uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Brian McGilloway - Inspektor Benedict Devlin 01 - Na granicy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :799.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Brian McGilloway - Inspektor Benedict Devlin 01 - Na granicy.pdf

uzavrano EBooki B Brian McGilloway
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 185 stron)

BRIAN McGILLOWAY NA GRANICY Przekład PRZEMYSŁAW BIELIŃSKI Tytuł oryginału Borderlands

Tanyi, Benowi i Tomowi oraz moim rodzicom

Angela Cashell

Rozdział 1 Sobota, 21 grudnia 2002 FAKT, ŻE MIEJSCE OSTATNIEGO SPOCZYNKU ANGELI CASHELL znajdowało się dokładnie na granicy, nie był wbrew pozorom czymś niezwykłym. Przypuszczalnie ani ci, którzy porzucili tam jej ciało, ani tym bardziej ci, którzy w 1920 roku wytyczyli granicę między Irlandią Północną a Południową, nie pojęliby czynników, które sprawiły, że jej zwłoki spoczywały połową w jednym kraju, połową w drugim, w miejscu zwanym pograniczem. Irlandzka granica słynie z osobliwości. Osiemdziesiąt lat temu wytyczyli ją przez pola, farmy i rzeki urzędnicy, którzy wiedzieli o tym terenie tylko tyle, ile dowiedzieli się z mapy. Mieszkańcy ponoszą tego konsekwencje do dziś – żyjąc w domach, gdzie za abonament telewizyjny płaci się na Północy, a za prąd potrzebny do jej oglądania – na Południu. Kiedy dochodzi do przestępstwa, które trudno wyraźnie przypisać którejś jurysdykcji, An Garda Síochána Republiki Irlandii i policja Irlandii Północnej współpracują ze sobą, nie szczędząc sobie wzajemnie rad. Prowadzącego sprawę detektywa wybiera się albo według miejsca położenia zwłok, albo narodowości ofiary. Dlatego właśnie ja i moi koledzy z An Garda staliśmy naprzeciw naszych północnych odpowiedników w śnieżycy gnanej wiatrem znad rzeki. Niebo nad nami, w gasnącym słońcu fioletowe i żółte jak siniak, nie zwiastowało poprawy pogody. Uścisnęliśmy sobie dłonie, przywitaliśmy się i podeszliśmy do ciała dziewczyny, rozciągniętego na ziemi, z jedną ręką wzniesioną ku niebu. Lekarz policyjny John Mulrooney klęczał obok jej nagich zwłok i badał mięśnie, szukając oznak pośmiertnego stężenia. Głowa dziewczyny spoczywała na jego kolanach. Włosy miała jasne na końcach, ale bardziej miodowe bliżej skóry; cerę białą i czystą, nie licząc drobnych zadrapań na plecach i nogach od krzaków, przez które upadała. Policyjny technik nachylał się nad nią, oglądał wskazywane przez koronera skaleczenia i robił zdjęcia. Patrzyliśmy, jak trzech czy czterech gardai podchodzi, żeby pomóc ją odwrócić. Cofnąłem się trochę i spojrzałem przez rzekę na północny brzeg, gdzie gałęzie drzew jak artretyczne dłonie wyciągały się do chmur, grzechocząc czarnymi konarami na zimowym

wietrze. – Rozpoznaje ją pan? – spytał jeden z północnych, a ja odwróciłem się do dziewczyny, której twarz była już widoczna. Nagły poryw wichru zmarszczył powierzchnię wody i zamglił mi wzrok. Kiedy to minęło, podszedłem bliżej i ukląkłem obok zwłok, powstrzymując chęć, by zdjąć kurtkę i przykryć dziewczynę, przynajmniej dopóki technicy nie skończą. – To córka Johnny’ego Cashella – powiedział garda w mundurze. – Z Clipton Place. Przytaknąłem. – Tak jest – potwierdziłem, odwracając się do inspektora z Północy, Jima Hendry’ego, w randze tej samej co moja, ale przewyższającego mnie doświadczeniem. – Jest nasza. Hendry pokiwał głową, nie patrząc na mnie. Przynajmniej o głowę ode mnie wyższy, mierzył dobrze ponad metr dziewięćdziesiąt, był chudy i miał brudne, jasne włosy. Nosił cienki, jasny wąs, który skubał, gdy był zdenerwowany – tak jak teraz. – Biedaczka – rzucił. Dziewczyna była ładna i młoda; najwyżej piętnaście, szesnaście lat. Jej makijaż przypominał mi moją córkę, Penny, kiedy bawiła się w dorosłą kosmetykami żony. Niebieski cień do powiek nałożyła za grubo, kontrastował teraz z czerwienią oczu tam, gdzie w chwili śmierci popękały naczynka. Cała twarz przybrała jasnoniebieski odcień, usta rozchylone w grymasie bólu; jasnoczerwona szminka, którą się tak starannie umalowała, rozmazana po policzkach. Na małych piersiach dziewczyny widać było fioletowe siniaki rozmiarów i kształtu męskich dłoni. Jeden z nich, mniejszy i ciemniejszy, przypominał ślad po miłosnym ukąszeniu. Płatki śniegu osiadały na jej ciele delikatnie jak pocałunki i nie topniały. Korpus i uda były białe jak kość słoniowa, chociaż ramiona i łydki przyciemniła samoopalaczem – smugi i miejsca, gdzie nałożyła go za dużo, odcinały się teraz wyraźnie na tle śmiertelnej bladości. Na nogach i piersiach zaczynały się pojawiać różowawe plamy. Miała na sobie zwykłe bawełniane majtki, włożone na lewą stronę. – No i co, doktorze? – zwróciłem się do koronera. – Co pan o tym sądzi? Doktor wstał i ściągnął gumowe rękawiczki. Odszedł od zwłok i wziął papierosa, którym częstował go jeden z policjantów irlandzkich. – Trudno powiedzieć. Zwłoki są sztywne, ale noc była zimna, nie mogę podać dokładnie godziny zgonu. Więcej niż sześć godzin temu, ale nie więcej niż dwanaście. Będzie wiadomo dokładniej po autopsji. Również nie mogę stwierdzić przyczyny śmierci, ale uważam, że znaczące jest tu zasinienie piersi. Niebieskawa barwa twarzy jest spowodowana przyduszeniem albo zmiażdżeniem klatki piersiowej. To i sińce na klatce piersiowej

sugerowałyby uduszenie, ale to tylko domysły. Plamy opadowe wskazują, że po śmierci ją przenoszono, chociaż pewnie nie trzeba wam tego mówić. Nagie kobiety nie pojawiają się zwykle na środku pola. – Ślady walki? – spytał Hendry. – Ślady czegoś. Paznokcie ma ogryzione tak krótko, że wątpię, czy cokolwiek pod nimi znajdziecie. Przykro mi, nie mogę więcej pomóc. Mogę panu powiedzieć, że nie żyje i ktoś ją zabił, i tu porzucił, a dalej sprawa należy do pana. Patolog przyjedzie tak szybko, jak się da. – Prawdopodobnie zabójstwo na tle seksualnym – stwierdziłem. – Nie wiem. Patolog pobierze próbki. Prywatnie mogę powiedzieć, że to możliwe. Powodzenia, Ben. Niech się pan za bardzo nie przejmuje. Wrzucił rękawiczki do torby, podniósł ją i wspiął się na wysoki brzeg do swojego samochodu, nie oglądając się na zwłoki. Znów spojrzałem na dziewczynę. Jej dłonie spoczywały na suchych liściach; jaskrawoczerwony lakier wyglądał absurdalnie na małych paznokciach ogryzionych niemal do żywego. Za paznokciami było trochę brudu; policjant z ekipy technicznej owinął jej ręce foliowymi woreczkami, zawiązanymi na nadgarstkach. Zauważyłem, że na prawej dłoni dziewczyna ma złoty pierścionek z jakimś kamieniem. Wyglądał zbyt staroświecko jak na kogoś w jej wieku; może to rodzinna pamiątka, prezent od rodziców albo dziadków. Zielonkawy kamień przypominał kamień księżycowy. Otaczały go brylanciki. Poprosiłem fotografa, żeby zrobił zdjęcie. Kiedy błysnął flesz, pokazał się wygrawerowany na pierścionku napis. – Chyba coś tam jest – zauważył fotograf. Przykucnął, w jednym ręku trzymając aparat, drugą przekrzywiając lekko dłoń dziewczyny. Potem zrobił zbliżenie pierścionka. – To chyba „AC”, jej inicjały. Pokiwałem głową, sam nie wiem dlaczego, i znów odwróciłem się do policjantów z Północy. – Gówniana sprawa dostać coś takiego tydzień przed świętami, Devlin. Powodzenia – powiedział Hendry. Odszczypnął żar z papierosa i schował niedopałek do kieszeni, żeby nie zaśmiecać miejsca przestępstwa. Śmieszne. Na naszym zadupiu nie ma laboratoriów FBI, zresztą poza jakimś tuzinem policjantów, załogą karetki i kłusownikami, którzy znaleźli zwłoki, Bóg jeden wiedział ilu ludzi przechodziło obok zwłok tam i z powrotem drogą, na której musieli się zatrzymać ci, którzy je tu wyrzucili. Zamierzaliśmy poszukać charakterystycznych śladów opon, podeszew butów i tak

dalej i zgromadzić tyle materiału, ile zdołamy, ale miejsce, w którym zostawiono zwłoki, choć odludne, znajdowało się kilkaset metrów od lokalnego kina. W weekendowe wieczory cała ulica była zastawiona samochodami, zachowującymi odpowiednie odległości jeden od drugiego w myśl niepisanej zasady prywatności, której sam przestrzegałem, kiedy byłem młodszy i kiedy w końcu ojciec pozwolił mi brać samochód na randki. Od tamtej pory zmieniły się marki samochodów – a w chwilach rozgoryczenia powtarzam sobie (wiedząc, że to raczej nieprawda), iż zmieniły się także czynności, które uprawiają w nich pary. Miejsce jednak pozostało takie samo – równie ciemne i niepewne, jak niezdarne obłapianie się na tylnych fotelach, które odbywa się tu nocą. Właściwie całkiem możliwe, że Angelę Cashell śmierć spotkała w jednym z tych samochodów. – Oni mogli być od was – powiedziałem do Hendry’ego, wskazując nasyp, gdzie musieli stać ci, którzy ją tu zostawili. – Pewnie byli – przytaknął – ale ona jest od was. To wasze pierwsze morderstwo od... – Od 1883 roku – dokończył jeden z naszych. – Ale tamtego powiesili! – Właśnie – przytaknął któryś z północnych. – No, od tamtej pory były chyba inne – powiedziałem. – Po prostu nie znaleźliśmy jeszcze zwłok. Hendry się roześmiał. – Pomożemy, jeśli będziemy mogli, Devlin, ale sprawą kierujecie wy. – Po raz ostatni popatrzył na Angelę. – To była śliczna dziewczyna. Nie chciałbym rozmawiać z jej starymi. – Boże, nie mów – jęknąłem. – Nie znasz jej ojca, Johnny’ego Cashella. – Słyszałem o nim – odparł ponuro Hendry i mrugnął porozumiewawczo. – Brytyjski wywiad nie zszedł jeszcze całkiem na psy. Uścisnęliśmy sobie dłonie i Hendry poszedł na swoją stronę, popychany gwałtownymi podmuchami wiatru, niosącego zapach wody przez pogranicze. WSZYSCY GARDAI W LIFFORD mówili do Johnny’ego Cashella po imieniu – spędził wystarczająco wiele nocy w areszcie małego komisariatu w centrum miasteczka. Kiedy rada miejska niedawno upiększyła śródmieście, ustawiając nowe latarnie i kosze na śmieci wokół brukowanego rynku, i ławki przy głównych ulicach, tę pod komisariatem nazwaliśmy „ławką Sadie”, ze względu na czas, jaki spędzała na niej żona Cashella, czekając, aż wypuszczą go rano z celi dla pijaków. Johnny Cashell był uparty i zawzięty, a także wrogo nastawiony do wszystkich lepiej od niego wykształconych. W miejscowych barach chełpił się swoimi osiągnięciami, chociaż

wyleciał ze szkoły jako czternastolatek. W rzeczywistości był zwykłym złodziejaszkiem okradającym budki telefoniczne i skrzynki na datki i sikającym pod murem koszar, gdy pijany wracał do domu. Ale bez względu na to, jak nisko Johnny upadał, Sadie zawsze czekała na niego, nawet kiedy ukradł emeryturę swojej teściowej. Gdy jednak wyszedł po dziewięciu miesiącach odsiadki, musieliśmy zmienić zdanie o lojalności Sadie. Trzy miesiące potem urodziła dziewczynkę, jedyną w rodzinie Cashellów, która nie miała miedzianorudych włosów po Johnnym, tylko jasne, prawie białe. Dali jej na imię Angela, a Johnny kochał ją jak swoje dziecko i ponoć nigdy nie pytał, kto jest jej prawdziwym ojcem. Podejrzewaliśmy, że w skrytości ducha cierpiał – jasne włosy Angeli tak bardzo kontrastowały z ognistorudymi włosami jej sióstr. W chwilach słabości, kiedy Johnny bluzgał ze swojej celi tak, że nie mogliśmy tego znieść, wytykaliśmy mu jasnowłosą córkę i kpiliśmy, że jest najładniejsza ze wszystkich. Jedna taka uwaga wystarczyła, żeby go uciszyć i zapewnić spokojną noc każdemu, kto akurat miał dyżur. Śnieg przestał padać. Przyjechała pani patolog z czarną lekarską torbą. Pracowała, a ja stałem nad rzeką, zastanawiałem się, co powiedzieć Johnny’emu Cashellowi, i patrzyłem, jak słońce wybucha nisko nad horyzontem, zabarwiając żebra chmur najpierw na różowo, potem na fioletowo i pomarańczowo. CASHELL BYŁ ZWALISTYM MĘŻCZYZNĄ o czerwonej twarzy i gęstych, kędzierzawych rudych włosach związanych w kucyk. Jego ubrania zawsze wyglądały, jakby je dostał z opieki społecznej, i miały wilgotny, zatęchły zapach. Więcej uwagi poświęcał swoim stopom; nigdy nie widziałem go dwa razy w tych samych adidasach, zawsze były nowe i zawsze markowe. Kiedy się do niego mówiło, patrzył w ziemię, podwijając palce stóp tak, że widać to było przez białą skórę butów. Kiedy sam mówił, patrzył trochę na lewo, jakby do kogoś stojącego za tobą. Wszystkie jego dzieci nabrały tego samego zwyczaju; nawet zajmująca się nimi pracownica opieki społecznej uznała to za brak grzeczności, póki lepiej ich nie poznała. Staliśmy w drzwiach, on patrzył na swoje buty, a ja powiedziałem mu o śmierci córki i poprosiłem, żeby zidentyfikował ciało. Spojrzał gdzieś za mnie, a w oczach dostrzegłem rozpacz albo gniew. Wypuścił powietrze z płuc, jakby wstrzymywał oddech, odkąd przyszedłem, i wydało mi się, że przez dym papierosowy czuję alkohol. – To ona – powiedział. – Wiem, że to ona. Nie było jej w domu od dwóch dni. W czwartek pojechała do Strabane. Odchylił się lekko w tył, jakby opierał się o framugę. Słońce ozłociło mu rude, kręcone

włosy na grzbietach dłoni. Za nim pojawiła się Sadie Cashell, z poszarzałą twarzą, jakby podsłuchała naszą rozmowę. Wycierała ręce w ścierkę do naczyń. – Co się stało, Johnny? – spytała podejrzliwie. – Znaleźli Angelę. Mówią, że nie żyje, mamuśku! – odparł. A potem usta mu zadrżały, a twarz żałośnie się skrzywiła. Raczej parskał, niż płakał, ślina i łzy ściekały mu po brodzie. Wilgotne oczy przestały lśnić, kiedy ostatnie promienie słońca wymknęły się niebu i świat niemal niedostrzegalnie pociemniał. – Jak? – zapytała ostro Sadie; mięśnie jej szczęk drżały. – Na razie... na razie nie wiemy, Sadie – zawahałem się. – Uważamy, że ktoś ją zabił. – To pomyłka – stwierdziła, histerycznie podnosząc głos. Zaciskała dłoń na ramieniu męża, aż pobielały jej kłykcie. – Pomyliliście się. – Przykro mi, Sadie – powiedziałem. – Zrobimy co w naszej mocy. Obiecuję. Popatrzyła na mnie, jakby czekała, aż powiem coś innego, a potem odwróciła się i zniknęła w domu. Johnny Cashell pociągnął nosem, patrzył w stronę Strabane. Domyśliłem się, że Sadie powiedziała dzieciom, bo z głębi domu doszedł mnie płacz dziewczynek, narastający szybkim crescendo. – Musi pan pojechać do kostnicy, panie Cashell. Zidentyfikować ją. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu. – Nie powinna tam być. Przywieźcie ją do domu – odparł. – Panie Cashell, trzeba zrobić kilka rzeczy, żeby wiedzieć, co się jej stało. Możecie jej państwo nie dostać jeszcze przez dzień czy dwa. Wyjął z kieszeni papierośnicę, a z niej skręconego papierosa, włożył go do ust i przypalił. Wypluł drobinę tytoniu i znów spojrzał nie na mnie, tylko gdzieś ponad moim ramieniem. – Wiem, co się z nią stało. Poradzę sobie – zapewnił. – Co pan ma na myśli? Co się według pana stało, panie Cashell? – Nieważne – mruknął, wciąż na mnie nie patrząc. Jego żona wróciła do drzwi. – Gdzie moja dziewczynka, John? – spytała męża. Wskazał kciukiem na mnie. – Mówi, że nie możemy jej dostać. Jeszcze nie jest gotowa, żeby wrócić do domu. – Kto to zrobił? – zapytała.

– Jeszcze nie wiemy, pani Cashell – odparłem, zerkając na jej męża. – Pracujemy nad tym. – Do łapania niewinnych na ulicach czy jak ktoś sobie wypił, to jesteście pierwsi. A teraz nagle wszystko powoli. Gdyby to była jakaś bogata dziewczyna, tobyście już wiedzieli, ot co. – Pani Cashell – powiedziałem. – Obiecuję, że załatwimy to tak szybko jak się da. Czy mogę porozmawiać z pozostałymi córkami? Sadie popatrzyła najpierw na mnie, potem na męża, który wzruszył ramionami i odszedł od drzwi. Potem mnie wpuściła. TRZY SIOSTRY ANGELI SIEDZIAŁY WOKÓŁ STOŁU W KUCHNI. Były do siebie zadziwiająco podobne. Jedna z nich tuliła niemowlę w samej pieluszce, które mięło w piąstce jej białą bluzkę. Usiadłem przy stole i wyjąłem papierosy. – Nie ma palenia przy mojej małej – oznajmiła młoda matka, strzepując popiół ze swojego papierosa na linoleum. Nie schowałem papierosa ani go nie zapaliłem. Najmłodsza córka Cashellów wciąż płakała, ale pozostałe patrzyły na mnie, jedna z zaczerwienionymi oczami, jedna trochę buńczuczna, jakby nie chciała się zdradzić ze swoimi uczuciami przed garda. – Potrzebuję waszej pomocy. Chcę się dowiedzieć, co się stało Angeli – zacząłem. – Powiecie mi, z kim się zadawała, z kim chodziła i tak dalej? Najmłodsza dziewczyna otworzyła usta, jakby chciała odpowiedzieć, ale przerwała jej ta z dzieckiem, która na imię miała, jeśli dobrze pamiętałem, Christine. – Nic nie wiemy, inspektorze. – Podkreśliła każdą sylabę ostatniego słowa z całą pogardą, na jaką było ją stać. Zwróciłem uwagę, że ze wszystkich sióstr tylko ona nie płakała, kiedy usłyszała o śmierci siostry. Oczy miała jasne i czyste. Świadoma mojego spojrzenia, opuściła wzrok na dziecko, lekko przechyliwszy głowę. Odwróciłem się do najmłodszej. – Chciałaś mi coś powiedzieć? – spytałem. – Pomóc mi? Dziewczynka zerknęła ukradkiem na siostrę, a potem spuściła głowę i wbiła wzrok w dłonie, splecione na kolanach. Wyglądała na niedożywioną, kościste, różowe palce przypominały pisklęta w gnieździe. Christine odezwała się znowu: – Już panu powiedziałam, nic nie wiemy.

Wzięła butelkę dziecka i zaczęła je karmić, trzymając papierosa w ustach i mrużąc oczy od dymu. Spytałem Sadie, czy mogę zobaczyć pokój Angeli. W milczeniu zaprowadziła mnie po schodach na górę, otworzyła jedne z drzwi i zaczekała, aż wejdę. Byłem trochę zaskoczony, widząc w pokoju porządek; a jednocześnie zawstydziła mnie niegodziwość tej myśli. Prawie całą przeciwległą ścianę zajmowało okno, wychodzące na podwórze. Pokój wyglądał na niedawno malowany, ściany miały lawendowy odcień; wykładzina i pościel były jasnozielone. Do ściany za łóżkiem przypięto starannie pinezkami plakat jakiegoś Orlando Blooma. Szafa była pełna ubrań, starannie poukładanych i powieszonych według rodzajów i rozmiarów. Na podłodze zauważyłem róg książki w miękkiej oprawie, wystający spod zwisającej z łóżka narzuty. Znałem autora – czytała go Debbie, moja żona. Odruchowo przerzucając strony i rozglądając się po pokoju, zauważyłem, że jako zakładki Angela używała paska zdjęć z automatu. Widać było tylko połówki twarzy dwóch dziewczyn, uśmiechniętych wesoło z białych krawędzi po obu stronach. Jedną z nich była Angela. Na ostatnim zdjęciu ich twarze lekko się stykały i Angela już się nie uśmiechała, mimo to wyglądała na jeszcze bardziej zadowoloną. Zasmucił mnie ten widok – tej dziewczyny, tak pełnej życia. Pokazałem zdjęcia Sadie i spytałem, kim jest druga dziewczyna, ale Sadie tylko wzruszyła ramionami i spytała, czy skończyłem. Odłożyłem zdjęcia na miejsce, pilnując, żeby nie zgubić strony, zanim dotarł do mnie bezsens tego gestu. W kącie pokoju stały stary odtwarzacz CD i plastikowy stojak z kilkunastoma płytami pod lustrem. Większości zespołów nie znałem albo słyszałem od nich tylko od Penny. Dziwne, na środku zaważyłem płytę Divine Comedy. Byłem na ich koncercie w Dublinie kilka lat temu. Wydawała się trochę nie na miejscu wśród tych wszystkich boysbandów. Zapytałem o nią Sadie. Znów wzruszyła ramionami i wyszła no korytarz, dając mi do zrozumienia, że nie życzy sobie, żebym dłużej zostawał w pokoju jej córki. Kiedy schodziliśmy na dół, podziękowałem jej i jeszcze raz złożyłem kondolencje, a potem wyszedłem na dwór umówić się z Johnnym Cashellem na identyfikację ciała. Wciąż stał przed domem, zrywał ostatnie uschnięte kwiaty z krzaka róży. Kwiaty były ciężkie i brązowe, nisko zwisały. Johnny zrywał je i miął w pięści suche płatki. – Przykro mi, panie Cashell – odezwałem się, ściskając jego wolną dłoń. – Jeszcze jedno. Może mi pan powiedzieć, co Angela miała na sobie, kiedy widział ją pan ostatni raz? – Pewnie dżinsy. Chyba niebieską bluzę z kapturem, którą matka kupiła jej na urodziny. To było ledwie w zeszłym miesiącu. Czemu pan pyta? Nie wiecie, w co była ubrana?

Nie potrafiłem rozwiać jego przekonania, że córka po śmierci zachowała pozory godności. Sam jestem ojcem. Chciałem coś powiedzieć, ale powietrze między nami było ostre od zapachu gnijących liści i nie przyszło mi do głowy nic bardziej wymownego. KIEDY WRÓCIŁEM NA KOMISARIAT, Burgess, nasz sierżant dyżurny, powiedział mi, że natychmiast chce mnie widzieć nadinspektor. Costello – którego wszyscy (choć nie przy nim) nazywali Elvisem. Costello był w Lifford sławny, służył tu, w mundurze i bez munduru, od prawie trzydziestu lat. Podejrzewano, że zna wiele rodzinnych sekretów, które większość ludzi woli zachować dla siebie. Oznaczało to, że choć był w miasteczku powszechnie podziwiany, nikt mu nie ufał. Nigdy jednak celowo nie wykorzystywał tych informacji, chyba że to było absolutnie konieczne, a wiele dawnych przestępstw puszczał płazem, wychodząc z założenia, że jeśli wtedy ci, co je popełnili, nie zasłużyli na odpowiednią karę, tym bardziej nie będzie ich karał dziś. Teoretycznie powinien pracować w Letterkenny, policyjnym centrum hrabstwa Donegal, ale ze względu na mastektomię jego żony Emily kilka lat temu dostał pozwolenie, by działać z Lifford. Jego pseudonim wziął się nie tylko od jego nazwiska, ale też od imienia, Olly. Nie raz i nie dwa gardai wzywanych do zakłóceń porządku witał pijacki chór śpiewający Armię Oliviera, chociaż naprawdę Costello miał na imię Alphonsus. Nazwa armii Oliviera przylgnęła do liffordzkiej policji tak samo, jak imię Elvis do samego Costella. Nigdy o tym nie wspominał, ale moim zdaniem po cichu cieszył się ze swojego pseudonimu, biorąc go za dobroduszny wyraz sympatii i uznania jego pozycji jako swego rodzaju instytucji. – Cashell pochodzi z Cork – powiedział teraz, poprawiając krawat przed lustrem zawieszonym na wewnętrznej stronie drzwi jego gabinetu. Jego stanowisko oznaczało, że jako jedyny w komisariacie miał własny gabinet, reszta używała wspólnych pokojów. Trzeba uczciwie powiedzieć, że Elvis nigdy nie podkreślał swojego uprzywilejowania; meble były tu proste i funkcjonalne. – Naprawdę? – spytałem, nie wiedząc, do czego zmierza. – Tak. Jego rodzina przyjechała tu, kiedy miał trzy lata. Podejrzewaliśmy wtedy, że to wędrowcy1 , ale wynajęli mieszkanie przy szosie na St. Johnston. Kiedy Sadie pierwszy raz zaszła w ciążę, dostali dom na Clipton Place. Od początku nie bardzo tam pasował. 1 Wędrowcy – grupa społeczna charakterystyczna dla Wielkiej Brytanii i Irlandii, o niejasnym pochodzeniu etnicznym, przypominająca nieco kontynentalnych Cyganów, posługująca się własnym językiem shelta. Wędrowcy żyją w drodze i przemieszczają się zmotoryzowanymi konwojami. Słyną z hodowli psów i handlu końmi. Są powszechnie traktowani z nieufnością (przyp. tłum.).

– Na to wygląda – westchnąłem. – Sąsiadów z jednej strony wygnał hałasem, sąsiadów z drugiej za pomocą młotka ciesielskiego. – Za co dostał ostrzeżenie. Mimo wszystko to okropna rzecz. Jak to przyjął? – Tak jak można się spodziewać. Był zdruzgotany. Miałem wrażenie, że jedna z jego córek coś mi powie, ale reszta rodziny milczy jak grób. – Lata nieufności, Benedikcie, wyuczonej przy rodzinnym stole. – Costello jest też jedyną osobą, która zwraca się do mnie pełnym imieniem, jakby jego zdrabnianie było nieuprzejme. – Daj im dzień czy dwa i spróbuj jeszcze raz. Może kiedy nie wszyscy będą w domu. – Tak, panie nadispektorze. – Masz marynarkę? – spytał, ruchem głowy wskazując moje nieformalne dżinsy i kurtkę: jeden z niewielu przywilejów bycia detektywem. – Nie przy sobie. – Skocz do domu i się przebierz. O piątej masz konferencję prasową. Będą tam RTE i stacje z Północy, masz wyglądać elegancko. Wstałem. Kiedy już byłem przy drzwiach, dodał: – Nie znaleźli jeszcze jej ubrań, Benedikcie. Poprosiłem policję rzeczną, żeby rano przeszukała dno rzeki. PSNI powiedzieli, że pomogą. Zaczynamy wcześnie. BYŁA TO PIERWSZA KONFERENCJA PRASOWA, w jakiej brałem udział i choć przypuszczalnie wyglądała dość skromnie w porównaniu z innymi takimi wydarzeniami, onieśmieliły mnie rzędy świateł, kamer i mikrofonów. Costello odczytał przygotowane oświadczenie, potem zaprosił do zadawania pytań. Jak mi powiedziano, moja rola ograniczała się do obecności, żeby mógł mnie przedstawić dziennikarzom. W ten sposób sprawiedliwość nie będzie anonimowa, oznajmił bez śladu ironii. Miałem też odpowiadać na wszelkie pytania operacyjne, na które Costello nie znał odpowiedzi, ale miałem nie wchodzić w szczegóły. Słyszeliśmy nasze głosy wracające do nas z lekkim opóźnieniem, jakby kpiły z faktu, że mimo tego, co mówiliśmy, by uspokoić opinię publiczną, nie mamy pojęcia, kto zabił Angelę Cashell, jak została zabita ani, co gorsza, po co ktoś miałby zabijać piętnastoletnią dziewczynę i porzucać jej nagie zwłoki na brzegu rzeki. PENNY I SHANE DOSTALI MATCZYNĄ DYSPENSĘ i mogli oglądać telewizję dłużej, żeby zobaczyć tatę. Oboje jednak niemal zasnęli podczas głównego wydania wiadomości;

najważniejszą informacją było wysłanie przez prezydenta Stanów Zjednoczonych pięćdziesięciu tysięcy żołnierzy jako wsparcia dla sześćdziesięciu tysięcy, które już stacjonowały na Bliskim Wschodzie. Kiedy w końcu puszczono krótki materiał o morderstwie Cashell, wciśnięto go między informację o rosnących cenach nieruchomości a historię handlarza narkotyków zamordowanego w Dublinie. Prezenterzy wyraźnie bardziej troszczyli się o drożejące domy niż o śmierć bezimiennego dilera. Kiedy kładłem Shane’a do łóżeczka, usłyszałem pukanie do drzwi, a chwilę później głos Debbie zapraszającej gościa do środka. Wyjrzałem przez okno sypialni i zobaczyłem pikapa naszego sąsiada, Marka Andersona, zaparkowany na naszym podjeździe. Mark mieszkał prawie kilometr dalej, ale był właścicielem całej ziemi sąsiadującej z naszą działką, pól, na których wypasał owce i krowy. Był nietowarzyskim dziwakiem i zaskoczyła mnie ta wizyta. Do tej pory odwiedził nas tylko raz, żeby prosić o łagodne potraktowanie syna, Malachy’ego, którego aresztowałem po tym, jak został przyłapany na podglądaniu Sharon Kennedy z drzewa rosnącego pod oknem jej sypialni. Mąż Sharon ściął je jeszcze tego samego wieczoru. Zszedłem na dół. Anderson siedział w salonie przycupnięty tak blisko skraju kanapy, że wyglądał, jakby miał z niej zaraz spaść. Wstał, kiedy wszedłem. Uśmiechnąłem się i wyciągnąłem rękę. – Wesołych świąt, Mark – pozdrowiłem go. – Miło cię widzieć. Nie odwzajemnił uśmiechu ani przywitania. – Wasz pies czepia się moich owiec – powiedział. – Słucham? – spytałem, siadając obok Debbie. – Wasz pies czepia się moich owiec. Widziałem go. Nasz pies to sześcioletni basset Frank, którego kupiłem Debbie na piątą rocznicę ślubu. Wydawało się wtedy, że nie możemy mieć dzieci. Cztery miesiące później odkryła, że jest w ciąży z Penny i w ten sposób Frank stał się moim psem. Teraz, kiedy Penny była starsza, również go polubiła. Na noc zamykaliśmy go w specjalnie dla niego zbudowanej szopie i to właśnie powiedziałem Andersonowi. – Wiem, co widziałem – odparł. – Jeśli którejś z moich owiec coś się stanie, wpakuję kundlowi kulkę. Ostrzegam. Penny, która przestała oglądać telewizję na początku rozmowy, teraz gapiła się na Andersona z przerażeniem i szeroko otwartą buzią. – Nie ma powodu do pogróżek, Mark. Frank to dobry pies i nie sądzę, żeby niepokoił

twoje owce. Jestem przekonany, że się mylisz, ale będziemy mieli na niego oko. Porozumiewawczo mrugnąłem do Penny. Spróbowała się uśmiechnąć, ale wyszło jej to bez przekonania. – Nie mówcie tylko, że was nie ostrzegałem. Jak zobaczę psa na swoim polu, zabiję go – powtórzył Anderson, potem kiwnął głową, jakbyśmy rozmawiali o pogodzie, i życzył nam wesołych świąt. Gdy wyszedł, Penny podeszła do mnie ostrożnie i pociągnęła mnie za nogawkę spodni. – Czy on skrzywdzi Franka, tato? – Głos jej się łamał, a oczy poczerwieniały. – Nie, skarbie. – Debbie wzięła ją na ręce. – Tata dopilnuje, żeby Frank w nocy był w swoim domku, a wtedy nic mu się nie stanie. Prawda, tato? – spytała i spojrzała na mnie, tuląc Penny i kołysząc. – Oczywiście, kochanie – odparłem. – Frankowi nic się nie stanie.

Rozdział 2 Niedziela, 22 grudnia NASTĘPNEGO RANKA ZABRAŁEM DEBBIE I DZIECI NA PORANNĄ MSZĘ. Penny uparła się, żebyśmy zmówili specjalną modlitwę za Franka, a cała kongregacja pomodliła się za duszę Angeli Cashell i o pociechę dla jej rodziny w ich tragedii. Wczorajsze śniegowe chmury zniknęły, niebo było czyste jak woda, wiatr ostry, a jasne zimowe słońce wydawało się zwodniczo ciepłe, kiedy siedzieliśmy w kościele. Co dziwne, róże na klombach przed kościołem znów dostały pąków mimo późnej pory roku. Gdy po mszy przystanąłem, żeby na nie popatrzeć, podszedł do mnie Thomas Powell junior. Powella znałem z czasów młodości, ze szkoły w Deny. Był w moim wieku, ale ja jestem przysadzisty i mam w pasie o parę kilo za dużo, Powell zaś szczupły, opalony i promieniuje aurą dobrego zdrowia osiągniętego i utrzymywanego dzięki zamożności. Ożenił się z dziewczyną, którą również znałem z tamtych czasów. Był jedynym synem jednego z najbogatszych ludzi w hrabstwie, Thomasa Powella seniora. Senior w swoim czasie był bardzo wpływowym politykiem i chodziły pogłoski, że syn niebawem pójdzie w jego ślady. To właśnie w sprawie ojca Thomas chciał się ze mną zobaczyć. – Wiesz coś o staruszku? – spytał, ściskając moją dłoń w swoich w uderzająco nieszczerym geście. – O jakim staruszku? – O moim ojcu, oczywiście. Pomyślałem, że będziesz wiedział. – Uśmiechnął się trochę zdumiony. – Przykro mi, Thomas. Coś się stało twojemu ojcu? Wydawał się poirytowany. – Myślałem, że ci powiedzą. Dzwoniłem rano na komisariat. Powiadomiłem o intruzie. – Nic nie słyszałem, Thomas. Gdzie to było? – W jego pokoju w domu opieki w Finnside. Obudził się w środku nocy, w środę, i przysięgał, że w jego pokoju ktoś był. Wszystko opowiedzieliśmy facetowi, który odebrał telefon. Powiedział, że zajmiecie się tą sprawą.

– Na pewno się zajmiemy. Na razie tkwimy po uszy w śmierci małej Cashell. Czy twojemu ojcu coś się stało? – Nie. – Coś zginęło? – Nie. Ale nie o to chodzi. Ktoś był w jego pokoju. Widziałem, że coraz bardziej się irytuje, obiecałem mu więc, że zajmę się tą sprawą przy pierwszej sposobności, przeprosiłem go i zostawiłem. Kątem oka zobaczyłem jego żonę Miriam, która stała w wejściu do kościoła i rozmawiała z ojcem Brennanem, ale patrzyła na nas, pozornie z roztargnieniem. Jej spojrzenie napotkało moje; poczułem, że coś we mnie zadrżało i zaległo nieprzyjemnie w żołądku. Miriam uśmiechnęła się lekko i odwróciła z powrotem do księdza. PONIEWAŻ DO ŚWIĄT ZOSTAŁY TYLKO TRZY DNI, obiecałem Penny wycieczkę do jaskini Mikołaja i chciałem wyruszyć do Derry możliwie jak najwcześniej. Wydarzenia poprzedniego dnia sprawiły, że podjąłem jeszcze mocniejsze postanowienie, by spędzać czas z dziećmi. Myśląc o Angeli, mimowolnie widziałem ich buzie. Chociaż miałem dzień wolny, zabrałem ze sobą komórkę i kiedy ruszyliśmy z kościelnego parkingu, przestraszyło mnie jej natarczywe dzwonienie. Dzwonił Jim Hendry. Chciał mi powiedzieć, że policja w Strabane zatrzymała Johnny’ego Cashella za usiłowanie zabójstwa. Jadąc przez most do Strabane w pięknym grudniowym słońcu, spojrzałem w dół i zobaczyłem płetwonurków z obu stron granicy, na zmianę zanurzających się w mętnej wodzie w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłoby nam pomóc znaleźć mordercę jego córki. PO PÓŁNOCNEJ STRONIE GRANICY miejscowa administracja, zmęczona obozowiskami wędrowców, które blokowały parkingi i tereny przemysłowe, postanowiła wydzielić im własne specjalne kempingi. Wybrała miejsce odległe od głównej drogi i oddalone o kilka kilometrów od najbliższych domostw, a potem, wykazując się absolutnym brakiem zrozumienia określenia „wędrowny”, zbudowała dla wędrownych rodzin dwadzieścia domów. Wędrowcy parkowali pod domami i mieszkali w swoich przyczepach, jak zawsze. Ktoś jednak systematycznie oczyszczał nowe domy ze wszystkiego, co można było spieniężyć, tak że budynki wyglądały jak baza szkoleniowa terrorystów. Przez kolejnych kilka miesięcy pozbawieni skrupułów miejscowi budowlańcy zarabiali ogromne i całkowicie

nielegalne pieniądze, kupując za półdarmo rury i dachówki. Instalowali je potem w nowych domach. Jak mówił mi inspektor Hendry podczas drogi do Strabane, było czymś niezwykłym, że policja musiała wejść do obozowiska – wędrowcy zwykle rozstrzygali spory po swojemu. Dziś najwyraźniej stało się inaczej. Z TEGO, CO UDAŁO SIĘ DOWIEDZIEĆ OD RÓŻNYCH ŚWIADKÓW, Johnny Cashell i jego trzej bracia poszli z jego domu na stację benzynową Daly’ego w Lifford o dwudziestej trzeciej poprzedniego wieczoru, akurat kiedy do pracy przyszła nocna zmiana. Każdy z nich napełnił benzyną dziesięciolitrowy kanister. Cała czwórka siedziała następnie w barze McElroya do wpół do trzeciej w nocy, pijąc guinnessa i whisky. Chociaż większość pozostałych klientów baru czuła opary benzyny, unoszące się znad czterech kanistrów stojących w kącie, nikt o nie nie zapytał ani nie zareagował w jakikolwiek sposób sugerujący, że to coś niezwykłego; nawet kiedy Brendan Cashell poszedł do baru i kupił paczkę papierosów John Pleyer oraz cztery jednorazowe zapalniczki. Wielu stałych bywalców patrzyło na Johnny’ego z mieszaniną litości i podejrzliwości. Nikt nie wspominał o Angeli, chociaż niektórzy, przechodząc, klepali go po ramieniu, a kilku, w tym sam właściciel, postawiło mu drinka. Inni byli bardziej dyskretni, może nie chcieli opowiadać się po żadnej stronie, na wypadek, gdyby się okazało, że to sam Johnny był zamieszany w morderstwo jasnowłosego dziecka. Bracia Cashell przeszli na piechotę kilometr z Lifford do Strabane, każdy z kanistrem benzyny. Około wpół do czwartej widziano ich na moście w miejscu, gdzie rzeki Finn i Mourne zlewają się w Foyle. Co robili przez następną godzinę, pozostawało niejasne, ale o piątej rano weszli do obozowiska wędrowców, właśnie wtedy, gdy na niebo wypełzały pierwsze macki szarości. Następnie oblali benzyną tyle domów i przyczep, ile zdołali, wyjęli zapalniczki i zapalili papierosy oraz domy i przyczepy wokół siebie. Nie uciekali; usiedli na wielkich głazach, ułożonych przy wjeździe do obozowiska, żeby zagrodzić drogę. Johnny obojętnie słuchał krzyków, które zaczęły dobiegać zza blaszanych ścian płonących przyczep. Przejeżdżająca tamtędy taksówkarka wezwała policję i straż pożarną, a potem patrzyła, jak Johnny i jego bracia wiwatują, gdy z płonących przyczep wysypały się rodziny wędrowców, z krzykiem i płaczem. Johnny wypatrzył jedną konkretną osobę – chudego chłopaka, wyglądającego najwyżej na dwanaście-trzynaście lat, o włosach tak jasnych, że prawie białych. Widziano, jak coś do niego krzyczy. Potem razem z braćmi pobiegł za chłopcem, czmychającym jak królik przez krzaki rosnące za obozowiskiem i rozciągające się

dalej pola, błyskając w świetle księżyca gołymi plecami. Nie było jasne, kto pierwszy uświadomił sobie winę Cashellów, ale kiedy przyjechała policja, bracia Johnny’ego byli pobici tak, że nie dawało się ich rozpoznać. Najmłodszego, Darmuida, odwieziono do szpitala w Altnagelvin. Taksówkarka opisała, że widziała, jak dwóch wędrowców, bosych i gołych od pasa w górę, a mimo to niezważających na mróz zimowej nocy (czy może rozgrzanych płomieniami i adrenaliną), chwyta Darmuida za splątane włosy i ciska nim o ziemię. Darmuid skulił się pod głazami blokującymi wjazd do obozu, a oni na zmianę kopali go i skakali po nim, tak mocno, że powybijali mu zęby i złamali szczękę, która po chwili zwisła luźno jak u trupa. Frankie Cashell został powalony na ziemię za kurtkę, którą kazała mu nosić żona, i chociaż przeklinał ją, bo wędrowcy mieli za co chwycić, kurtka wytłumiła jednak większość kopniaków, które otrzymał w korpus. Miał pękniętą czaszkę, ale żebra tylko mocno posiniaczone. Trzeci z braci Cashell, Brendan, został osaczony przez grupę kobiet, z których jedna odgryzła mu ucho. Policja znalazła je, później tego samego dnia, wyplute w krzaki za dymiącymi zgliszczami przyczepy. Nie dało się go już uratować. Sam Johnny mocno krwawił, leżąc na polu, po którym wcześniej gonił młodego wędrówce. Chłopak stawił mu czoła, wyciągając nóż. Dopiero kiedy Johnny trafił do karetki, okazało się, że ma jedynie powierzchowną ranę. Gdy tylko wypisano go ze szpitala, został aresztowany i przewieziony do Strabane. Hendry dowiedział się o wszystkim rano, kiedy przyszedł do pracy. Rozpoznał nazwisko z naszej wcześniejszej rozmowy i skontaktował się ze mną. JOHNNY SIEDZIAŁ NA METALOWEJ RAMIE, służącej jednocześnie za ławkę i pryczę w celi. Palce wetknął pod bandaż, który przyklejono mu na brzuchu. Kiedy wszedłem, podniósł wzrok, ale potem wrócił do swojego zajęcia – badania rany i szukania śladów krwi na opatrunku. – I jak tam, Johnny. Lepiej się czujesz? – Spieprzaj, Devlin. Nie wolno ci działać na Północy. Nie powinno cię tu być. – Ciebie też nie, Johnny. Jestem po służbie. To wizyta towarzyska. W co ty grałeś, jak się brałeś do tych wędrowców? – spytałem, ale Cashell wciąż był skupiony na swoim opatrunku. Hendry kopnął go w stopę. – Nie mam nic do powiedzenie – wymamrotał Johnny. – Masz fajkę? – Jasne – powiedziałem, wyjmując z kieszeni paczkę papierosów. – Ale zapomniałem

zapalniczki. Może ty masz? – Cha, cha. W dupę se wsadź takie dowcipy, Devlin. – Hej! Pilnuj się, synu, nie jesteś na Południu – powiedział Hendry. – Devlin, jakich wy tam chowacie kryminalistów? Przykucnąłem obok Cashella, mając nadzieję zwrócić na siebie jego uwagę. – Co to miało wspólnego z Angelą, Johnny? – spytałem i zobaczyłem w jego oczach błysk zrozumienia. – Bo chodziło o Angelę, prawda, Johnny? Właśnie dlatego inspektor Hendry mnie powiadomił, z powodu tego, co się stało z Angelą. Ale to jej nie przywróci życia, Johnny. Wcale nie chciałem, żeby to zabrzmiało tak protekcjonalnie, jak zabrzmiało. Cashell poderwał głowę i spojrzał na mnie z gniewem i dumą. – A wy przywrócicie, Devlin? Wskrzesicie ją, kurwa? O to ci chodzi? Nie złapiesz nawet kataru, palancie. Pierdol się. Coraz bardziej się ożywiał, coraz bardziej wściekał, w końcu prawie pluł mi w twarz. – Wszyscy się pierdolcie! A potem zamilkł, wyrzucił z siebie cały jad i opadł z powrotem na metalową pryczę. Schował twarz w dłoniach, jak każdy opłakujący dziecko ojciec, który wyładował gniew i ból na pierwszej lepszej osobie, bo nie mógł się wyżyć na tych, którzy naprawdę na to zasługiwali. – Chłopak, którego gonił, to Siwy McKelvey. Naprawdę nazywa się Liam czy jakoś tak, ale wszyscy mówią na niego Siwy. Paskudna mała menda – mówił Hendry, odprowadzając mnie do samochodu, w którym czekała Debbie z dziećmi. – Wygląda na dziesięć lat, ale bliżej mu do osiemnastu. Niedożywiony. Paru chłopaków uważa, że specjalnie niedojada, żeby łatwiej przeciskać się przez okna na włamach. Siwy bywał w różnych poprawczakach. Nie zrobił jeszcze nic, za co trafiłaby mu się porządna odsiadka, ale to kwestia czasu. Nie zdziwiłbym się, gdyby był zamieszany w śmierć tej dziewczyny. Chociaż woli noże. I nie wiem, czy miałby dość siły, żeby podnieść jej ciało. Jest żylasty, ale dość słaby. Rozumiesz, raczej wredny niż silny. – Znam go – powiedziałem. – Raz czy dwa pojawił się też u nas. Bardzo jasne włosy, uszy jak od pucharu? Dajcie nam znać, kiedy go zamkniecie. Cashell najwyraźniej uważa, że chłopak coś wie. Uścisnęliśmy sobie dłonie. – Jasne – przytaknął Hendry – chociaż mam nadzieję, że dorwiecie go pierwsi. Ostatnim razem, gdy zamknęliśmy Siwego, narobił niezłego bałaganu.

WIECZOREM TEGO SAMEGO DNIA przyjechał do mnie do domu nadinspektor Costello. Robi to dość często, w ten sposób osobiście sprawdza, co się dzieje w okolicy. Wcisnął się w fotel najdalszy od telewizora, z filiżanką herbaty ze spodkiem w ręku. Filiżankę – poinstruowana przez Debbie – przyniosła mu Penny. Stolik z talerzykiem z ciastkami stał poza jego zasięgiem i wysiłek potrzebny, by odstawiać i podnosić filiżankę, był najwyraźniej za duży, żeby zawracać sobie tym głowę. Filiżanka w dłoni Costella wydawała się maleńka, a on wyglądał, jakby czuł się z nią niezręcznie. – Całkiem niezła reakcja na materiał RTE – powiedział, trzymając herbatę tuż pod brodą, z serdecznym i małym palcem wyprostowanymi – nie mieściły się w małym uszku filiżanki. – Dwadzieścia trzy telefony. Dwunastu czubków. Na konferencji prasowej postanowiliśmy nie wspominać, że ciało Angeli zostało porzucone tylko w bieliźnie, ani o pierścionku na jej palcu, żeby odsiać świrów od ludzi posiadających autentyczne informacje. – Za to kilka obiecujących tropów – ciągnął Costello, mieszając herbatę, żeby zająć czymś ręce. – Wspomniano młodego wędrówce, przypuszczalnie Siwego McKelveya. Widziano ich razem w czwartek wieczorem na dyskotece w Strabane. Była też mowa o narkotykach. Kiwnąłem głową niezaskoczony. – I to w odniesieniu do niej, nie do niego, Benedikcie. – Warto poprosić patolog o wyniki badań toksykologicznych – zaproponowałem, choć podejrzewałem, że Costello już to zrobił. – Już z nią rozmawiałem – odparł, starając się jak najdelikatniej odłożyć łyżeczkę z powrotem na spodek. – Kierownik kina widział Angelę w piątek z siostrami. Kupiły bilety na seans dla dzieci, ale poszły na jakiś horror. Wyrzucono je około czwartej. Łyżeczka z brzękiem wypadła z filiżanki i spadła na ziemię. Penny podsunęła się na czworakach i z uśmiechem ją podniosła. – W piątek? – powtórzyłem. – Jest pan pewien? Cashell mówił, że z domu wyszła w czwartek. – Najlepiej sprawdzić z samego rana – odparł Costello. – Przyszły też wstępne ustalenia od patologa. Czas śmierci ustalono na między dwudziestą trzecią w piątek a pierwszą w nocy w sobotę. Mówiąc to, z torby, którą przyniósł ze sobą, wyjął kremową teczkę. Podał mi ją i spojrzał na Shane’a, siedzącego na swojej baraniej skórze i przyglądającego mu się z otwartą buzią. Shane trzymał w rączce sucharka; cały był nim upaćkany. Uśmiechnął się, pokazując

dwa zęby, i z zadowoleniem zagulgotał. Przejrzałem techniczny żargon. W skrócie – przed śmiercią Angela uprawiała seks, najprawdopodobniej dobrowolnie i na pewno z zabezpieczeniem; środek nawilżający znaleziony w pobranych próbkach sugerował prezerwatywy marki Mates i wykluczał możliwość znalezienia śladów DNA, chyba że na jej ciele znalazłyby się jakieś włosy. Zawartość żołądka zdawała się potwierdzać, że Angela faktycznie w dzień śmierci była w kinie: bez wątpienia jadła popcorn, czekoladę, a nieco później hamburgera i frytki. Patolog opisała też częściowo strawioną, niezidentyfikowaną tabletkę, w brązowe i żółte kropki. Wyniki badań toksykologicznych miały dokładnie oznaczyć jej skład. Poziom kwasu mlekowego we wszystkich mięśniach Angeli w chwili jej śmierci był bardzo wysoki, co sugerowało, że były w aktywnym użyciu. Patolog informowała, że nie była to aktywność zwyczajna, lecz że Angela doznała raczej jakiegoś ataku. Umarła wskutek uduszenia. Sińce na jej piersi i kolejne, odkryte wokół ust po zmyciu szminki, sugerowały, że ktoś stosunkowo drobny usiadł – czy raczej ukląkł – na jej klatce piersiowej i zakrył jej usta, być może kiedy szarpała się pod nim w spazmach. Brak tlenu i nadaktywność elektryczna mózgu w końcu ją pokonały. – Ktoś na niej klęczał? – spytałem, łamiąc własną zasadę, by nigdy nie rozmawiać o takich rzeczach przy dzieciach. – Ktoś drobny – odparł Costello – i s-e-k-s-u-a-l-n-i-e aktywny – dodał, bezgłośnie literując to słowo i ruchem głowy wskazując dzieci, które udawały, że oglądają telewizję, ale w rzeczywistości podsłuchiwały naszą rozmowę. Postanowiłem nie mówić mu, że Penny jest najlepsza w klasie z literowania – choć miałem nadzieję, że nie przerabiali jeszcze tego typu słów wielosylabowych. – Wyjdźcie, dzieci – powiedziałem i zaczekałem, aż Penny cicho zamknie za sobą drzwi, z Shane’em na ręku. – Co pan sądzi o tabletce E? – Możliwe. Niedługo się dowiemy. Sprawdź, czy w jej rodzinie były przypadki używania narkotyków. I epilepsji. Jeśli nigdy wcześniej nie miała ataku, to by przemawiało za efektami działania narkotyków. Kiwnąłem głową. – Wzmianka o kimś drobnym wskazywałaby na Siwego McKelveya – zauważyłem. – Na to wygląda, Benedikcie – zgodził się Costello. – Roześlę rysopis, zobaczymy, czy uda się nam go zwinąć. Jeśli nie, będziemy mieli nadzieję, że zrobią to ci z Północy, zanim kolejni dalsi krewni Cashellów znów pójdą po benzynę.

Rozdział 3 Poniedziałek, 23 grudnia W PONIEDZIAŁEK RANO WCZEŚNIE PRZYJECHAŁEM NA KOMISARIAT. Burgess, sierżant dyżurny, opowiedział mi o ojcu Tommy’ego Powella, który zgłosił, że widział intruza w swoim pokoju w domu opieki w Finnside. Ani Burgess, ani ja nie uważaliśmy, żeby zasługiwało to na dochodzenie: siedemdziesięciopięciolatek, umieszczony w domu starców z powodu demencji, twierdzi, że ktoś był w jego pokoju, w placówce, gdzie pielęgniarki co godzinę zaglądają do pacjentów, w dzień i w nocy. Uznaliśmy, że to głupota. Z drugiej strony Powell był nie tylko bogaty, ale też wpływowy, a jego wyszczekany synalek bez namysłu poszedłby do lokalnych gazet i opowiedział, jak to beztroska Garda pozostawiła jego ojca na łasce i niełasce intruzów w jego własnym pokoju. Powiedziałem Burgessowi, że zajmę się tym osobiście, kiedy tylko będę miał okazję, choćby po to, żeby uciszyć Powella juniora. Zadzwoniłem do kina, żeby mieć pewność, że Martin, kierownik, będzie w pracy, potem pojechałem do niego i spisałem jego zeznanie, w którym potwierdził wszystko, co powiedział mi Costello. Martin znał córki Cashellów, poznał Angelę po jasnych włosach, i jej dwie siostry – jedną starszą, drugą dużo młodszą. Więcej nawet, mógł mi pokazać nagranie tamtego popołudnia z kamer ochrony. Usiedliśmy w biurze kina – budynek w środku dnia robił dziwne wrażenie bez zapachu popcornu. Martin przewinął nagranie do czternastej czterdzieści pięć i zaczęliśmy oglądać. Kilka minut później na ekranie pojawiła się cała grupka wchodząca do kina. Dziewczyna, która miała być Angelą, nie nosiła dżinsów i niebieskiej bluzy z kapturem, jak to opisał jej ojciec. Miała na sobie krótką spódniczkę i czerwoną kurtkę. Trudno było zidentyfikować ją na sto procent, bo nagranie było ziarniste, ale Martin się upierał. – To one – powiedział, wskazując grupkę. – Jest pan pewien? Mówiono nam, że była ubrana inaczej. Westchnął i spojrzał na mnie, jakbym go rozczarował. – To one. Obsługiwałem je osobiście, pamiętam Angelę Cashell. Takie coś, co miała na sobie, moja żona nazywa bobrową spódniczką.

– Dlaczego? – Bo ledwie zakrywa bobra. – Roześmiał się z własnego dowcipu. Przewinął taśmę dalej, najwyraźniej wiedząc, gdzie zatrzymać; podejrzewałem, że obejrzał ją już sam kilka razy, przygotowując się na wizytę Gardy. O czwartej zero trzy Angela Cashell wyszła z kina ze swoimi siostrami. Mimo ziarnistości obrazu wydawało mi się, że rozmawiając z nimi, się śmiała. Miałem taką nadzieję. – Problemem była ta młodsza – wyjaśnił Martin. – Dlatego właśnie kazaliśmy im wyjść. Dwie starsze mogły oglądać horror, ale nie ta młodsza. Miałaby potem koszmary. Przytaknąłem, choć w duchu pomyślałem, że śmierć siostry będzie mieć na dziewczynkę dużo gorszy wpływ niż obejrzenie filmu grozy. Zanim wróciłem do samochodu, przeszedłem kilkaset metrów z kina do miejsca, gdzie znaleziono Angelę Cashell. Trawa była tu już mocno wydeptana, okoliczni mieszkańcy zostawili bukiety kwiatów tuż obok miejsca, gdzie leżała dziewczyna. Czarno-biała policyjna taśma trzepotała na wietrze zaplątana się w gałęzie głogu, do którego ją przywiązano. Podszedłem do bukietów pod drzewem, z ponurą ciekawością odczytując przyczepione kartki. Kilka z nich zostawiły młode panny Cashell. Sadie położyła starego, wymiętoszonego misia z podpisem: „Od mamusi i tatusia, kochamy Cię”, na kartce wetkniętej za wstążkę na jego szyi. Wszystko to skojarzyło mi się z drzewnymi wróżkami, o których ludzie opowiadali w zachodnim Donegal. Przywiązywano tam do drzew talizmany, a wróżki je błogosławiły. Pień drzewa pokryty był świątecznymi kartkami i różańcami, kartkami z życzeniami i kwiatami. Wśród nich zobaczyłem zdjęcie, najwyraźniej zrobione kilkadziesiąt lat temu. Widniała na nim młoda kobieta siedząca na betonowych schodach. Za nią widać było dzieci bawiące się na plaży. Uznałem, że to babka Angeli, i odłożyłem fotografię na miejsce, wciskając ją za pnącze bluszczu oplatające pień głogu. Przeczytałem kilka innych kartek, odkładając ostrożnie każdą z nich na wilgotny mech rosnący pod drzewem. Jeszcze wiele dni później czułem smutek na myśl o prostocie wiadomości od Sadie. Co innego oddałoby uczucie rodzicielskie, tak instynktowne, że niemal niewyrażalne? KIEDY PRZYJECHAŁEM DO NIEJ DO DOMU, Sadie siedziała na drewnianym kuchennym krześle przed drzwiami, paląc papierosa, i rozmawiała z sąsiadem, opartym o żywopłot dzielący ich posesje. Sąsiad, Jim jakiś tam, wskazał mnie ruchem głowy, kiedy wysiadałem z samochodu. – Hej, Sadie, przywieźli wieprzowinę. Miałem chęć mu powiedzieć, żeby się pierdolił, ale tylko uprzejmie kiwnąłem głową i

się uśmiechnąłem. Sadie wstała i weszła do domu, zostawiając otwarte drzwi, co uznałem za maksimum gościnności, na jakie mogę liczyć. Dwie młodsze córki siedziały przy kuchennym stole, niemal dokładnie tak, jak widziałem je ostatnio i, jak zauważyłem, w tych samych ubraniach. Gdy wchodziłem, obie podniosły wzrok znad zabawy, a potem wróciły do swoich lalek. Sadie stała przy kuchence, wyjmując nowego papierosa z paczki leżącej na blacie kuchennym. – Jeszcze wam mało nękania? Czego pan chce? Nachyliła się nad kuchenką, zdjęła z gazu garnek i przypaliła papierosa od płomienia palnika. Musiała zaciągnąć się kilka razy, żeby złapał żar. Kłęby dymu mieszały się z parą z garnków, od której Sadie zaczerwieniła się i spociła. – Mam kilka pytań, Sadie. O Angelę. Jeśli czuje się pani na siłach. – Gówno was obchodzi, czy jestem na siłach. Ten drań znowu dał się zamknąć. Na dwa dni przed Gwiazdką. I co ja mam zrobić? No? Usiadła, przyznając tym samym, że choćby nie wiedzieć jak bardzo starała się mnie winić, wiedziała, że to nie ja jestem sprawcą jej nieszczęść. Usiadłem naprzeciwko, obserwując jej twarz. Zawsze była dość zwalistą kobietą. Kasztanowe włosy wiązała w kucyk, żeby nie spadały jej na oczy. Teraz straciły cały połysk, a ciemny brąz, niegdyś przypominający końską grzywę, teraz poznaczyły smugi białej i brudnoszarej siwizny. Skórę miała pomarszczoną jak stare siodło, obsypaną popękanymi naczynkami. W innym życiu, może z innym mężem, mogłaby być na swój sposób atrakcyjna, ale małżeństwo z Johnnym Cashellem odcisnęło na niej swoje piętno. Wyglądała na znacznie więcej niż swoje czterdzieści siedem lat. Nigdy wcześniej nie widziałem jej tak przybitej. Otworzyłem portfel, wyjąłem trzy banknoty po pięćdziesiąt euro, które wziąłem rano z bankomatu, żeby kupić Debbie prezent pod choinkę. Sadie przyglądała mi się podejrzliwie. – Zrobiliśmy na komisariacie zrzutkę, po tym wszystkim, co was spotkało w ostatnim tygodniu. Niech pani to weźmie, wystarczy na święta. Jej pierwszym odruchem były oburzenie i złość, choć zapewniłem, że to nie jałmużna, tylko zwykła pomoc, żeby dała sobie radę w trudnym czasie. Powoli i bez podziękowań wzięła pieniądze, złożyła banknoty na pół i schowała pod miskę z owocami. Potem wykonała jakiś nieokreślony gest w moim kierunku, co wziąłem za wyrażenie zgody na rozmowę. Spojrzałem na dziewczynki, nie chciałem mówić przy nich, ale Sadie machnięciem rozwiała dym papierosowy przed twarzą i powiedziała: – W porządku. I tak nie rozumieją.