uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Beverly Barton - Zabójcza bliskość

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Beverly Barton - Zabójcza bliskość.pdf

uzavrano EBooki B Beverly Barton
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (1)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 298 stron)

BEVERLY BARTON Zabójcza bliskość

Rozdział I Dobry Boże, proszę, niech mnie zabije. Stephanie Preston leżała na wąskim łóżku, wsłuchując się w przy­ śpieszone bicie swojego serca. Wpatrywała się w sufit małego, ciemnego pomieszczenia i usiłowała wyobrazić sobie, że znajduje się gdzie indziej. W domu, z Kylem. Albo w pracy, wśród ludzi, których zna i którym ufa. Może w kościele, gdzie śpiewa w chórze. Wszędzie, byle nie tutaj. Z kimkolwiek, byle nie z nim. Bardzo starała się znaleźć myślami z dala od rzeczywistości, z dala od wszystkiego, co się z nią działo, ale nie potrafiła od tego uciec. Postaraj się bardziej. Pomyśl o ostatnich świętach. O tym, jak Kyle zaskoczył cię oświadczynami na kolanach przy twoich rodzicach i sio­ strach. W chwili kiedy przemknął jej przez myśl obraz uśmiechniętych ro­ dziców, mężczyzna leżący na niej wtargnął w nią znowu, tym razem mocniej. Z większą furią. Ajego palce wbiły się w jej biodra, unosząc je na przyjęcie dzikiego pchnięcia. Przyspieszając rytm brutalnych ruchów, wykrzyczał swoje pożądanie, jak zawsze, gdy ją gwałcił. - Powiedz mi - wymruczał. - Powiedz to. Wiesz, co chcę usłyszeć. Nie, nie powiem. Nie mogę. Nie mogę. Leżała pod nim w milczeniu, bez ruchu, marząc o śmierci, wiedząc, co się stanie za chwilę. Zwolnił, zamarł i uniósł się na tyle, żeby spojrzeć jej w oczy. Za­ mknęła powieki. Nie chciała na niego patrzeć. Nie chciała widzieć tej przerażającej twarzy. Chwycił ją, uniósł jej podbródek i ścisnął boleśnie policzki. - Otwórz oczy, suko. Otwórz oczy i spójrz na mnie. Zamrugała. 7

Nie słuchaj go. Bądź silna. - Czemu jesteś tak uparta? - spytał ze szczerym zdziwieniem w gło­ sie. - Wiesz, że mogę cię zmusić do wszystkiego. Czemu sobie utrud­ niasz życie? Wiesz, że w końcu i tak mnie posłuchasz. - Proszę... - Otworzyła oczy i spojrzała na niego poprzez łzy. - O co prosisz? Za wszelką cenę starała się nie płakać. On lubił, kiedy płakała. - Skończ. - Jeśli chcesz, żebym z tobą skończył, to powiedz mi to, co chcę usłyszeć. Inaczej cię ukarzę. Będę to ciągnął bardzo długo. Zniżył głowę do jej piersi i otworzył usta. Zanim zdążyła odpowie­ dzieć, zacisnął zęby na brodawce. Krzyknęła z bólu. Zagłębił się w niej kilka razy. Coraz mocniej. Kiedy przysunął usta do drugiej piersi, krzyknęła: -Kocham cię! Chcę cię bardziej niż kogokolwiek! Proszę, skarbie, kochaj się ze mną! Uśmiechnął się. Boże, jak nienawidziła jego uśmiechu. - Dobra dziewczynka. Skoro tak ładnie prosisz, dam ci to, czego chcesz. Leżała pod nim i starała się wytrzymać gwałt, nienawidząc każdej sekun­ dy, czując do niego wstręt, a do siebie pogardę za to, że znowu mu uległa. To nie może ciągnąć się w nieskończoność. Prędzej czy później mnie zabije. Mam nadzieję, że szybko, bardzo szybko. Stał po drugiej stronie ulicy, na rogu i przyglądał się jej, jak wysiada z samochodu i idzie chodnikiem do drzwi swojego domu. Była śliczna. Z radością będzie ją rysował, ale najpierw musi przyjrzeć jej się z bliska. Każdy detal musi być idealny. Kształt jej oczu. Profil nosa. Kontur ust. Szyję miała długą i smukłą, a ciało przyjemnie zaokrąglone, ani chude, ani grube. Takie w sam raz. Najpierw ją zawoła. Powie tylko „cześć'. Żeby nawiązać kontakt. Z tonu jej głosu wywnioskuje, czy zrobił na niej odpowiednie wrażenie. Nie będzie słuchał tego, co mówi. Kobiety bardzo często kłamią, póki nie zmusi się ich do mówienia prawdy. Ale on zawsze wiedział, kiedy kobieta jest zainteresowana, po tym jak z nim rozmawia. - Thomasina, Thomasina. Cudowne imię dla cudownej kobiety. Myśl o związku z nią podnieciła go. Upajał się dniami poprzedzają­ cymi chwilę, w której kobieta stawała się całkowicie jego. Było to prelu- 8

dium do tańca godowego, które potęgowało rozkosz - te niewiarygodnie przyjemne wydarzenia przygotowywały ich na to, co nieuniknione. Jednak nie może całkowicie poświęcić się zdobywaniu Thomasiny, dopóki nie zakończy obecnego związku. Ma ją na oku, dowiaduje się o niej wszystkiego, co może - ale z daleka. Nie należy do mężczyzn, którzy zdradzają jedną kobietę dla innej. To nie w jego stylu. Niełatwo będzie zakończyć związek z obecną kochanką. Jest w nim bardzo zako­ chana. Na samym początku szalał na jej punkcie, stanowiła dla niego wyzwanie, kiedy był zmuszony do polowania. I pierwszy raz, kiedy się kochali, był dobry, chociaż nie aż tak, jak się spodziewał. Był pewien, że ona się domyśla, że ich związek dobiega końca, że oboje muszą być wolni. I to szybko. Może powie jej dziś wieczorem. Oczywiście będzie płakać. Ona w ogóle dużo płacze. Będzie go pro­ sić, błagać, zapewniając, że zrobi wszystko, co tylko zechce. Biedactwo. Po prostu powie jej, że ich romans się skończył, a potem ją zabije. Szeryf Bernie Granger zdjęła kurtkę, powiesiła ją na wieszaku w przedsionku, a później odpięła kaburę z bronią i przewiesiła ją przez kurtkę. Bolały ją wszystkie mięśnie. Nie spała od trzydziestu sześciu go­ dzin, nie jadła od dwunastu. Marzyła o tym, żeby się dokładnie umyć, nie w umywalce w toalecie, jak wczoraj i dzisiaj. Już trzeci raz w ciągu ostat­ nich dwóch tygodni prowadziła takie poszukiwania, ale za każdym ra­ zem trop prowadził donikąd. Starała się nie tracić optymizmu i natchnąć nadzieją rodzinę, żeby się nie poddawała, jednak nie było to łatwe. Nie miała zamiaru zrezygnować i przyznać się do porażki. Przez dwa i pół roku, kiedy pełniła urząd szeryfa okręgu Adams w Alabamie, dopisywa­ ło jej szczęście. Za jej kadencji miało miejsce tylko jedno morderstwo, a zabójca odsiadywał teraz karę dożywocia w Donaldson. Musiała po­ radzić sobie z czterema przypadkami zaginięcia. Pierwszy wyjaśnił się w ciągu doby, kiedy odnaleziono starszą kobietę z Alzheimerem, która wyszła z domu i zagubiła się w lesie. Drugi przypadek był wstrząsają­ cy i w poszukiwania zaangażowali się wszyscy. Zaginął trzylatek. Kie­ dy dwa dni później znaleźli malucha w głębokim jarze, zakrwawionego i posiniaczonego od upadku, odeszła na bok i się rozpłakała. W ukryciu. Żeby żaden z podwładnych nie mógł jej zobaczyć. Była jedną z nielicz­ nych kobiet zatrudnionych w miejscowym biurze szeryfa, więc musiała 9

być twarda jak stal, żeby przetrwać. Trzecia sprawa zaginięcia na szczęś­ cie dotyczyła kobiety, która porzuciła męża dla innego mężczyzny. Teraz ma do czynienia z czwartym przypadkiem. Stephanie Preston, od pięciu miesięcy mężatka, zaginęła dwa tygodnie temu. Ostatnio wi­ dziano ją, jak wychodziła z Adams County Junior College, gdzie dwa razy w tygodniu miała wieczorem zajęcia. Formalnie sprawa dotyczyła okręgu Adams, bo to w tym okręgu widziano ją po raz ostatni, a teren uczelni znajdował się poza granicami miasta Adams Landing. Ale spra­ wą zajęło się również biuro szeryfa okręgu Jackson, bo Stephanie miesz­ kała w Scottsboro, a szeryf Mays był jej wujem. - Wyglądasz potwornie - stwierdziła Robyn, wchodząc do kuchni. Bernie spojrzała na swoją młodszą siostrę i się uśmiechnęła. Różniły się z Robyn jak noc i dzień. Robyn była wysoka, szczupła niczym modelka, z burzą czarnych loków. Choć miała już dwadzieścia osiem lat, nadal była sama. Odeszła z uniwersytetu, nie kończąc studiów i przez ostatnich osiem lat zmieniała ciągle pracę i chłopaków. W końcu, rok temu, wróciła do Adams Landing i dzięki finansowej pomocy ro­ dziców otworzyła mały klub fitness, który - ku zaskoczeniu wszystkich - prosperował całkiem nieźle. Bernie natomiast była wysoka, grubokoścista i solidnie zbudowa­ na. Proste kasztanowe włosy najczęściej czesała w kucyk, a od czasu do czasu upinała je w kok. Wyszła za mąż zaraz po szkole średniej i oboje wyjechali na studia. Po czterech latach małżeństwa, dwóch poronieniach i co najmniej trzech romansach Ryana rozeszli się. Bernie wróciła do Adams Landing, dostała pracę jako zastępca szeryfa, a później, trzy lata temu, została wybrana na szeryfa, kiedy jej ojciec odszedł na emeryturę ze stanowiska, które piastował przez niemal trzydzieści lat. Robyn mieszkała w domu z rodzicami, ale od czasu do czasu spę­ dzała kilka dni u Bernie. Tym razem, kiedy pojawiła się w progu z waliz­ ką w ręce, oznajmiła, że jak najszybciej musi znaleźć sobie własny kąt. Brenda Granger, która była staromodną kobietą Południa i co niedzielę chodziła do kościoła, nie pochwalała tego, że Robyn sypia z kim popad­ nie. Kiedy przyłapała jej ostatniego kochanka, jak wymykał się z domu o piątej rano, wybuchła wściekłością. - Mama dzwoni do mnie co kilka godzin, żeby się dowiedzieć, co z tobą - powiedziała Robyn. - Martwi się o ciebie. -Nic nowego. Mama zawsze się martwi o mnie i o ciebie. Obie je­ steśmy samotne i bezdzietne. I0

Robyn się uśmiechnęła. - Tak, na pewno urodziła nas tylko po to, żebyśmy mogły dać jej wnuki. Bernie otworzyła kredens i wyjęła torebkę mielonej kawy. -Porozmawiałyście z mamą? Dogadałyście się? - Wzięła szkla­ ny czajnik z ekspresu do kawy, podeszła do zlewu i napełniła go zimną wodą. - Wiesz, jak jest z mamą, ona nie dyskutuje, wygłasza monologi. Nie, nie dogadałyśmy się i chyba nigdy się nie dogadamy. Przecież w la­ tach pięćdziesiątych ubiegłego wieku była młoda. Wiesz, co mi powie­ działa o uprawianiu seksu bez ślubu? - Hm... Niech zgadnę. Czyżby to, że mężczyzna nie kupi krowy, skoro mleko ma za darmo? Robyn zachichotała. - Mogłaby przynajmniej urozmaicić sobie repertuar, nie sądzisz? Bernie wlała wodę do ekspresu i wyjęła kubek z kredensu. - Chcesz? -Co? - Kawy. Bezkofeinowej. - Nie, dzięki. Zaraz wychodzę. Paul Landon zabiera mnie do Hunts- ville na kolację. Paul Landon? Robyn stać na kogoś lepszego. Na korzyść tego faceta przemawiał jedynie dobry wygląd. I bogaty tatuś. Był dwa razy żonaty i dwukrotnie się rozwiódł. Podobno ma problem z alkoholem. Panowało ogólne przekonanie, że nie warto się za nim oglądać. Bernie nie miała nic przeciwko temu, żeby Robyn spotykała się z nim, o ile nie zacznie myśleć o nim poważnie, na co raczej się nie za­ nosiło. W końcu w Adams County nie było zbyt wielu odpowiednich kawalerów. Bernie ostatni raz umówiła się na randkę cztery miesiące temu ze Stevem Banyanem, wdowcem z trójką dzieci, z zakolami i po­ czątkami piwnego brzuszka. W sumie spotkali się cztery razy w ciągu miesiąca. Nawet lubiła tego faceta, ale niewiele mieli ze sobą wspól­ nego. Był farmaceutą, piętnaście lat starszym od niej. Sądząc po tym, jak wiele mówił o swojej zmarłej żonie, Carol Anne, pewnie nadal był w niej zakochany. - Słuchaj. Jeśli macie zamiar zjawić się tu na noc, to zachowujcie się bardzo, bardzo cicho. Albo wynajmijcie sobie pokój w motelu - oznaj­ miła Bernie. - Ledwie żyję i muszę się porządnie wyspać. II

- To nasza pierwsza randka - wyjaśniła Robyn. - Mało prawdopo­ dobne, żebym tak od razu pozwoliła, by wsadził mi rękę w majtki. Mimo tego, co myśli mama, mam swoje zasady. Wargi Bernie uniosły się w lekkim uśmiechu. Boże, jak jest zmęczo­ na! Marzyła o filiżance kawy, o kanapce i kąpieli. A po niej o dziesięciu godzinach snu. Będzie dobrze, jak prześpi sześć. Jutro musi być w biu­ rze wcześnie, żeby poznać swojego nowego pracownika. Kilka miesięcy temu po ataku serca i operacji wszczepienia by-passów odszedł Bill Pal- mer, zostawiając ją bez głównego zastępcy, nadającego się na szefa wy­ działu dochodzeniowego. Z początku myślała, żeby awansować które­ goś z pracowników, ale byłoby to trudnym zadaniem, bo w tym wydziale miała dwóch jednakowo wykwalifikowanych ludzi, z podobnym stażem pracy. Poszła po radę do ojca, jak miała w zwyczaju, a on powiedział, żeby poszukała kogoś spoza tego terenu. - Nigdy nic nie wiadomo, może ktoś wysoko wykwalifikowany szu­ ka innej pracy - stwierdził R.B. Granger. - Mam jeszcze kontakty w Ala­ bamie, Tennessee i Georgii. Zadzwonię w parę miejsc i popytam. A ty w tym czasie rób to samo. Rozejrzyj się. Może trafi ci się jakiś facet z Huntsville czy nawet z Chattanooga, który chciałby przenieść się tutaj, gdzie życie toczy się spokojniej. - Albo facetka. -Co? - Facet albo facetka, tato. Czy zapomniałeś, że szeryfem Adams County jest kobieta? - spytała. Odkąd jej młodszy brat, Bobby, utonął w rzece podczas pikniku skautów, kiedy miał dwanaście lat, Bernie za­ stępowała ojcu syna. Grała w koszykówkę w szkole średniej, w piłkę nożną i softball bardziej ze względu na ojca niż z miłości do sportu. To ona siedziała z nim i oglądała mecze w telewizji, chodziła na ryby, a na­ wet raz do roku wybierała się z nim na polowanie. Bob Granger położył dłoń na ramieniu Bernie. - Wiesz, że jestem z ciebie dumny, prawda? - powiedział. - Pod­ trzymujesz rodzinną tradycję. Już od trzech pokoleń piastujemy urząd szeryfa Adams County. Rozmyślania Bernie przerwał klakson samochodu, który przywołał ją do rzeczywistości, do własnej kuchni. - To pewnie Paul - stwierdziła Robyn. - Prawdziwy dżentelmen. Trąbi na ciebie zamiast wejść jak czło­ wiek do domu. I2

Robyn jęknęła. - Marudzisz jak mama. - Pocałowała ją przelotnie w policzek i wy­ biegła z kuchni. - Kocham cię, siostrzyczko. Nie czekaj na mnie. Bernie westchnęła, odchyliła głowę do tyłu i rozciągnęła bolące mięśnie. Kiedy zamierzała nalać sobie kawy, zadzwonił telefon. Serce podskoczyło jej do gardła. Kilku jej pracowników razem z funkcjonariu­ szami policji Adams Landing i kilkoma ochotnikami z Jackson County w dalszym ciągu przeczesywało Craggy Point, teren, na którym - jak twierdził jeden z naocznych świadków - widziano kobietę odpowiada­ jącą wyglądowi Stephanie, która kłóciła się z przysadzistym czarnym mężczyzną w przydrożnym parku. - Szeryf Granger. - Ścisnęła słuchawkę z taką siłą, że pobielała jej skóra na kostkach dłoni. Spojrzała na wyświetlany numer i jęknęła. - Dobrze, że jesteś w domu - odezwała się Brenda Granger. - Zjad­ łaś kolację? Wykąpałaś się? Chcesz, żebym wpadła i przygotowała ci coś do zjedzenia? A może przyniosę ci coś od nas. Mieliśmy z tatą na kolację mięso duszone w jarzynach i... - Dam sobie radę, mamo. Właśnie miałam zrobić kanapkę. - Kanapkę? Jaką? - Z masłem orzechowym i dżemem - rzuciła Bernie, wymieniając pierwsze, co przyszło jej do głowy. - Źle się odżywiasz - orzekła Brenda. - To dlatego nie możesz się pozbyć tych dodatkowych pięciu kilogramów w biodrach. - Mamo, jestem naprawdę zmęczona. Czy możemy porozmawiać innym razem o moich zwyczajach żywieniowych i problemach z wagą? - Oczywiście. - Brenda przerwała na chwilę. - Chciałabym, żeby­ ście przyszły z Robyn na obiad w niedzielę. -Dobrze. Przyjdę, jeśli będę mogła. I wspomnę o tym Robyn, jak... -Nie ma jej? - Bierze prysznic - skłamała Bernie, żeby uniknąć dalszego tłuma­ czenia. - Powtórzę jej, jak wyjdzie, jestem pewna, że zjawi się na nie­ dzielnym obiedzie. - To dobrze. Zaprosiłam nowego pastora. Nie jest żonaty. Zaprosi­ łam też Helen i jej syna Raymonda. Wiesz, Raymond jest już po rozwo­ dzie. Helen i ja doszłyśmy do wniosku, że najwyższy czas, żeby znów zaczął spotykać się z kobietami. - Dobranoc, mamo. Do zobaczenia w niedzielę. I3

- Tak, kochanie, dobranoc. Bernie odwiesiła słuchawkę. Kiedy powie Robyn, że matka spodzie­ wa się ich na niedzielnym obiedzie i że dla każdej z nich znalazła kan­ dydata na męża, jej siostra dostanie szału. Ale w końcu obie pójdą na obiad i znów będą musiały znosić swatanie przez matkę, która tak bardzo chciała zostać babcią. Jim Norton otworzył wejściowe drzwi wynajętego mieszkania na Wa­ szyngton Street. Jadąc przez miasto, zauważył, że nazwy większości ulic w Adams Landing pochodzą od nazwisk prezydentów - Waszyngtona, Jef­ fersona, Madisona, Monroe. Zanim wszedł do domu, wsunął rękę do środka i poszukał dłonią włącznika. Wynajął mieszkanie w ciemno, bo było umeb­ lowane i można się było od razu wprowadzić. Wszedł do środka, postawił walizkę na dywanie, zamknął za sobą drzwi i przekręcił w nich klucz. Zmierzył wzrokiem salon i stwierdził, że wygląda jak w większości lokali na wynajem. Czysty i schludny. Meble, zasłony i dywany lekko podniszczone. Nie miał prawdziwego domu od dawna, odkąd rozwiódł się z Mary Lee. Owszem, mógł kupić sobie dom albo chociaż wynająć ładniejsze mieszkanie i umeblować je samemu, ale po co? Pracując jako porucznik policji w Memphis, niewiele czasu spędzał w domu. W zasa­ dzie tylko spał tam i się kąpał. Czasem też jadł. Gdyby opiekę nad Ke- vinem podzielono po połowie, pewnie kupiłby dom, ale pełną opiekę przyznano Mary Lee, a on dostał figę z makiem. Miał jedynie prawo do odwiedzin, a i te wizyty musiały odbywać się pod nadzorem Mary Lee. Przybył dziś prosto z Memphis. Jechał wzdłuż Missisipi, przez pół­ nocną Alabamę, autostradą 72. Adams County było małym okręgiem leżącym w północno-wschodniej części Alabamy, rzut beretem zarów­ no od granic stanowych Tennessee, jak i od Georgii, a stolicę okręgu, Adams Landing, od najbliższej miejscowości - Pine Bluff - oddzielała rzeka Tennessee. Jim miał zesztywniały kark, a chore kolana bolały go jak cholera. Zatrzymał się tylko na jeden krótki postój podczas tej swojej podróży od przeszłości do przyszłości. Do mglistej przyszłości. Ale w policji w Memphis też nie miał przed sobą wielkich perspektyw - odkąd popadł w niełaskę, zaczęła go otaczać atmosfera podejrzliwości. Zostawił walizkę przy drzwiach wejściowych i przeszedł przez mieszkanie, włączając i wyłączając światła. Z salonu zajrzał do małej, umeblowanej kuchni. Wszedł do pierwszej sypialni, a później do drugiej. I4

Łazienka była mała, ale czysta, z wanną i prysznicem. Wynajął mieszka­ nie z dwiema sypialniami, chociaż było droższe, bo chciał, żeby Kevin miał swój pokój, kiedy będzie tu przyjeżdżał. Zostawił zapalone światło w łazience, podszedł do łóżka i usiadł. Po­ winien przynajmniej umyć zęby zanim się położy, ale pomyślał sobie, że może raz, ten jeden jedyny raz, daruje sobie codzienną rutynę. Zdjął buty i skarpetki, rozebrał się do slipek, odsunął kołdrę i wsunął się do łóżka. Był przekonany, że od razu zaśnie, ale im dłużej leżał, tym bardziej przeszkadzał mu ból kolan. Miał na to dwa lekarstwa - whisky albo tab­ letki przeciwbólowe, które przepisał mu lekarz. Zdecydował się na tab­ letki. Wniósł walizkę do sypialni, przeszukał kosmetyczkę z przyborami do golenia i znalazł plastikową buteleczkę. Wyjął jedną tabletkę i wró­ cił do łóżka. Wpatrywał się w cienie igrające na suficie koloru prażonej kukurydzy. Zostawił w łazience zapalone światło i niedomknięte drzwi. Nie cierpiał ciemności, zwłaszcza w obcym miejscu. Miał nadzieję, że lek szybko zadziała. Otumani go na tyle, by nie my­ ślał za dużo. Rozmyślanie o Mary Lee, o Kevinie, o tym, dlaczego zna­ lazł się w tej dziurze zabitej dechami, było bezużytecznym zajęciem. Poznał Mary Lee i zakochał się w niej bez pamięci na uniwersytecie Tennessee. Pobrali się zaraz po studiach. Przeżyli kilka dobrych lat. Na­ rodziny Kevina były najważniejszym wydarzeniem w życiu Jima. Nigdy nie podejrzewał, że można pokochać kogoś tak, jak on kochał swojego syna. Wtedy wydawało mu się, że ma u stóp cały świat. Mimo kontuzji kolana, która zniweczyła marzenia o zawodowej grze w futbol, odna­ lazł swoje miejsce na stanowisku funkcjonariusza policji w Memphis. W młodym wieku został detektywem i żyło mu się całkiem dobrze. Do­ póki jego brawury i głupiej arogancji nie przypłacił życiem jego partner. Od tej pory wszystko zaczęło się sypać, także małżeństwo. Kiedy zastał Mary Lee w łóżku z innym mężczyzną, chciał zabić oboje. I mało brako­ wało, a byłby to zrobił. Wyprowadził się z domu tego samego dnia, a dwa tygodnie później złożył pozew o rozwód. W jego słowniku nie było słowa „przebaczenie", bo -jego zdaniem - pewne grzechy były niewybaczalne. Przez ostatnich siedem lat Mary Lee zatruwała mu życie jak tylko mogła, z początku starając się buntować przeciw niemu Kevina, a póź­ niej utrudniając mu widzenia z synem. Nie było więc dla niego wielkim zaskoczeniem, że kiedy pół roku temu powtórnie wyszła za mąż, oznaj­ miła, że przeprowadza się z nowym mężem do Huntsville. I5

- Możesz przyjeżdżać do Huntsville kilka razy w roku, żeby zoba­ czyć się z Kevinem - powiedziała mu Mary Lee. - A on może do ciebie przyjeżdżać w lecie na tydzień. Wiedział, że wniesienie sprawy do sądu nic dobrego nie da. Mary Lee była wprawdzie dziwką, ale nie była złą matką. A Jim wiele lat temu dowiódł swoim postępowaniem, że nie jest najlepszym ojcem. Doszedł więc do wniosku, że jeśli chce regularnie widywać syna, pozostaje mu jedno wyjście. Musi przeprowadzić się bliżej Huntsville. Po pół roku poszukiwań znalazł odpowiednią pracę. Taką, która zapewni mu środki wystarczające na utrzymanie i na bieżące wydatki związane z synem. Posada szefa w zapadłej dziurze była degradacją w porównaniu ze stano­ wiskiem funkcjonariusza policji w Memphis, a jego pensja zmniejszyła się o ponad dwadzieścia tysięcy, ale pomyślał, że to mu wystarczy, bo życie tutaj jest tańsze niż w dużym mieście. Liczyło się jedynie to, że teraz będzie mieszkał niecałą godzinę drogi od swojego syna. Stephanie zastanawiała się, czy wróci. Bez kalendarza i zegara nie miała pojęcia, jaki jest dzień ani która godzina. Mogła być dwunasta w południe albo dwunasta w nocy. W tym pokoju nie było okien, a jedy­ ne światło dawała nieosłonięta żarówka zwisająca z sufitu, zbyt wysoko, by mogła jej dosięgnąć bez drabiny. Przez kilka pierwszych dni po upro­ wadzeniu próbowała wszystkiego, żeby uciec, ale szybko dotarło do niej, że może się wydostać stąd jedynie tak, jak się tu znalazła - przez wąskie drzwi na szczycie schodów, po których ją tu ściągnął. Tydzień temu? Dwa tygodnie? Miała wrażenie, że upłynęła cała wieczność. Nie trzymał jej już w kajdankach. Mogła swobodnie poruszać się po pokoju rozmiarów trzy i pół metra na trzy i pół, który z pewnością był częścią piwnicy pod domem. W rogu, otoczone metrową ścianą z pusta­ ków, znajdowały się prysznic, komoda i umywalka, jakby ktoś kiedyś chciał zamienić to miejsce w sypialnię z łazienką. Pustaki były pomalowa­ ne na żółty kolor, który z czasem zblakł i zmienił się w brudny kremowy. Całe pomieszczenie i wszystko, co w nim się znajdowało - a nie było tego wiele - przesiąknięte było zapachem stęchlizny i pleśni. Metalowe łóżko, krzesło i biurko. Kazał jej siadać przy biurku, kiedy przynosił je­ dzenie, a robił to prawie codziennie. Z początku sprzeciwiała się i nie chciała jeść, ale zaczął ją karać za to, mówiąc, że nie dopuści do tego, żeby zagłodziła się na śmierć. I6

Kiedy gwałcił ją pierwszy raz, walczyła z nim, ale szybko przekonała się, że im bardziej mu się sprzeciwia, tym surowsza czeka ją kara. Nigdy nie torturował jej na tyle, żeby zemdlała, a kiedy krzyczała, najwyraźniej sprawiało mu to przyjemność. Czasem, zanim w nią wszedł, gwałcił ją butelką albo drewnianym penisem. I lubił ją gryźć. Na całym ciele miała ślady jego zębów i dziesiątki małych ran tam, gdzie dotykał jej ciała za­ palonym papierosem. Najwięcej na pośladkach i na piersiach. Gwałcił ją tyle razy i torturował tak często, że zaczęła już zapomi­ nać, jak żyła, zanim porwał ją ten szaleniec. A przecież nie poddawała się łatwo, nie traciła nadziei, modliła się, by udało jej się uciec. Wspinała się po tych schodach prowadzących do świata wiele razy, waliła w drzwi i wołała o pomoc. Ale nie było dla niej pomocy. Nie było nadziei na oca­ lenie. Czekało ją tylko to, czego już zaznała. Chciała umrzeć. Marzyła o tym, żeby umrzeć. Był to jedyny sposób, żeby uwolnić się od niego na zawsze. Ale w pomieszczeniu nie było nic takiego, by mogła popełnić samobójstwo. Miała jedynie nadzieję, że nie­ długo się nią znudzi i ją zabije. Zgrzytnął zamek w drzwiach. Stephanie zesztywniała. Zastygła w bezruchu, wiedząc, że potwór otworzy drzwi i zejdzie po schodach. Zaczęła się przysłuchiwać, ze wzrokiem utkwionym w dolnej części drewnianych schodów. Usłyszała jego kroki. Powolne i stanowcze. - Dobry wieczór, Stephanie - odezwał się z uśmiechem satysfakcji na twarzy. - Już jest wieczór? - Tak, dochodzi jedenasta. Wpatrywał się w nią, mierząc wzrokiem od czubka głowy z potar­ ganymi włosami po koniuszki gołych stóp. Nie musiał nic mówić, bo wiedziała, czego oczekuje, czego od niej żąda. Miała na sobie czarny jedwabny szlafrok, który mogła nosić tylko wtedy, kiedy jego nie było. Drżącymi dłońmi rozwiązała pasek i zsunęła szlafrok z ramion. Opadł jej do stóp. - Moja cudowna Stephanie. Podszedł do niej, wziął ją za rękę i poprowadził do łóżka. Nie musiał jej mówić, żeby się położyła, rozchyliła nogi i wyciągnęła do niego ręce. - Zawsze tak chętna, żeby mnie zadowolić - powiedział. - Kocham cię za to. -I ja cię kocham. - Powiedziała mu to, co chciał usłyszeć. - Pragnę cię bardziej niż kogokolwiek. Proszę, skarbie, kochaj się ze mną.

Szybko zrzucił z siebie ubranie. Co jej najpierw zrobi? Zawsze mu­ siał zadać jej ból, żeby podniecić się na tyle, by móc ją zgwałcić. Ale nie tym razem. Kiedy stał nad nią, patrząc dzikim wzrokiem, dy­ sząc ciężko, dostrzegła, że jego penis był już wzwiedziony. - Odwróć się - powiedział jej. Wiedziała, co zamierza uczynić. Nie miało sensu się sprzeciwiać. Prze­ wróciła się na brzuch. Spodziewała się pierwszego pchnięcia, ale jego dłoń pieściła czule jej pośladki. A później poczuła, jak wczołguje się na nią. Wstrzymała oddech. Wbił się w nią. Jęknęła z bólu. Ujeżdżał ją z furią, dochodząc do szczytu w ciągu kilku minut. Nie wyszedł z niej, pocałował ją w ramię, a potem chwycił za włosy i poderwał jej głowę z poduszki. Nigdy wcześniej tego nie robił, więc nie wiedziała, czego może się spodziewać. Nagle poczuła, że coś uciska ją w szyję, tuż pod brodą. - Chcesz, żebym cię uwolnił, kochanie? - spytał. I wtedy dotarło do niej, że ma na gardle nóż. „Nie, proszę, nie zabijaj mnie". Mała cząstka jej świadomości prag­ nęła żyć, wierzyła, że jest jeszcze nadzieja. Mimo to Stephanie, przera­ żona, udręczona, nie mogąc znosić dłużej takich cierpień, powiedziała głośno: - Tak, uwolnij mnie. I wtedy jednym szybkim cięciem zakończył ich związek. Rozdział 2 Chociaż Jim spał w nowym miejscu, czuł się jak młody bóg. Dzięki le­ kom przeciwbólowym. Ze wstydem musiał przyznać, że kilka razy nie­ wiele brakowało, by się od nich uzależnił. A wtedy mógł pożegnać się z życiem. Był samotnym czterdziestolatkiem z chorymi kolanami i led­ wie wiązał koniec z końcem. W dodatku musiał walczyć o utrzymanie więzi ojcowskiej ze swoim jedynym synem. Tego poranka z lękiem my­ ślał o rozpoczęciu nowej pracy, którą każdy oceniłby jako degradację detektywa policji w Memphis. Ustawił swojego wysłużonego pickupa chevy na terenie parkingu przed budynkiem siedziby władz Adams County. Wysiadł i zamknął drzwi. Rozejrzał się po parkingu i zachichotał. Ważniaki! I8

Żadne inne auto nie było tak stare i zdezelowane jak jego. Zwrócił uwagę na nowy model białego mustanga kabrioletu z opuszczonym da­ chem. Właściciel tego sportowego pojazdu musiał mieć pewność, że dziś nie będzie padać i że nikt nie ośmieli się tknąć jego auta. Pewnie należy do młodego, może trzydziestoletniego lub młodszego faceta, który lubi mieć poczucie, że siedzi za kierownicą samochodu, którego zazdroszczą mu inni mężczyźni. Taki facet zwykle ma u boku ładną kobietę z obfitym biustem, którą może się chwalić tak samo jak autem. Wpadł mu też w oko stojący nieco dalej dżip, bo był czysty jak łza, jakby przed chwilą został umyty. A przecież całkiem niedawno w Adams Landing padał deszcz, kiedy jechał wczoraj, widział kałuże. Zatrzymał się na chwilę i zajrzał do czarnego dżipa cherokee. Również dywaniki były czyste, a na fotelach i na podłodze nic nie leżało poza zamknię­ tym czarnym parasolem. Właściciel tego dżipa najwyraźniej lubił mieć wszystko uporządkowane w życiu. Jim zdawał sobie sprawę, że stara się grać na zwłokę. Zakończył oględziny samochodów i skierował się w stronę bocznego wejścia, które prowadziło do północnego skrzydła piętrowego budynku. Jak w wielu innych miasteczkach Ameryki, zwłaszcza na południu, budynek władz Adams County znajdował się w centrum miasta, które przypominało prostokąt, z ulicami przecinającymi się prostopadle w czterech rogach. Otoczone białymi kolumnami wejście znajdowało się od strony Main Street. Na zielonym trawniku po obu stronach alejki z kostki brukowej, ciągnącej się od miejskiego chodnika do ganku, stały dwie wielkie figu­ ry generałów z czasów wojny domowej w Alabamie, na których upływ czasu odcisnął swoje piętno. Tył budynku wychodził na Alabama Street, dokładnie naprzeciwko urzędu pocztowego. Obok znajdowały się sklep komputerowy Longa i pralnia chemiczna Adams Landing. Boczne drzwi biura szeryfa wychodziły na trzypasmową ulicę Waszyngtona z miej­ ską biblioteką na rogu Main Street i Waszyngton Street oraz więzieniem okręgowym u zbiegu z ulicą Adams. Pomiędzy biblioteką a więzieniem znajdowały się sklep z antykami i radiostacja, mieszcząca się w odre­ staurowanych dawnych wiktoriańskich damskich toaletach. Jim wziął głęboki oddech, nabierając rześkiego porannego powietrza do płuc, wyprostował się, otworzył drzwi i wszedł do środka. Znalazł się na długim wyłożonym parkietem korytarzu. Zauważył tabliczkę na górnej framudze pierwszych drzwi po prawej stronie. „Szeryf. Drzwi były otwarte, jakby zapraszały ludzi, by wchodzili do środka i czuli się I9

jak u siebie w domu. Zaledwie zdążył przekroczyć próg, z uśmiechem na ustach i kubkiem kawy w dłoni podeszła do niego młoda kobieta w ty­ powym dla Alabamy beżowym mundurze. Szczupła blondynka. Całkiem niebrzydka. Z krótkimi, pomalowanymi na różowo paznokciami. - Witam, jestem Holly Bucham. - Wzięła kubek do lewej ręki, a pra­ wą wyciągnęła do Jima. - Jim Norton - odpowiedział. Uśmiechnęła się. - Tak myślałam. - Spojrzała na zegar wiszący na ścianie. Siódma czterdzieści dwie. - Jest pan wcześniej. - Chciałem wywrzeć dobre wrażenie - zażartował. - W końcu to mój pierwszy dzień w pracy. - W takim razie proszę wejść, wypić kawę i poznać parę osób. Holly wzięła go pod rękę, uśmiechnęła się zalotnie i zaciągnęła do ekspresu do kawy, znajdującego się w kącie naprzeciwko długiego biur­ ka należącego do sekretarki szeryfa. Jim wziął styropianowy kubek, nalał sobie kawy po sam brzeg i upił łyk. Była zdumiewająco dobra. - Lisa robi wspaniałą kawę - wyjaśniła Holly. Jim podążył wzrokiem za Holly, która wskazała głową drobną, atrak­ cyjną Murzynkę, siedzącą za biurkiem. - Liso, poznaj Jima Nortona, naszego nowego szefa wydziału do­ chodzeniowego - powiedziała Holly. - Jim, to jest Lisa Wiley, asystent­ ka Bernie. Kiedy Lisa się uśmiechnęła, Jim zauważył, że jest bardzo ładna. Pewnie dobiegała już czterdziestki. Miała krótkie rudawe włosy, wielkie czarne oczy i gładką śniadą cerę. - Witamy w Adams County - przywitała go Lisa. - Mam nadzieję, że spodoba się panu tutaj. Jestem pewna, że polubi pan pracę z Bernie. Jest najlepsza. - Dziękuję. - Jim łyknął kawy. - Czy szeryf już jest? - Rozejrzał się po pokoju, gdzie funkcjonariusze drogówki przygotowywali dokumen­ ty do pracy. Czterech pracowników mierzyło go wzrokiem. Nie wyczuł od nich żadnych sygnałów, ani pozytywnych, ani negatywnych. Pewnie chcieli poczekać, przekonać się, czy przybysz z Memphis okaże się rów­ nym chłopakiem, czy cwaniakiem. - Oczywiście - odparła Lisa. - Bernie zwykle pojawia się w pracy pierwsza, a wychodzi ostatnia. Powiem jej, że pan już jest. 20

Lista wstała zza biurka, podeszła do zamkniętych oszklonych do po­ łowy drzwi i zapukała, po czym otworzyła je i powiedziała: - Przyszedł kapitan Norton. Jim poczekał, aż zostanie zaproszony do środka. Nigdy dotąd jego szefem nie była kobieta, dlatego też nie wiedział, jak ma się zachować, żeby jej nie urazić. - Proszę go poprosić - odpowiedział kobiecy głos. Spodobał mu się jego ton. Nie był to pisk małej dziewczynki ani też gardłowy warkot. Głos był silny i stanowczy, a przy tym miły. - Proszę wejść, kapitanie Norton. - Lisa, ciągle uśmiechając się, od­ sunęła się z przejścia, żeby zrobić mu miejsce. Ranga kapitana nie była rzeczą zwykłą na stanowisku, które objął tu­ taj, w Adams County. Pertraktując w sprawie pracy, zażądał awansu, do czego miał pełne prawo z uwagi na piętnastoletni staż. Nikt jednak nie wiedział, że przyjąłby tę posadę bez względu na wszystko. - Proszę mówić do mnie Jim - zwrócił się do sekretarki, kierując się w stronę otwartych drzwi gabinetu szeryfa. -A ja jestem Lisa - odpowiedziała cicho, gdy ją mijał. Kobieta siedząca za masywnym starym drewnianym biurkiem wsta­ ła i utkwiła w nim wzrok. - Proszę wejść i zamknąć drzwi - powiedziała. Wykonał polecenie, stanął metr od niej i czekał. Przyglądali się sobie dłuższy czas. Więc to jest szeryf Bernadettę Granger. Nie wiedział dokładnie, cze­ go się spodziewać. Rzecz jasna nie spodziewał się, że ujrzy słodkiego kociaka. Szeryf Granger była wysoka - na jego oko miała z metr sie­ demdziesiąt pięć - grubokoścista i żylasta. Jego matka stwierdziłaby, że jest wychudzona. Miała na sobie brązowe wysokie skórzane buty, brązo­ we spodnie mundurowe i białą zapinaną na guziki koszulę. Do kieszeni przypięła plastikowy identyfikator. Brązowe włosy miała upięte w sta­ ranny kucyk, którego koniec sięgał ramion. Złote koła w uszach, uszmin- kowane usta i róż na policzkach. Nie była klasyczną pięknością, ale mia­ ła ładne rysy twarzy. Pierwsze, co rzucało się w oczy, to jej schludność. Czarny dżip na pewno należy do niej. - Proszę usiąść. - Wskazała jedno z dwóch krzeseł stojących przy biurku. Jim wybrał to z prawej strony. Usiadł, a wtedy usiadła i ona. - Bardzo się cieszę, że dołączył pan do naszego zespołu. Miał pan doskonałe rekomendacje. Czujemy się naprawdę zaszczyceni, że wybrał 2I

pan biuro szeryfa Adams County. - Przerwała, jakby czekając na odpo­ wiedź, ale on milczał. - W naszym wydziale dochodzeniowym pracuje pięciu śledczych. Dwóch z nich starało się o posadę szefa wydziału, ale mogę pana zapewnić, że z żadnym z nich nie będzie miał pan proble­ mów. Zarówno Ron Hensley, jak i John Downs są prawdziwymi zawo­ dowcami. Jim wiedział, że większość szeryfów jest w równym stopniu polity­ kami, co stróżami prawa. Szeryf Granger z pewnością umiała być dyplo­ matką. Poczeka zjej oceną aż poznają lepiej. Przypuszczał jednak, że Hensley i Downs będą go szczerze nienawidzić. Nikt nie jest zachwyco­ ny, kiedy awans przechodzi mu koło nosa. - Na pewno nie będę miał problemów z żadnym z podwładnych - powiedział Jim. Było to bezczelne kłamstwo i oboje o tym wiedzieli. Szeryf Granger się uśmiechnęła. Spodobał mu się jej szczery uśmiech. Żadnej bezsensownej pozy, co w sercu, to na języku. - Kiedy wypełni pan wszystkie niezbędne dokumenty i wyposaży­ my pana w odpowiedni sprzęt, przejdę z panem do więzienia, pokażę panu pańskie biuro i przedstawię pana ludziom z wydziału. - Ustaliła pani cały plan. - Później pokażę panu Adams Landing i zabiorę pana na obiad. Wy­ bierze się z nami nasz prokurator okręgowy, Jerry Dale Simms. Bar­ dzo się cieszy, że pana pozna. Polubi go pan. Wszyscy lubią Jerry'ego Dale'a. - Bardzo miło z pani strony, że zajmuje się mną pani osobiście. - Dlaczego szeryf i prokurator zabierają go na obiad? Oczywiście nie miał nic przeciwko temu, ale zaintrygowało go to. - Zastanawia się pan, dlaczego prokurator i ja zabieramy nowego szefa wydziału na obiad - powiedziała Granger, jakby czytając w jego myślach i się roześmiała. - Szczerze mówiąc, Jerry Dale nie może się doczekać, żeby poznać Jimmiego Nortona, dawnego zawodnika drużyny uniwersyteckiej. Jim się zaśmiał. - A więc o to chodzi... Wstała i wyciągnęła do niego rękę przez biurko. - Witamy w Adams Landing. Uścisk jej dłoni był silny i pewny, a do tego przez cały czas patrzyła mu prosto w oczy. Jak prawdziwy facet. Jednak Bernadettę Granger nie miała w sobie nic z mężczyzny. 22

- Holly oprowadzi pana, przedstawi innym, a kiedy już zaznajomi się pan ze wszystkim, przejdziemy do pana biura. Jim zrozumiał, że to koniec audiencji. Skinął głową i skierował się do drzwi. Chwilę przed naciśnięciem klamki przystanął i obejrzał się przez ramię. - Jestem czasem zbyt bezpośredni. Nie umiem udawać i mam na koncie sporo błędów. Nie jestem najlepszym dyplomatą, bywam niepo­ prawny politycznie. Gdybym więc kiedyś powiedział lub zrobił coś, co uzna pani za niestosowne, proszę zwrócić mi na to uwagę. Wyraz jej twarzy się zmienił. Uśmiech znikł. - Może być pan tego pewien. Nie potrafię trzymać języka na wodzy, więc przy mnie nie będzie pan musiał niczego się domyślać. Ponownie skinął głową, po czym otworzył drzwi i wyszedł z gabi­ netu. Ledwie zdążył zamknąć drzwi, Holly Bucham podbiegła do niego cała w skowronkach, trzepocząc rzęsami. - Choć ze mną, przystojniaku. Mam być twoją przewodniczką. Każdy mężczyzna uznałby Holly za atrakcyjną. Jednak romans z ko­ leżanką z pracy wcale mu nie odpowiadał, zwłaszcza na samym począt­ ku. Potrzebował czasu, żeby się zaaklimatyzować i zadomowić. Chciał jedynie, żeby powiodło mu się w pracy i żeby udało się zacieśnić więzy z synem. Miał tylko te dwa cele, ale obawiał się, że obydwa będzie trud­ no osiągnąć. Bernie siedziała w milczeniu za biurkiem, analizując krótką rozmo­ wę ze swoim nowym szefem wydziału. Dwadzieścia lat temu, kiedy Jim- my Norton i Griff Powell odnosili sukcesy w uniwersyteckiej drużynie futbolowej, była dzieckiem, ale żeby zwrócić na siebie uwagę ojca, cho­ dziła z nim na mecze. Ze wszystkich zawodników najbardziej zapamięta­ ła Jimmiego Nortona, pewnie dlatego, że była w nim naiwnie zadurzona, jak wiele innych nastolatek z Południa. Trzymała jego zdjęcie obok zdję­ cia Toma Sellecka z programu telewizyjnego Detektyw Magnum, który zawsze oglądali z ojcem. Prawdę mówiąc, była zafascynowana Jimmym Nortonem niemal tak samo jak Jeny Dale. Teraz musiała uzmysłowić sobie, że nie jest już dziewczyną uwiel­ biającą chłopaka, którego nie znała osobiście, a Jim Norton już od dwu­ dziestu lat nie jest sportowcem. Fakt, że nadal był obłędnie przystojny. Był wysoki i szczupły. Kiedy na niego spoglądała, nagle wyobraziła go sobie całkiem nagiego. 23

Po tym, czego się o nim dowiedziała, nie była zaskoczona, że spra­ wiał wrażenie nieugiętego i groźnego, ale dzięki temu był jeszcze bar­ dziej pociągający. Dobry Boże, dziewczyno, opanuj się. Masz trzydzieści dwa lata, nie dwanaście. Byłaś mężatką, rozwiodłaś się, miałaś złamane serce i dosta­ łaś bolesną nauczkę, że tylko nieliczni mężczyźni są tacy, na jakich wy­ glądają. Poza tym jesteś przełożoną Jima Nortona. A gdyby to nie było wystarczającym kubłem zimnej wody na ostu­ dzenie jej fantazji, nie wyczuła też żadnych sygnałów, że jest dla niego atrakcyjna. Musiała przyznać, że uważa Jima Nortona za atrakcyjnego, bardzo atrakcyjnego. Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy to ostatnio jakiś facet tak ją podniecił. Od dawna nie uprawiała seksu i praktycznie rzecz biorąc, była dziewicą z odzysku. Pochłonięta myślami ledwie usłyszała Lisę. - Szeryf Mays na pierwszej linii. Bernie otrząsnęła się z młodzieńczych wspomnień i wcisnęła przy­ cisk pierwszej linii, podnosząc słuchawkę. - Cześć, Ed. - Bernie, przypuszczam, że nie masz nic nowego w sprawie Stepha- nie, prawda? - Niestety, nie mam. - Boże, u mnie w domu jest tragicznie. Żona robi wszystko, co może, żeby uspokoić siostrę. Powtarza Emmy, żeby nie traciła nadziei, ale wszyscy odchodzimy od zmysłów, martwiąc się o Stephanie. Nie ma jej od dwóch tygodni, a twoi i moi ludzie przeszukali już prawie całe okręgi Adams i Jackson. - Ed, jesteś pewien, że nie zabił jej mąż? - Bernie zwykle traktowała znacznie dokładniej członków rodziny zaginionej osoby, ale Ed był nie tylko mężem ciotki Stephanie Preston - był również szeryfem sąsiednie­ go okręgu Jackson. Wiedział, jak często w przypadkach zaginięcia ko­ biety okazuje się, że to małżonek ją zabił. - Oczywiście, że to nie on. Kyle odchodzi od zmysłów. Lekarz prze­ pisał mu tabletki na uspokojenie i pilnujemy, żeby był z nim ktoś przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jeśli okaże się, że Stephanie nie żyje, może chcieć się zabić. - Ed przerwał na chwilę, starając się za­ panować nad emocjami. - Wiesz, że byli małżeństwem dopiero od pię­ ciu miesięcy. Oświadczył się w Boże Narodzenie, a pobrali się w Walen­ tynki. 24

- Niestety jestem bezradna. Powiedz mi, co mogłabym dla ciebie zrobić. -Nie pojmuję, jak mogła zniknąć tak zupełnie bez śladu. Ostatnio widziano ją tamtego wieczoru, jak szła do samochodu po zajęciach. Ale udało wam się znaleźć jedynie jej samochód, zamknięty, zaparkowany przy uniwersytecie Adams County. - Wzięliśmy samochód pod lupę - wyjaśniła Bernie. - Nie ma na nim śladów przestępstwa. Żadnej krwi. Ani nasienia. Nic, co wskazywa­ łoby na szamotaninę. Wygląda na to, że szła do samochodu, ale do niego nie doszła. Albo postanowiła zawrócić, albo pojawił się ktoś, kto ją zwa­ bił. Może wsiadła do samochodu i z jakiegoś powodu wysiadła. - Jeśli wsiadła do samochodu z kimś, to dlaczego nikt tego nie wi­ dział? Przecież tamtego wieczoru do swoich aut szło wielu studentów. Dlaczego żaden z nich nic nie widział? - Samochód Stephanie stał w ciemnym miejscu, a dochodziła już godzina dziesiąta. - Czy ten nowy detektyw z Memphis już dotarł? - spytał gwałtow­ nie Ed. -Tak. - Przekażesz mu sprawę Stephanie? -Jest moim nowym szefem dochodzeniówki, więc z formalnego punktu widzenia sprawa podlega jemu, ale mam zamiar trzymać rękę na pulsie. - Nie odnajdziemy jej żywej. Oboje dobrze o tym wiemy. - Obawiam się, że masz rację - przyznała Bernie. Ale co będzie, jeżeli nie znajdą Stephanie nigdy, ani żywej, ani umarłej? Jej rodzina będzie cier­ pieć przez kolejne tygodnie, miesiące, a może lata, mając nadzieję wbrew wszelkiej logice, że nadal jest żywa. Ale szanse na to są bliskie zeru. -Nie sądzę, żeby kolejne przeszukiwanie terenu miało większy sens. - Chyba masz rację. Gdybym uważała, że może to coś dać, zarządzi­ łabym je, ale... - Jeśli pojawi się coś nowego, daj mi natychmiast znać. - Jeśli coś będzie wiadomo, będziesz pierwszą osobą, z którą się skontaktuję. - Dzięki, Bernie. I pozdrów tatę. Odłożyła słuchawkę na widełki aparatu telefonicznego i przez kil­ ka minut patrzyła w przestrzeń. Najtrudniejsze w jej zawodzie było to, 25

że musiała radzić sobie z kobiecymi emocjami. Sam fakt, iż wybrano ją na stanowisko szeryfa, nie oznaczał, że może zapomnieć o wrodzonym instynkcie macierzyńskim, który nakazywał jej troszczyć się o wszyst­ kich. Owszem, była bystra jak mężczyzna, tak dobra w strzelaniu jak każdy funkcjonariusz, znała prawo lepiej od innych i sumiennie praco­ wała, żeby być przynajmniej w połowie tak dobra na stanowisku szeryfa jak jej ojciec. I chociaż od pierwszego dnia została zaakceptowana przez męską część pracowników i wydawało jej się, że zasłużyła na ich szacu­ nek, wiedziała, że ponieważ jest kobietą, każde jej działanie jest dokład­ nie analizowane. Do rzeczywistości przywołało ją pukanie do drzwi. Uchyliły się i do biura zajrzał Jim Norton. Wskazała mu krzesło ruchem dłoni, ale on zatrzymał się na progu z naręczem rzeczy, które mu przydzielono. Mundury, kapelusz szeryfa, glock 22, pas Sama Browna, kabura i kajdanki, pałka, radiostacja, gaz paraliżujący, odznaka i legitymacja. - Zaniosę to do mojego samochodu - powiedział. - Potem jestem do pani dyspozycji. Kiedy tak stał, zmierzyła go szybko wzrokiem od stóp do głów. Miał metr osiemdziesiąt osiem wzrostu. Ważył dziewięćdziesiąt kilogramów. Skończył czterdzieści lat. Wszystkie te informacje wyczytała z jego po­ dania. Ale w podaniu nie było nic na temat jego powalającego wyglą­ du. Ciemne, krótko ostrzyżone włosy. Znoszone dżinsy, koszula w kratę, wysokie buty. I te jego oczy! Jak błękitne niebo. Kontrastujące z ciem­ nymi włosami i śniadą cerą. - Gdzie pan zaparkował? - Na wyznaczonym parkingu. - Dobrze, proszę iść. Spotkamy się na zewnątrz za kilka minut. Więzie­ nie jest po drugiej stronie ulicy, na końcu przecznicy. Pójdziemy pieszo. Po przybyciu do więzienia okręgu Adams, świeżo wyremontowane­ go budynku, w którym, jak wyjaśniła Jimowi szeryf Granger, umiesz­ czano skazanych przez ostatnie pół wieku, przedstawiła go czterdziesto- paroletniemu porucznikowi Hoytowi Mosesowi, przysadzistemu wyso­ kiemu rudzielcowi o donośnym śmiechu i najwyraźniej pogodnym uspo­ sobieniu. - Hoyt tutaj rządzi - powiedziała Bernie. - Ma pod sobą trzech pod­ oficerów i osiemnastu funkcjonariuszy. 26

Kiedy dotarli do części, w której znajdowały się pomieszczenia funkcjonariuszy dochodzeniowych, zarówno z wydziału kryminalnego, jak i narkotyków, zatrzymała się w korytarzu. - Ci faceci pracują razem od lat, a niektórzy chodzili nawet razem do liceum. Mogą mieć wobec pana pewne uprzedzenia z powodu tego, kim pan jest. Wiadomo, ten Jimmy Norton. Do tego jest pan detektywem z Memphis. Ale nie powinni sprawiać kłopotów. Jeśli będzie pan wobec nich w porządku, odwzajemnią się tym samym. - Kto jest najbardziej wkurzony, że awans przeszedł mu koło nosa? - Jim był zdania, że nie ma sensu owijać rzeczy w bawełnę i silić się na dyplomację. Dyplomacja należała do obowiązków szeryfa, nie jego. Bernie zmarszczyła czoło. - Brutalna szczerość nie zawsze jest najlepszym sposobem na życie. Wzruszył ramionami. - Taki już jestem. A więc? Westchnęła. - Nie wiem. Okaże się za jakiś czas. - Kto mnie nienawidzi za to, że dostałem robotę, na którą ktoś miał chrapkę? - Nikt tu pana nie nienawidzi. Pierwszym kandydatem na stanowi­ sko szefa wydziału był Ron Hensley. Nie krył rozczarowania, kiedy za­ częłam szukać kogoś z zewnątrz. Ale Ron jest zawodowcem i rozumie, dlaczego zatrudniłam pana. Nie będzie przysparzał panu kłopotów. Akurat. - Miło to słyszeć. Jim wiedział, że wszystkim, a zwłaszcza porucznikowi Hensleyowi będzie musiał pokazać, co potrafi. Postara się dogadać z facetem, o ile nie wypnie się on na niego. Musi od samego początku dać do zrozumie­ nia, że to on jest szefem i że to on rządzi. I zrobić to w taki sposób, żeby nie zrazić żadnego z podwładnych. - Ron i John są tu dziś. Chciałam, żeby poznał pan ich obu. Szeryf Granger otworzyła drzwi i weszła do głównego biura. Dwóch umundurowanych funkcjonariuszy rozmawiało, trzymając kubki z kawą. Jim uznał, że niski, krępy, lekko łysiejący facet to pewnie John Downs. Jim dałby głowę, że jest żonaty, ma dwoje dzieci, chodzi co niedziela do kościoła i podoba mu się takie życie. Drugi facet był zupełnie inny. Metr osiemdziesiąt wzrostu, szczupły i wysportowany, z ostrzyżonymi 27

po wojskowemu czarnymi włosami i ściągniętymi brwiami. Nieskazitel­ ny wygląd - od przystojnej, ogolonej twarzy po wyglansowane buty. To bez wątpienia był Ron Hensley. - Ron, John - powiedziała Bernie. Obaj mężczyźni się odwrócili. - Jim, chciałabym przedstawić panu poruczników Rona Hensleya i Johna Downsa. - Utkwili wzrok w Jimie i obaj skinęli głowami. Downs się uśmiechnął. Hensley nie. - Panowie, to kapitan James Norton. Downs podszedł, podał Jimowi rękę i przywitał się z nim serdecznie. Po nim, niechętnie, bez słowa, wyciągnął rękę Hensley. Choć niewątpliwie był bardzo silny, nie ściskał mu mocno dłoni, żeby udowodnić swą przewagę. Ten jeden gest zmienił nieco opinię Jima o Hensleyu. - Później będziecie mieć okazję, żeby poznać się lepiej - powiedzia­ ła Bernadettę Granger. - Poranek przeznaczam na to, żeby oprowadzić Jima po biurze i pokazać mu miasto. Później spotkamy się na obiedzie z Jerrym Dałem. Jeśli któryś z was ma ochotę nam towarzyszyć... - Bardzo bym chciał - odezwał się Downs - ale w piątek zawsze jem obiad razem z żoną. - Faktycznie. Zapomniałam. - Spojrzała na Hensleya. - A ty, Ron? - Jasne, przyjdę. Zabierasz go do Methel? -A gdzieżby indziej? - Bernie zwróciła się do Jima. - Obecna właś­ cicielka lokalu jest praprawnuczką pani Methel, która otworzyła restau­ rację pod koniec lat trzydziestych. Mają najlepsze jedzenie w mieście. Podają pyszne domowe posiłki, jakie przyrządzały nasze babcie. - Tak pani zachwala, że nie mogę się już doczekać obiadu. - A na barbecue najlepszym miejscem jest The Pig Pen przy Drugiej ulicy - powiedział mu Downs. - Jeśli zaś zechce pan napić się i posłuchać głośnej muzyki, to proszę wpaść do Firecracker na Carnet Road - dodał Hensley. Jim i Hensley wymienili spojrzenia. Nie były wrogie, ale mówiły jasno, że każdy z nich poczeka z oceną drugiego, aż lepiej się poznają. Intuicja podpowiadała Jimowi, że mogą mieć z Hensleyem nieco wspól­ nego. - Spotkamy się w Methel o wpół do pierwszej. - Bernie skierowa­ ła się w stronę drzwi, ale w połowie drogi przystanęła. - Przed chwilą dzwonił do mnie Ed Mays - powiedziała. Downs pokręcił smutno głową. 28

Hensley spojrzał na Jima. - Od dwóch tygodni pracujemy nad sprawą zaginięcia. Wujem zagi­ nionej kobiety jest Ed Mays, szeryf okręgu Jackson. - Podejrzewacie, że popełniono przestępstwo? - spytał Jim. - Raczej tak - odpowiedział Hensley. - Problem w tym, że nie mamy zielonego pojęcia, co się z nią stało. Jakby zapadła się pod ziemię. - A co z mężem? - Jim spojrzał na Hensleya. - Raczej nie miał z tym nic wspólnego. - Żadnych śladów? Chciałbym jeszcze dziś rzucić okiem na raporty z tej sprawy. Kąciki ust Hensleya uniosły się w uśmiechu. -Z przyjemnością je panu pokażę. Może pan zauważy coś, co my przeoczyliśmy. - Może. Szeryf Granger odkaszlnęła. - Kapitanie Norton, jest pan gotów? -Tak jest. Rozdział 3 Ron zamknął od środka gabinet szefa wydziału - ten, o którym myślał, że na pewno będzie jego. Powinien był wiedzieć, że nie ma szans, gdy Bernie odrzuciła Downsa. John miał niewiele większy staż, ale wszyscy go lubili. A Rona nie lubił nikt, czym bynajmniej się nie przejmował. Wolał, żeby okazywano mu szacunek. Bernie w każdej sprawie miała własne zdanie. Nie zazdrościł jej funkcji, jaką pełniła, chociaż marzył, żeby zostać szeryfem. Tutaj, w Adams County, człowiek konkurujący o takie stanowisko z kimkolwiek o nazwisku Granger z góry znajdował się na straconej pozycji. Ojciec Bernie pełnił tę funkcję przez prawie trzydzieści lat. Odszedł kilka lat temu, kiedy zachorował na raka. A od początku lat czterdziestych aż do śmierci, przez niemal trzydzieści lat, szeryfem był Bernard Granger senior, dziadek Bernie. W tej chwili Ron nie miał wyjścia, musiał pogodzić się z tym, że po­ sadę, o której marzył, dostał detektyw z Memphis. Ale jeśli Norton coś spieprzy, choćby raz, to on pierwszy oznajmi to całemu światu. Nie miał 29

do niego osobistych uprzedzeń. Może jest świetnym facetem. A jeśli na dodatek okaże się, że jest wspaniałym szefem wydziału, trzeba będzie gdzie indziej szukać sobie posady. Odczepił telefon komórkowy od paska, usiadł na wielkim, obroto­ wym krześle i położył swój notes z najważniejszymi numerami na biurku kapitana Nortona. Otworzył go i wybrał numer swojej obecnej dziew­ czyny. Chociaż ostatnio umawiał się z kilkoma różnymi kobietami, sy­ piał tylko z jedną. Z Abby Miller. Była mężatką, więc musieli utrzymać swój związek w tajemnicy. Nie miał zwyczaju spotykać się z mężatkami, ale to ona go poderwa­ ła. Dla dziewczyny takiej jak Abby zrobił wyjątek z kilku powodów. Po pierwsze, była zjawiskowa. Biuściasta, żywiołowa i kokieteryjna. A po drugie, była niewyżyta, bo jednostka gwardii narodowej jej męża została wysłana na Bliski Wschód. Miała talent w łóżku, wiedziała, jak sprawić, żeby facet chciał przyjść po więcej. - Słucham - odezwał się w telefonie głos Abby z salonu piękności, znaj­ dującego się na West Jackson, dwie przecznice od budynku władz miasta. - Cześć, kotku. - Cześć. - Muszę odwołać naszą popołudniową randkę - oznajmił. - Dlaczego? - Przyjechał nowy szef wydziału i Bernie zaprosiła mnie na obiad z nim i z Jerrym Dałem. Nie mogłem jej powiedzieć, że jestem umówio­ ny z Abby Miller na numerek na zapleczu salonu piękności. Abby zachichotała. - Bernie jest w porządku, ale ma trochę sztywniackie podejście do sprawy moralności. - Chyba nie chcesz, żeby dowiedziała się o nas twoja teściowa? Na­ pisze do Ricky'ego Wayne'a i powie mu, że go zdradzasz. Abby westchnęła głośno. - Nie chcę, żeby do tego doszło. - Ściszyła głos do szeptu. - Gdyby Ricky Wayne dowiedział się, mógłby zabić nas oboje, jak przyjedzie do domu. Wiesz, jaki ma temperament. - Nie ma sensu robić wielkiego zamieszania wokół tego, że trochę się ze sobą zabawimy. Chyba nikogo nie krzywdzimy, prawda? W koń­ cu nie chodzi w tym wszystkim o miłość. I przecież nie zamierzasz roz­ wieść się z Rickym Waynem. - Szaleję za moim mężem. I kocham go obłędnie. 30