uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Bonnie MacDougal - Wbrew Regułom

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Bonnie MacDougal - Wbrew Regułom.pdf

uzavrano EBooki B Bonnie MacDougal
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 456 stron)

Bonnie Mac Dougal Wbrew Regułom Przekład Wojciech Jacyno, Celina Nowak 1 Było ich sześciu. Młodzi i zwinni biegli susami wśród zmrożonej mgły kłębiącej się u ich stóp i obłoków gorącej pary wydobywających się z ich ust. Zwały szarego, zmieszanego z żużlem śniegu wznosiły się po obu stronach drogi, a oni pędzili pomiędzy nimi w milczeniu, jakby wabieni feromonem, który tylko oni mogli wyczuć. Cam jechała pustą wąską drogą. Zwolniła, gdy jeden z chłopaków wyłamał się nagle z szeregu i ruszył w jej stronę. Uniósł w biegu jakiś przedmiot, który zalśnił jasno w świetle księżyca, zakreślił długą elipsę i opuścił go z głuchym łomotem na jedną ze stojących w rzędzie skrzynek na listy. Włączyła długie światła. Sześciu chłopców, jeden z kijem bejsbolowym w ręku, zamarło na drodze przed nią. W sekundę później reflektory samochodu rozproszyły ich jak promień lasera. - Dzieciaki - mruknęła. Była spóźniona i podenerwowana. Przez dwie ostatnie godziny ubierała się i rozbierała, upinała włosy i rozpuszczała je na nowo, starannie nakładała makijaż tylko po to, by go zetrzeć ze złością. Doug zauważył w końcu, że byłoby w złym tonie spóźnić się na przyjęcie organizowane na ich cześć. Cam zastanawiała się, czy przyjście osobno nie jest jeszcze gorsze. Zdecydowała jednak, żeby pojechał pierwszy. Teraz, patrząc za nurkującymi w krzakach chłopcami, była zadowolona, że nie ma obok niej męża. Gdyby Doug zobaczył to, co ona właśnie widziała, czułby się w obowiązku coś zrobić. Taki już był: jeśli tylko mógł coś zdziałać, działał, a jeśli coś wiedział, rozgłaszał wszem i wobec. Doug nie stałby bezczynnie widząc chłopaka, który rozwala czyjąś skrzynkę na listy. W dodatku ten młody człowiek powinien podawać teraz kanapki na wieczornym

przyjęciu. Trey Ramsay był trzynastoletnim synem ich gospodarza, senatora Stanów Zjednoczonych Ashtona Ramsaya. Cam była osobą dyskretną. Tak więc, jak w większości przypadków, zdecydowała się zachować i tę informację dla siebie. Jechała dalej. Chwilę później reflektory jej samochodu oświetliły ciemną furgonetkę zaparkowaną na poboczu i stojącego obok mężczyznę z telefonem komórkowym przy uchu. Pewnie dzwoni na policję, pomyślała, czując ulgę, że ktoś inny zajął się tą sprawą. Mężczyzna miał na sobie dżinsy i kurtkę narciarską, strój wystarczająco porządny jak na piątkowy wieczór na przedmieściach Wilmington. Było jednak coś dziwnego w jego postawie, jakaś czujność w ruchach, gdy odwrócił się, słysząc jej samochód. Mijając go, zerknęła ukradkiem w lusterko. Wygląda groźniej niż tamto stado wilczków, pomyślała. Ale szybko o tym zapomniała. Zaczynała nowe życie i żaden rozpuszczony dzieciak czy tajemniczy nieznajomy jej w tym nie przeszkodzą. Pojechała dalej. Zimny, lutowy księżyc oświetlał pokryte dziewiczym śniegiem pola i żywopłoty, które wyznaczały granice posiadłości w starym Greenville. Przed dwustu laty region ten północną część stanu Delaware - zasiedlili Franko-Amerykanie. Przybyli założyć utopijną kolonię, a skończyli budując domy w stylu francuskim i produkując proch. Dzisiaj DuPont Company było największym przedsiębiorstwem w stanie. Parafrazując tytuł znanej sztuki, można powiedzieć tak: zazwyczaj sześć stopni oddalenia dzieli dwoje ludzi na ziemi, ale pomiędzy DuPontem a jakąkolwiek córą czy synem Delaware jest ich zaledwie dwa. Cam uśmiechnęła się, uświadomiwszy sobie, że i ona, jako żona mieszkańca stanu, stanowiła teraz część wielkiej rodziny Delaware. Na końcu podjazdu do domu Ramsayów błyszczały światła. Minęła bramę i, objeżdżając krąg przykrytych śniegiem krzewów, dotarła do schodów. Chyląca się ku upadkowi stara posiadłość miała obskurne białe sztukaterie i wyblakłe czarne okiennice. Dzisiaj jednak dom lśnił jak pałac. Tego wieczoru Ramsayowie wydawali przyjęcie na cześć świeżo poślubionej pary dla, jak sądziła Cam, elity towarzyskiej stanu Delaware. Parkingowy przechadzał się przed domem. Ze złością wydobyła się z kurtki z goretexu i cisnęła ją na tylne siedzenie. Wieczorowa suknia bez ramiączek z aksamitu i

satyny kosztowała ją dwumiesięczną pensję. Nie starczyło już na elegancki płaszcz. - Dobry wieczór pani - powiedział chłopiec i otworzył drzwiczki. Zawahała się. Zamarło jej serce, a ciało przeszedł dreszcz. Dopiero po chwili drżąc wyszła w zimne nocne powietrze. Na bliźniaczych kolumnach po obu stronach drzwi wyryto literę V, co, jak twierdził senator Ramsay, miało symbolizować zwycięstwo. Przede wszystkim jednak był to inicjał nazwiska Vaughn. Margo Vaughn Ramsay odziedziczyła ten dom jako część pokaźnej fortuny po swoich przodkach. Cam nacisnęła dzwonek i uśmiechnęła się. W chwilę później Margo otworzyła drzwi. - Campbell, kochanie! - zawołała i wciągnęła ją do środka. - Jesteś nareszcie! Margo miała na sobie całe metry zielono-złotego brokatu skrojonego na wzór kimona. Stalowoszare włosy upięła w kok i przebiła przypominającą dzidę szpilką z kości słoniowej. Gdy Cam spotkała ją po raz pierwszy, Margo była ubrana w jedwabną piżamę w stylu Mao - dziwny strój jak na Boże Narodzenie. Później Doug jej wyjaśnił, że Margo spędziła dzieciństwo na Dalekim Wschodzie, gdzie jej ojciec pracował jako dyplomata. Po dziś dzień czuła sentyment do wszystkiego, co azjatyckie. - Pani Ramsay, przepraszam za spóźnienie… - Ależ wcale się nie spóźniłaś, Cam. Spóźnia się tylko Ash. - Margo zmarszczyła czarne brwi, mocno zarysowane nad bezwzględnymi oczami i wysoko osadzonymi kośćmi policzkowymi. - Pociąg. Znowu. Doug wyjaśnił także i to: senator miał „mniszą celę” na Kapitolu i przyjeżdżał do domu pociągiem na weekendy. Takich członków Kongresu określano terminem „klub wtorkowo-czwartkowy”, chociaż, zdaniem Douga, Ramsay ściśle przestrzegał rozkładu poniedziałkowo-piątkowego. - Proszę o uwagę! - zawołała Margo. - Oto Campbell! Nareszcie! Szum głosów wzmógł się, ludzie zaczęli się wlewać do głównego holu. Cam poczuła się niepewnie. Wszyscy mężczyźni mieli na sobie smokingi, kobiety czarne suknie wieczorowe i popielatoblond fryzury, podczas gdy ona stała w oślepiająco białej sukni

balowej z włosami opadającymi swobodnie na plecy. Po raz kolejny źle się ubrała, znów była nie na miejscu. Ale szybko przypomniała sobie, że to ona jest panną młodą i gościem honorowym wieczoru; tym razem należało się wyróżniać. Po lewej, w salonie, pianista grał Gershwina, z biblioteki po prawej dochodził gwar głosów. Tymczasem w holu cisnęło się do niej mrowie ludzi. - Miło mi panią poznać, młoda damo - powiedział ktoś. - Bardzo miło. - Wszystkiego dobrego! Żylasta kobieta chwyciła Cam za obie dłonie. - Och, tak chciałam cię poznać! - zawołała. - Campbell, Maggie Heller - powiedziała Margo. - Doug tyle nam o tobie opowiadał - stwierdziła kobieta. Była nerwowa i bardzo chuda. Wyglądała tak, jakby nie nadążała z uzupełnianiem zbyt szybko spalanych kalorii. - Wszyscy go tu uwielbiamy i życzymy wam dużo szczęścia! - Musisz kogoś poznać. - Margo odciągnęła Cam od Maggie Heller i skierowała w stronę mężczyzny o dziobatej twarzy, porysowanej głębokimi bruzdami. - Norman Finn. - Gratulacje! - Roztaczał wokół odór tytoniu, którym przesiąknięty był jego smoking. Cam uścisnęła mu dłoń i odsunęła się. Odrzucił ją smród papierosów i to słowo - gratulacje. Zawsze się jej wydawało dwuznaczne. - Miło mi pana poznać, panie Finn. - Wystarczy Finn. Wszyscy tak do mnie mówią. - Finn - powtórzyła powątpiewająco. Nagle drgnęła, bo stojący za nią mężczyzna zbyt blisko się przysunął. Odwracając się, zobaczyła kamerę wideo skierowaną na swoją twarz. Dziwne, pomyślała; przecież w rubrykach towarzyskich trudno wykorzystać film wideo. Margo pociągnęła ją dalej; Cam ściskała dłonie, w kółko wypowiadając te same słowa powitania. Twarze się przesuwały, a pianista grał „S Wonderful”. - Co za wspaniałe przyjęcie! - powiedziała jakaś kobieta. - Żałujemy tylko, że nie mieliście tutaj wesela. - Właśnie, czemu go nas pozbawiliście? - zapytał ktoś inny. Cam uśmiechnęła się i wyjaśniła, że ona nie ma rodziny, a matka Douga nie może podróżować. Dlatego ograniczyli się do ślubu cywilnego na Florydzie. Jedynymi gośćmi

byli świadkowie - matka i ciotka Douga. Miesiąc miodowy spędzili na St. Bart’s. - Jestem pewna, że było cudownie - westchnęła Margo. - Ale Ash i ja stwierdziliśmy, że skoro nie mogliśmy urządzić wesela w Delaware, to zorganizujemy tu przynajmniej przyjęcie na waszą cześć! - Dobry pomysł przyznał dziobaty mężczyzna, „po prostu Finn”. - Mamy okazję ci się przyjrzeć. Cam spojrzała na niego niepewnie. Nie wiedziała, co miał na myśli ani co w ogóle tu robił. Było w nim coś niepokojącego. Emanowała z niego prostacka siła, nadawałby się na nadzorcę plantacji lub szefa kasyna. - Campbell - odezwała się nerwowa kobieta, Maggie Heller. - To takie urocze imię! - Dziękuję. - Sekundę później Cam drgnęła. Zła odpowiedź, chociaż wystarczająco stosowna, jeśli znali prawdę. - Jesteś prawnikiem w Filadelfii? - Tak. W kancelarii Jackson, Rieders & Clark. Finn oznajmił tłumowi: - To ta firma, która przejęła kancelarię Douga w zeszłym roku. Cam wykrzywiła usta w niemym sprzeciwie. -Och, nie przejęła, panie Finn. Nasza firma połączyła się z kancelarią Douga. - Teraz to już rzeczywiście można powiedzieć, że doszło do fuzji - Finn roześmiał się grubiańsko. - Zamierzasz przystąpić do egzaminu adwokackiego w Delaware? - zapytał jakiś mężczyzna. - Już przystąpiłam, latem. I to z sukcesem! - dodała zuchwale. - W czym się specjalizujesz? - Och, jestem tylko zwykłym prawnikiem - rzuciła beztrosko. - Robię wszystko, co mi każą. - Ale w jakim pracujesz dziale? - naciskał mężczyzna. Jej uśmiech zbladł. - Prawo rodzinne - powiedziała po chwili. - Ach - pokiwał znacząco głową. - W naszej firmie nazywaliśmy to stosunkami rodzinnymi, dopóki jedna z klientek nie pomyślała, że to oznacza, iż jej mąż ma romans z

pokojówką! - Pamiętam tamtą sprawę, Owen - stwierdził ktoś stojący obok. - I niech mnie diabli, jeśli nie miała racji! Cam uśmiechnęła się z przymusem pośród chichotu tłumu. - Nie, chwileczkę - zaoponował Finn. - Doug nam powiedział, że zajmujesz się odnajdywaniem składników mienia. - Tak - ożywiła się. - Wykonuję orzeczenia sądowe i staram się tropić majątek, który pozwany mógł ukryć. Pełnię funkcję wykwalifikowanego komornika. - Och, rozumiem - zauważyła sucho kobieta. Nikt nie chowa lepiej swego majątku niż mężczyzna myślący o rozwodzie. - Cholera, czy o to chodzi w poszukiwaniu majątku? - powiedział Finn. - A ja myślałem, że Campbell pomoże nam w zdobywaniu funduszy. Popatrzyła na niego zmieszana. Zgromadzeni znowu wybuchnęli śmiechem. Finn podszedł bliżej, przynosząc ze sobą odór papierosów. - Margo, pozwól mi ją porwać. Jest tu parę osób, które Campbell powinna poznać. - Proszę bardzo. - Margo uwolniła ramię Cam i natychmiast odwróciła się do tłumu. - No, nareszcie! - krzyknęła. - Jak długo się nie widzieliśmy?… Tak, tak, wiem, pociąg. Znowu. Następne twarze przesuwały się przed oczami Cam, gdy Finn prowadził ją przez hol. Owen Willoughby; Webb Black; Carl Baldini - wiesz, Baldini Construction; Chubb Heller - poznałaś już jego żonę, Maggie; Ron March - jak prokurator federalny Ronald March? - właśnie; John Simon, ponieważ każda partia potrzebuje przyjaznego bankiera. Cam kiwała głową i uśmiechała się, czując jednocześnie przypływ strachu. Żadne z tych nazwisk nie było jej znane, mimo że od miesięcy śledziła informacje na temat elity Wilmington. Próbowała wyłapać strzępki rozmów. Przewijały siew nich tradycyjne tematy poruszane na przyjęciach - najnowsze filmy, skandal seksualny w Białym Domu, ostatnie starcie z Saddamem Husseinem. Z tyłu dobiegła ostrzejsza wymiana zdań. - Liczby wyglądają dobrze. Widziałeś te wczorajsze wyniki sondażu? Taak, ale co możemy zrobić bez gotówki…? Między gośćmi

krążyła Margo. - Tak, Jesse czeka na niego na stacji. Trey…? Nie wiem, musi być wciąż na górze. Pewnie szuka czegoś do ubrania. Ze wszystkiego ostatnio wyrasta! Finn, przepychając się przez grupkę ludzi, pociągnął Cam w stronę starszego mężczyzny siedzącego na wózku inwalidzkim. - Jonathan, to jest żona Douga - zawiadomił głośno. - Campbell, poznaj Jonathana Fletchera. W końcu padło nazwisko, jakie spodziewała się usłyszeć tego wieczoru. Jonathan Fletcher należał do arystokracji Delaware, był milionerem w trzecim czy czwartym pokoleniu. - Miło mi pana poznać, panie Fletcher. Mężczyzna zerknął spod gęstych, białych brwi, ale nic nie powiedział. - Campbell - odezwała się kobieta stojąca za wózkiem. - Czy to tradycja rodzinna? - Tak. - Cam obserwowała właśnie, jak Margo podnosi słuchawkę telefonu stojącego po drugiej stronie holu, na stoliku przy schodach. - To nazwisko panieńskie mojej matki. - Brzmi jak szkockie - stwierdził niskim głosem starszy mężczyzna, któremu zadrżały przy tym obwisłe policzki. -… Zastanawiam się, czy widziałeś gdzieś Treya…? - odczytywała z ruchu warg Margo. - W stu procentach - odpowiedziała szybko Fletcherowi. - Nie wyglądasz na Szkotkę - mruknął podejrzliwie starszy pan. - Może raczej na Irlandkę. Odrzuciła głowę, pozwalając, by włosy spłynęły swobodnie na plecy. - Ach, dajcie panie pokój - powiedziała z irlandzkim akcentem, który wzbudził wokół wybuchy śmiechu. Czujny pianista zaczął grać „They All Laughed”. Dziesięć metrów dalej Margo odłożyła słuchawkę. Na jej twarzy widać było napięcie. Po krótkiej chwili jednak mięśnie ponownie rozluźniły się w uśmiechu. - Skąd pochodzisz, Campbell? - ktoś zapytał. - Z Pensylwanii. Okręg Lancaster. - Och, ale opowiedz resztę. - Margo poruszała się po pokoju tak szybko, że złote nici mieniły się na jej sukni. - Po śmierci rodziców na Filipinach Campbell wychowywała babka.

Wyobraźcie sobie, pracowali tam jako misjonarze. Kosmate brwi Jonathana Fletchera uniosły się. - Jak zmarli? - Zginęli podczas masakry muzułmańskiej - odparła Cam. Twarze wszystkich zastygły w przerażeniu. - Ale to się zdarzyło prawie trzydzieści lat temu. Byłam wtedy małym dzieckiem - dodała. Finn nachylił się do ucha Fletchera. - To osiemnastokaratowy towar, wiesz… Starzec skinął głową i przeniósł spojrzenie z Cam na Margo, by zapytać: - Gdzie jest ten twój mąż? - Mówiłam ci, Jonathan. Pociąg… - A gdzie jest mój mąż? - powiedziała Cam, prawie tak zaciekawiona jak starszy człowiek. Zebrani znowu się roześmieli, Finn zaś skierował ją do biblioteki. Z poprzednich wizyt w domu Ramseyów zapamiętała ją jako wyłożone ciemną boazerią, obwieszone ciężkimi kotarami pomieszczenie. Stały tu rozłożyste kanapy i zupełnie do nich nie pasujące jedwabne parawany japońskie. Ale dziś wieczorem na kominku trzaskał ogień, paliły się lampy i kinkiety, a w centrum tego wszystkiego błyszczał Doug Alexander. Obiektywnie rzecz biorąc, był absolutnie przeciętny, wręcz nijaki. Wszystko w nim można by opisać jako średnie: średnioczarne włosy, średniobrązowe oczy, średni wzrost, średnia budowa ciała, chociaż z lekkim, profesorskim przygarbieniem pleców. Lecz jednocześnie miał w sobie coś, co przykuwało uwagę. Z holu dobiegała melodia jednej z ich ulubionych piosenek, „Someone to Watch Over Me”. Doug uniósł głowę. Gdy zauważył Cam w drzwiach, przesłał jej brwiami sygnał: „Wszystko w porządku?”, a ona odpowiedziała w ten sam sposób z uśmiechem: „Tak, wspaniale!” Stojąc tam i wpatrując się w niego, istotnie tak czuła. Całe życie była samotnikiem, lecz teraz stanowiła połowę pary, część całości. Nigdy już nie będzie sama.

Nagle czyjaś ręka oplotła ją w pasie, a głos wyszeptał w ucho: - Uważaj, mała. Wyglądasz prawie jak zamroczona. - Muszę ci coś powiedzieć, Nathan - odparowała, wykręcając się z szelestem białej satyny. - Ja jestem zamroczona. - Wspięła się na palce, aby uściskać wysokiego czarnego mężczyznę, po czym cofnęła się o krok, przyglądając mu się podejrzliwie. - Co ty tu robisz, na miłość boską? - Ja? - Udawał obrażonego, poprawiając czerwoną muszkę. - Miałem cię spytać o to samo. Nathan Vance był, tak jak i ona, nikim, co zresztą stanowiło podstawę ich przyjaźni. Pomagając sobie wzajemnie, jak to zwykle robią biedacy, przebrnęli przez wydział prawa - Cam, biała, osierocona dziewczyna i Nathan, syn czarnej rodziny. - Nie, naprawdę - nalegała. - Jak ci się udało tu dostać? - Po pierwsze, razem studiowaliśmy - wyliczał na palcach. - Po drugie, pracowałem z tobą w Filadelfii. Po trzecie, teraz pracuję w Wilmington z Dougiem. W końcu po czwarte, jestem jedyną na świecie osobą, która może utrzymywać, że jest zaprzyjaźniona jednocześnie z panną i panem młodym. A zatem, jak wnoszę, nikt bardziej niż ja nie zasługuje na to, by tu być. Wtedy do Cam dotarło, skąd wziął się jej niepokój tego wieczoru. Nie spotykała się tu elita Wilmington. Nie przyszedł nikt z Komitetu Sztuk Pięknych ani z klubu terenowych biegów końskich Winterthur czy z rady filharmonii. Zajrzała do biblioteki. Zobaczyła dziwnego mężczyznę klepiącego Douga po ramieniu. Doleciał ją kolejny strzępek rozmowy: - Widziałeś to opracowanie o polityce handlowej, jakie przygotował? Dużo dobrego materiału. Nathan popatrzył w przestrzeń za jej plecami i wyprostował ramiona. Cam odwracając się ujrzała Normana Finna zmierzającego w ich kierunku. - Och, Finn - powiedziała. - Pozwól, że przedstawię ci mojego przyjaciela, Nathana Vance’a… - Do diabła, znam Nathana. Jak tam interesy, młody człowieku? - Świetnie, proszę pana. Miło pana widzieć.

Prawnicy, pomyślała Cam, gdy mężczyźni ściskali sobie dłonie. Oczywiście, wszyscy musieli być prawnikami. Stanowiło to wystarczająco logiczną podstawę dla ułożenia listy gości na przyjęcie z okazji małżeństwa dwojga prawników, urządzone przez byłego stanowego prokuratora generalnego. Wychwyciła jednak kolejny fragment rozmowy: - Taak, zapisuje się coraz więcej osób, ale poziom funduszy… Jej nagie ramiona zadrżały, gdy podmuch lodowatego powietrza przeleciał przez hol. Obracając się zobaczyła, że senator James Ashton Ramsay wpada jak burza przez frontowe drzwi. - Margo! - ryknął, a tłum zwrócił się w jego stronę. - Gdzie kolacja? Umieram z głodu! Rozległy się wiwaty. Cam przywarła do ściany, gdy reszta gości ruszyła do przodu, walcząc o uścisk i spojrzenie senatora. Miał imponującą sylwetkę - wysoki i barczysty, z orlim nosem i powiewającą grzywą białożółtych włosów, której zawdzięczał swoje przezwisko: Lew okręgu New Castle. Zdarł z siebie płaszcz, cisnął go na oparcie bambusowego krzesła i ruszył w tłum. - Cześć Finn! Owen, Sara, miło was widzieć! Maggie, moja droga, jak się masz? Ron! Co u ciebie słychać? - Witaj w domu, senatorze! - krzyknął Finn. Pozostali goście podchwycili okrzyk, tak jakby Ramsay nie pojawiał się w tym samym miejscu w każdy piątkowy wieczór. - Witamy w domu senatorze! Witaj w domu! - Dobrze was widzieć! - huknął tamten w odpowiedzi. - Dzięki za przybycie! Wreszcie Cam zrozumiała. To byli ci, których Doug nazywał ludźmi partii nie tylko do niej należeli, ale również ją kochali. Powinna się wcześniej zorientować. Partia była dla Douga prawie jak religia: płacił dziesięcinę, uczęszczał na przepisowe nabożeństwa i głęboko wierzył. Mąż przedzierał się przez tłum w jej stronę, więc wyszła mu naprzeciw. - Kochanie…? - zawołała. - Chwileczkę. - Uśmiechnął się i poszedł dalej. - Jest mój chłopak! - zawołał Ramsay i wyciągnął rękę do Douga. Tłum się rozstąpił.

Znów rozległy się okrzyki, podczas gdy dwaj mężczyźni poklepywali się po ramionach. Drzwi wejściowe otworzyły się ponownie. Wpadł przez nie kolejny podmuch zimnego powietrza, tym razem niosąc z sobą farbowaną blondynkę w błyszczącym, czarnym płaszczu z norek. - Ach, jest już Meredith. - Ramsay pociągnął kobietę za sobą. - Uwaga! Przedstawiam wam Meredith Winters. Ściągnąłem ją na weekend z Waszyngtonu, więc dbajcie o to, żeby się dobrze bawiła. Jesse Lombard, długoletni totumfacki senatora, wśliznął się przez drzwi akurat w odpowiednim momencie, by złapać norki, które Meredith z siebie zrzuciła. - Kto to? - wyszeptała Cam do Nathana, gdy Jesse dyskretnie wnosił płaszcze po schodach. - Strateg polityczny. Pracowała w dzienniku telewizyjnym w San Francisco. Teraz prowadzi kampanię Sutherlanda w Maryland. - Ojej. - Phil Sutherland to nazwisko, które rozpoznawał nawet taki polityczny laik jak Cam. Był dowódcą dywizji pancernej podczas operacji Pustynna Burza, autorem bestsellerowej autobiografii, gospodarzem ogromnie popularnej radiowej audycji i twórcą udanego programu pomocy dla śródmieścia Baltimore, który stał się wzorem dla tuzina podobnych inicjatyw w całym kraju. Jego kandydowanie do Senatu było jednym z najbardziej obserwowanych wyścigów wyborczych. - Czy nie za wcześnie, żeby Ramsay wzywał konsultantów do spraw kampanii? - zapytała Cam. - On ma kandydować dopiero za cztery lata. Nathan tylko na nią spojrzał. - Margo! - wrzasnął Ramsay. - Gdzie jesteś? I czy ktoś da mi coś do picia, żebym mógł wznieść toast? Jak na sygnał czterech kelnerów w białych rękawiczkach zmaterializowało się przed nim z tacami pełnymi kieliszków szampana. Pojawiła się też Margo i stanęła obok męża. Pocałował ją z głośnym cmoknięciem i chwycił kieliszek. - Uwaga wszyscy! - powiedział głośno. Kiedy szum nie zmalał, podszedł do schodów i wspiął się kilka stopni. Fortepian ucichł, lecz pomruk rozlegał się jeszcze przez parę chwil.

Goście przepychali się wokół podstawy schodów. Mężczyzna z kamerą wideo ustawił się ostrożnie w pierwszym rzędzie i filmował dalej. - Dobry wieczór, przyjaciele - rzekł senator, gdy w końcu zapadła cisza. - Cieszę się, że widzę was tu wszystkich w tak wspaniały wieczór. Jestem też dumny. Pozwólcie, że powiem wam, dlaczego. Wszyscy znacie Douga Alexandra. Niektórzy z was znali także jego ojca Gordona Alexandra, człowieka, którego miałem szczęście nazywać moim najlepszym przyjacielem. Straciliśmy Gordona zbyt wcześnie. O wiele za wcześnie. A kiedy Dorothy zachorowała, Doug był jeszcze chłopcem. Musiał się zmagać z przeciwnościami losu, z którymi większość z nas nie poradziłaby sobie w dorosłym życiu. Jednak nigdy nie pozwolił, aby to go złamało. Troszczył się o Dorothy. Żadna matka nie mogłaby marzyć o lepszym synu. Nauczyciele go kochali, trenerzy nie mogli się bez niego obejść, a jeśli chodzi o mnie, to gdy nie widziałem go przy moim stole w niedzielę, dzień nie należał do udanych. - Doug wyrósł na człowieka, który nie lubił być drugi i któremu nigdy to nie wystarczało. Ukończył najlepsze szkoły, zatrudniła go najlepsza kancelaria prawna w mieście… Przykro mi, Owen - zwrócił się do mężczyzny, który wspaniałomyślnie wzruszył ramionami. - Twoja też jest dobra, ale muszę mówić to, co myślę. Odkąd skończył aplikację adwokacką, robił same świetne rzeczy. Bez niego nie byłoby mowy o jakiejkolwiek dużej transakcji dotyczącej nieruchomości w Delaware. Nowy projekt rozbudowy nadbrzeża, każdy plan industrializacji, który doszedł do skutku w ciągu ostatniej dekady, we wszystkich przypadkach Doug Alexander pracował gorączkowo za kulisami nad ich urzeczywistnieniem. Mieszkańcy tego stanu bardzo dużo mu zawdzięczają. I nie muszę mówić osobom zgromadzonym w tym miejscu, ile zawdzięcza mu partia. Jest dobrym i lojalnym członkiem. Niezmordowanie pracuje na rzecz naszych kandydatów. Jednak czegoś temu młodemu człowiekowi brakowało. Z tego powodu Margo i ja nieraz się o niego martwiliśmy. Kilku gości wymieniło niepewne spojrzenia. - Ale, widzicie, on już taki jest - ciągnął Ramsay - Nie poszedłby na kompromis i w kwestii małżeństwa.

Rozległ się pełen ulgi śmiech, Cam zaś się zaczerwieniła. - Ale wiecie co? Wcale nie musiał! Trochę mu czasu zabrało, zanim ją znalazł, lecz gdy już ją spotkał, okazała się najlepsza. - Spojrzał w dół na tłum. - Hola, hola. Brakuje nam tu panny młodej. Campbell, gdzie jesteś? - Wejdź na górę - syknął jej do ucha Nathan. Rozległy się nieśmiałe oklaski. Cam przepychała się przez tłum, by stanąć koło Douga u stóp schodów. - Oto i ona - oświadczył Ramsay, wskazując ją palcem. - Wszyscy możecie ocenić jej wdzięki, ale muszę wam powiedzieć, że jest również bardzo mądra i będzie wodzić męża za nos przez resztę jego życia. Doug uścisnął jej dłoń, a goście śmiali się i klaskali. - Nie moglibyśmy być bardziej dumni z Douga Alexandra, nawet gdyby był naszym synem - mówił dalej Ramsay. - Wiemy jednak, że dzień naszej największej dumy dopiero nadejdzie. Mam zaszczyt i przyjemność ogłosić wam - i dziękuję Normanowi Finnowi, że pozwolił to powiedzieć właśnie mnie - iż Doug Alexander jest kandydatem partii w listopadowych wyborach do Izby Reprezentantów Kongresu Stanów Zjednoczonych! Pod Cam ugięły się kolana. Podniosła błędny wzrok, by zobaczyć, jak Doug ściska dłonie, promieniejąc tysiącwatowym uśmiechem. Ramsay wciągnął go na schody i objął ramieniem. - Przyjaciele, daję wam Douga Alexandra! - Uniósł wysoko kieliszek - Nasz następny kongresman! - Doug Alexander! - ryknął tłum. Palce Cam zacisnęły się na nóżce kieliszka, kiedy goście wznosili toast szampanem. - Lepiej idź tam do niego - dobiegł ją głos z obłoku kwiatowych perfum. Cam odwróciła się i ujrzała ostre rysy Meredith Winters. - No, już - powiedziała tamta i wyjęła kieliszek z dłoni Cam. - Ci filmowcy nie są za darmo. Cam, potykając się, ruszyła w stronę schodów. Kiedy Doug wyciągnął dłoń, chwyciła ją jak tonący. Doug zaczął przemówienie. Pomimo lodowatej mgły, która ją otaczała, Zorientowała się, że napisał je i ćwiczył już wcześniej. Obsypał podziękowaniami senatora, którego uważał

za swego drugiego ojca. Nikt dorastając nie mógł mieć lepszego wzoru do naśladowania. Ciepło wyrażał się o Margo, która zawsze sprawiała, że czuł się mile widziany w ich domu. Był głęboko wzruszony i zaszczycony zaufaniem, którym partia obdarzyła go tego wieczoru. Normanowi Finnowi podziękował za stworzenie licznych okazji uczestniczenia w działalności partii i pracy na rzecz poprawienia warunków życia mieszkańców Delaware. Nic nie uczyni go bardziej dumnym niż możliwość kontynuowania tego w Waszyngtonie. - Jak większość z was wie - powiedział - moim priorytetem jest zapewnienie miejsc pracy dla wszystkich obywateli naszego stanu. Nie mam przy tym na myśli przenoszenia nazwisk z list bezrobotnych na listę płac w McDonald’s. Chodzi mi o prawdziwe stanowiska pracy, które wymagają najlepszych umiejętności, ale które dają też prawdziwe korzyści. Stanowiska, na których można spędzić życie i dzięki którym da się wychować dzieci. Przerwał na chwilę i uśmiechnął się rozbrajająco. - Ale choć opowiadam się za pełnym zatrudnieniem, sądzę, że jeden z obywateli Delaware jest już zatrudniony zbyt długo i o wiele powyżej swoich możliwości. Myślę, niestety, że nadszedł czas, aby się znalazł na liście bezrobotnych. A człowiek, o którym myślę, to… - podniósł ręce jak dyrygent orkiestry i cały tłum krzyknął unisono - … Hadley Hayes! Doug czekał z szerokim uśmiechem, aż umilkną oklaski, i powiedział łagodnie: - Myślałem, że najszczęśliwszym dniem mojego życia był ten, w którym ta wspaniała kobieta stojąca u mojego boku zgodziła się zostać moją żoną. Ale później zdałem sobie sprawę, że się myliłem, ponieważ najszczęśliwszy dzień nadszedł dwa tygodnie temu, w środę, kiedy spojrzała na mnie i powiedziała: „Tak”. Cam popatrzyła na niego zdumiona, że mężczyzna, który ledwo wyjąkał oświadczyny, mówi o swoich uczuciach do tłumu obcych ludzi. - Jednakże teraz, kiedy mam przy sobie żonę i wszystkich przyjaciół, zdaję sobie sprawę, że myliłem się w obu przypadkach. Najszczęśliwsze dni nadejdą, gdy wygramy wyścig i pomaszerujemy na Waszyngton. Nathan Vance zaczął klaskać. Zgromadzeni poszli w jego ślady i rozległ się ogłuszający aplauz. Doug odwrócił się do Cam i pocałował ją długo i zmysłowo, a

okrzyki gości odbijały się echem w wąskim holu i huczały jej w głowie. Kilometr dalej grupka chłopców wałęsała się bez celu po Sentry Bridge Road. Poziom adrenaliny, podniesiony po rozbiciu skrzynki na listy, już opadł. Teraz śmiali się i podstawiali sobie nogi. Idący na przedzie Jon Shippen pogrzebał w kieszeni i obrócił się z uśmiechem, by pokazać coś reszcie. - Świetnie, Ship! - krzyknęli na widok skręta, którego podwędził bratu. Zapalił i zaciągnął się. Mdląco-słodki zapach zmieszał się z wonią drzewnego dymu, która wisiała w rześkim nocnym powietrzu. Trey wdychał te zapachy, czekając na końcu grupki, aż skręt dotrze do niego. Był to jego ulubiony moment, kiedy po zaciągnięciu się budziły się zmysły. Wszystko nagle wydawało się ostrzejsze, dostrzegał rzeczy, których wcześniej nie zauważał: lekkie drżenie igieł sosny, śniegową breję zamarzającą na drodze, setkę różnych odcieni ciemnego nieba. Gdyby mógł namalować tę noc, użyłby zieleni tak głębokich i ciemnych, że zlałyby się w czerń. Nazwałby to - jakżeby inaczej? - „Noc w Greenville”. Jason miał kij. Ciągnął go za sobą po śniegu, zostawiając ślad jak ranne zwierzę. Gdy trawka dotarła do niego, podał kij Treyowi. Skręt zmniejszył się już do jednego centymetra. Jason musiał trzymać go z precyzją zegarmistrza. Trey pociągnął kij tak samo jak Jason. Obejrzał się na ślad, jaki zostawił. Wyobraził sobie, że przez dwadzieścia metrów szło za nimi kalekie zwierzę. Jego spojrzenie pobiegło w stronę samochodu, który jechał powoli z tyłu z wyłączonymi światłami. - Cholera - zasyczał i chwycił Jasona za ramię. Nagle reflektory auta zapaliły się, zawyła skrzekliwie syrena i zaczął wirować kogut na dachu. Chłopcy przed nim zaczęli biec. Trey przeskoczył nad pryzmą i przekoziołkował po śniegu. Dalej czołgał się na czworakach po poszyciu. Przedarł się na drugą stronę krzaków, stanął na nogi i pobiegł prosto przez pole. Usłyszał za sobą zasapanego Jasona, więc

zwolnił na sekundę, by tamten go dogonił. Ruszyli dalej ramię w ramię. Ich buty głośno skrzypiały na śniegu. Dotarli do następnego żywopłotu. Na łokciach i brzuchach posuwali się centymetr po centymetrze przez plątaninę gałęzi. Trey odgarnął włosy z twarzy i spojrzał przed siebie. Martins Mill Road leżała poniżej, opustoszała. - Zgubiliśmy ich - stwierdził zdyszany Jason ze śmiechem. Trey obserwował drogę. Syreny zawodziły jeszcze w oddali, ale nie zauważył żadnych wozów policyjnych. Obrócił się na bok i zerknął w stronę, z której przybiegli. Ślady, jakie zostawili na śniegu, wyglądały jak sznur czarnych mrówek maszerujących po białych wydmach. Jason przewrócił się na plecy, wyłowił z kieszeni papierosa i zapalił. - Chcesz macha? - zapytał, zaciągając się głęboko. Trey nie odpowiedział. Syreny gwałtownie umilkły, więc podczołgał się, aby jeszcze raz rzucić okiem na drogę. Na prawo, tam, gdzie Martins Mill krzyżowała się z Sentry Bridge, zobaczył niewyraźny zarys samochodu. Stał w pół drogi pomiędzy nim a domem, co oznaczało, że będzie musiał wrócić w ten sam sposób - przez pole, dojść na Sentry Bridge, potem obejść Chaboullaird i wyjść niżej na Martins Mill. Skoczył na równe nogi, gotów do ponownego biegu, kiedy snop światła przesunął się nagle po ich śladach. Chłopcy rozdzielili się. Kiedy Trey wypadł z krzaków, zobaczył przednie światła policyjnego wozu. Chłopiec ruszył w lewo i pobiegł wzdłuż krawędzi drogi, ale nie miało to sensu. Śnieg lepił mu się do stóp, a syreny wyły coraz bliżej. - Hej! Tutaj! Trey odwrócił głowę w lewo. Jakiś mężczyzna stał obok zaparkowanej na podjeździe furgonetki, której boczne drzwi były otwarte. Mężczyzna machał do niego. Trey nie zadawał pytań. Popędził na podjazd i zanurkował do samochodu; drzwi zasunęły się za nim. Trzasnął zamek. Chłopiec znalazł się w części bagażowej; od przednich siedzeń oddzielała ją zapora z metalowej siatki. Minutę później otworzyły się i zamknęły drzwi po stronie kierowcy; nieznajomy schylił nisko głowę. Nic nie mówił, Trey również

milczał. Syreny wyły przenikliwie i przez kilka sekund migające czerwono-niebieskie światła policyjnego wozu omiatały pokryte metalową blachą wnętrze furgonetki. Trey rozpłaszczył się na podłodze. W końcu światła oddaliły się, a dźwięk syren powoli ucichł. - Ojej - Trey ukląkł na wyłożonej wykładziną podłodze. - Dzięki, stary. Jestem twoim dłużnikiem. - Sięgnął do klamki w bocznych drzwiach. - Otworzysz mi? Mężczyzna przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik zaskoczył z niskim pomrukiem. - Hej! - Trey nie wiedział, czy powinien coś jeszcze powiedzieć. Sąsiedzi zawsze zbaczali z drogi, by wyświadczać przysługi jego rodzinie; facet pewnie podwozi go do domu. Ale kiedy samochód ruszył, koła skręciły w złym kierunku. - Hej! - Trey rzucił się do tylnych drzwi, ale i one były zamknięte. Gramolił się do przodu i krzyczał przez oczka siatki. - Hej! Wiesz, kto jest moim ojcem? Mężczyzna obejrzał się przez ramię i spojrzał Treyowi prosto w oczy. - Tak - powiedział. - Wiem. 2 Dopiero po pół godzinie Cam zdołała uwolnić dłoń z uścisku Douga i uciec na tyły domu. Zajrzała do jakiegoś pokoju, lecz unosiła się tam śmierdząca mgiełka papierosowego dymu, która przyprawiła ją o wymioty. W kuchni kręcili się kelnerzy. Na szczęście pokój obok oświetlony jedynie płomieniami skaczącymi w kominku, był pusty. Weszła do środka. Tutaj, w rodzinnym, przytulnym salonie, Ash oglądał „Meet the Press”, Margo malowała wachlarze, a Trey grał w Nintendo z nogami opartymi o stół. To tu zebrali się w dzień Bożego Narodzenia, kiedy Doug po raz pierwszy przyprowadził ją do Ramsayów. Wtedy również na kominku buzował ogień, w którego cieple Cam, przytulona do Douga na sfatygowanej kanapie, czuła się bezpiecznie. Całe przyszłe życie z Dougiem kojarzyło się jej wówczas z ciepłem i bezpieczeństwem. Drżała. Skuliła się i przysunęła do kominka. Obróciła się, by poczuć ciepło na plecach. Na przeciwległej ścianie nad kanapą wisiało rodzinne zdjęcie Ramsayów.

Latem, gdzieś w plenerze - objęci Ash i Margo, a przed nimi Trey z głową przechyloną do tyłu, rzucający ojcu szelmowskie spojrzenie. Miał wtedy dziesięć albo jedenaście lat, rudoblond włosy, figlarny błysk w oku i siateczkę piegów na nosie i policzkach. Cam dobrze znała tę fotografię: posłużyła jako plakat wyborczy podczas ostatniej kampanii Ramsaya. Jego przeciwnik, zwracający w lekko zawoalowany sposób uwagę na zaawansowany wiek senatora, prowadził w sondażach. Jednak w którymś momencie światło dzienne ujrzał ów plakat, którego ukryte przesłanie brzmiało: skoro Ramsay mógł być ojcem takiego żywego jak iskra nicponia, to z pewnością ma dość wigoru, by nadal trzymać Senat w ryzach. Wygrał ponownie, z dziesięciopunktową przewagą nad rywalem. Jednak chłopiec, którego Cam poznała w Boże Narodzenie, a przed godziną widziała, jak rozrabia na dworze, ledwie przypominał dziecko ze zdjęcia. Piegi wyblakły, włosy pociemniały i opadały teraz na ramiona, twarz sposępniała, a spojrzenie stało się tępe i beznamiętne. Jak dobrze, pomyślała Cam, że dla Ramsaya nie był to rok wyborów. Przypomniała sobie jednak zaraz, kto szykował się do wyborów w tym roku. Opadła na starą kanapę z popękanymi sprężynami. To musi być jakaś pomyłka. Owszem, Doug pełnił funkcję pracowitej robotnicy w partyjnym ulu, ale z pewnością nie nadawał się na kandydata. Był zwykłym prawnikiem specjalizującym się w nieruchomościach - nierzucający się w oczy, lubiący pracować w zaciszu gabinetu. Jego niewątpliwy czar wynikał raczej ze skromności. Gdzież mu do chętnie ściskających dłonie gwiazdorów, tęskniących za światłem reflektorów? Poza tym w tych sprawach istniała pewna kolejność. Najpierw samorząd szkolny, potem rada miasta, dalej stanowe ciało ustawodawcze. Czy Doug kiedykolwiek ubiegał się o cokolwiek poza urlopem? Drgnęła i podniosła się, usłyszawszy szepty na zewnątrz w holu, a następnie dźwięk przekręcanego klucza. Tylne drzwi otwarto i zamknięto. Podeszła do okna. Ktoś wyszedł na ganek i przemknął pod latarnią. Zauważyła białą podłużną bliznę, ukrytą pod siwiejącymi kręconymi włosami - to był Jesse Lombard, totumfacki senatora. Przekuśtykał po nieodgarniętym śniegu do garażu i po chwili stary, niebieski wóz terenowy Ramsaya

wyjechał tyłem na podjazd. Nareszcie, pomyślała Cam. Informacja, którą wcześniej zatrzymała dla siebie, musiała już dotrzeć do rodziny oficjalnymi kanałami. Pewnie zadzwonili z komisariatu i Jesse został wysłany po niesfornego młodzieniaszka. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Weteran wojny w Wietnamie, który wstąpił do policji stanowej, piął się w górę stopień po stopniu, aż w końcu został głównym inspektorem w biurze prokuratora generalnego Ramsaya. Gdy ten w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym czwartym roku dostał się do Senatu, Lombard wrócił do policji, jednak rok później podczas próby zatrzymania został postrzelony; kula uszkodziła mózg, pozostawiając piętno w postaci trwałego porażenia lewej ręki i nogi oraz tiku lewego policzka. Teraz żył z renty i senackiej pensji. Samochód zniknął za domem, a Cam ponownie usiadła na zapadającej się kanapie, tępo wpatrzona w płomienie. Z frontowej części domu dobiegało ją „Strike Up The Band”, śpiewane przez kilkanaście osób do wtóru fortepianu. Ash Ramsay donośnym barytonem zaintonował refren, a kiedy dołączył do niego piskliwym głosem Doug, zadrżała. Sama sobie była winna. Uwierzyła, że może się wżenić w świat prestiżu i przywilejów bez utraty anonimowości, którą tak bardzo starała się zachować. Zarówno w szkole, jak i w pracy nie robiła nic, żeby wystąpić przed szereg. Chciała mieć prywatne życie i bezpieczeństwo, a to zapewniała określona pozycja. Popełniła błąd sądząc, że Doug nie pragnie niczego więcej. Siedziała, patrząc na płomienie, które lizały krawędzie kominka. Zastanowiła się nad własnym postępowaniem, które ją tutaj przywiodło. Teraz, po dwóch tygodnia małżeństwa, mogła być ze sobą szczera. Doug stał się jej celem już tej nocy, kiedy się spotkali. Rozpoczęła wtedy najbardziej uporczywą kampanię, jaką kiedykolwiek prowadził kandydat na obieralne stanowisko.

Poprzedniego lata Cam występowała wspólnie z innym prawnikiem w sprawie rozwodowej. Stronę przeciwną reprezentował uznany adwokat z Nowego Jorku, specjalizujący się w tej dziedzinie. Jego klientką była żona, a firma Cam reprezentowała męża, który za milion dolarów rocznie szefował spółce zajmującej się kartami kredytowymi. W Ameryce większość procesów o wielkie pieniądze miała jakieś korporacyjne powiązania z Delaware, więc Wilmington roiło się od prawników, którzy przybywali do miasta ze swoimi klientami, sprawami i stosami papierów. Sądy Delaware postawiły tylko jeden warunek: prawnik spoza stanu był obowiązany współpracować z prawnikiem lokalnym. Nazywano to prawem pełnego zatrudnienia dla prawników stanowych. Tego lata kancelaria Jackson, Rieders & Clark postanowiła pójść jeszcze dalej. Zamiast stowarzyszyć się z firmą z Wilmington, sama stała się firmą z Wilmington. Cashman & Alexander, szanowana kancelaria, w której pracowało dwunastu prawników, miała osiemdziesięcioletnią historię, dobre powiązania i stała na skraju bankructwa. Atrament jeszcze dobrze nie wysechł na świeżo podpisanej umowie spółki, kiedy Cam sprowadziła się do miasta. Pewnej nocy pracowała sama w biurze kancelarii do niedawna jeszcze znanej jako Cashman & Alexander. Siedziała w przydzielonej jej sali konferencyjnej, przy owalnym stole pokrytym tysiącami kartek i niemal setką sprawozdań ze spraw sądowych. Tego wieczoru nadzorujący sprawę partner jadł kolację z klientem, a jej zlecił niewiarygodnie dużo pracy: przygotowanie pisemnego zeznania, zebranie i oznaczenie dowodów rzeczowych, jak również zgromadzenie materiałów i sporządzenie na ich podstawie czterech wniosków, których sędzia i tak nie przeczyta podczas pośpiesznej rozprawy, ale które zaniepokoją przeciwników i każą jednemu z ich prawników pracować do późna w nocy następnego dnia. Minęła ósma. Cam czuła zmęczenie, ogarnęła ją senność i zapragnęła być gdziekolwiek indziej, gdy nagle zgasło światło. - Hej! - krzyknęła.

Światło ponownie zabłysło. W drzwiach stał mężczyzna z dłonią na przycisku i zdziwieniem malującym się na twarzy. - Przepraszam, nie wiedziałem, że ktoś tu jest. - Cóż, ktoś tu jest. - Pewnie należysz do zespołu z Filadelfii? Kiwnęła głową i ponownie pochyliła się nad biurkiem. - Jadłaś już kolację? - Nie mam czasu na kolację i nie będę też miała czasu na sen, jeśli mi nie pozwolisz w spokoju dokończyć pracy. Gdy podniosła wzrok kilka minut później, nikogo już nie było. Po jakimś czasie oderwał ją od papierów smakowity zapach unoszący się w powietrzu. W progu stał ten sam mężczyzna, trzymając w ręku pojemnik z napisem „Green Room” - nazwą eleganckiej i drogiej restauracji mieszczącej się w hotelu „DuPont” po przeciwnej stronie ulicy. - Danie dnia, cielęcina w winie marsala. Spojrzała na niego. To był drobny gest, lecz tak niespodziewany, że nie mogła wydobyć z siebie słowa. - Mam nadzieję, że będzie ci smakowało. - W jego łagodnych brązowych oczach malowała się wątpliwość. - Jasne. Dzięki. - Postawił pojemnik na stole, a gdy zapach rozszedł się po pokoju, Cam poczuła niesamowity głód. - Możesz kosztami obciążyć klienta. - Nie sądzę. Podniosła głowę i zmrużyła oczy. - Kiedyś też byłem przepracowanym szeregowym prawnikiem. - Uśmiechnął się łagodnie. - Myślę więc, że zapłacę z własnej kieszeni. Przez wzgląd na dawne czasy. Odwrócił się, żeby odejść. Cam zauważyła, że wcześniej zdjął marynarkę i zostawił gdzieś teczkę. - Myślałam, że idziesz do domu. - Przypomniałem sobie, że muszę coś skończyć. - Zatrzymał się przy drzwiach. - Jeśli będziesz czegoś potrzebować, jestem w pokoju obok. Skończyła przed drugą. Korytarz tonął w ciemności, doszła więc do wniosku, że mężczyzna, który przyniósł jej kolację, poszedł już do domu. Odrętwiała, wstała zza stołu i

zaczęła zbierać papiery, lecz wyczerpanie sprawiło, że poruszała się niezdarnie. Strąciła stertę książek, które upadły na podłogę z głośnym hukiem. Pochyliła się, żeby je pozbierać, a kiedy się wyprostowała, on znów tam stał, ścierając resztki snu z powiek. Zaproponował, że ją odprowadzi. Hotel mieścił się zaledwie dwie przecznice dalej. Zdarzało jej się już chodzić samej nocą, i to w dużo bardziej niebezpiecznej okolicy, zgodziła się jednak. Zjechali windą do holu i razem wyszli w letnią noc. Na zewnątrz panowała cisza i chłód. Nie widać było gwiazd, lecz Cam lubiła takie niebo. Nie wydawało się tak bezkresne i niepoznawalne. Przykrywająca je pierzyna chmur dawała poczucie błogiego bezpieczeństwa. Przeszli na drugą stronę ulicy i ruszyli przez Rodney Square. Prostokątny plac porośnięty trawą rozciągał się wzdłuż stromego wzgórza. U stóp wzniesienia stał budynek sądu, a na szczycie dwunastopiętrowy hotel „Du-Pont”, zbudowany w stylu włoskiego renesansu. Czekało tam na nią łóżko, 0 którym marzyła cały wieczór, lecz spacer w tę kojącą letnią noc sprawił, że tęskniła za nim nieco mniej. Powiedział, że nazywa się Doug Alexander i że słyszał o niej dużo dobrego od Nathana Vance’a, więc bardzo się ucieszył, mogąc ją w końcu poznać. Pracował w dziale nieruchomości, zajmował się również finansami publicznymi. Pochodził z Wilmington, lecz teraz jego chorowita matka mieszkała na Florydzie, a w okolicy nie miał żadnej rodziny. Do wyżej położonej części parku szło się szerokimi schodami, które prowadziły z King Street na Walnut Street. W połowie podejścia stał pomnik z brązu przedstawiający mężczyznę na koniu. Doug zatrzymał się1 wskazał statuę. - Słyszałaś historię o Cezarze Rodneyu? Cam potrząsnęła głową. - Był naszym pierwszym wielkim patriotą. Jednym z trzech delegatów Delaware na Drugi Kongres Kontynentalny w tysiąc siedemset siedemdziesiątym szóstym roku. Podczas decydującego głosowania w lipcu w obradach uczestniczyli jedynie dwaj inni kandydaci, Read i McKean. McKean był za przyjęciem Deklaracji Niepodległości, a Read przeciwko.

McKean wiedział, że Rodney go popiera, więc posłał jeźdźca z dotychczasowymi wynikami głosowania do Dover, gdzie mieszkał Rodney. Rodney dosiadł konia i gnał całą noc, sto dwadzieścia kilometrów pośród piorunów, by w ostatniej chwili oddać głos za przyjęciem Deklaracji Niepodległości. - Jak Paul Revere. Z tym że nie czuł na plecach oddechu brytyjskich oddziałów. - Nie. Miał poczucie misji. Poczuł, że jest potrzebny i sprostał wyzwaniu. Dla mnie znaczy to bardzo wiele. Pomyśl, gdyby nie przegłosowano Deklaracji, Paul Revere nigdy nie musiałby odbywać swej nocnej jazdy. O dziewiątej rano następnego dnia miała się pojawić w sądzie, a jeszcze o drugiej w nocy uczestniczyła w lekcji historii i wychowania obywatelskiego. Przecież to mdły sentymentalizm. Nie spotkała jeszcze tak pozbawionego cynizmu, otwartego i ciepłego mężczyzny; powinna była go zbyć i bez zastanowienia pójść w swoją stronę. A jednak siedziała obok niego na schodach i słuchała opowieści o Delaware. Przeniósł wzrok z Cezara Rodneya na nią; spostrzegła, jak bardzo jest zaangażowany. I nagle ziewnęła mu prosto w twarz. Zmieszał się bardziej niż ona. - Boże, która to już godzina! - wykrzyknął zmartwiony, spoglądając na zegarek. - A ja tu ględzę i ględzę. - Wstał i podał rękę Cam. I wtedy to się stało. Zmęczenie musiało chyba ograniczyć jej emocjonalną ostrożność, bo właśnie tam, u stóp Cezara Rodneya galopującego na koniu, zakochała się w Dougu Alexandrze. - Tu jesteś - odezwał się ochrypły głos i Margo Ramsay weszła do pokoju. Cam zerwała się na równe nogi. - Och, przepraszam. Musiałam trochę odpocząć. - Tssss. - Margo gestem nakazała jej, by z powrotem usiadła i sama ciężko opadła na kanapę. Oparła stopy o podniszczony stolik i położyła ciężką rękę na dłoni Cam. Ten prosty gest sprawił, że młoda kobieta, tak wcześnie pozbawiona matki, nagle zapragnęła wtulić twarz w ramię Margo i zwierzyć się jej ze swoich trosk. Nie mogła jednak wyjawić swoich problemów nikomu, a już na pewno nie Margo Ramsay, siedziały więc

chwilę w milczeniu, słuchając okrzyków ludzi partii i trzasków drewna w kominku. - Myślę, że chciał ci zrobić niespodziankę - odezwała się wreszcie Margo. - Dlatego nic nie powiedział wcześniej. Teraz jednak już wiem, co by się stało, gdyby cię uprzedził. Cam uśmiechnęła się słabo. - Czy w ogóle można się przygotować na coś takiego? - Potęga czasu potrafi zaskakiwać. - Bo leczy rany, tak? -Rzeczywiście. Pozwala przyzwyczaić się do każdej myśli. Cam podniosła wzrok. Na ścianie nad kominkiem wisiał olejny portret młodej kobiety o delikatnej urodzie, jasnych włosach i zamglonym spojrzeniu. Podczas pierwszej wizyty Cam zauważyła, jak bardzo ten obraz przykuwa uwagę Douga. Dowiedziała się, że przedstawia Cynthię, córkę Ramsayów. Cynthia i Doug dorastali razem. Gdyby na świecie panował jakiś naturalny porządek rzeczy, to ona znajdowałaby się dzisiaj w jego objęciach. Nawet jeśli oni jeszcze o tym nie myśleli, istniały już plany dotyczące ich przyszłości. I zapewne coś by z tego wynikło, gdyby Cynthia, naćpana kokainą, w pewną zimną noc przed dziesięciu laty nie owinęła samochodu, którym jechała, wokół słupa telefonicznego. - Nie - Margo odezwała się gwałtownie. - Wiem o czym myślisz, ale nie. Jesteś w błędzie. Cam zaczerwieniła się. - Rzecz w tym, że ona bardziej by się nadawała… - Ależ skąd. Obserwuję cię, kochanie. Jesteś silna i odporna. A Cynth… - Margo spojrzała na portret. - Była kochaną i słodką dziewczynką! - Przygryzła wargi i wzięła głęboki oddech. - Ale nie radziła sobie z przeciwnościami losu. Nie potrafiła zmienić zdania i dostosować się, tak jak ty potrafisz. Umiała jedynie przeć do przodu. Cynth. Imię kojarzyło się Cam z hiacyntem, upajającym zapachem i łodygą uginającą się pod ciężarem kwiatu. Margo potarła kąciki oczu. - Ash powiedział prawdę. Mieliśmy wątpliwości, czy wysunąć kandydaturę Douga, aż do chwili, gdy przyprowadził cię do nas w Boże Narodzenie. Byłaś najlepszym prezentem, o jaki mogliśmy prosić.

- Ale ja nie należę do waszego świata, pani Ramsay. Nie znam tych ludzi… - Skarbie! Nie rozumiesz? Oto twoje piękno: przybywasz bez bagażu doświadczeń, czego nie można by było powiedzieć o Cynth. Czy Doug mógłby się kiedykolwiek zdystansować od Asha, gdyby Cynth była dziś na twoim miejscu? - Margo dotknęła dłonią podbródka Cam i nachyliła się, żeby spojrzeć jej prosto w oczy. - Campbell, jesteś rzadkim dziś skarbem, kobietą bez przeszłości. Cam uciekła wzrokiem przed spojrzeniem Margo. - Nigdy się nie spodziewałam… - Och, Doug powinien był ci powiedzieć. Teraz to rozumiem. Potrzebujesz czasu, żeby się przyzwyczaić do tej myśli. Ale to się na pewno stanie, skarbie. Zanim Doug ogłosi publicznie, że kandyduje, napięcie zacznie narastać i zobaczysz wtedy, jak bardzo będziesz potrzebna. Cam poczuła, że napięcie w niej już zaczyna narastać, gdy Margo wspomniała o publicznym wystąpieniu Douga. Oznaczało to, że dzisiejsze przemówienie na schodach nie wystarczy, co z kolei dawało jej jeszcze trochę czasu, by go powstrzymać. - Jestem pani bardzo wdzięczna, pani Ramsay. - Cam objęła ją pospiesznie, wstała i poprawiła suknię. - Muszę chyba wracać na przyjęcie. - Zuch dziewczyna! - oznajmiła Margo i potrząsnęła pulchną pięścią. Pięćdziesiąt kilometrów dalej Gloria Lipton siedziała samotnie przy swoim sekretarskim biurku w cichym i ciemnym już biurze kancelarii Jackson, Rieders & Clark. Nadeszła jej ulubiona pora, piątek, dziewiąta wieczorem, kiedy wreszcie zamierał frenetyczny hałas, przez okrągły tydzień wypełniający siedzibę dużej kancelarii prawnej. Teraz na opustoszałych korytarzach panowała cisza, którą mącił jedynie jednostajny szum niewyłączonych komputerów. Młode, nierozgarnięte sekretarki ruszyły ku wyjściu, gdy wybiła piąta - szczebiocząc i chichocząc, objuczone pakunkami, pakowały się do wind. Takie jak one nigdy nie zostawały w pracy po godzinach bez jednoznacznego polecenia szefa i bez obietnicy dodatkowego wynagrodzenia. I nigdy w piątki. Miały ważniejsze rzeczy na głowie. Musiały pędzić do