły i działały kiep- sko. Nowa fala terroryzmu uwolniła stworzone przez człowieka plagi, zaś rozpadające się narody uzbrajały swoje pociski nukle- arne i groziły atomową wojną. To tylko kwestia czasu, sądził Humphries. Mimo wszystkich wysiłków tak zwanego rządu światowego, mimo fundamentalistów z Nowej Moralności - niezmożonej siły, która trzymała polityczne wodze, mimo zawieszenia wolności osobistej na całym świecie, rozpoczęcie atomowej zagłady było tylko kwestią czasu. Tu, na Księżycu, było bezpiecznie. Lepiej trzymać się z dala od śmierci i zniszczenia. Jak to mawiał Dan Randolph? Jeśli idzie ku ciężkiemu, twardzi ludzie idą tam, gdzie idzie się lżej. Humphries pokiwał głową i usiadł w swoim wysokim fote- lu. Był sam w swoim obszernym biurze, zaledwie dwadzieścia metrów

od sypialni. Większość członków zarządu Humphries Space Systems także mieszkała już na Księżycu, ale tylko nielicznych przyjmo- wał w domu. Zostawali we własnych mieszkaniach albo przychodzili do biur HSS w wieży Grand Plaża. Pieprzona strata czasu, narzekał w duchu Humphries. Za- rząd to tylko witryna. Jedynym członkiem zarządu, jaki sprawiał problemy, był ojciec, a jego już nie było. Pewnie tłumaczy świę- temu Piotrowi, jak zarządzać niebem. Albo, co bardziej prawdo- podobne, kłóci się z szatanem w piekle. - Jesteśmy gotowi, proszę pana - w stereofonicznych słu- chawkach Humphriesa rozległ się jedwabisty głos jego asy- stentki. - To zaczynajmy. - Czy włożył pan gogle? - Mam kontakty od piętnastu minut! - Oczywiście. Młoda kobieta nie odezwała się już ani słowem. Sekundę później przed Humphriesem zmaterializował się długi stół, który istniał tylko w układach scalonych jego komputera; wszystkie miejsca były zajęte przez członków zarządu. Większość z nich wyglądała na lekko zdumioną, ale po kilku sekundach kręcenia się w fotelach zaczęli niezobowiązujące pogawędki. Sześcioro przebywających na Ziemi miało drobny problem, bo pokonanie odległości Księżyc-Ziemia i z powrotem zajmowało sygnałowi radiowemu prawie trzy sekundy. Humphries nie miał zamiaru spowalniać dla nich przebiegu obrad - szóstka starych pierdziochów miała zbyt małe wpływy w zarządzie, nie trzeba było się o nich martwić. Pewnie będą mieli mnóstwo do powiedzenia. Humph- ries żałował, że nie może ich uciszyć. Na wieki. Zanim spotkanie się skończyło, był w podłym nastroju, rozkojarzony i zmęczony. Podczas spotkania niczego nie osią- gnięto z wyjątkiem rutynowych decyzji, które równie dobrze mogły zostać podjęte przez stado pawianów. Humphries wywołał swoją asystentkę przez interkom. Poszedł do toalety, wyjął soczewki kontaktowe VR z oczu, umył twarz i przyczesał włosy; gdy wró- cił, stała już w drzwiach gabinetu, w garniturze o barwie chłod- nego, błękitnego pyłu, ozdobionego szafirami z asteroid. Nazywała się Dianę Verwoerd, jej ojciec był Holendrem, a matka Indonezyjką. Będąc nastolatką zarabiała na życie jako modelka w Amsterdamie i wtedy właśnie jej ciemna, gorącokrwi- sta aparycja przyciągnęła uwagę Humphriesa. Trochę koścista, pomyślał, ale opłacił jej studia prawnicze i obserwował, jak pnie się po korporacyjnej drabinie, nie zwracając uwagi na jego zalo- ty. Ta niezależność sprawiała, że zachwycała go jeszcze bardziej; ufał jej, polegał na jej opinii, a to było coś więcej niż w przypad- ku większości kobiet, które pakowały mu się do łóżka. Poza tym, rozmyślał, prędzej czy później ulegnie. Choć wie, że to będzie oznaczało koniec pracy w mojej firmie, którejś nocy wpełznie mi do łóżka. Tylko jeszcze nie wykryłem odpowiedniej motywacji. Nie chodzi o pieniądze czy status, tyle jeszcze o niej wiem. Może władza. Jeśli chodzi jej o władzę, może być niebezpieczna. Uśmiechnął się w duchu. Czasem zabawa z nitrogliceryną może być przyjemna. Zachowując te myśli dla siebie, Humphries podszedł do biurka i odezwał się bez wstępów: - Musimy się pozbyć szczurów skalnych. Jeśli ta deklaracja ją zaskoczyła, nie dała tego po sobie poznać. - Dlaczego mielibyśmy to robić? - Prosta ekonomia. Jest ich tam tylu, zagarniających kolej- ne asteroidy, że ceny metali i minerałów utrzymują się na niskim poziomie. Podaż i popyt. Niepotrzebnie zwiększają podaż. - Ceny są bardzo niskie, z wyjątkiem żywności - zgodziła

się Verwoerd. - I nadal spadają - przypomniał Humphries. - Gdybyśmy jednak kontrolowali dopływ surowców... - Co oznacza kontrolę nad szczurami skalnymi. - Właśnie. - Moglibyśmy przestać ich zaopatrywać - zasugerowała Ver- woerd. Humphries machnął ręką. - To będą kupować od Astro, a tego bym nie chciał. Skinęła głową. - Sądzę, że naszym pierwszym krokiem powinno być zało- żenie bazy operacyjnej na Ceres. - Na Ceres? - Oficjalnie będzie to skład towarów dostarczanych szczu- rom skalnym - rzekł Humphries, rozsiadając się w swoim wygodnym fotelu. Gdyby sobie tego zażyczył, fotel wykonałby masaż ple- ców albo zaczął go ogrzewać. Ale w tej chwili Humphries nie miał ochoty na podobne luksusy. Verwoerd wyglądała, jakby zastanawiała się nad jego wypowiedzią. - A w rzeczywistości? - Będzie przykrywką dla umieszczenia tam naszych ludzi; baza, która pozwoli wykopać szczury skalne z Pasa. Verwoerd uśmiechnęła się chłodno. - Kiedy już otworzymy bazę, obniżymy ceny towarów sprze- dawanych poszukiwaczom i górnikom. - Obniżymy ceny? Po co? - Żeby kupowali od HSS, a nie od Astro. Żeby ich od nas uzależnić. Kiwając głową, Humphries rzekł: - Moglibyśmy też dać im bardziej korzystne warunki wy- najmu statków. Usiadła na jednym z wyściełanych krzeseł przed jego biur- kiem. Mimowolnie krzyżując długie nogi, rzekła: - A może obniżymy stopy odsetek kredytów? - Nie, nie. Nie chcę, żeby stali się właścicielami statków. Chcę, żeby je od nas wynajmowali. Chcę ich uzależnić od Hum- phries Space Systems. - Kontraktem z HSS? Humphries rozsiadł się wygodnie i zaplótł ręce za głową. - Otóż to. Chcę, żeby szczury skalne pracowały dla mnie. - Po takich cenach, jakie ustalisz. - Pozwolimy na spadek cen surowej rudy - marzył Humph- ries. - Będziemy zachęcać niezależnych do dostarczania jak największych ilości rudy, żeby ceny cały czas spadały. Prędzej czy później wypadną z gry. LO -1 zostaną tylko związani kontraktem z HSS - przytaknęła Verwoerd. - W ten sposób zdobędziemy kontrolę nad kosztami eks- ploracji i wydobycia - rzekł. - A na drugim końcu będziemy tak- że kontrolować ceny oczyszczonych metali i innych zasobów sprzedawanych Selene i Ziemi. - Ale poszczególne szczury skalne mogą same sprzedawać firmom na Ziemi, niezależnie - przypomniała. -1 co z tego? - warknął Humphries. - Będą podcinać własną gałąź, aż wypadną z gry. Aż zaczną podrzynać sobie gardła. - Podaż i popyt - mruknęła Verwoerd. - Tak. Kiedy już doprowadzimy do tego, że szczuiy skalne będą pracować wyłącznie dla nas, będziemy kontrolować podaż. Bez względu na popyt, będziemy mogli kontrolować ceny. 1 zyski.

- Trochę okrężną drogą - uśmiechnęła się. - Rockefellerowi się udało. - Dopóki nie uchwalono ustawy antymonopolowej. - W Pasie nie ma żadnych ustaw antymonopolowych - rzekł Humphries. - Tam nie ma żadnych praw, jeśli już o tym mowa. Verwoerd zawahała się. - Wyeliminowanie wszystkich niezależnych zajmie trochę czasu. I nadal musimy mieć na względzie Astro. - Z Astro sobie poradzę w odpowiednim momencie. - I wtedy będziesz miał wyłączną kontrolę nad Pasem. - Co oznacza, że na dłuższą metę założenie bazy na Ceres nie będzie nas nic kosztować. To było stwierdzenie, nie pytanie. - Dział księgowości nie ująłby tego w ten sposób. Zaśmiał się. - Czemu więc tego nie zrobić? Założyć bazę na Ceres i kontrolować szczury skalne? Rzuciła mu długie, ostrożne spojrzenie, które mówiło: Wiem, że jest coś, o czym mi nie powiedziałeś. Coś ukrywasz, i chyba nawet wiem co. Na głos powiedziała jednak: - Możemy użyć tej bazy, żeby skoncentrować prace kon- serwacyjne. Skinął głową. - Dobry pomysł. - Zaproponujemy najlepsze warunki dla kontraktów na prace konserwacyjne. - Zmusimy szczury skalne do świadczenia usług konserwa- cyjnych dla HSS. - Uzależnimy ich od siebie. Znów się zaśmiał. - Dogmat Gillette. Wyglądała na zaskoczoną. - Daj im brzytwę - wyjaśnił. - Sprzedaj im ostre narzędzie. Dossier: Oscar Jiminez Nieślubny syn nieślubnego syna, Oscar Jiminez został schwy- tany przez policję podczas rutynowej obławy, jakie czasem urzą- dzali w slumsach Manili; miał wtedy siedem lat. Był mały jak na swój wiek, ale już został ekspertem w dziedzinie żebrania, kra- dzieży kieszonkowych i przekradania się przez elektroniczne za- bezpieczenia, które zatrzymałyby kogoś większego lub mniej zręcz- nego. Zwykła taktyka policji sprowadzała się do bezlitosnego pałowania, gwałcenia dziewczynek i lepiej wyglądających chłopców, a potem wywożenia schwytanych gdzieś daleko i wyrzucania, żeby radzili sobie sami. Aż zostaną ponownie schwytani. Oscar miał szczęście. Był za mały i za chudy, żeby przyciągać uwagę nawet najbardziej zboczonych policjantów; został wyrzucony z policyjnej furgonetki do przydrożnego rowu, krwawiący i po- raniony. Jego szczęście polegało na tym, że wyrzucono go koło wejścia do lokalnej kwatery Nowej Moralności. Filipińczycy przeważnie nadal byli katolikami, ale Kościół pozwalał - choć z niechęcią - protestanckim reformatorom na prowadzenie działalności wśród wyspiarskiego narodu i specjalnie się nie wtrącał. W końcu konserwatywni biskupi z filipińskiego Kościoła i konserwatyści kierujący Nową Moralnością znajdywali w swoich poglądach wiele punktów wspólnych: dotyczyło to kontroli urodzeń i ścisłego podporządkowania się moralnemu autorytetowi. Więcej, Nowa Moralność ściągała na Filipiny pieniądze z Ameryki. Części tych środków udało się nawet dotrzeć na tyle nisko, by zostały wy-

korzystane na pomoc dla biednych. I tak Oscar Jiminez został strażnikiem Nowej Moralności. Jego życie przestępcy skończyło się, a zaczęła trudna nauka. Posła- no go do szkoły Nowej Moralności, gdzie nauczył się, że meto- dy bezlitosnego warunkowania psychologicznego mogą być jeszcze gorsze niż bicie. A zwłaszcza sesje warunkowania z wykorzysta- niem elektrowstrząsów. Oscar szybko stał się przykładnym uczniem. Kris Cardenas wciąż wyglądała, jakby była tuż po trzydzie- stce. Nawet w zakurzonym, zapuszczonym habitacie składającym się z jednego pomieszczenia, wyciętym w jednym z niezliczonych naturalnych zagłębień Ceres, promieniowała urodą blondwłosej, błękitnookiej, obdarzonej silnymi ramionami kalifornijskiej wiel- bicielki surfingu. Wyglądała tak, gdyż jej ciało wypełniały terapeutyczne na- nomaszyny, urządzenia rozmiaru wirusów, które niszczyły cząsteczki tłuszczu i cholesterolu w jej krwiobiegu, naprawiały uszkodzone komórki, sprawiały, że jej skóra była gładka, a mięśnie sprężyste, oraz spełniały rolę działającego z rozmysłem układu odpornościowego, broniąc jej ciała przed nacierającymi mikroorganizmami. Nanotech- nologia była na Ziemi zakazana: doktor Kristine Cardenas, laure- atka Nagrody Nobla i była dyrektor laboratorium nanotechnolo- gicznego Selene, przebywała na Ceres na wygnaniu. Jak na wygnańca, który wybrał życie na rubieżach ludzkie- go gatunku, wyglądała na zadowoloną i szczęśliwą, gdy witała się z Amandą i Larsem Fuchsem. - Jak się macie? - spytała, gdy już wprowadziła ich do swojej kwatery. Tunel prowadzący do drzwi jej kwatery był naturalnym tunelem w lawie, z grubsza wygładzonym ludzkimi narzędziami. Powietrze na zewnątrz było lekko zamglone z powodu drobnego pyłu; za każdym razem, gdy na Ceres ktoś się poruszył, wzbu- dzał chmurę pyłu, a grawitacja na Ceres była tak słaba, że pył unosił się ciągle w powietrzu. Amanda i Fuchs posuwając się ostrożnie po podłodze z nagiej skały dotarli do sofy, która w istocie była parą składanych sie- dzeń wyciągniętych z jakiegoś statku, który utknął na Ceres i nigdy już nie odleciał. Siedzenia miały uprząż bezpieczeństwa dyndającą luźno z oparć. Fuchs zakaszlał lekko, siadając. - Podkręcę wentylację - odezwała się Cardenas, przemyka- jąc w stronę panelu sterowania na ścianie pomieszczenia. - Odessie kurz, będzie lżej oddychać. Amanda usłyszała gdzieś w ścianie wycie wentylatora. Choć miała na sobie zapięty pod szyję kombinezon z długimi rękawami, poczuła chłód. Naga ściana zawsze była chłodna w dotyku. Ale przynajmniej była sucha. Cardenas próbowała jakoś upiększyć podziemną komo- rę holooknami z widokami zalesionych wzgórz i ogrodów kwiatowych z Ziemi. Perfumowała nawet powietrze jakimś zapachem przypomina- jącym Amandzie o dziecinnych kąpielach w prawdziwej wannie, z mnóstwem gorącej wody i pachnącego mydła. Cardenas wyciągnęła spod biurka stary taboret laborato- ryjny i przycupnęła naprzeciwko swoich gości, owijając nogi wokół wysokich podpórek. - No to jak się macie? - ponowiła pytanie. Fuchs spojrzał na nią krzywo. - Właśnie po to przyszliśmy, żebyś nam powiedziała. - Ach, badanie - zaśmiała się Cardenas. - To jutro, w klini- ce. Jak sobie radzicie? Co nowego? Rzucając spojrzenie Amandzie, Fuchs odparł: - Sądzę, że będziemy w stanie ruszyć z projektem habitatu. - Naprawdę? Pancho się zgodziła? - Nie będziemy korzystać z pomocy Astro - odparł. - Za-

mierzamy zrobić to sami. Oczy Cardenas zwęziły się lekko. Po chwili milczenia ode- zwała się: - Czy jesteś pewien, Lars, że to dobry pomysł? - Tak naprawdę nie mamy dużego wyboru. Pancho pomo- głaby nam, gdyby mogła, ale Humphries ją powstrzyma, jak tyl- ko zarządowi Astro zostanie przedstawiony taki pomysł. Jemu nie zależy na poprawie naszych warunków życiowych. - Ma zamiar założyć tu bazę - rzekła Amanda. - To znaczy, Humphries Space Systems ma zamiar. - Więc ty i inne skalne szczury chcecie przeprowadzić ten program z habitatem samodzielnie? - Tak - odparł pewnie Fuchs. Cardenas milczała. Objęła kolana rękami i z namysłem koły- sała się lekko na taborecie. - Możemy to zrobić. - Będziecie potrzebowali całego zespołu specjalistów - oświadczyła Cardenas. - Ciekawe skąd ich weźmiecie, ty i twoi kumple poszukiwacze. - Tak. Rozumiem. - Lars - odezwała się wolno Amanda. - Tak sobie myśla- łam, że kiedy będziesz pracować nad habitatem, musisz przeby- wać na Ceres, tak? Skinął głową. - Zastanawiałem się nad wynajęciem komuś Starpower 1 i mieszkaniem na skale przez cały czas trwania przedsięwzięcia. - A jak będziesz zarabiać na życie? - dopytywała się Car- denas. Rozłożył ręce. Zanim jednak odpowiedział, odezwała się Amanda. - Chyba wiem jak. Fuchs spojrzał na żonę zaskoczony. - Możemy być dostawcami dla innych poszukiwaczy - rze- kła Amanda. - Możemy otworzyć własny skład. Cardenas skinęła głową. - Możemy handlować za pośrednictwem Astro - mówiła dalej Amanda, rozpromieniając się z każdym słowem. - Będziemy ku- powali towary od Pancho i sprzedawali je poszukiwaczom. Mo- żemy też sprzedawać zaopatrzenie górnikom. - Większość zespołów górniczych pracuje dla Humphriesa - odparł ponuro Fuchs. - Albo Astro. - Ale zaopatrzenie dalej będzie im potrzebne - upierała się Amanda. - Jeśli nawet kupują sprzęt od korporacji, nadal muszą kupować rzeczy osobiste: mydło, filmy rozrywkowe, ubrania... Fuchs skrzywił się. - Chyba nie chciałabyś sprzedawać takich filmów rozryw- kowych, jakie oglądają górnicy. Niezrażona, Amanda mówiła dalej: - Lars, moglibyśmy konkurować z Humphries Space Sys- tems, a ty zarządzałbyś budową habitatu. - Konkurować z Humphriesem. - Fuchs badał ten pomysł obracając słowa w ustach, dotykając ich językiem. Następnie na jego twarzy wykwitł krzywy uśmiech. - Konkurować z Humph- riesem - powtórzył. - Tak, możemy to zrobić. Amanda dostrzegła w tej wypowiedzi ironię, choć inni nie zwrócili na to uwagi. Jako córka skromnego sklepikarza z Bir- mingham wyrosła w nienawiści do swoich korzeni - klasy śred- niej i przedstawicieli klasy niższej, którą obsługiwał jej ojciec. Chłopcy byli bezczelni i obleśni, w najlepszym razie, bo łatwo stawali się niebezpieczni. Dziewczęta były złośliwe. Amanda szybko

odkryła, że bycie oszałamiającą pięknością jest zarówno skarbem, jak i ciężarem. Zauważano ją wszędzie, gdzie się pojawiła, wy- starczało, żeby się uśmiechała i oddychała. Sztuczka polegała na tym, że kiedy już ją zauważono, zmuszała ludzi do dostrzegania pod swoją fizyczną powłoką wysoce inteligentnej osoby w nie- zmiernie kuszącym ciele. Jako nastolatka nauczyła się wykorzystywać swoją urodę do zmuszania chłopców, by robili to, co zechce, a dzięki swej inteligencji zawsze była krok przed nimi. Uciekła z domu ojca i pojechała do Londynu, wzięła lekcje poprawnej wymowy oraz - ku jej absolutnemu zaskoczeniu - odkryła, że dzięki swojemu intelektowi i umiejętnościom może zostać doskonałą astronautką. Astro Corporation zatrudniła ją w charakterze pilota kursujące- go między Ziemią a Księżycem. Z powodu jej oszałamiającej urody i pozornej naiwności wszyscy myśleli, że swoją pozycję zdoby- ła przez łóżko. Prawda była zupełnie odwrotna - Amanda musia- ła ciężko pracować, żeby odstraszać mężczyzn - a także kobiety - chcących zaciągnąć ją do łóżka. Martina Humphriesa poznała w Selene. Był dla niej najwięk- szym niebezpieczeństwem; pożądał Amandy i miał na tyle dużą władzę, że zdobywał wszystko, czego zapragnął. Amanda wyszła za Larsa Fuchsa, żeby uciec od Humphriesa i Lars o tym wiedział. A teraz, na rubieżach ludzkiego osadnictwa w Układzie Sło- necznym sama miała zostać sklepikarką. Ależ jej ojciec by się ucieszył, pomyślała. Zemsta ojca: w końcu dziecko zawsze idzie w ślady rodziców. - Konkurencja nie spodoba się Humphriesowi - zauważyła Cardenas. - I dobrze! - krzyknął Fuchs. Wyrwana z zadumy Amanda oznajmiła: - Konkurencja będzie korzystna także dla poszukiwaczy. I górników. Obniży ceny wszystkich towarów, za jakie muszą płacić. - Zgoda - odparła Cardenas. - Ale Humphriesowi się to nie spodoba. Ani trochę. Fuchs zaśmiał się głośno. - I dobrze - powtórzył. Dwa lata później Schodząc na powierzchnię Ceres Fuchs uświadomił sobie, że skafander kosmiczny ma na sobie po raz pierwszy od wielu miesięcy. Skafander pachniał nowością; użyto go tylko raz albo dwa razy. Mein Gott, powiedział sobie w duchu, stałem się bur- żujem. Skafander nie był dobrze dopasowany; rękawy i nogawki były za długie, żeby mogły być wygodne. Jego pierwszą podróżą w kosmos był nieszczęsny dziewi- czy rejs Starpowera 1, pięć lat temu. Był wtedy studentem ostatnie- go roku, planującym doktorat z geochemii planetarnej. Nigdy nie wrócił na uczelnię. Poślubił Amandę i został szczurem skalnym, poszukiwaczem, szukającym szczęścia wśród asteroid Pasa. Od prawie dwóch lat nie robił zresztą nawet i tego, prowadził bo- wiem bazę zaopatrzeniową na Ceres i doglądał budowy habita- tu. Swojej nowej firmie Fuchs nadał nazwę Helvetia Ltd; działa- ła ona zgodnie z przepisami Międzynarodowego Urzędu Astronau- tycznego. Był prezesem firmy, Amanda dyrektorem finansowym, a Pancho Lane - wiceprezesem, nigdy nie wtrącającym się w dzia- łalność firmy i rzadko zaglądającym do kwatery na Ceres. Helve- tia kupowała większość zaopatrzenia od Astro i sprzedawała je skalnym szczurom z najniższą marżą, na jaką zgadzała się Aman- da. Humphries Space Systems prowadziła konkurencyjną placówkę, a Fuchs z radością utrzymywał ceny na jak najniższym poziomie, chcąc zmusić Humphriesa do obniżenia cen czy nawet wyniesie-

nia się z Ceres. Była to walka na kły i pazury; wyścig, w którym stawką było wyeliminowanie konkurenta z branży. Szczury skalne oczywiście wolały handlować z Fuchsem niż z HSS. Miłym zaskoczeniem dla Fuchsa był fakt, że Helvetia Ltd ÓO _________________________________________----------------- rozkwitła, choć nawet Fuchs uważał siebie za kiepskiego biznesmena. Zbyt chętnie udzielał kredytu zabezpieczonego tylko solennym zapewnieniem szczura skalnego, że zapłaci, jak będzie bogaty. Wolał uścisk dłoni od spisanych drobnym druczkiem umów. Amanda nieustannie kwestionowała jego opinie, ale tych mgli- stych zapewnień wystarczyło, żeby Helvetia przynosiła zysk. Jesteśmy coraz bogatsi, uświadomił sobie Fuchs z radością, gdy jego konto bankowe w Selene puchło. Mimo wszystkich trików Humphriesa, już jesteśmy bogaci. Teraz, patrząc na pustą, zniszczoną powierzchnię Ceres, uświadomił sobie, jak samotne i odludne jest to miejsce. Jak oddalone od cywilizacji. Niebo wypełniały gwiazdy i było ich takie mrowie, że stare, dobrze znane gwiazdozbiory ginęły w tym bogactwie. Nie zwieszał się nad nimi przyjazny Księżyc ani świecąca na niebiesko Ziemia; nawet Słońce wyglądało na słabe i malut- kie, zmniejszone z powodu odległości. Dziwne, obce niebo: po- nure i bezlitosne. Powierzchnia Ceres była ponuro ciemna, zim- na, upstrzona tysiącami kraterów, szorstka i nierówna; wszędzie były porozrzucane głazy i mniejsze kamienie. Horyzont był tak blisko, że miało się wrażenie, że stoi się na malutkiej platformie, a nie ciele niebieskim. Przez sekundę Fuchs miał wrażenie, że jeśli się czegoś nie złapie, odpadnie z tego malutkiego świata i pole- ci w dziką pustkę gwiazd. Z roztargnieniem spojrzał ma niedokończony habitat, wzno- szący się nad nagim horyzontem, lśniący nawet w tak słabych promieniach Słońca. Ten widok go uspokajał. Może jest to zbio- rowisko starych, zużytych i rozebranych statków kosmicznych, ale jest dziełem rąk ludzkich w tej wielkiej, mrocznej pustce. Dostrzegł krótki błysk światła. Wiedział, że to malutki wa- hadłowiec, którym wracają na powierzchnią asteroidy Pancho i Ripley. Fuchs czekał przy przysadzistej budowli będącej śluzą powietrzną, prowadzącą do pomieszczeń mieszkalnych pod po- wierzchnią gruntu. Wahadłowiec skrył się za horyzontem, ale po kilku minu- tach pojawił się po drugiej stronie, na tyle blisko, że Lars do- strzegł cienkie pajęcze nogi i pękatą kopułę modułu załogowe- go. Pancho uparła się, że posadzi ptaszka osobiście i przypo- mni sobie, jak to jest być pilotem. Teraz lądowała gładko na chropowatym gruncie jakieś sto metrów od śluzy. Dwie odziane w skafandry postaci wynurzyły się z waha- dłowca; Fuchs łatwo rozpoznał długą, chudą sylwetkę Pancho, nawet w skafandrze i hełmie. Pancho po raz pierwszy od roku przyleciała na Ceres, w podwójnej roli, członka zarządu Astro i wiceprezesa Helvetii. Fuchs postukał w klawiaturkę komunikatora na nadgarstku i usłyszał, jak rozmawia z Ripleyem, inżynierem odpowiedzialnym za projekt budowlany. - ...a tak naprawdę potrzebujesz nowych laserów spawal- niczych - mówiła - zamiast tego złomu, którego używasz. Nie próbując nawet iść w niskiej grawitacji Ceres, Fuchs ujął w odzianą w rękawicę dłoń sterownik od plecaka odrzutowego i nacisnął go delikatnie. Jak zwykle przesadził i pożeglował nad głowami Pancho i inżyniera, o mało co wpadając na wahadło- wiec. Lądując na powierzchni wzbił chmurę ciemnego pyłu. - Na Boga, Lars, kiedy ty się nauczysz tym latać? - dro- czyła się z nim Pancho.

Fuchs uśmiechnął się zawstydzony, wewnątrz hełmu. - Wyszedłem z wprawy - przyznał, posuwając się ostroż- nie w ich kierunku, wzbijając kolejne chmury pyłu. - Nigdy jej nie nabrałeś, chłopie. Lars zmienił temat zwracając się do inżyniera. - A zatem, panie Ripley, czy pana ekipa będzie w stanie złożyć nowy moduł na czas? - Może mi pan wierzyć lub nie - odparł cierpko Ripley - ale tak. Niles Ripley był Amerykaninem o nigeryjskich korzeniach, inżynierem z tytułami uzyskanymi w Lehigh i Penn, grał też ama- torsko jazz na trąbce i zyskał sobie przezwisko Rozpruwacza z powodu potwornie długich improwizacji. Ten przydomek cza- sem przysparzał łagodnemu jak baranek inżynierowi problemów, zwłaszcza w barach pełnych nieprzyjaznych ochlaptusów Roz- pruwacz zwykle uśmiechał się i zagadywał nieporozumienie. Nie miał zamiaru dopuścić to tego, żeby jakiś osiłek uszkodził mu tak świetnie radzące sobie z ustnikiem trąbki usta. - Harmonogram zostanie dotrzymany - mówił dalej Ripley. Po czym dodał: - Mimo braku elastyczności. - Wtedy pańska ekipa otrzyma premię - odparł Fuchs. - Mimo narzekań na harmonogram. Pancho przerwała im przekomarzania. - Mówiłam właśnie staremu Rozpruwaczowi, że o wiele le- piej poradziłby sobie z robotą, gdyby miał zestaw laserów spa- walniczych. - Nie możemy sobie na to pozwolić - rzekł Fuchs. - Mamy bardzo napięty budżet. - Astro może wynająć wam lasery. Na bardzo dobrych wa- runkach. Fuchs westchnął głośno. - Szkoda, że nie pomyślałaś o tym rok temu, kiedy zaczy- naliśmy całą operację. - Dwa lata temu najlepsze lasery były wielkie i niewydajne. Nasi chłopcy z laboratorium właśnie opracowali nowe maleństwa: na tyle małe, że można je wozić na minitraktorze. Mają bardzo niskie zużycie paliwa. Jest nawet wersja ręczna. Ma oczywiście mniejszą moc, ale do niektórych prac będzie w sam raz. - Doskonale sobie radzimy z tym, co mamy, Pancho. - Cóż, trudno. Tylko nie mów, że nic nie zaproponowałam. - Usłyszał w jej głosie lekki ton rezygnacji i rozczarowania. Wskazując rękawicą na habitat, widoczny prawie na hory- zoncie, Fuchs rzekł: - Jak dotąd sobie świetnie radzimy, nie sądzisz? Przez dłuższą chwilę milczała; stali i patrzyli na habitat prze- suwający się po niebie. Wyglądał jak niedokończony wiatraczek, kilka statków połączonych ze sobą końcami i złączonych długi- mi ftilerenowymi nićmi z podobnym zestawem połączonych statków; cala konstrukcja obracała się powoli, przesuwając się w stronę horyzontu. - Prawdę mówiąc, Lars - powiedziała Pancho - trochę przy- pomina mi komis z używanymi samochodami w Lubbock. - Komis z używanymi samochodami? - prychnął Lars. - Albo latający skład złomu. - Skład złomu? Wtedy usłyszał, jak Ripley się śmieje. - Proszę jej nie pozwalać tak się z panem droczyć. Była pod wrażeniem, kiedy zwiedzała połączone już elementy. - Tak, wnętrze wygląda całkiem dobrze - odparła Pancho. - Z zewnątrz jednak nie jest wzorem urody. - Ale będzie - mruknął Fuchs. - Poczekaj, to zobaczysz.

Ripley zmienił temat. - Powiedz mi coś jeszcze o tych laserach ręcznych. Jaką mają moc? - Przecinają arkusz blachy o grubości trzech centymetrów - wyjaśniła Pancho. - Ile to trwa? - dopytywał się Ripley. - Parę nanosekund. To laser pulsacyjny. Nie topi stali, odparowuje ją impulsowo. Gawędzili jeszcze chwilę, a habitat znikł z pola widzenia; odległe, blade Słońce wspięło się na ciemne, upstrzone gwiaz- dami niebo. Fuchs dostrzegł światło zodiakalne, jak dwa ramio- na wychodzące ze środka Słońca. Wiedział, że to światło odbite w drobinach pyłu: mikroskopijne asteroidy unoszące się w prze- strzeni, pozostałości po stworzeniu planet. Gdy ruszyli w stronę śluzy, Pancho zwróciła się w stronę Fuchsa. - Pogadajmy o interesach. Uniosła lewe ramię i wcisnęła klawisz na mankiecie, przełą- czając się na drugą częstotliwość skafandra. Ripley został wyłą- czony z rozmowy. Fuchs wcisnął ten sam klawisz na swoim module sterującym. - Tak, biznes przede wszystkim. - Prosiłeś o obniżenie cen na obwody drukowane - oznaj- miła Pancho. - Zbliżamy się do poziomu kosztów, Lars. - Humphries próbuje nas podkupić. - Astro nie może sprzedawać ze stratą. Zarząd tego nie przełknie. Fuchs poczuł, jak wargi układają mu się w sardonicznym uśmiechu. - Humphries jest dalej w zarządzie? - Oczywiście. Obiecał nie obniżać dalej cen HSS. - Kłamie. Proponuje płytki drukowane, układy scalone, nawet usługi naprawcze, po coraz niższych cenach. Próbuje wygryźć mnie z rynku. - A kiedy mu się to uda, podniesie ceny jak tylko będzie mógł. - Oczywiście. Wtedy będzie miał monopol. Dotarli do klapy śluzy. Była na tyle duża, że mieściły się w niej dwie osoby w skafandrach, ale trzy już nie, więc puścili Ripleya przodem. Pancho patrzyła, jak inżynier zamyka klapę, po czym rzekła: - Lars, Humphries tak naprawdę chce przejąć Astro. Pró- buje to zrobić od niepamiętnych czasów. - Wtedy będzie miał monopol na wszystkie operacje w kosmosie, wszędzie, w całym Pasie... w całym Układzie Sło- necznym - rzekł Lars, czując, jak narasta w nim gniew. - Właśnie do tego dąży. - Musimy temu zapobiec! Bez względu na wszystko, musi- my go powstrzymać. - Nie mogę ci sprzedawać poniżej kosztów, chłopie. Zarząd stawia sprawę jasno. Fuchs skinął głową niechętnie. - Będziemy musieli wymyślić coś innego. - Na przykład co? Próbował wzruszyć ramionami, ale w skafandrze było to niemożliwe. - Żebym to ja wiedział - mruknął. Zaczynam się uzależniać od tej kobiety, pomyślał Humph- ries, obserwując Dianę Verwoerd na ruchomych schodach, któ- rymi jechali do jego podziemnej siedziby na najniższym pozio- mie Selene. Ze spokojem odczytywała z palmtopa listę dziennych za-

dań, zaznaczając jedno po drugim, prosząc go o potwierdzenie poleceń dla pracowników, które przygotowała dla każdej pozy- cji z planu. Humphries rzadko wychodził z domu. Wolał przekształcić go w oazę luksusu i bezpieczeństwa. Połowa domu spełniała funk- cje mieszkalne, drugą oddano naukowcom i technikom, którzy utrzymywali i badali ogrody otaczające willę. To był świetny pomysł, rozmyślał Humphries, namówić radę Selene, żeby zezwoliła mu na założenie trzyhektarowego ogrodu w najgłębszej grocie Sele- ne. Oficjalnie dom był siedzibą Centrum Badawczego Trustu Humphriesa, które prowadziło nieprzerwany eksperyment eko- logiczny: czy można utrzymać zrównoważony ekosystem na Księżycu przy minimalnej interwencji człowieka, mając wystar- czające zasoby światła i wody? Humphriesa nie obchodziło, jaka mogła być odpowiedź na to pytanie, dopóki mógł mieszkać wygodnie pośrodku bujnego ogrodu, głęboko pod powierzch- nią, z dala od promieniowania i innych niebezpieczeństw czają- cych się na powierzchni Księżyca. Cieszyła go świadomość, że okpił ich wszystkich, nawet Douglasa Stavengera, założyciela Selene, szarą eminencję o mło- dzieńczym wyglądzie. Próbował nawet wyperswadować im tę ghapią decyzję o wygnaniu go z Selene, po ujawnieniu, że przyczynił się do śmierci Dana Randolpha. Nie oszukał jednak szczupłej, egzotycznej, jedwabistej Dianę Verwoerd i zdawał sobie z tego sprawę. Przejrzała go na wylot. Zaprosił ją na lunch do nowego bistro, które właśnie otwarto na Grand Plaża. Wcześniej odrzucała jego zaproszenia na kola- cję, ale „lunch roboczy" poza domem nie był czymś, co można łatwo odrzucić. Zabrał ją więc na lunch. Nie przerywała pracy, zmagając się z sałatką i sojowymi kotletami, ledwo upijając łyk wina, które zamówił, odmawiając deseru. A teraz jechali ruchomymi schodami do jego biura/domu; trzymała przed sobąpalmtopa i opowiadała o problemach, jakie stały przed firmą i rozwiązaniach, jakie proponowała. Stała się kimś prawie dla mnie niezbędnym, pomyślał. Może uprawia taką grę, by stać się dla mnie na tyle ważna, abym prze- stał myśleć tylko ojej apetycznym ciałku. Na pewno wie, że nie trzymam długo żadnej kobiety, kiedy już przejdzie przez moje łóżko. Uśmiechnął się w duchu. Grasz w niebezpieczną grę, pani Verwoerd. I jak dotąd idzie ci prawie idealnie. Jak dotąd. Humphries nie umiał przyznać się do porażki, choć było oczywiste, że pomysłu z lunchem nie można uznać za zwycię- stwo. Przysłuchiwał się jej długiej przemowie, słuchając jednym uchem, rozmyślając: prędzej czy później, Dianę, ja mogę pocze- kać. Ale niezbyt długo, odezwał się inny głos w jego głowie. Żadna kobieta nie jest warta, żeby tak długo na nią czekać. Nieprawda, odpowiedział w duchu. Amanda jest tego warta. Gdy zbliżyli się do ostatniego odcinka schodów, powiedziała coś, co natychmiast przykuło jego uwagę. - ...a Pancho Lane poleciała w zeszłym tygodniu na Cercs. Teraz wraca. - Na Ceres? - warknął Humphries. - Co ona tam robi? - Rozmawia ze swoimi partnerami handlowymi, panem i panią Fuchs - odparła spokojnie Verwoerd. - Sądzę, że o obniżeniu cen poniżej naszego poziomu. - Obniżeniu cen? - A czymże innym? Jeśli zdołają wypchnąć HSS z Ceres, będą mieli cały Pas dla siebie. Nie jesteśmy jedynymi, którzy chcą kontrolować szczury skalne.

- Helvetia Ltd - mruknął Humphries. - Co za głupia nazwa dla firmy. - Wiesz, że tak naprawdę to przykrywka dla Astro. Rozejrzał się po gładkich ścianach szybu schodów i nie odpowiedział. Na poziomie leżącym tak głęboko pod powierzch- nią Selene nikt już nie jechał na dół. Poza cichym szumem napę- dzającego schody silnika elektrycznego nie było nic słychać. - Pancho używa Fuchsa i jego firmy, żeby utrudnić ci prze- jęcie kontroli nad Astro. Im większe ma obroty z Helvetią, w tym większym stopniu zarząd Astro uważają za prawdziwego boha- tera. Mogą nawet wybrać ją na przewodniczącą, kiedy 0'Banian się wycofa. - Wyrugować mnie z Pasa - mruknął Humphries. - Przecież to samo my próbujemy zrobić im, nie? Skinął głową. - I lepiej, żeby udało się nam to przed nimi - rzekła Dianę Verwoerd. Humphries skinął głową, przyznając jej rację - Potrzebujemy zatem - rzekła powoli - planu działania. Pro- gramu, którego celem będzie wyeliminowanie Helvetii raz na zawsze. Spojrzał na nią i po raz pierwszy od chwili, gdy skończyli lunch, uważnie jej się przyjrzał. Przemyślała to wszystko, uświa- domił sobie. Wodzi mnie za nos, na Boga. Humphries dostrzegł to w jej migdałowych oczach. Wszystko sobie obmyśliła. Do- skonale wie, dokąd chce mnie zaprowadzić. - Co więc proponujesz? - spytał, autentycznie zaintereso- wany jej propozycją. - Proponuję strategię dwutorową. - Dwutorową? - spytał obojętnie. - To stara technika - odparła Verwoerd, uśmiechając się tajemniczo. - Kij i marchewka. Mimo prób utrzymania obojętnego wyrazu twarzy Humph- ries uśmiechnął się. - Opowiedz mi o tym. Właśnie dotarli do końca schodów i zeszli z nich. Wróciwszy do biura Humphries skasował wszystko z kalendarza i wyciągnął się wygodnie w fotelu, rozmyślając, planując, zasta- nawiając się. Wszystkie myśli o Dianę opuściły już jego świa- domy umysł; wyobraził sobie Amandę z Fuchsem. Amanda nie próbowałaby mi zaszkodzić, pomyślał. Ale on tak. On wie, że ją kocham i zrobi wszystko, żeby mi dokuczyć. Już odebrał mi Amandę. A teraz chce wyrzucić mnie z Pasa i uniemożliwić przejęcie Astro. Ten skurwiel chce mnie zrujnować! Dianę ma rację. Musimy coś zrobić i to szybko. Kij i mar- chewka. Poderwał się nagle i wezwał telefonicznie szefa ochrony. Chwilę później ktoś delikatnie zapukał do drzwi gabinetu. - Wejdź, Grigor - rzekł Humphries. Szef ochrony był nowym nabytkiem: szczupły, milczący mężczyzna o ciemnych włosach i jeszcze ciemniejszych oczach. Miał na sobie zwykły bladoszary garnitur, niewyróżniający się strój człowieka, który woli pozostać niezauważony, sam zauwa- żając wszystko. Nie usiadł, choć przed biurkiem Humphriesa stały dwa wygodne krzesła. Odchylając się lekko w fotelu, by na niego spojrzeć, Hum- phries rzekł: - Grigor, chciałbym poznać twoją opinię na temat pewnego problemu, jaki mamy. Grigor zmienił lekko pozycję. Został właśnie podkupiony od pewnej korporacji z siedzibą na Ziemi, zmagającej się z trudno- ściami, gdyż spowodowane efektem cieplarnianym powodzie

zniszczyły większość jej majątku. Tu pracował na okresie prób- nym i doskonale o tym wiedział. - Szczury skalne w Pasie kupują coraz większy procent swojego zaopatrzenia od firmy Helvetia Ltd, a nie Humphries Space Systems - rzek! Humphries, obserwując mężczyznę uważnie, ciekaw jego reakcji. Grigor milczał. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji. Słuchał. - Chcę, żeby Humphries Space Systems przejęło wyłączną kontrolę nad zaopatrzeniem dla szczurów skalnych. Wyłączną kontrolę - powtórzył Humphries. - Rozumiesz? Podbródek Grigora wykonał nieznaczny ruch - najlżejsze skinięcie. - Jak sądzisz, co należy zrobić? - spytał Humphries. - Aby przejąć wyłączną kontrolę - odparł Grigor, gardło- wym, niskim głosem, który sugerował ból i umysłowy wysiłek - należy wyeliminować konkurencję. - Tak, ale jak? - Jest wiele sposobów. Jednym z nich jest użycie przemo- cy. I sądzę, że dlatego właśnie pyta mnie pan o zdanie. Unosząc dłoń, Humphries odparł ostro: -Nie mam nic przeciwko przemocy, ale konieczna jest dys- krecja. Nie chcę, by ktokolwiek podejrzewał, że Humphries Spa- ce Systems ma z tym coś wspólnego. Iii Grigor zastanawiał się przez kilka sekund. - Należy podjąć działania przeciwko poszczególnym poszu- kiwaczom, a nie samej Helvetii. Eliminować klientów, a firma podupadnie i zginie sama. Humphries skinął głową. - Tak - odparł. - Dokładnie. - To zajmie trochę czasu. - Ile? - Parę miesięcy - odparł Grigor. - Może rok. - Chcę, żeby stało się to szybciej. Szybciej niż przez rok. Grigor przymknął oczy, po czym odparł: - W takim razie musimy się przygotować na eskalację prze- mocy. Najpierw indywidualni poszukiwacze, potem personel j urządzenia na Ceres. - Urządzenia? - Pański konkurent buduje tam habitat na orbicie, prawda? Humphries z wysiłkiem stłumił uśmieszek. Zrozumiał, że Grigor już zapoznał się z sytuacją. Dobrze. Ponieważ pracodawca milczał, Grigor mówił dalej. - Wstrzymanie budowy habitatu pomoże zdyskredytować człowieka, który ją zaczął. A przynajmniej wykaże, że nie jest na tyle wpływowy, aby chronić własnych ludzi. - To ma wyglądać na wypadek - upierał się Humphries. - Nikt nie może zasugerować, że mam z tym coś wspólnego. - Nie ma powodu do obaw - odparł Grigor. - Nigdy nie mam powodów do obaw - warknął Humphries. - Zawsze wyrównuję rachunki. Gdy Grigor opuścił gabinet, cichy jak zjawa, Humphries rozmyślał: kij i marchewka. Dianę podsunie marchewkę. Grigor pogrozi kijem. Miesiąc później Pani Jeziora - Och, Randy -jęknęła Cindy -jesteś taki wielki. - I twardy - dodała Mindy. Randall McPherson leżał na małym kopczyku poduszek, zaś nagie Bliźniaczki gładziły jego gołą skórę. Niektórzy lubią seks w mikrograwitacji, ale na spotkanie z Bliźniaczkami Randy rozpę-

dził statek z przyspieszeniem prawie pełnego ziemskiego g. Jego wspólnik, Dan Fogerty, narzekał na związane z tym koszty paliwa, ale Randy nie zwracał uwagi na jego narzekanie. Fogerty był zna- ny wśród wszystkich górników jako Tłuścioch Fogerty, gdyż spędzając większość czasu w mikrograwitacji potwornie się roztył. McPher- son spędzał większość wolnego czasu w wirówce ćwiczebnej statku albo przyspieszał sam statek, by utrzymać mięśnie w dobrej kon- dycji. Fogerty miał dużo szczęścia, że trafił na tak rozsądnego wspólnika jak McPherson. Przynajmniej McPherson tak uważał. Bliźniaczki oczywiście tak naprawdę znajdowały się na Ce- res, ale system VR działał doskonale. Między poleceniem wyda- nym przez Randy'ego, a reakcją uśmiechniętych, kusząco wy- giętych, troskliwych dziewcząt, prawie nie występowało opóź- nienie. Randy był więc co najmniej wkurzony, kiedy w jego potrójną fantazję wdarł się głos Fogerty'ego. - Zbliża się jakiś pieprzony statek! - Co? - warknął McPherson, siadając tak gwałtownie, że wirtualne obrazy Bliźniaczek nadal wiły się seksownie nad po- duszkami, choć jego już tam nie było. - Statek - powtórzył Tłuścioch. -- Pytają, czy mogą przy- cumować. McPherson wyrzucił z siebie stek przekleństw, a Bliźniaczki leżały bez ruchu, gapiąc się tępo. - Panie wybaczą - rzucił, odpychając się od łóżka, czując częściowo zakłopotanie, a częściowo wściekłość. Zdjął gogle VR i zobaczył prawdziwy świat: ponurą kajutę rozsypującego się statku, który rozpaczliwie wymagał remontu po czternastu miesiącach latania w Pasie. Niezgrabnie zdarł z siebie kombinezon sensorowy VR i włożył zwykłe ubranie, po czym ruszył na mostek, wrzeszcząc: - Tłuścioch, jeśli jest to jeden z twoich pieprzonych żar- tów, to urwę ci łeb! Zanurkował przez klapę i wynurzył się na ciasnym, przegrzanym mostku. Fogerty wylewał się z fotela pilota, trzymając w jednej ręce połowę pasztecika z mięsem; większość drugiej była roz- smarowana na jego brodzie i przedniej części kombinezonu. Był monstrualnie gruby; wypychał pomarańczowy kombinezon tak, że przypominał McPhersonowi przejrzałą dynię. Tak też śmier- dział, a dodatkowy aromat przyprawionego na ostro pasztecika sprawiał, że żołądek McPhersona o mało nie odfrunął. Pewnie i ja nie pachnę lepiej, powiedział sobie w duchu, usiłując utrzy- mać nerwy na wodzy. Fogerty obrócił się na trzeszczącym fotelu i z podnieceniem wycelował tłusty palec w główny ekran. McPherson dostrzegł dwukilometrowy kawał skały, który właśnie wzięli w posiadanie, ciemny i pękaty, oraz srebrzysty statek kosmiczny, który wyglądał na tak nowy i elegancki, że nie mógł być statkiem poszukiwacza. - Zespół górniczy? - podpowiedział Fogerty. - Tak szybko? Dopiero zgłosiliśmy roszczenia do skały - warknął McPherson. - Nie wzywaliśmy żadnych górników. - A mimo to już są - odparł Fogerty. - To nie jest statek górniczy. Fogerty wzruszył ramionami. - Mam im dać pozwolenie na wejście na pokład? McPherson musiał przecisnąć się obok swojego pękatego partnera, żeby zasiąść w fotelu z prawej strony. - Kim oni są, u licha? I co tu robią? Mogą się włóczyć po całym Pasie, a musieli wsadzić nosy akurat w naszą skałę? Fogerty wyszczerzył się w stronę partnera. - Możemy ich zapytać.

Pomrukując niechętnie, McPherson włączył kanał komuni- kacyjny. - Tu Pani Jeziora. Proszę o identyfikację. Na ekranie zawirowały na chwilę kolorowe smugi, po czym ukazała się ciemna twarz brodatego mężczyzny. Dla McPherso- na wyglądał trochę orientalnie: wystające kości policzkowe, głęboko osadzone oczy. - Tu Shanidar. Mamy trochę wideodysków, które ogląda- liśmy już tyle razy, że nauczyliśmy się czytać z ruchu warg. Nie macie czegoś na wymianę? - Co macie? - spytał z zainteresowaniem Fogerty. - W miarę nowe? - Głównie prywatne. Muy piąuante, jeśli wiecie, co mam na myśli. Nie dostaniecie ich w normalnych kanałach. Kiedy wyla- tywaliśmy z Selene, pół roku temu, były nowiuteńkie. Zanim McPherson zdołał odpowiedzieć, Fogerty zaprezen- tował uśmiech znad swojego zwielokrotnionego podbródka. - Możemy się wymienić jeden do jednego. Ale nasze są starsze. - Nie szkodzi - odparł brodacz. - Dla nas będą jak nowe. - Co tu robicie? - dopytywał się McPherson. - Właśnie zajęliśmy tę skałę. - Już nie zajmujemy się poszukiwaniem - nadeszła odpo- wiedź. - Trafiliśmy w dziesiątkę i ubiliśmy interes z Humphries Space Systems przy przetwarzaniu rudy. Forsa na koncie. My- śleliśmy, że jeszcze przehandlujemy te wideodyski, zanim ruszy- my do domu. - Jasne - odparł Tłuścioch. - Czemu nie? McPherson poczuł niepokój. Dostrzegł jednak entuzjazm na pulchnej twarzy wspólnika. Po czternastu miesiącach ledwo mieli na opłaty za statek. Przydałby się co najmniej jeszcze tydzień na negocjację kontraktu górniczego z jakąś korporacją. McPherson nie miał zamiaru przyjmować pierwszej otrzymanej oferty. A ceny rudy spadały. Będą mieli szczęście, jak dostaną tyle, żeby prze- żyć pół roku do następnej wyprawy. - Dobrze - rzekł niechętnie. - Podejdźcie i przycumujcie przy głównej śluzie. Fogerty pokiwał głową z zadowoleniem, jak mały chłopiec czekający na Gwiazdkę. Amanda znów zaczęła się zastanawiać, jak życie na Ceres _ a tak naprawdę w jej środku - różni się od życia na statku. Ich kwatery nie były tu o wiele większe: pomieszczenie, które zaj- mowali z Larsem było nieznacznie powiększoną naturalną jaski- nią w asteroidzie, z wygładzonymi i wyrównanymi ścianami, podłogą i sklepieniem. Jego objętość nie przekraczała znacznie tej, jaką mieli do dyspozycji na pokładzie Starpowera. I jeszcze wszędzie ten pył- Grawitacja na Ceres była niska, za każdym razem, kiedy człowiek się ruszył, wzbijał tumany kurzu. Na szczęście, dzięki wentylacji w pomieszczeniach mieszkalnych był bardzo drobny. Kiedy przeniosą się do habitatu na orbicie, będzie można zapo- mnieć o kurzu, dzięki Bogu. Tymczasem jednak osiadał wszędzie. Nie dało się utrzymać niczego w czystości: nawet naczynia przechowywane w zamkniętych szafkach trzeba było podstawić pod dmuchawy, zanim dało się z nich jeść. Kurz powodował kichanie; przez połowę spędzonego na Ceres czasu Amanda i inni mieszkańcy nosili na twarzy maski z filtrami. Martwiła się, że odciski od maski zostaną jej już na stałe. Mieszkanie na Ceres oferowało jednak coś, czego życie na statku zapewnić nie mogło. Towarzystwo. Kompanów. Innych ludzi, którzy mogli cię odwiedzać, albo do których można było wpaść. Spacery po korytarzach, gdzie można było przywitać się z są-