uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 742 575
  • Obserwuję758
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 020 406

Brad Thor - Czarna lista

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Brad Thor - Czarna lista.pdf

uzavrano EBooki B Brad Thor
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 178 osób, 116 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 300 stron)

Tytuł oryginału: BLACK LIST Copyright © 2012 by Brad Thor Copyright © 2013 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2013 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz Redakcja: Urszula Gardner Korekta: Iwona Wyrwisz, Anna Just ISBN: 978-83-7508-688-1 Sprzedaż wysyłkowa: www.merlin.com.pl www.empik.com www.soniadraga.pl WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o. Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail: info@soniadraga.pl www.soniadraga.pl www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga Katowice 2013. Wydanie I

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Spis treści Dedykacja Od autora Przedmowa Prolog Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18

Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Rozdział 32 Rozdział 33 Rozdział 34 Rozdział 35 Rozdział 36 Rozdział 37 Rozdział 38 Rozdział 39 Rozdział 40 Rozdział 41 Rozdział 42 Rozdział 43 Rozdział 44 Rozdział 45 Rozdział 46 Rozdział 47 Rozdział 48 Rozdział 49

Rozdział 50 Rozdział 51 Rozdział 52 Rozdział 53 Rozdział 54 Rozdział 55 Rozdział 56 Rozdział 57 Rozdział 58 Rozdział 59 Rozdział 60 Rozdział 61 Rozdział 62 Rozdział 63 Rozdział 64 Rozdział 65 Rozdział 66 Rozdział 67 Epilog Posłowie Podziękowania

Dla Barretta Moore’a, wizjonera, patrioty i przyjaciela

Od autora Technologie, o jakich mowa w tej książce, istnieją w rzeczywistości – zostały oparte na systemach znajdujących się obecnie w ostatniej fazie badań lub wykorzystywanych przez rząd Stanów Zjednoczonych i jego partnerów.

Przedmowa W dniu 17 sierpnia 1975 roku senator Frank Church wystąpił na kanale NBC w programie „Meet the Press”, aby przedstawić wyniki przeprowadzonego na własną rękę i zakrojonego na szeroką skalę śledztwa dotyczącego możliwości gromadzenia informacji na terenie USA. Senator Church ujawnił szereg zdumiewających informacji i zakończył swoje wystąpienie przestrogą skierowaną pod adresem współobywateli: Możliwości te w każdej chwili mogą zostać użyte przeciwko Amerykanom, pozbawiając ich resztek prywatności. Gromadzić informacje bowiem da się na podstawie dosłownie wszystkiego: rozmów telefonicznych, telegramów, czegokolwiek. W takim świecie nie znajdzie się bezpiecznej kryjówki. Gdyby demokratycznie wybrany przywódca okazał się despotą, gdyby na czele kraju stanął dyktator, techniczne możliwości udostępnione rządowi przez specjalistów od gromadzenia informacji dopuszczałyby zaprowadzenie absolutnej tyranii, a co więcej przekreślałyby szansę na opór, ponieważ nawet najsekretniejsze wysiłki zmierzające do połączenia sił dla obrony przed represjami rządzących, także te czynione w zaciszu domowym, byłyby znane wszechwiedzącemu rządowi. Tak wielkie są to możliwości. Nie chcę, ażeby Ameryka kiedykolwiek przekroczyła tę granicę. Mam świadomość, że możliwości, o których mowa, przyniosłyby nam tyranię, dlatego musimy dołożyć wszelkich starań, by NSA oraz pozostałe agendy dysponujące nowoczesnymi technologiami działały w granicach prawa i pod czujną kontrolą, dzięki czemu unikniemy wpadnięcia w tę piekielną pułapkę. Albowiem jest to pułapka, z której nie ma ratunku.

Więcej na: www.ebook4all.pl Prolog Pentagon City, czasy współczesne Caroline Romero potrafiła sobie wyobrazić, że zostanie zamordowana w ciemnym zaułku, na parkingu samochodowym, nawet gdzieś na łonie przyrody, nigdy jednak nie przypuszczała, że śmierć dosięgnie ją na terenie centrum handlowego w samym środku dnia. Tymczasem na to właśnie się zanosiło. Najwyraźniej deptało jej po piętach trzech ludzi, z których jednego poznała – wysokiego mężczyznę o skórze tak bladej, że prawie przezroczystej, i bujnej siwej, a właściwie białej czuprynie. Dzielili się rolami, na zmianę to wyłaniając się z tłumu, to w nim znikając. Nie mogło być wątpliwości, jaki cel im przyświeca. Zadziwiająco szybko odkryli, co Caroline planuje, i bezzwłocznie ją namierzyli. Mimo że była dobra w swoim fachu, oni okazali się lepsi. Nie chodziło o to, że nie zachowała należytej ostrożności czy nie zacierała śladów po sobie. O niczym takim nie zapomniała. Po prostu organizacja była zbyt duża, zbyt wszechobecna, aby dało się przed nią uciec. Caroline czuła na karku oddech jej wysłanników. Musiała działać błyskawicznie. Gdy pojawili się prześladowcy, zrozumiała, że nie ma żartów. Czekało ją najpierw przesłuchanie, a potem śmierć. Caroline nie mogła pozwolić na to, żeby dopadli ją i to, co przenosiła. Centrum handlowe było ogromne, z mnóstwem luksusowych butików i kamer przemysłowych. Śledzący ją mężczyźni z pewnością zostaną uwiecznieni na nagraniach. Caroline wiedziała o tym, ponieważ sama nieraz znajdowała się w podobnej sytuacji. I jedynie to, że znała sposób ich działania, dawało jej cień szansy. Szła przed siebie normalnym krokiem, sprawiając wrażenie kogoś, kto wie, dokąd się kieruje, w żadnym razie nie nerwowo. Panika świadczyłaby o tym, że odkryła ich obecność, i spowodowałaby zwarcie szyków prześladowców, którzy od razu wyciągnęliby po nią ręce. Caroline nie mogła

na to pozwolić – przynajmniej do czasu, aż załatwi jeszcze jedną, ostatnią sprawę. Dokoła niej krążyli inni klienci, przechodzący od sklepu do sklepu i nie mający pojęcia o tym, co rozgrywa się w świecie na zewnątrz. Był to także ich świat i Caroline najchętniej by nimi wstrząsnęła. Chciała obudzić tych ludzi. Wiedziała jednak, że spojrzeliby na nią jak na wariatkę. Jeszcze niedawno zrobiłaby to samo na ich miejscu. Teraz wiedziała, że jej odkrycie nie ma nic wspólnego z szaleństwem. To był obłęd, czysty obłęd. Jej zadanie było proste i miało wyłącznie jeden cel: zakończyć sprawę, wygładzając kanty. Ale po drodze popełniła jeden, za to kardynalny błąd. I teraz miała za to zapłacić najwyższą cenę. W pierwszym sklepie, do którego weszła, zapłaciła gotówką i wybrała kilka przedmiotów, aby zaciemnić obraz tego, co robiła. Uprzejmym tonem podziękowała ekspedientce za paragon, którego nie potrzebowała. Wróciła na alejkę i wmieszała się w tłum, próbując utrzymać nerwy na wodzy. Oddychała głęboko przez nos i spychała strach na samo dno. Jeszcze tylko jeden, ostatni krok, powtarzała sobie. Tylko że wcześniej musiała dodatkowo zmylić przeciwnika. Ponownie płacąc gotówką w dwóch kolejnych sklepach, nabyła parę nieistotnych drobiazgów i wyszła aż z dwiema torbami, które jak miała nadzieję, zmylą jej prześladowców. Miała zamiar wypuścić tyle metaforycznego dymu, żeby nikt nie mógł się zorientować, gdzie jest jego źródło. Najważniejszy był ostatni sklep. Wchodząc do niego, stawiała wszystko na jedną kartę. Jeżeli się jej nie uda, jeżeli coś pójdzie nie tak, cała akcja i całe ryzyko okażą się daremne. Tuż za progiem butiku z bielizną Caroline rozejrzała się dyskretnie w poszukiwaniu kamer – były w sumie trzy, z czego dwie skierowano na sklep, a jedną na ladę z kasą. Zaczęła jakby nigdy nic przechadzać się między stojakami, oglądając wyeksponowane artykuły. Kątem oka sprawdzała, czy któryś z mężczyzn wszedł za nią do środka. Bardzo w to wątpiła. Panowie czasami wpadali do takich butików, żeby kupić coś żonie czy przyjaciółce, lecz na ogół nie zostawali dłużej. Mężczyzna snujący się bez celu wśród stojaków z damską bielizną natychmiast wzbudziłby podejrzliwość. Trzej prześladowcy najwyraźniej zdawali sobie z tego sprawę, gdyż pozostali na zewnątrz, na czym Caroline zależało. Nadeszła pora na wykonanie ostatniego ruchu. Wybrawszy kilka sztuk bielizny, Caroline zapytała o przymierzalnie. Ekspedientka skierowała ją na tyły sklepu, gdzie na szczęście nie było kamer. Kobieta otworzyła jedną z kabin i Caroline schroniła się wewnątrz. Odstawiła torby na ziemię, zanim szczęknął zamek, po czym szybko wyjęła kilka przedmiotów i zabrała się do pracy. Liczyła się każda sekunda. Organizacja, która wysłała za nią swoich ludzi, nie lubiła, gdy ktoś znikał „w cieniu” i nie mógł być monitorowany. Uchyliwszy drzwi, Caroline wyciągnęła rękę z halką i poprosiła ekspedientkę o większy rozmiar. Kiedy kobieta oddaliła się, Caroline

zamknęła drzwi i zniżając maksymalnie głos, rozpoczęła nagrywanie. Teraz czekało ją najtrudniejsze: wysłanie przekazu. Postanowiła posłużyć się możliwie najprymitywniejszą technologią, gdyż tylko taka gwarantowała dotarcie przekazu do odbiorcy. W duchu prosiła Boga, żeby jej się udało. Opuściwszy przymierzalnię, Caroline przeszła zdecydowanym krokiem do lady i zmuszając się do spokoju, sfinalizowała zakup. Musiała użyć całej siły woli, aby sprawiać wrażenie odprężonej i z uśmiechem żartować z gadatliwą ekspedientką. W pewnym momencie kątem oka dostrzegła, że mężczyzna o białych włosach mija wejście do butiku. Po zakończeniu transakcji Caroline dołączyła nową torbę do swej kolekcji, wyprostowała plecy i wyszła ze sklepu. Odniosła sukces. Ledwie stanęła w alejce, serce zaczęło jej walić. Nie miała już nic więcej do zrobienia; nie miała dokąd pójść. Zdawała sobie sprawę, jak to się skończy. Klucząc między klientami, ruszyła w stronę głównego wyjścia z centrum handlowego. Gdy rząd szklanych drzwi pojawił się w zasięgu jej wzroku, przyśpieszyła kroku. Chęć ucieczki była nie do opanowania. Caroline przestała z nią walczyć. Idący jej tropem mężczyźni chyba się tego domyślili, ponieważ w tej samej chwili przystąpili do ataku. Spóźnili się jednak.

Rozdział 1 Tereny wiejskie w stanie Wirginia, piątek, 48 godzin później Kurt Schroeder zerknął na swojego iPhone’a, kiedy koła jego niedużego nissana miażdżyły żwir na podjeździe posiadłości. Brak sygnału. To samo spotkało system nawigacji. Nie musiał włączać radia satelitarnego, by wiedzieć, że też padło. Totalny blackout zaczął się jakąś milę przed bramą – tak jak trzeba. Nikt z okolicznych mieszkańców nie powiązał zanikania sygnału z pojawianiem się właścicieli posiadłości. Jedni winili warunki atmosferyczne, drudzy – lubujący się w teoriach spiskowych – wskazywali na rząd, wystawiając się na pośmiewisko sąsiadów. Ludzie ci nie mieli pojęcia, jak blisko prawdy znaleźli się zwolennicy teorii spiskowych. Firma zwąca się Adaptive Technology Solutions opracowała technologię blokowania sygnału na użytek oddziałów armii amerykańskiej stacjonujących w Afganistanie i Iraku. ATS była jedną z najszybciej rozwijających się firm technologicznych, o których większość obywateli nawet nie słyszała. Będąc w praktyce ramieniem NSA – niewidzialnym ramieniem Agencji Bezpieczeństwa Narodowego – ATS wykonywała również wysoce tajne zadania dla biura Dyrektora Wywiadu Narodowego, Centralnej Agencji Wywiadowczej, Departamentu Obrony, Departamentu Stanu, Federalnego Urzędu Śledczego, Departamentu Bezpieczeństwa Narodowego, Departamentu Skarbu, Departamentu Sprawiedliwości i szeregu agend rządowych, w tym mało znanej United States Cyber Command – która to komórka zawiadywała amerykańskimi operacjami w cyberprzestrzeni. Bez względu na to, czy w grę wchodziło oprogramowanie, sprzęt, personel czy szkolenie, ATS znajdowała się w centrum wydarzeń. W gruncie rzeczy firma ta miała tyle powiązań – politycznych, wojskowych, wywiadowczych – z organizmem państwowym, że trudno by było dociec, gdzie kończy się Wuj Sam, a gdzie zaczyna ATS. O samej organizacji jednak nie było wiele wiadomo, co niezwykle odpowiadało jej

szefom. Gdyby bowiem kiedykolwiek doszło do ujawnienia członków jej zarządu, lista niewiele by się różniła od waszyngtońskiego Who’s Who. Oprócz dwóch byłych szefów wywiadu w zarządzie ATS zasiadali: były wiceprezydent, trzej emerytowani sędziowie federalni, były minister sprawiedliwości, były sekretarz stanu, były przewodniczący Rady Rezerw Federalnych, dwaj byli sekretarze Departamentu Skarbu, trzej byli senatorowie i były sekretarz obrony. Niektórzy utrzymywali, że ATS to przykrywka NSA, natomiast zdaniem innych w jej powstaniu maczała palce CIA. Wszystko to oczywiście były czcze domysły. Każdy, kto miał jakieś pojęcie o ATS, tak naprawdę wiedział tylko o drobnym wycinku, w którego obrębie działał, a jego wiedza była bardzo skromna. Ta niezwykle tajna organizacja latami pracowała na to, by ukryć prawdę o sobie. To, co się rzucało w oczy, było zaledwie czubkiem góry lodowej. Przy naborze nowych współpracowników zawsze obowiązywały bardzo restrykcyjne zasady, a ostatnimi czasy ostrożność jeszcze się wzmogła. Członkowie ATS podzielali określony światopogląd, a do tego żywili głębokie przekonanie, że mogą nadawać kształt sprawom wewnętrznym i zagranicznym, ba, że są do tego stworzeni. Ich cele jednak nie nadawały się do rozpropagowania w mediach ani w Internecie. Wszyscy członkowie ATS niezwykle sobie cenili swoją anonimowość. Będąca własnością ATS posiadłość, wyposażona w wyszukane systemy antywywiadowcze i antypodsłuchowe, rozciągała się na przeszło dwustu akrach miłego dla oka wiejskiego krajobrazu Wirginii. Składał się na nią szereg budynków, z których centralna była okazała neoklasycystyczna budowla z czerwonej cegły ozdobiona od frontu grubymi białymi kolumnami. Posiadłość ochrzczono Walworth, wykorzystując nazwę zrujnowanego niewielkiego gospodarstwa położonego na południowym jej krańcu i pamiętającego czasy wojny o niepodległość. Faktyczne prawo własności skutecznie zaciemniały różne powiernictwa i zagraniczne korporacje. Brakowało zapisów w miejscowym wydziale ksiąg wieczystych i zdjęć satelitarnych na Google Earth. Oficjalnie posiadłość ta nie istniała, co było bardzo na rękę potężnym czynnikom stojącym za Adaptive Technology Solutions. Kurt Schroeder odwiedził Walworth kilkakrotnie, przy okazji nadzorowania instalacji sprzętu komputerowego i unowocześniania systemów bezpieczeństwa. Nigdy jednak nie był tutaj równocześnie z członkami zarządu firmy. W pełnym składzie widział ich tylko raz, kiedy towarzyszył swemu przełożonemu podczas zimowego spotkania na Wielkim Kajmanie, gdzie ATS także miała swoją siedzibę. Ze względu na ogromną zamożność wierchuszka firmy nigdy na niczym nie oszczędzała. Parking posiadłości w Wirginii przypominał luksusowy salon samochodowy handlujący Europejczykami: roiło się tam od aut marki BMW, Audi, Mercedes oraz wszelkiej maści SUV-ów. Pracownicy ochrony ustawili swoje pancerne czarne chevrolety suburbany nieco na uboczu. Schroeder wypatrzył wolne miejsce i zaparkował. Rzucił okiem w lusterko i otarł pot z czoła. Poprawiając węzeł krawata, zaczerpnął

głęboko tchu. Jego przełożony – człowiek, który stał na czele ATS – bardzo przypominał jego świętej pamięci matkę. Oboje mieli raczej wybuchowe usposobienie. Schroeder wysiadł z mało imponującego, lecz sprawdzonego nissana i ruszył na przełaj przez parking, wyczuwając dym z palącego się drewna ulatujący przez jeden z licznych kominów. W drzwiach przywitał go Martin Vignon, szef ochrony korporacji. Podobnie jak podwładni nosił ciemny garnitur i wzorem tajnych służb miał zatkniętą za ucho minisłuchawkę. Był to wysoki mężczyzna o przeraźliwie bladej cerze i schludnie zaczesanych białych włosach. Przełożony Schroedera, który każdego obdarzał kpiącym przydomkiem, nazywał go za plecami Pudrem. Ilekroć to robił, większość pracowników uśmiechała się nieswojo albo puszczała to mimo uszu. Schroeder nie miał pojęcia, skąd Vignon się wziął ani jak zaczepił się w organizacji. Krążyły różne słuchy: jedni mówili, że jest byłym wojskowym, drudzy, że pracował w wywiadzie. Wszyscy zgadzali się co do jednego – Vignon był chamski i odpychający. Schroeder próbował raz zajrzeć w jego dossier, ale okazało się ono białą plamą. Wszystkie informacje zostały usunięte. Na temat Vignona i jego lodowatego sposobu bycia powstał nawet nieprzyjemny żart: ponoć dysponował nadprzyrodzoną mocą, tyle że zamiast widzieć duchy, tworzył je... Martin Vignon był jedynym Amerykaninem wśród ochroniarzy; pozostali pochodzili z Izraela i zostali osobiście dobrani przez szefa ochrony. Vignon skinął zdawkowo głową i ruchem brody skierował Schroedera ku dwóm swoim ludziom, z których jeden trzymał w ręku wykrywacz metalu. Biorąc pod uwagę jego rolę w strukturach ATS, taka procedura mu uwłaczała. Te tępaki z tajnych służb za bardzo się panoszyły. Nie chcąc urządzać sceny, Schroeder poddał się procedurze. Jednakże zanim dwóch osiłków z nim skończyło, pojawił się jego szef. – Gdzie się podziewałeś? – zapytał go. Pytanie było z gatunku głupich. Przełożony doskonale wiedział, gdzie podziewał się Schroeder. Dlatego Kurt nie silił się na odpowiedź. – Lepiej, żebyś miał dla mnie dobre wiadomości. Schroeder właśnie otwierał usta, żeby się odezwać, kiedy jego przełożony uciął krótko: – Nie tutaj. Gestem zaprosił go za próg i poprowadził przez szeroki hol do luksusowego gabinetu. Setki głów egzotycznych zwierząt zdobiły ściany. Płomienie w kominku przepędzały chłód zakradający się z zewnątrz. Schroeder czekał, aż przełożony pozwoli mu usiąść, zaproszenie jednak nie padło. Stał więc dalej. – No więc? – zapytał szef, podchodząc do barku i nalewając sobie drinka. Schroeder wziął głęboki oddech i wypuścił powietrze. – Przykro mi. Wciąż nic. – Jak to? – Niczego nie zlokalizowaliśmy. – Przestań mi wciskać ten kit z „my”. – Starszy mężczyzna odwrócił się

i dodał: – Chyba wyraziłem się jasno. Zadanie wyznaczyłem tobie osobiście i nie dopuszczałem możliwości niepowodzenia. Craig Middleton był po sześćdziesiątce, miał szczupłą budowę ciała i kręcone siwe włosy, które przypominały druciak. Chociaż utrzymywał ciągłą opaleniznę i dbał o wybielone laserem zęby, najbardziej przykuwającą wzrok cechą jego fizjonomii były głęboko osadzone, podkrążone ciemnymi sińcami oczy. Craig Middleton – wbrew własnej opinii – nie był pociągającym mężczyzną. Schroeder obrzucił spojrzeniem jedwabny purpurowy krawat i dopasowaną doń kolorystycznie chusteczkę wyzierającą z kieszonki garnituru lubiącego się stroić przełożonego, po czym ukrywając swój niesmak, wyartykułował ostrożnie: – To tylko kwestia czasu. Nie musi się pan martwić. Nie odrywając spojrzenia od podwładnego, Middleton upił łyk whisky. – Lubisz swoją pracę, Kurt? – Słucham? – Pytam, czy lubisz swoją pracę. – Oczywiście, ja... Starszy mężczyzna potrząsnął głową i gestem uciszył podwładnego. – Mogłem wziąć pod swoje skrzydła każdego, tymczasem wziąłem ciebie. – Jestem za to panu bardzo wdzięczny i... – Nie wydaje mi się, abyś był mi wdzięczny, Kurt. Myślę, że jesteś rozpuszczony podobnie jak reszta twojego zepsutego, uprzywilejowanego pokolenia. Nie sądzę, abyś wiedział, co to ciężka praca. Co gorsza nie wiesz też, co to lojalność. Czy ty w ogóle masz pojęcie, ile ryzykowałem, wprowadzając cię w nasze szeregi i pozwalając ci awansować? Masz pojęcie? Schroeder miał pojęcie. Gdyby nie Craig Middleton, siedziałby teraz w więzieniu federalnym albo leżał w grobie. – Może pan być pewien mojej lojalności. Starszy mężczyzna pociągnął jeszcze jeden łyk, po czym spojrzał na zegarek. – Czyżby? Za dziesięć minut przyjdzie mi stanąć przed zarządem i świecić oczami, jakbym nie miał żadnej kontroli nad tą sytuacją, a wszystko przez to, że nie zrobiłeś, co do ciebie należało. – Mówimy o szukaniu igły w stogu siana. – W n a s z y m stogu siana, a to wielka różnica! – prychnął Middleton. – Jesteśmy właścicielami każdej pieprzonej słomki w tym stogu! Każdego kamienia. Każdej rynny. Każdego sękatego drzewa. Wiemy nawet o tym, kiedy ktoś zmienia zdanie! Nie mów mi więc, że nie mamy niczego. Dałem ci do dyspozycji wszystko, co tylko zechcesz. Dlatego lepiej wróć do mnie z rezultatami, i to szybko. Rozumiesz? Schroeder pokiwał głową. – Nie waż się, kurwa, na mnie kiwać! – warknął Middleton. – Odpowiadaj! – Tak, sir. Rozumiem, sir – odezwał się Schroeder. Wtedy jego przełożony uniósł rękę i wskazał drzwi. Rozmowa dobiegła

końca. Gdy Schroeder opuszczał budynek i wsiadał do samochodu, Middleton zajął miejsce za biurkiem i podniósł słuchawkę szyfrowanego telefonu, zwanego BSE – Bezpiecznym Sprzętem Elektronicznym. Przesunął przez szczelinę podrobioną kartę NSA, po czym wybrał numer. Połączenie odebrano po dwóch sygnałach. – Jaki wyrok? – Moim zdaniem kłamie – rzekł Middleton. – Co mam zrobić? – Śledź go. – A jeśli faktycznie kłamie? – Dodaj go do listy.

Rozdział 2 Paryż, poniedziałkowy wieczór – Mają broń! – ryknął Scot Harvath, rzucając się do wnętrza mieszkania, gdy grad kul rozsiekł w drzazgi futrynę drzwi, w których jeszcze przed chwilą stał. Powaliwszy Riley Turner na ziemię, okręcił się i leżąc na plecach, kopnięciem zatrzasnął drzwi. – Ruchy! Ruchy! Ruchy! – ponaglił, wstając na nogi, jednakże Riley nawet nie drgnęła. Spoglądając w dół, Harvath dostrzegł krew i kawałki mózgu wyrwane z jej głowy przez jedną z kul. Nie musiał sprawdzać pulsu. Nic by to nie dało. Riley nie żyła. Na ułamek sekundy wszystko wokół niego zamarło. Równocześnie zadziałał jego instynkt samozachowawczy, a oprócz niego włączyły się także nawyki ze szkolenia. Wstrząs spowodowany śmiercią Riley został zepchnięty w najdalszy zakamarek umysłu, aby Harvath mógł się skupić na tu i teraz. Przesuwając ręce wzdłuż ciała zabitej partnerki, szukał broni, której jednak nie znalazł. Zostawił Riley na podłodze holu wejściowego, skoczył na równe nogi i pobiegł do salonu. Musiał przeżyć za wszelką cenę. Wszystkie kryjówki Grupy Carltona miały taki sam rozkład. Harvath skierował się ku kanapom, zerwał siedzisko pierwszej z brzegu i natychmiast rzucił je na ziemię, spostrzegłszy pod spodem zwinięty materac. To w tej drugiej kanapie znajdzie przybornik. Przyborniki zostały opracowane przez pion wywiadowczy. Chociaż można je było dostosować do różnych potrzeb w zależności od zadania, najczęściej zawierały wszystko, czego agent mógł potrzebować na terenie obcego kraju i co było dlań trudno dostępne: gotówka, bezpieczne karty SIM, aparaty komórkowe, wytrychy, mała apteczka, pluskwy, plastikowe kajdanki, taser, granaty dymne, sprężynowiec, narzędzie uniwersalne, celownik na podczerwień ze wskaźnikiem laserowym, poręczny pistolet, tłumik, magazynki, zapasowa amunicja oraz parę innych rzeczy. Zrzuciwszy poduszki siedziska drugiej kanapy, Harvath usunął

podtrzymujący je panel i odsłonił podłużną metalową skrzynkę. Wstukał kod, zaświeciła się zielona kontrolka i elektroniczny zamek szczęknął. Otwierając wieko, słyszał kroki strzelców w holu, ale i tak od dłuższej chwili wiedział, że nie ma wiele czasu. To, że używali broni z tłumikami, i przede wszystkim to, że udało im się bez trudu namierzyć ściśle tajną kryjówkę, świadczyło o ich zawodowstwie. Co więcej, to nie były paryskie slumsy, gdzie przemoc i wystrzały przejdą niezauważone. Nawet broń z tłumikiem wydaje słyszalny, charakterystyczny odgłos. Było zatem bardzo prawdopodobne, że sąsiedzi zdążyli już zawiadomić policję. Strzelcy działali więc pod presją czasu: chcieli wykonać zadanie i opuścić budynek. Harvath także musiał działać szybko. Czując, jak serce mu wali i pompuje adrenalinę razem z krwią, wyszarpnął ze skrzynki czterdziestkępiątkę glocka i błyskawicznie nakręcił tłumik na lufę. Przeładował broń, wepchnął dwa zapasowe magazynki do kieszeni i złapał kilka granatów dymnych. Zgasił światło palące się w salonie, ponieważ potrzebna mu była każda przewaga. Wyglądając do holu, zobaczył, że ciało Riley leży nadal w tym samym miejscu. Złapał granat dymny, uderzył zapalnikiem o udo, po czym wrzucił do holu. Granat spadł na podłogę, przetoczył się kawałek i z sykiem zaczął uwalniać chmurę gazu pieprzowego. Coś takiego na pewno nie zniechęci zawodowców, ale może chociaż ich powstrzyma na trochę, wywołując zaskoczenie. Każdy, kto przygotowuje się do wtargnięcia do czyjegoś mieszkania, spodziewa się przeszkód z mebli oraz strzałów uzbrojonego przeciwnika; w takiej sytuacji gaz pieprzowy jest z lekka nie na miejscu – i właśnie dlatego Harvath go zastosował. Rzecz jasna wszyscy prawdziwi zawodowcy mają w trakcie szkolenia kontakt z gazem pieprzowym i potrafią wytrzymać jego skutki, niemniej to żadna przyjemność, gdy wilgotnieją wszystkie śluzówki, z oczu ciekną łzy, a z ust ślina. Człowiek ma wrażenie, że w płuca kłuje go tysiąc igieł. Najgorsze ze wszystkiego jest pieczenie oczu i pogorszenie wzroku, na co najbardziej liczył Harvath. Dzięki temu mógł całą uwagę poświęcić tylnemu wyjściu. Żadna kryjówka nie miała tylko jednego wyjścia. Musiało być co najmniej dwoje drzwi. To, że strzelcy nie tylko zlokalizowali kryjówkę, ale też zaczekali, aż się pojawi w progu, powiedziało Harvathowi, że mieli dostęp do zbyt dużej liczby informacji i pilnie odrobili zadanie domowe. Z pewnością obstawili wszystkie drzwi, co znacznie pogarszało jego sytuację. Harvath nigdy wcześniej tutaj nie był, choć odwiedzał podobne miejsca w Paryżu. Zwłaszcza w starszych budynkach znajdowało się dodatkowe wejście dla służby, najczęściej przez kuchnię. Jeśli nawet było, na pewno zostało obstawione. Bardzo możliwe, że w chwili gdy Harvath o nim myślał, drugi zespół szykował się do szturmu od tamtej strony. Lepiej tego nie sprawdzać na własnej skórze. Wślizgnął się do kuchni i zamarł, nasłuchując i omiatając spojrzeniem

całe wnętrze. Równoległe smugi światła wpadały przez parę dawno niemytych okien. Drzwi na przeciwległym końcu pomieszczenia – tak jak zakładał – powinny prowadzić na zewnątrz. Uspokajając oddech, Harvath poprawił uchwyt na rękojeści broni. Nie słyszał nikogo po drugiej stronie, ale to jeszcze nic nie znaczyło. Dość, że wyczuwał obecność przeciwnika. Harvath był drapieżnikiem, znajdował się u szczytu łańcucha pokarmowego. To nie na niego polowano; zazwyczaj on polował na innych. Ktokolwiek postawił na nim krzyżyk, popełnił naprawdę wielki błąd. Przekradając się bezszelestnie w lewo, otworzył szafkę pod zlewem i przetrząsnąwszy jej zawartość, znalazł to, czego szukał. Zdjął zakrętkę z butelki płynu do mycia naczyń, na palcach przeszedł do drzwi i wylał zawartość na podłogę. Pustą butelkę umieścił w zlewie, po czym wycofał się z kuchni. Chociaż gaz pieprzowy nadal unosił się chmurą w holu wejściowym, Harvath zaczynał go też czuć w miejscu, w którym stał teraz. Oczy nie zaczęły mu jeszcze łzawić, ale to była tylko kwestia czasu. Wziął ostatni głęboki oddech i chwycił pewniej broń, czując, jak ogarnia go chłodny spokój. Lada moment. Pięć sekund później usłyszał wyraźny trzask zza drzwi wejściowych – to automatyczny timer wyłączył oświetlenie. – Raz... Dwa... – zaczął odliczanie. Zanim doszedł do pięciu, przeciwnik przypuścił równoczesny atak na frontowe i tylne drzwi.

Rozdział 3 Przeszkody, które zastosował Harvath, zaskoczyły oba zespoły. Dwaj mężczyźni, którzy wpadli przez drzwi kuchenne, poślizgnęli się na kałuży płynu do naczyń i runęli na ziemię w plątaninie rąk i nóg. Wszedłszy do kuchni, Harvath trafił pierwszego w głowę, a drugiego w plecy. Opuszczał kuchnię, gdy drugi z mężczyzn – ten, który dostał w plecy – uniósł broń i próbował wystrzelić. Harvath zareagował błyskawicznie, pakując mu dwie dodatkowe kulki w skroń, co posłało zwiotczałego napastnika z powrotem na podłogę. Harvath znalazł się przy nim w dwóch krokach, odsłonił połę marynarki i przytknął dłoń do torsu nieboszczyka. Kamizelka kuloodporna. Od strony holu dobiegło stłumione kaszlnięcie strzału, gdy ktoś najwyraźniej wpakował dodatkową kulkę w zwłoki Riley, upewniając się, że nie zmartwychwstanie. Harvath wiedział, że absolutnie nic nie mógł dla niej zrobić. Nawet gdyby Riley żyła, pierwsza pomoc obejmowałaby przede wszystkim wystrzelanie wroga. Przerwa na udzielenie pomocy partnerowi równałaby się śmierci obojga. Riley przeszła to samo szkolenie co on i na jego miejscu postąpiłaby identycznie. Zachowałaby spokój i skupiła się na próbie ucieczki, nawet gdyby jej partner zginął. Tak zachowywali się odpowiedzialni zawodowcy. Harvath wiedział, co ma robić, lecz gniew wziął nad nim górę. Przyjął niebezpieczniejszą i brutalniejszą strategię i nie zamierzał stąd wyjść, dopóki wszyscy napastnicy nie padną trupem. Nadal mając przewagę zaskoczenia, przeciął salon i zakradł się bliżej holu. Strzelcy wiedzieli, że jest w środku, lecz nie mieli pojęcia gdzie. Za to on doskonale znał ich pozycje i zaczął posyłać kule przez ścianę. Za trzecim strzałem usłyszał jęk mężczyzny i głośny łomot, gdy ten upadł na podłogę. Jego kumpel zorientował się, co jest grane, i jął odpowiadać ogniem przez ścianę. Jednakże Harvath zdążył już zmienić magazynek w swoim glocku i zająć nową pozycję. Podczas gdy napastnik pruł z broni w ścianę pomiędzy holem i salonem, Harvath niczym duch wychynął na przeciwnym końcu holu. Gaz pieprzowy wyciskał mu łzy z oczu, nie czekał więc, tylko złożył się do strzału

i pociągnął za spust. Kula trafiła prosto w głowę. Harvath odwrócił się od padającego ciała do mężczyzny postrzelonego wcześniej przez ścianę – ten leżał na podłodze, ale wciąż zipał. Właśnie unosił rękę z bronią, gdy Harvath ponownie pociągnął za spust, trafiając paręnaście centymetrów nad skrajem kamizelki kuloodpornej, w gardło. Pistolet wypadł z dłoni napastnika, gdy z rany trysnęła fontanna krwi. Harvath wykończył rannego, strzelając mu w nasadę nosa, a następnie dla pewności wpakował jeszcze jedną kulkę w jego kumpla. Czując palenie w płucach i pieczenie pod powiekami i ledwie panując nad cieknącym nosem, wycofał się z holu i biegiem wrócił do salonu. Łaknął haustu czystego powietrza, najchętniej otworzyłby szeroko okno i odetchnął głęboko, wiedział jednak, że nie może tego zrobić. Przeciwnik mógł mieć więcej ludzi, rozmieszczonych także na zewnątrz; pomiędzy nimi mógł się znajdować snajper. Harvath trzymał się więc z dala od okien i szybko przemieszczał w mrocznym wnętrzu. W oddali słyszał syreny zbliżających się wozów francuskiej policji. Namierzył czarny plecak Riley, w którym znalazł portfel, paszport i jakieś drobiazgi. Umieścił w środku resztę przedmiotów z przybornika i zasunął zamek. Jedna z szaf kryjówki zawierała komplety ubrań na zmianę. Harvath pośpiesznie narzucił na siebie obszerną marynarkę, aby ukryć muskularną sylwetkę, i złapał czapeczkę bejsbolową, chcąc zakryć czymś ciemne włosy. Nie było to najlepsze przebranie, ale lepszy rydz niż nic. Z plecakiem Riley na ramieniu wrócił do holu na chwilę dość długą, by zrobić zdjęcia martwej kobiecie i dwóm zabitym napastnikom, którzy wyglądali na nie więcej niż dwadzieścia parę lat. Przejrzał ich kieszenie, nic jednak nie znalazł – ani skrawka papieru. Nie licząc broni i zapasowych magazynków, nie mieli przy sobie niczego. Ze sprzętu elektronicznego nosili tanie krótkofalówki i słuchawki, najpewniej zakupione w jakiejś hurtowni albo na wyprzedaży garażowej. Nie tracąc czasu na pożegnanie z Turner, wrócił do kuchni, gdzie obszedł się ze zwłokami pozostałych dwóch mężczyzn w podobny sposób i z podobnym wynikiem: obydwaj byli młodzi, na pewno przed trzydziestką, i nie nosili w kieszeniach niczego inkryminującego. Zazwyczaj zabójcy są starsi, bardziej doświadczeni. Jednakże poza wiekiem wszystko wskazywało na profesjonalizm tej czwórki. Porwawszy ścierkę i karton mleka z lodówki, Harvath cisnął na tylne schody granat dymny. Nasłuchiwał jakichś odgłosów, a gdy teren wydał mu się czysty, zaczął ostrożnie schodzić służbową klatką schodową. Po dotarciu na parter oddalił się od granatu dymnego i nasączył ścierkę mlekiem z kartonu. Następnie przetarł nią twarz i włosy, aby pozbyć się resztek gazu pieprzowego. Po wszystkim wyrzucił ją i włożył czapeczkę. Wyjął baterię, kartę pamięci i kartę SIM ze swojego telefonu. Umieścił wszystko w lewej kieszeni marynarki. Po chwili do tych przedmiotów dołączył tłumik odkręcony z glocka. Pistolet trafił do prawej kieszeni, gdzie mógł go trzymać w dłoni i w razie potrzeby wystrzelić przez podszewkę.