uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 657
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 757

Brad Thor - Za ciosem

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Brad Thor - Za ciosem.pdf

uzavrano EBooki B Brad Thor
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 145 osób, 120 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 304 stron)

Robertowi M. Horriganowi – wspaniałemupatriocie, który służył swojemukrajowi z odwagą, honoremi bezprzykładną godnością.

Exitus acta probat. Cel uświęca środki.

Więcej na: www.ebook4all.pl Rozdział 1 TARGOWISKA DŻAMA AL-FANA MARRAKESZ, MAROKO, 11 MAJA Cały problempolega na tym, że gdy znajdujeszsię wniewłaściwymmiejscuo niewłaściwymczasie, uświadamiaszto sobie, kiedy jest jużza późno. Tak właśnie było ze StevenemCookiem, który, jak na ironię, do ostatnichchwil swego życia był przekonany, że rozbił bank wwywiadowczej rozgrywce. Tendwudziestosześcioletni blondyno niebieskichoczachtrafił na to spotkanie całkowicie przez przypadek. Wzasadzie nie planował nawet odwiedzać tej części miasta, jednak wybrał się tam, by kupić suknię, o którą prosiła go siostra, gdyżpod koniec tygodnia leciał do domuzdługo odkładaną wizytą. Chociażprzed wyjazdemmiał mnóstwo roboty, nigdy nie było mułatwo odmawiać Allison. Łączyło ichdużo więcej niżtylko więzi rodzinne. Od dzieciństwa byli dla siebie najbliższymi przyjaciółmi. Wgruncie rzeczy Allisonjako jedyna wiedziała, czymtak naprawdę zajmuje się jej brat. Nawet ichrodzice nie mieli pojęcia, że Stevenjest agentemterenowymCIA. Stevenspędził wMarokujużprawie rok i całkiemnieźle poznał Marrakesz. Położone wsercu niewielkiego śródmieścia targowisko było labiryntemwąskichzaułkówi przejść. Zaprzężone wosły i wyładowane towaremwozy przeciskały się przezspieczone słońcem, pyliste drogi, a wszechobecna mgła była tak gęsta, że zplacunie dało się dojrzeć ani ceglanychmurówmiasta, ani ciągnącychsię woddali gór Atlas. Upał był wprost nie do zniesienia i Cooke błogosławił cieniste schronienie zadaszonychstraganów, między którymi krążył wposzukiwaniuidealnej sukni dla Allison. Właśnie wtedy, idąc na skróty jednymzzaułków, zauważył najzwyklejszą kawiarenkę, jakich wiele, a wniej bardzo niezwykłego gościa – mężczyznę, który przepadł na dwa dni przed atakami 11 września i od tamtej pory był poszukiwany przezStany Zjednoczone. Jeżeli się nie mylił, jego odkrycie było nie tylko ogromnymsukcesemwywiaduamerykańskiego, ale mogło stać się dla

niego powodemdo dumy – dzięki niemutrafiłby do grona najbardziej zasłużonychmłodych agentówterenowych. Podobała musię ta perspektywa, aczkolwiek przypomniał sobie, że wstąpił do CIA, by pomagać wobronie kraju, a nie zbierać pochwały. Wyciągnął komórkę, zadzwonił do swojego przełożonego i opowiedział muo wszystkim, co widział, kładąc szczególny nacisk na tajemniczego osobnika, który wszedł do kawiarenki i siedział terazprzy stolikuwtowarzystwie innychmężczyzn. Ponieważwpobliżunie było nikogo, kto udzieliłby muwsparcia, jego szef mógł jedynie zażądać przeprogramowania jednego zichsatelitów szpiegowskich, aby zapewnić dodatkową obserwację. Cały ciężar operacji spoczywał na barkach Stevena. Siedzący wkawiarni człowiek wistocie był jednymwielkimznakiemzapytania i Steven musiał dostarczyć CIA tyle informacji na jego temat, ile tylko mógł zebrać. Choć pod wpływemstrachui podniecenia adrenalina buzowała wjego krwi, Cooke skoncentrował się na swoimwyszkoleniu, by nad sobą zapanować. Pierwszą rzeczą, jaką musiał zrobić, było zarejestrowanie spotkania. Ponieważnie mógł sobie pozwolić na wejście do kawiarni, by jego biała anglosaska twarznie odstraszyła ściganego, musiał zdobyć jakąś porządną kamerę. Biegając po placu, natrafił wkońcuna to, czego szukał. Jedynymproblemembyły pieniądze – nie miał przy sobie tyle. Na targowiskugrasowali kieszonkowcy i nigdy nie nosił przy sobie kart kredytowychani więcej gotówki niżzamierzał wydać. Miał za to zegarek Kobold Chronograph, a sklepikarzchętnie zgodził się go przyjąć wzamianza cyfrową kamerę Canona zcałkiem przyzwoitymzoomem, do której dołożył kartę pamięci o dużej pojemności. Przyczajony na dachupo przeciwnej stronie uliczki Stevenwykonał serię zdjęć, przeplatając je krótkimi filmami, które, jak miał nadzieję, eksperci zLangley zdołają rozszyfrować. Cokolwiek wywabiło tego człowieka zukrycia, musiało być niezwykle ważne, skoro postanowił zaryzykować spotkanie wkawiarni. Stevenzapełnił całą pamięć i właśnie zamierzał włożyć na miejsce mniej pojemną standardową kartę, by sfotografować jeszcze samochód mężczyzny, kiedy tenopuści kawiarenkę, gdy usłyszał za plecami jakiś hałas. Garota świsnęła wpowietrzui okręciła się mocno wokół jego szyi. Stevenbezskutecznie usiłował chwycić ją palcami, gdy poczuł kolano na plecachi ucisk zaczął się wzmagać. Nie mogąc złapać tchu, upuścił kamerę, która poturlała się po dachuzrozbitymekranem. Uszkodzenie to nie miało żadnego znaczenia dla zabójcy, który odciągnął zwłoki młodego agenta od balustrady i schował do kieszeni kamerę, jak równieżzapasową kartę pamięci. Abd al-Ali dbał jedynie o to, by nie zachował się żadenślad spotkania wkawiarence. NiebawemAmerykanie poznają rezultat tego spotkania, ale wtedy będzie jużza późno.

Rozdział 2 BIAŁY DOM, CENTRUM DOWODZENIA WASZYNGTON, 18 MAJA Prezydent Jack Rutledge wszedł do pokojui dał znak zgromadzonymwokół stołukonferencyjnego mężczyznomi kobietom, aby zajęli swoje miejsca. Odkąd niespełna pięć miesięcy temurozpoczął drugą kadencję, częściej wzywano go do tego pomieszczenia niżwciągupoprzednichdwóchlat. Liczył, że wtrakcie drugiej kadencji poświęci uwagę kluczowymkwestiompolityki wewnętrznej, na którychoparł swoją kampanię i które miały stanowić jego spuściznę. Co więcej, prezydent zamierzał pozostawić swojemunastępcy, demokracie czy republikaninowi, kraj wlepszymstanie niż zastał. Jednakże wojna zterroremmiała zupełnie inne plany co do Rutledge’a. Wbrewtemu, co sekretarzprasowy Białego Domuopowiadał dziennikarzom, spiski terrorystówwymierzone wAmerykę i jej interesy wcale nie słabły. Wrzeczywistości wyraźnie przybierały na sile i Stany Zjednoczone nie nadążały zuszczelnianiemwszystkichprzecieków. Na każdy atak, który udało się udaremnić, przypadały trzy kolejne. Wywiad, siły zbrojne i organy ochrony porządkupublicznego działały wniespotykanymdotychczas tempie. Pomimo fenomenalnychsukcesów, zktórych większości przeciętny obywatel nawet nie zdawał sobie sprawy, Ameryka mogła jedynie okopać się na swojej pozycji. Wszystko to doprowadziło kraj do granic wytrzymałości i było tylko kwestią czasu, ażnadwerężony systemrunie zprzeciążenia. Należało coś zrobić, i to szybko. Otymwłaśnie myśleli wszyscy zebrani, gdy prezydent skończył przeglądać zawartość rozłożonej przed nimteczki i udzielił głosugenerałowi Bartowi Waddellowi, dyrektorowi Agencji WywiaduObronnego. – Dziękuję, panie prezydencie – odezwał się Waddell, wysoki ciemnowłosy mężczyzna przed pięćdziesiątką. Wstając, nacisnął guzik małego pilota i na wielkimplazmowymekranie zprzodu sali, jak równieżna wbudowanychwstół konferencyjny monitorachzaczęło się obracać logo agencji. – Materiał, który chcę wampokazać, powstał dziś rano za sprawą dwóchzbieżnychakcji wywiadu. Najpierwzobaczycie serię zdjęć zobserwacji satelitarnej zamówionychprzezCentralną Agencję

Wywiadowczą, kiedy jedenzichagentówzauważył naszobiekt wAfryce Północnej, wMaroku, jeśli chodzi o ścisłość. Drugimelementemjest informacja, która pozwoliła zlokalizować jego bazę wypadową wSomalii, ponad sześć tysięcy kilometrówna południowy wschód. Waddell przeszedł do pierwszego slajduwprezentacji PowerPoint i oczomwszystkichukazała się zakurzona toyota land cruiser stojąca przed kruszejącą od wiatrufasadą długiego parterowego budynku. – To muzułmańska szkoła dla chłopców, czyli medresa, położona na przedmieściachMogadiszu. Mężczyzna po prawej, który wysiada zsamochodu, to Muhammad IbnMuhammad, znany także jako AbuSzabab al-Fari, czy też, jak lubią go nazywać nasi analitycy, M&M. To słynny specjalista od bomb pracujący dla Al-Kaidy i przewodniczący ichrady do sprawbroni masowego rażenia. Urodzony wAlgierii wtysiąc dziewięćset pięćdziesiątymtrzecimroku, zdobył wykształcenie zfizyki orazchemii – wyjaśnił Waddell, po czymprzeszedł do kolejnychzdjęć. – Wbazie Al-Kaidy, Tora Bora, nieopodal DżalalabaduMuhammad nie tylko wybudował zaplecze do produkcji broni jądrowej, chemicznej i biologicznej, którymzarządza, ale wyszkolił równieżsetki bojowników wposługiwaniusię tą bronią. Większości zwas dobrze znane są zdjęcia, które przedostały się do mediów, przedstawiające setki martwychpsów, kotówi osłówrozrzuconychdookoła kompleksu. Wszyscy zebrani faktycznie znali te fotografie, co wcale nie oznaczało, że było imlżej znówje oglądać. Siedzący wokół stołuzponurymi minami zgodnie pokiwali głowami. – Zdjęcia te tylko wzmogły niektóre znaszychnajgorszychobawzwiązanychzupiornymi eksperymentami, które, jak podejrzewamy, M&M przeprowadza zwąglikiemorazinnymi środkami biologicznymi i chemicznymi. Kiedy nasze oddziały zaatakowały to miejsce wdwa tysiące pierwszymroku, odkryliśmy mnóstwo dokumentówautorstwa Muhammada. Niezbyt przypominały znalezione wkryjówkachAl-Kaidy na terenie Afganistanui Pakistanuinstrukcje opracowane przez innychterrorystów, które wporównaniuznimi były strasznie prymitywne. Podręczniki Muhammada zawierały bardzo nowatorskie projekty materiałówwybuchowychi odzwierciedlały ogromny postęp techniczny Al-Kaidy. Dziewiątego września, na dwa dni przed atakami na World Trade Center i Pentagon, wszyscy opuścili ośrodek Muhammada, a onsamewakuował się wnieznane miejsce wHindukuszu. Pomimo licznychtropównie zdołaliśmy go znaleźć ani zdobyć wiarygodnychinformacji na jego temat. Ażdo dziś rana. – Czy wiadomo, co robił wtej medresie? – zapytała sekretarzstanu, Jennifer Staley. Waddell odwrócił się wstronę Jamesa Vaile’a, dyrektora Centralnej Agencji Wywiadowczej, by się upewnić, czy zamierza onudzielić odpowiedzi na to pytanie. Dyrektor Vaile spojrzał na Jennifer Staley i zabrał głos: – Otrzymaliśmy doniesienia, że niektóre komórki Al-Kaidy wykorzystują brak silnego scentralizowanego rząduwSomalii, by przegrupować swoje siły i zakładać obozy szkoleniowe.

Słysząc to, sekretarzDepartamentuBezpieczeństwa Krajowego (DHS), AlanDriehaus, pokręcił głową. – Jak przypuszczam, fakt, że nie zbliżylibyśmy się bezkija do Mogadiszui tamtychterenów, tylko ichtamprzyciąga. – Skąd wiadomo, że byśmy się tamnie zbliżyli? – zapytał generał Hank Currutt, przewodniczący KolegiumPołączonychSzefówSztabów. Jako patriota, który przelewał krewza ojczyznę na niejednympolubitwy, Currutt nigdy nie przepadał za Driehausem. Był zdania, że na stanowisko sekretarza DHSlepszy jest żołnierz obeznany zwojennymrzemiosłemaniżeli prawnik, który potrafi się odnaleźć jedynie na sali sądowej. Ze swojej strony Driehaus czuł się urażony ciągłymi aluzjami Currutta, który dawał mudo zrozumienia, że nie nadaje się do swojej roli i że przeszło dwie dekady służby krajowi wDepartamencie Sprawiedliwości są mniej warte niżsłużba wsiłachzbrojnych. – Wziąwszy pod uwagę cały incydent zewakuacją śmigłowca wMogadiszuorazfakt, że nasze siły są znacznie uszczuplone, wyszedłemzzałożenia, że nie byłoby namspieszno pakować się wkolejny konflikt wtamtymregionie – odparł. – Moimzdaniempowinniśmy wyczulić się na spostrzeżenie, że prowadzimy politykę imperialistyczną. – Politykę imperialistyczną? – żachnął się Currutt. – Właśnie tak panto widzi? – Jak powiedziałem, to spostrzeżenie, ale trzeba być ślepym, żeby nie widzieć, skąd się bierze. – Coś panupowiem. Wysyłamy mnóstwo młodychludzi poza granice naszego kraju, aby walczyli tamo wolność, a jedyna ziemia, jakiej kiedykolwiek zażądaliśmy wzamian, mieści tylko groby tych, którzy nie wrócili do domu. Wsali zapadła całkowita cisza. Zazwyczaj prezydent akceptował zdrowe różnice zdańwśród członkówgabinetui swoich doradców, terazjednak wiedział o czymś, zczego Driehaus nie zdawał sobie sprawy. Hank Currutt brał udział w„bitwie zczarnymmorzem”, jak nazywano tę niesławną osiemnastogodzinną wymianę ognia wcentrumMogadiszu. Zginęło wtedy osiemnastużołnierzy, a ponad siedemdziesięciu odniosło rany. Zbyt wiele palącychproblemówdomagało się uwagi, nie można więc było dopuścić, aby wzajemna niechęć między Driehausemi Curruttemstała się głównymtematemspotkania. Musieli się skoncentrować na bieżącychsprawach, a Rutledge był na tyle doświadczonymmężemstanu, by zdawać sobie sprawę, że dopuszczanie do takichpotyczek nie wnosi nic konstruktywnego. – Oile mi wiadomo, wtymmomencie bierzemy pod uwagę wszystkie możliwości – odezwał się prezydent. – Muhammad jest jednymznajniebezpieczniejszychwrogówtego krajui przyznam szczerze, dotychczas żywiłemcichą nadzieję, że wszystkie te bomby, jakie zrzuciliśmy na Tora Bora,

rozniosły wdrobny mak każdy kamień, za którymmógłby się schować, i dlatego słucho nim zaginął. Ale terazjużwiemy, że jest inaczej, i chcę, abyśmy postanowili, co ztymzrobić. Generale Waddell, to pańscy ludzie zgromadzili tenmateriał. Jakie są wasze wnioski? – No cóż, panie prezydencie, na podstawie dokumentów, jakie przechwyciliśmy, a także przesłuchańwięźniówosadzonychwGitmo i wAfganistanie, udało się nampotwierdzić, że Muhammad stara się przygotować bardzo zaawansowane zaplecze techniczne, aby przeprowadzić serię zamachówterrorystycznychna terytoriumStanówZjednoczonych. Wtej chwili mamy go pod obserwacją i myślę, że należy kuć żelazo póki gorące. Taka szansa więcej się nie powtórzy. Myślę, że trzeba go zdjąć. – Dyrektorze Vaile? – zapytał prezydent, spoglądając na dyrektora Centralnej Agencji Wywiadowczej. – Podziela panto stanowisko? – Normalnie nie miałbymnic przeciw, ale tymrazemistnieje pewienproblem. – Jakiego rodzaju? – zapytał Waddell. – Wszyscy wiemy, że pomimo naszychsukcesówAl-Kaida wciążstaje na nogi. Posiada mnóstwo ośrodkówna różnympoziomie zaawansowania, zarówno tutaj, wAmeryce, jak i poza jej granicami, zktórychczęść mamy na oku, a inne wciążstaramy się zdemaskować. Jak panuwiadomo, panie prezydencie, według jednego znajbardziej niepokojącychodkryć, jakie ostatnio poczynił nasz wywiad, terroryści lada dzieńsfinalizują transakcję, która pozwoli imdokonać bezprecedensowego atakujądrowego na Stany Zjednoczone. Na podstawie pewnychzbieżnychtropów, wtymśmierci naszego agenta i zdjęć satelitarnychzMarrakeszu, możemy być niemal całkowicie pewni, że transakcję ukartował Muhammad IbnMuhammad i czuwa nad jej przebiegiem. ZdaniemCIA ze względuna bezpieczeństwo narodowe należy ująć go żywcemi poddać przesłuchaniu. – Ma panna myśli tortury wjakimś zaprzyjaźnionymkraju– wtrącił Driehaus. – Najnowsze odkrycie amerykańskiego outsourcingu. Vaile przeszył sekretarza DepartamentuBezpieczeństwa Krajowego bardzo nieprzyjaznym spojrzeniem. – Dokąd byśmy go posłali? Postsowieckie ośrodki wEuropie Wschodniej raczej nie wchodzą wgrę, zwłaszcza teraz, kiedy wokół nichroi się od dziennikarzy. Większość krajów zachodnioeuropejskichjużnamnie pozwoli na wykorzystanie ichlotnisk międzynarodowych wcharakterze punktuprzesiadkowego. Przypuszczamwięc, że pozostają namnasi dawni sojusznicy. Egipt? Jordania? – Po której jesteś stronie? – zapytał Vaile. – Po stronie litery prawa – odparł Driehaus. Wszyscy zebrani wiedzieli, że sekretarznie jest zwolennikiemstosowanej przezrząd polityki nadzwyczajnychprzekazań. Strategia ta pozwalała na oddanie więźnia władzominnego kraju, gdzie

stosowano tortury, aby Ameryka mogła obejść własne prawo, które kategorycznie zabraniało takichpraktyk. – Bezwzględuna to, gdzie Muhammad miałby być przesłuchiwany, myślę, że działania prezydenta oddały nieocenione usługi naszemukrajowi, a twojemudepartamentowi wszczególności – odparł dyrektor CIA, nie odrywając oczuod Driehausa. – Zcałymszacunkiemdla prezydenta, uważam, że się mylisz– rzekł Driehaus. – Powinniśmy być krajem, który ponad wszystko przedkłada literę prawa. A my wykorzystujemy ją, aby usprawiedliwić każde swoje posunięcie, zinwazją na suwerenne państwa włącznie. Jeżeli tak naprawdę nie przestrzegamy tej zasady, nie jesteśmy wniczymlepsi od terrorystów, przeciwko którymwalczymy. – Dosyć tego! – zaryczał generał Hank Currutt, zrywając się zkrzesła, i wymierzył wDriehausa gruby palec. – Nie zamierzamdłużej słuchać tychwywrotowychbredni! – Wywrotowych? – powtórzył Driehaus. – Bardzo wygodny sposób na podważenie wszystkich poglądów, które są sprzeczne ztwoimi. – Posłuchaj mnie, ty zarozumiały sukinsynu. Jeśli nie podoba ci się, jak tutaj rozwiązujemy sprawy, podaj się do dymisji, weźtransparent i stańpo drugiej stronie barykady razemztymi idiotami zPennsylvania Avenue. Po razkolejny sprawy zaczęły szybko przybierać niewłaściwy obrót. – Proszę wszystkicho spokój i zajęcie miejsc – zabrał głos prezydent, a kiedy Currutt nie usłuchał, dodał rozkazującymtonem: – Generale, powiedziałemsiadać. Kiedy generał opadł na krzesło, Rutledge zwrócił się do Driehausa: – Maszprzenikliwy umysł, Alanie, zwłaszcza jeśli chodzi o sprawy bezpieczeństwa kraju, i dlatego... – Panie prezydencie – przerwał musekretarz. – Nasi przeciwnicy wykorzystują stosowaną przez nas politykę nadzwyczajnychprzekazańwswojej propagandzie werbunkowej. Wzasadzie przy całymzaangażowaniumediówwtę sprawę nie muszą nawet specjalnie się przykładać do rekrutacji. Kolejka chętnychdo ichdrzwi kończy się dopiero za rogiem. Przeztę politykę wychodzimy na hipokrytów. – Nic podobnego – zaprotestował Rutledge, który czuł narastającą frustrację, widząc, że jeden zjego ludzi nie chce grać wtej samej drużynie. – Ta polityka sprawia, że jesteśmy twardzi. Co więcej, przynosi efekty. Cywilizowane reguły walki i wymiar sprawiedliwości nic nie znaczą dla podstępnego wroga, który nie cofnie się przed niczym, aby dopiąć swego. Jeżeli chcemy wygrać, musimy przyjąć taką samą strategię. Zwycięstwo za wszelką cenę. Przykro mi, Alanie, ale jeśli naród nie przychyli się do tego, samsiebie skaże na niemal pewną zagładę. Wtakimwypadku musimy częściowo nagiąć prawo, aby go ratować.

Ta jedna uwaga pozbawiła Driehausa resztek szacunku, jaki żywił do prezydenta. – Wiemy, że Muhammad wymieniał informacje zkonstruktorami bomb pracującymi dla Palestyńczykówi Hezbollahu. To zichpomocą Richard Reid zbudował ładunki wybuchowe, które ukrył wbutachi przemycił na pokład samolotuzParyża do Bostonuwdwa tysiące pierwszymroku. Na tej podstawie możemy go oskarżyć. Jeżeli postawimy go tutaj przed sądem, jeżeli urządzimy muuczciwy proces, przyczyni się to znacznie do poprawy naszego wizerunkuna arenie międzynarodowej. A także pokaże, że jesteśmy twardzi. – Ramzi Jusuf dokonał zamachubombowego na World Trade Center wtysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątymtrzecimroku– włączyła się do dyskusji prokurator generalna, Laura Finley. – Wytropiliśmy go, osądziliśmy i zamknęliśmy wwięzieniu, ale co namto dało? Jego wuj, Chalid SzajchMuhammad, powrócił tuwszeregachAl-Kaidy, by zorganizować kolejny atak na World Trade Center wdwa tysiące pierwszymroku. Jusuf miał sprawiedliwy proces i spędzi resztę życia wwięzieniu. To bardzo surowe, jeśli chceszznać moje zdanie, ale niczego nie powstrzymało. Alanie, pracowaliśmy razemi wiesz, że darzę cię ogromnymszacunkiem, ale prezydent ma rację. Nie możemy iść na strzelaninę znożami. Driehaus zamierzał udzielić jej odpowiedzi, kiedy zabrała głos sekretarzstanu, Jennifer Staley. – Chciałabymdorzucić swoje trzy grosze jako ktoś, kto na okrągło ma do czynienia zwizerunkiemAmeryki na świecie. Czy przecieki wmediacho przesłuchaniachnaszychwięźniówza granicą godzą wnasze dobre imię? Zcałą pewnością. Ale czy jest to słuszne, czy nie, wostatecznym rozrachunkuAmeryka jest bezpieczniejsza dzięki temu, co robimy. – Zatempowierzając tychludzi obcymwładzom, nie powinniśmy się przejmować ichdalszym losem? – Kiedy dochodzi do przekazania podejrzanego, często trafia ondo krajuswego pochodzenia albo tam, gdzie jest jużposzukiwany. Od tego momentutak naprawdę mamy niewiele do gadania, wbrewtemu, jak media przedstawiają nasze zaangażowanie wcałą sprawę. – Zatemumywamy ręce od wszystkiego i możemy odejść zczystymsumieniem– odparł sekretarzDriehaus. Staley była zdecydowanie zbyt inteligentna, by dać się wciągnąć wtakie dywagacje. – Powiemtylko, że nawet naszukochany prezydent Lincolnzawiesił prawo do nietykalności osobistej na okres wojny secesyjnej. Myślę, że informacje, które zdobyliśmy dzięki nadzwyczajnym przekazaniom, mówią same za siebie. Driehaus potoczył wzrokiempo zebranych. – A więc jestemsamjeden? Nikt inny nie ma żadnychzastrzeżeńco do powiększenia listy tajnychwięźniówo kolejne nazwisko? – Owszem– odezwał się głos na przeciwległymkońcustołu. – Ja mam.

Zebrani skierowali zdumione spojrzenia wstronę dyrektora FBI, Martina Sorce’a, tenzaś, upewniwszy się, że skupił na sobie uwagę wszystkich, zaczął mówić: – Będzie to jedenznajwyższychrangą członkówAl-Kaidy, jakichkiedykolwiek zgarnęliśmy. Ale ze względuna wielki szumwokół nadzwyczajnychprzekazańniektóre ze współpracującychznami krajówoświadczyły, że nie będą jużprzyjmować naszychwięźniów. Zdarzyło się równieżparę tak zwanychucieczek, które zorganizowała Al-Kaida, przekupując bądźzastraszając pewnychludzi powiązanychzwładzami tychże krajów. Dlatego nie jest tak prosto wybrać pierwsze lepsze miejsce na mapie i rozkazać miejscowym, żeby zaparzyli kawę i przygotowali kable do akumulatora, bo wieziemy nowego delikwenta. Przy tak groźnymi znaczącymwięźniubezpieczeństwo jest sprawą pierwszoplanową. Muszę mieć pewność, że ten, ukogo zdeponujemy tego ptaszka, nie pozwoli mu się wymknąć. – Słuszna uwaga – odezwał się dyrektor CIA. – Ujęcie Muhammada IbnMuhammada pociągnie za sobą wiele problemów, zktórychnajwiększymbędzie bezpieczeństwo. Al-Kaida zrobi wszystko, żeby go odbić. Jeśli powierzymy go Egipcjanomalbo Jordańczykom, nie mamy gwarancji, że zdołają go upilnować. Przypomnijcie sobie, co się stało wJemenie zorganizatorami zamachuna USSCole. Zdrugiej strony, jeśli zabierzemy go do Gitmo, mamy związane ręce i nie będziemy mogli go mocniej przycisnąć, żeby wydusić jakieś szczegóły, a musimy czymprędzej zdobyć informacje na temat zakupubroni masowego rażenia. – Zatemco nampozostaje? – zapytała prokurator generalna Finley. – Jesteśmy między młotema kowadłemopinii publicznej – odparła Jennifer Staley. – Chociaż nic nie poradzimy na złą prasę, jaką wciążmamy, sekretarzDriehaus poczynił słuszną uwagę. Cokolwiek postanowimy zrobić, nie wolno namtego spieprzyć.

Rozdział 3 Po kolejnychdwudziestuminutachdyskusji prezydent przerwał spotkanie, informując zebranych, że musi rozważyć ichsugestie. Rutledge wduchuzadawał sobie pytanie, dlaczego zwycięstwo wwojnie zterroremi zwycięstwo wwojnie zmediami zdają się wzajemnie wykluczać. Ile jeszcze musi się wydarzyć takichtragedii jak jedenastego września, zanimAmerykanie zrozumieją, zjak bezwzględnymprzeciwnikiemmają do czynienia? Było to jedno znajtrudniejszychwyzwańdla jego administracji, ale prezydent zdawał sobie sprawę, że choć jego decyzje mogą spotkać się zdezaprobatą, musi na pierwszymmiejscu postawić dobro krajui obywateli – nawet gdyby większość znichnie umiała zaakceptować tego, co należy zrobić. Kiedy szykował się do opuszczenia sali, podszedł do niego sekretarzobrony, Robert Hilliman, siwiejący, potężnie zbudowany mężczyzna po sześćdziesiątce wstaranie odprasowanymgarniturze Brooks Brothers i okularachwdrucianej oprawce. – Panie prezydencie, możemy zająć chwilę? – zapytał. Obok niego stał generał Waddell ze skoroszytemwręku. Kiedy pozostali członkowie rząduopuścili salę, Waddell wręczył teczkę Hillimanowi, który otworzył ją i powiedział: – Panie prezydencie, bezpośrednio po zamachachjedenastego września rozkazał mi pan, abym zlecił pewnymagencjompod zarządemDepartamentuObrony opracowanie planudotyczącego przetrzymywania i przesłuchiwania bojownikówwroga, którzy przedstawiają wartość dla naszego wywiadu. – I tak wpołączeniuzdziałaniami CIA stworzyliśmy strategię nadzwyczajnychprzekazań– odparł prezydent. – Owszem, ale Departament Obrony przewidział równieżtaką sytuację, wktórej osoby zsamego szczytuhierarchii Al-Kaidy, ludzie tacy jak Muhammad IbnMuhammad, Ajmanaz-Zawahiri czy

nawet samBinLaden, mogą doprowadzić do sytuacji, gdy nasza polityka przekazańnie będzie stanowiła najlepszego wyjścia. – Chceszmi powiedzieć, że macie inny pomysł na rozwiązanie tej sprawy? – Tak, sądzę, że mamy. – Więc czemunic nie powiedziałeś podczas spotkania? – zapytał Rutledge. Wodpowiedzi Hillimanwyciągnął zteczki zbiorczy raport i wręczył prezydentowi. Rutledge dwukrotnie przeczytał dokument, a potemdla pewności przejrzał go jeszcze raz, zanim się odezwał. – Jak wieluludzi brałoby wtymudział? – Możliwie jak najmniej – odparł Waddell. – To bardzo niekonwencjonalny plani jesteśmy zdania, że immniej osób będzie o nimwiedzieć, tymlepiej. – Delikatnie rzeczujmując – skwitował Rutledge i wyciągnął rękę po resztę dokumentów. Przeglądając je powoli, zapytał: – Jaką macie pewność, że to przejdzie? Nie interesuje mnie optymistyczny scenariusz. Chcę realistycznej i bezlitosnej oceny. Waddell spojrzał na Hillimana, który zabrał głos: – Ze względuna pewne czynniki, na które nie mamy wpływu, prawdopodobieństwo sukcesu oceniamy mniej więcej na sześćdziesiąt procent. Prezydent nie wyglądał na zachwyconego. – To nie najlepsze rokowania – stwierdził. – Owszem, panie prezydencie. Ale zważywszy na całą sytuację, sądzimy, że korzyści znacznie przewyższą nakłady. – Nie zgadzamsię zwami – zaoponował Rutledge. – Jeżeli to kiedykolwiek wyjdzie na jaw, konsekwencje będą druzgocące. – To prawda – zgodził się Waddell. – Ale bierzemy pod uwagę wszystkie ewentualności, aby mieć pewność, że do tego nie dojdzie. – Przy zaledwie sześćdziesięcioprocentowymprawdopodobieństwie sukcesulepiej, żebyście byli przygotowani na wszystko – odparł prezydent. Hillimani Waddell byli na tyle doświadczonymi graczami, by wiedzieć, kiedy należy się wycofać i pozwolić, żeby ichpropozycja sprzedała się sama. Wiedzieli również, że Jack Rutledge dokona słusznego wyborubezwzględuna to, jak trudna byłaby decyzja. Zawsze musię to udawało. Prezydent jeszcze przezkilka minut przeglądał zawartość teczki, po czympokiwał głową i oznajmił: – Chcę, abyście informowali mnie na bieżąco o każdymposunięciu. – Oczywiście, panie prezydencie – zapewnił go Hilliman. Generał Waddell podniósł słuchawkę jednego zbezpiecznychtelefonówspoczywającychna stole

konferencyjnym, wybrał wewnętrzny numer agencji wywiadupodlegającej Departamentowi Obrony i wypowiedział cztery słowa, którychnastępstwa miały przejść wyobrażenia każdego znich: – Rozpoczynamy operację „Dryfujący Pień”.

Rozdział 4 WYBRZEŻE SOMALII, 15 KILOMETRÓW NA POŁUDNIE OD MOGADISZU, 22 MAJA Muhammad IbnMuhammad wsunął plik lokalnychbanknotów, jedenpo drugim, wspodnie chłopca, po czymodesłał go zpowrotemdo medresy. Jedenastolatek był wspaniały. Może nie tak delikatny jak europejscy czy arabscy chłopcy, do którychMuhammad zdążył się przyzwyczaić, ale musiał zadowolić się tym, co było pod ręką. Wykąpał się, zaparzył sobie kolejną szklankę herbaty i wyszedł na taras willi. Było ciemniej niż zwykle jak na tę porę wieczoru– nadciągał sztormi chmury zasłoniły wszystkie gwiazdy. Nieco wycieńczony chorobą i niedawną podróżą do Maroka Muhammad oparł się o kamienną balustradę i słuchał, jak fale OceanuIndyjskiego rozbijają się zrykiemo brzeg plaży. Stał tak przezparę minut wpodmuchachsłonego powietrza, które opływały jego skórę, po czym wrócił do środka. Nie sposób było przewidzieć, jak bardzo rozszalały sztormmoże zakłócić komunikację satelitarną, a onmusiał dograć kilka ostatnichelementów. Transakcja była jużniemal gotowa. Ze względuna swe szczególne upodobania Muhammad mieszkał wswojej nadmorskiej willi samotnie, nie oznaczało to jednak, że zaniedbywał własne bezpieczeństwo. Nie tylko rozstawił straże na drogachprowadzącychdo posiadłości, ale korzystał zochrony kilkulokalnychwatażków. Poza tymcała plaża była najeżona minami przeciwpiechotnymi, a zbudowana ze zbrojonego betonu i stali willa chroniła go przed atakami zdalnie sterowanychdronów, wktórychtak bardzo lubowali się tchórzliwi Amerykanie. Ludzie pokrojuMuhammada IbnMuhammada mogli wSomalii robić wszystko, co imsię żywnie podobało, gdyżkraj tennie miał centralnychwładzi żadne obce siły nie mieszały się wjego wewnętrzne sprawy. Wciąguzaledwie trzechlat Al-Kaida założyła tamdziesiątki tajnychobozów szkoleniowych, powiększając znacząco szeregi swoichbojowników, którzy byli wysyłani do Iraku,

gdzie mogli zdobyć cenne doświadczenie wogniuprawdziwej walki. Co więcej, Stany Zjednoczone, poniósłszy sromotną klęskę wstarciuzlokalną milicją, nie miały czego szukać wtej części świata. Somalia była idealną bazą wypadową. Wświecie Muhammada wszystko zdawało się zmierzać ku lepszemu, nawet stanjego zdrowia. Muhammad wszedł do jednej zmałychsypialń, gdzie ostrożnie otworzył wykonaną na specjalne zamówienie tytanową walizeczkę i wyjął zniej laptop Macintosha, zzaszyfrowanymdońdostępem. Pracując, wracał myślami do młodego chłopca, który wyszedł zaledwie przed dwudziestoma minutami, i zaczął znówodczuwać podniecenie. Podnieceniutowarzyszyło jednak coś jeszcze – tępe rwanie wplecach, tużponiżej żeber, połączone zsilnymparciemna pęcherz. Za dużo herbaty i za dużo seksu– pomyślał Muhammad i wstał, aby udać się do toalety. Kiedy stanął wdrzwiach, serce podjechało mudo gardła. – Ręce na głowę – rozkazał jedenzubranychna czarno ludzi, uzbrojony wgroźnie wyglądający karabinszturmowy. Muhammad oniemiał ze zdumienia. Jak to możliwe, że ktoś dostał się do jego domu? Mężczyzna wczerni ponownie rozkazał mupołożyć ręce na głowie, tymrazempo arabsku. Ignorując polecenie, Muhammad rzucił się zpowrotemwgłąb sypialni, wkierunkulaptopa. Wtymmomencie para wystrzelonychzparalizatora elektrod przebiła bawełnianą szatę i utkwiła wjego plecach. Porażone prądemmięśnie stężały i Muhammad niczymścięte drzewo zwalił się twarzą na posadzkę. Na jego nadgarstkachi kostkachzacisnęły się plastikowe kajdanki i kiedy wywlekano go zsypialni, zdążył jeszcze zauważyć, jak dwaj mężczyźni podchodzą do jego laptopa. Gdyby przyglądali musię wtedy, zauważyliby uśmiechna jego twarzy. Kilka sekund później małympomieszczeniemwstrząsnęła eksplozja, zasypując korytarz odłamkami tytanu, grudkami tynkui nadpalonymi kawałkami ludzkiego ciała.

Rozdział 5 GÓRY SZKOCJI 29 MAJA Eileanaigas House był wyposażoną wdwanaście sypialni rezydencją, która stała na północnym krańcuzalesionej prywatnej wyspy, położonej na środkurzeki Beauly. Próczmajestatycznych srebrnychbrzóz, daglezji, świerkówi sosen, na posesji znajdował się równieżmalowniczy wąwóz, podgrzewany basen, parę małychwypielęgnowanychogrodów, obszerna piwnica pełna wina i systemzabezpieczeń, jakiego nie powstydziłaby się żadna głowa państwa. Środki bezpieczeństwa były nieodzowne, jako że człowiek, który mieszkał na wyspie, miał potężnychwrogów– zktórych wielunależało do jego klientów. Znany po prostujako „Troll” właściciel Eileanaigas House kierował się wżyciuzasadą, że sama wiedza nie daje władzy i dopiero należy zrobić zniej właściwy użytek, aby tę władzę zdobyć. A wykorzystana wodpowiedni sposób może równieżprzynieść niewyobrażalne bogactwo. Stosując się do tej mądrości, Troll zbił ogromny majątek, kupując, sprzedając i wymieniając ściśle tajne informacje. Zarówno jego mordercza przenikliwość winteresach, jak i potężny apetyt na wszystko, co najlepsze, kontrastowały ostro zjego wzrostem. Wysoki na niespełna metr, prawie nigdzie nie mógł dosięgnąć bezpomocy miniaturowychdrabinek wykonanychzbogato rzeźbionego egzotycznego drewna. Wielkość domustanowiła odzwierciedlenie tego, jak Troll postrzegał samego siebie, i tylko najbardziej osobiste zakątki zostały przystosowane do jego wzrostu. Innymprzejawemtego, jak Troll postrzegał siebie, były dwa ogromne śnieżnobiałe owczarki kaukaskie, Argus i Drako, które nigdy nie odstępowały go na krok. Te kolosy, zktórychkażdy ważył prawie dziewięćdziesiąt kilo i miał przeszło metr wkłębie, były wykorzystywane przezarmię rosyjską i strażgraniczną byłej NRD. Niesłychanie silne i całkowicie bezwzględne wobec obcych, którzy wtargnęli na ichterytorium, doskonale nadawały się na strażnikówwyspiarskichwłości Trolla. I co najważniejsze dla człowieka, który specjalizował się wsztuce fałszui szantażu, psy nigdy

nie mogły zostać wykorzystane przeciwko niemu. Tak naprawdę zawsze miał dziwne przeczucie, że pewnego dnia ocalą mużycie. Tej nocy Argus i Drako siedziały czujnie przy rozpalonymkominku, podczas gdy na zewnątrz szalała potężna letnia burza. Pomimo rozleniwiającego ciepła nie odrywały oczuod mężczyzny, który właśnie przyjechał do zamku. – Whisky? – zapytał Troll, proponując gościowi drinka. – Nie piję alkoholu– odparł mężczyzna, mrużąc czarne oczy, które okalały niegdyś wydatny beduiński nos. – Jestemzdumiony. Myślałem, że wiesztrochę więcej na mój temat. Troll uśmiechnął się i nalał sobie germain-robinbrandy na wysokość dwóchpalców. – Abd al-Ali znany także jako Ahmad Ali, Imad Hasanalbo IbrahimRahman. Data urodzenia nieznana. Miejsce urodzenia równieżnieznane, aczkolwiek zachodni wywiad spekuluje coś na temat Afryki Północnej, najprawdopodobniej Algieria lub Maroko, stąd stosowane przezCIA przezwisko „Berber”. Chociażżadna zzachodnichagencji wywiadunie była wstanie zdobyć pańskiego zdjęcia, przypuszcza się, że przeszedł panszereg operacji plastycznych, aby zmienić swój wygląd. Włada pan co najmniej pięcioma językami i porusza się swobodnie wkilkunastukrajachna całymświecie, zktórychpołowa leży na Zachodzie. Praktycznie rzeczbiorąc, jest panduchem– człowiekiem, który podróżuje dokądkolwiek i kiedy tylko zechce, i nikt nie ma o tympojęcia. Istnieje przekonanie, że przeszedł panwyszkolenie wzakresie operacji specjalnychi wywiaduwojskowego, choć nikt nie umie albo nie chce powiedzieć, gdzie je panzdobył. Jest panpodejrzany o dokonanie trzydziestu sześciuzamachówterrorystycznychi bezpośredni udział wjedenastugłośnychzabójstwach, których ofiarami byli między innymi dwaj agenci MI6, trzej agenci Mosadui czterej tajni współpracownicy CIA. Raporty na temat pańskiego wzrostuoscylują wgranicachod metra siedemdziesięciutrzech do metra dziewięćdziesięciupięciu, na lewej łopatce ma panznamię o szpiczastymkształcie i mówiąc krótko, jest panjednymznajpoważniejszychcelówdla wszystkichagencji wywiadowczych zachodniego świata. Al-Ali był pod wrażeniem. – Znakomicie. Wszystko próczznamienia. Nie mamżadnego. – Terazjużnie – odparł Troll. – Wprowadziłemtę informację do akt jako potwierdzoną przez trzy niezależne źródła. Może się przydać pewnego dnia. Proszę to potraktować jako bonus. Wciągu kilkulat Al-Kaida powierzyła mi mnóstwo różnychzleceń. – Troll wspiął się na stojący za biurkiem fotel. – Porozmawiajmy o tym, co pana tutaj sprowadza. – Wiadomo, po co przychodzę. – Oczywiście, że wiadomo. Waszczłowiek wSomalii, Muhammad IbnMuhammad. Al-Ali pokiwał głową. – Wszystko, czego zdołałemsię dowiedzieć, znajduje się wpliku, który przekazałempańskim

zwierzchnikom. Nie rozumiem, dlaczego zależało panuna osobistymspotkaniu. – Przekonałemsię, że nawet przy delikatnymcharakterze naszej działalności nic nie zastąpi spotkania twarzą wtwarz. – Nawet jeśli przyjmiemy, że tak jest, to wciążbardzo niezwykłe – stwierdził Troll, obejmując kieliszek drobnymi dłońmi. – Tak samo jak okoliczności zniknięcia Muhammada. – Panie Al-Ali, zgodziłemsię na spotkanie zpanemjedynie przezwzgląd na długoletnią współpracę, jaka łączy mnie zpańskimi przełożonymi. Jeśli ma panjakieś pytania, proszę je zadać. Al-Ali przyglądał się Trollowi przezkilka chwil, zanimodpowiedział. – Chciałbymusłyszeć, czego się pandowiedział. – Jak jużpowiedziałem, wszystko znajduje się wpliku. Jestembardzo skrupulatny wmojej pracy. – Tak samo jak ja, ale czasami umykają jakieś drobne szczegóły. – Nie pomijamżadnychszczegółów, ani drobnych, ani wielkich– rzekł Troll. – Tego nigdy nie wiadomo. Coś, co wcześniej wydawało się bezznaczenia, terazmoże okazać się dla nas ważne. Proszę mi niczego nie żałować. Troll pociągnął spory łyk brandy. Zdawał sobie sprawę, że okłamywanie tego człowieka może się okazać bardzo poważnymbłędem. Nic nie wskazywało na to, aby Al-Kaida była wposiadaniu elementuukładanki, zktórego onnie zdawałby sobie sprawy. Jedyne, co mógł zrobić, to trzymać się planu. To było nieuniknione, że wezmą go na spytki. Jako jedenznielicznychwiedział, gdzie ukrywał się Muhammad IbnMuhammad. – Waszczłowiek wSomalii został namierzony przeztajny amerykański oddział do zadań specjalnych. – Amerykański? – powtórzył Al-Ali. – Nie izraelski? Jest pantego pewien? – Jak wynika jasno zdokumentów, które przesłałempańskimprzełożonym, został przewieziony prywatnymstatkiemna wschodnie wybrzeże StanówZjednoczonych, a stamtąd zabrany helikopteremwjakieś miejsce na terenie Nowego Jorku. – I wciążżyje? – Tak wywnioskowałem, aczkolwiek należałoby zacząć od tego, że stanjego zdrowia nie jest najlepszy. Podobno cierpi na poważne... – Problemy znerkami – wtrącił Al-Ali, kończąc zdanie za rozmówcę. – Wiemy o tym. – A to poważnie utrudnia przesłuchiwanie, co przemawia na jego korzyść. – I to mnie właśnie dziwi. Skoro to byli Amerykanie, czemuzabrali go prosto do siebie? Czemu nie przekazali go do jednego zzaprzyjaźnionychkrajów, gdzie zostałby najpierwprzesłuchany? – Ja nie interpretuję informacji, panie Al-Ali. Ja tylko ułatwiamichobieg. Jeszcze jakieś

pytania? – Owszem– odparł terrorysta. Gdy tylko wsunął rękę pod sportową kurtkę, potężne owczarki zaczęły warczeć. Troll położył palec na maleńkimspuście specjalnie dostosowanego pistoletu, który tkwił ukryty pod biurkiem, a ruchemdrugiej ręki uciszył psy. Doskonale zdając sobie sprawę zbroni wymierzonej wjego brzuch, Al-Ali powoli wyciągnął zwewnętrznej kieszeni kartkę papieru, nachylił się i położył ją na blacie. Troll nie spieszył się zczytaniem. Terazbyło jasne, dlaczego wysłannik Al-Kaidy chciał zobaczyć się znimosobiście. – Pańska organizacja nie płaci mi za porady, ale jednej panuudzielę. Bezpłatnie. Odetnijcie się od tego. Nawet gdybymzdołał ustalić dokładne miejsce jego pobytu, to posunięcie, które proponujecie, jest samobójstwem. To niewykonalne. – To jużnie pańskie zmartwienie. Chcemy jedynie wiedzieć, czy dałby panradę zgromadzić ludzi i sprzęt wustalonymmiejscui czasie – powiedział Al-Ali. – Za odpowiednią cenę wszystko jest możliwe, ale... – Dwadzieścia milionówdolarów, a prócztego otrzyma panpodwójną stawkę swego normalnego honorariumi pięć milionówekstra, jeśli operacja się powiedzie. – To znaczy, kiedy odbijecie swojego kolegę. Al-Ali pokiwał głową. – Proszę to potraktować jako dodatek motywacyjny. Troll milczał przezdłuższą chwilę, udając, że zastanawia się nad propozycją. Okazja sama pchała musię wręce. Kwota tego rzęduwystarczyła, aby kupił wszystko, czego mupotrzeba, od swojej wtyczki wAgencji Bezpieczeństwa Narodowego, ale jego informator wDepartamencie Obrony mógł podyktować znacznie wyższą cenę. Mimo to był pewien, że zdoła uzyskać tę informację i jeszcze zostanie musporo na koncie. – Największymproblemem, jaki widzę, panie Al-Ali, jest czas – odezwał się wkońcu. – Jeżeli możecie pozwolić sobie na zwłokę, zwiększy to prawdopodobieństwo sukcesu. – Nie mamy więcej czasu. Muhammad ma sfinalizować dla nas wnajbliższej przyszłości bardzo ważną transakcję. – Zatemsugerowałbym, abyście powierzyli to zadanie komuś innemu. – Nie ma nikogo takiego. Człowiek, zktórymnegocjował Muhammad, dobije targutylko znim. Jeżeli Muhammad się nie pokaże, przepadnie nammiejsce wkolejce, a naszkontrahent zwróci się do kolejnego nabywcy. Wtakimwypadkustracimy znacznie więcej niżtylko cenionego członka naszej organizacji. – A co takiego kupujecie, jeżeli wolno spytać?

– Nie powinno to pana obchodzić – odparł Al-Ali. Troll się uśmiechnął. Wiedział doskonale, co jest przedmiotemtransakcji. Było niewiele interesów, dla którychAl-Kaida była skłonna zapłacić tak wiele, by odzyskać głównego negocjatora. – Jeżeli wamsię uda, Amerykanie poruszą niebo i ziemię, żeby was dorwać. Abd al-Ali nie był pewien, czy karzeł ma na myśli odbicie Muhammada, czy teżto, co zamierzają zrobić, kiedy transakcja dojdzie do skutku. Tak czy inaczej nie miało to znaczenia. – Zna pannaszą propozycję. Wózalbo przewóz. Zważywszy na fakt, że Troll marzył właśnie o czymś takimod wielulat, jak mógł postąpić inaczej, niżsię zgodzić? Opuszczając okazałą rezydencję, Abd al-Ali nie mógł powstrzymać uśmiechu. To, że Troll przyjmie zlecenie i pomoże imwwykonaniuzadania, było rzeczą zgóry przesądzoną. Bardziej jednak bawił terrorystę fakt, że mały człowieczek nie zdawał sobie sprawy ztego, co wie o nimAl- Kaida – a mianowicie, że to onjest tym, który wydał Muhammada IbnMuhammada Amerykanom. Ichsieć kontaktównie sięgała tak daleko, ale bywała niezwykle skuteczna. Abd al-Ali wiedział, że niedługo Troll przestanie być przydatny, a wtedy onze szczególną przyjemnością doprowadzi jego nędzną egzystencję do niebywale bolesnego końca.

Rozdział 6 MONTREAL, KANADA 3 LIPCA Kiedy Sajid Dżamal wszedł do sypialni swojego mieszkania, Scot Harvathzdzielił go rękojeścią pistoletumiędzy oczy. Terrorysta upadł na podłogę i zalał się krwią. – Nie wiesz, że Allahlubi, kiedy sala jest pełna? – powiedział Harvath, krępując mężczyźnie ręce za plecami plastikowymi kajdankami. – Nie jest zachwycony, kiedy się urywaszprzed czasem zporannychmodłów. I ja również. Harvathwstał i wymierzył Dżamalowi silnego kopniaka wżebra, aby zaakcentować swoje niezadowolenie zjego przedwczesnego powrotu. Podobnie jak Ahmad Rasan– pochodzący zAlgierii terrorysta, schwytany na granicy Kanady i Stanówzprzeszło pięćdziesięcioma kilogramami materiałuwybuchowego, którego zamierzał użyć do wysadzenia międzynarodowego terminalulotniczego wLos Angeles wostatni dzień1999 roku– Sajid Dżamal był kolejnymAlgierczykiem, który, korzystając zliberalnej polityki Kanady, uzyskał azyl wtymkrajui przyczajony tużza północną granicą planował ataki na Stany Zjednoczone. Ze swymi wyłożonymi kostką brukową, staromodnymi ulicami i europejską architekturą Montreal był miastem, wktórymwieluludzi zapominało, że tylko czterdzieści pięć kilometrów dzieli ichod stanuNowy Jork. Jednak Scot Harvathjużsię do takichnie zaliczał. Znajdując razczy dwa razy do rokukanadyjskiego centa wśród innychdrobniaków, zwykł żartować, że Kanada jest najbardziej cierpliwymnajeźdźcą na świecie – tutaj jedencent, tamjedna piosenkarka, to znowuż jakiś aktor... Upłynęłoby dziesięć tysięcy lat, nimówkraj zdołałby wtensposób podbić Stany Zjednoczone, ale Amerykanie powinni być czujni. Bo kiedy Kanada zaczęła się przeobrażać wbazę wypadową terrorystówzBliskiego Wschodu, żarty się skończyły. Docierając do Kanady lub na jej wody terytorialne, wszyscy ci „azylanci” musieli jedynie zadeklarować status uchodźcy politycznego, aby otrzymać ochronę państwa na mocy konwencji

ONZ. Tyle wystarczyło. Procedury weryfikacyjne były tak kiepskie, że niemal każdy mógł liczyć na oficjalne przesłuchanie połączone zbezpłatną poradą prawną, zasiłek i mieszkanie, gdzie często oczekiwał ponad dwa lata, by stawić się przed kanadyjskimsędzią – jeśli wogóle zadał sobie trud, by dopełnić wszystkichformalności. Śmiechuwarte procedury kontrolne i brak konsekwencji wegzekwowaniuprawa sprawiały, że do Montrealuściągała spora liczba fałszywychazylantów, którzy przyłączali się tamdo muzułmańskichorganizacji terrorystycznycho silnychpowiązaniachzAl-Kaidą. Jedną ztakich organizacji był Algierski Zbrojny Front Islamski, czyli GIA, i to właśnie onbył powodem, dla którego Scot Harvathprzybył do Kanady. Stany Zjednoczone próbowały bezskutecznie nakłonić kanadyjski rząd do ekstradycji Sajida Dżamala, aby postawić go przed sądem. Dżamal był kiedyś profesoremchemii, który gdzieś po drodze odkrył religię – radykalny islam, jeśli chodzi o ścisłość – wstąpił do GIA i ślademkilku swoichtowarzyszy udał się do Iraku, gdzie walczył zbrojnie przeciwko zachodnimkrzyżowcom, czyli amerykańskiej armii. Co ciekawe, spośród wszystkichzagranicznychbojownikówwalczącychwIrakuwiększość – ponad dwadzieścia procent – pochodziła zAlgierii. Podczas gdy kilka syryjskichugrupowań terrorystycznychzasłynęło zdoskonałychsnajperów, Algierczycy – a wszczególności GIA – dali się poznać jako twórcy najlepszychładunkówwybuchowych. Najstraszniejsze bomby przydrożne – te, którychbali się nawet doświadczeni saperzy – były właśnie dziełemnajlepszego zalgierskich specówod bomb, jaki działał wIraku, czyli Sajida Dżamala. Gdy przeszło dwustuamerykańskichżołnierzy zginęło lub odniosło rany wskutek eksplozji bomb Dżamala, którychodłamki przebijały nawet dziesięciocentymetrowy pancerzzodległości stu metrów, Stany Zjednoczone dołożyły wszelkichstarań, by go dopaść. Kiedy wIrakuzrobiło się zbyt gorąco, Dżamal czmychnął do Kanady, gdzie przedstawił władzomdrobiazgowo opracowaną biografię i otrzymał status uchodźcy. Leczo ile można oddzielić bojownikówod walki, o tyle nie sposób wykorzenić znichdżihadu. Sieć nasłuchowa Agencji Bezpieczeństwa Narodowego odnotowała gwałtowne nasilenie rozmówmiędzy terrorystami, które sugerowało, że Dżamal organizuje kolejne zamachy na terytoriumStanówZjednoczonych. Kiedy amerykańskie władze namierzyły miejsce pobytuterrorysty, zaczęły domagać się jego wydania. Pomimo masy dowodówprzemawiającychza ekstradycją, Kanadyjczycy odmówili. Ich liberalny premier nie był przekonany, że Dżamal jest tym, za kogo uważają go Amerykanie. A nawet gdyby faktycznie okazał się onposzukiwanymterrorystą, szef kanadyjskiego rządu postawił sprawę jasno, że nie zamierza nawet brać ekstradycji pod uwagę, dopóki Stany Zjednoczone nie zobowiążą się odstąpić wtymkonkretnymprzypadkuod kary śmierci. Jeśli chodziło o stanowisko Amerykanów, o spełnieniutego warunkunie było nawet mowy.