C. NORTHCOTE PARKINSON
Prawa pani Parkinson
I inne studia z zakresu wiedzy domowej
przełożył Juliusz Kydryński
Książka i Wiesza
1970
1
PRZEDMOWA
Świat dzieli się codziennie na tych, którzy wychodzą do pracy, i na tych, którzy pracują w
domu.
Poprzednie moje książki pisałem przeważnie z myślą o ludziach, którzy chodzą do biura, i
głównie
o mężczyznach. Ściślej rzecz biorąc, omawiałem problemy administracji, działalności
komitetów,
osobistych awansów i unikania podatków. Aby wprowadzić spóźnione poprawki także do
reszty
ludzkości, omawiam w tej książce problemy domowe. Pisząc przeważnie, lecz nie
wyłącznie, dla
kobiet, zajmuję się tutaj mężami i żonami, dziećmi i gośćmi, domami i ich urządzeniem,
kredensami i samochodami. Ale o ile pomoc, którą ofiarowuję pani domu, jest, mam
nadzieję,
skuteczna i na czasie, tytuł książki może łatwo prowadzić do nieporozumień. Na pierwszy
rzut oka
można by pomyśleć, że to pani Parkinson napisała tę książkę, albo też, że jest to książka o
niej.
Naturalnie jest jasne, że wszystko zawdzięczam jej sympatii i pomocy, co więcej, należy
przyznać,
że prawo pani Parkinson (rozdział 6) oparte jest na jej doświadczeniach. Będąc w swoim
czasie
redaktorem rubryki prasowej zamieszczającej głosy czytelników, w której poruszano i
rozwiązywano problemy osobiste, zebrała wyjątkowo rozległą wiedzę o trudnościach i
kryzysach
zachodzących w zaciszu domowym. Niesłuszne byłoby jednak mniemanie, że książka ta
wyraża
jedynie jej własne poglądy.
Jeśli błędem byłoby uważać tę pracę za książkę pani Parkinson, to jeszcze większym
błędem
byłoby sądzić, że jest to dzieło autobiograficzne. Chciałem bowiem omówić pewne
problemy
rodzinne, które można uważać za dość typowe w Wielkiej Brytani i w Stanach
Zjednoczonych.
Nasze własne życie małżeńskie rozpoczęło się natomiast w Singapurze, gdzie oprócz
zupełnie
innych zagadnień mieliśmy na zapleczu jeszcze wojnę domową. Na przykład codzienne
dojazdy
do pracy, które rozdzielają przeciętną parę małżeńską, nie mają odpowiednika w życiu
autora.
Zagadnienia powstające wskutek wyjazdów na tournee odczytowe są dość istotne, ale
niewiele
interesują one ogół. Dlatego mało jest tutaj elementów autobiograficznych, podróże
jednak dały mi
możność obserwacji. Zdobyłem też trochę pożytecznego doświadczenia jako amator-
architekt i bu-
downiczy. Korzystając z wiedzy zdobytej w ten sposób w ciągu wielu lat, spróbowałem
zbadać
życie domowe z tą samą wnikliwością (gdyż jest tego warte), z jaką zbadałem już
administrację
publiczną i świat businessu. Porównując halę maszyn do pisania z kuchnią, zorientowałem
się, że
zasadnicze przeciwieństwo zachodzi tutaj między przebywaniem w tłumie a samotnością.
Urzędnik
pracuje z wieloma innymi ludźmi, natomiast pani domu musi w naszych czasach
pracować sama.
Zrozumienie sytuacji pani domu doprowadziło mnie do odkrycia prawa pani Parkinson,
po raz
pierwszy opublikowanego w „McCalFs Magazine”. A studiując domowe tło problemu
oraz śledząc
następstwa wydarzeń od przedszkola aż do królestwa nastolatków, zamiast szkicu
napisałem
książkę.
Podobnie jak w przedmowach do innych prac, muszę wyrazić podziękowanie wielu
osobom,
które służyły mi pomocą, zwłaszcza moim domownikom; a także pani J. K. Neil , która
tak sprawnie
wielokrotnie przepisywała rękopis. Jak zawsze jestem wdzięczny moim wydawcom w
Wielkiej
Brytanii i w USA, którzy tak hojnie szafowali swym czasem i radą, i znów - autorowi
ilustracji, panu
Robertowi Osbom, który uświetnił swą pracą ostateczny rezultat. Co się tyczy osoby,
której ta
praca jest dedykowana, to zadałem sobie trud, żeby wykazać, iż książka mimo swego
tytułu
została napisana przeze mnie. Nie znaczy to jednak, że pracowałem bez jej pomocy.
Podczas gdy
na mnie spada odpowiedzialność za wszystkie błędy w doborze faktów i w ich analizie,
wyrazy
uznania za to, co dobre, winie-nem dzielić z nią. Nie wątpię, że sama potrafiłaby napisać
lepsze
dzieło pod tym samym tytułem, tylko zajęcia domowe opóźniają chwilę jej powrotu do
pracy
literackiej. Dopóki ta chwila nie nadejdzie, zechce mi wybaczyć wzywanie jej imienia
nadaremnie.
C. NORTHCOTE PARKINSON
1. ROMANS
Lata męskie liczą się trzykroć po dwadzieścia i jeszcze dziesięć, ale psalmista zapomniał
dodać, że w ciągu pięćdziesięciu z tych lat mężczyzna może być żonaty, a nawet żonaty z
tą samą
kobietą. Pół wieku czynnego życia to okres niedługi, jeśli pragnie się dokonać jakiegoś
wielkiego,
twórczego dzieła, lecz wystarczająco długi, jeśli prowadzi się dialog z drugim
człowiekiem. Źródła
naszej inspiracji, doświadczenia, wiedzy, fantazji i humoru wyczerpują się w ciągu
pięćdziesięciu
lat, jeśli w ogóle nie w ciągu pięćdziesięciu tygodni (albo minut). Nadchodzi czas, gdy
opowiedzieliśmy już sobie anegdoty, wymieniliśmy grzeczności, podzieliliśmy się
wiadomościami i
wyraziliśmy poglądy. Oczywiście niektóre życiorysy są bardziej interesujące od innych.
Piloci
doświadczalni i włamywacze niewątpliwie doznają przeżyć, które potrafią opisywać. Tajni
agenci
też mają do opowiedzenia historie, które częściowo tylko osłania tajemnica państwowa.
Jednakże
życie przeciętnej pary małżeńskiej jest mniej bogate w wydarzenia, a jego kryzysy nie są
bardziej
dramatyczne niż kłótnia w biurze, okazyjne kupno w domu towarowym, nieporozumienie
na
parkingu czy pęknięcie rury. Gdyby Sherlock Holmes był żonaty, okazałby się pod
wieloma
względami (jeśli nie pod wszystkimi) mężem irytującym. Ale jako rozmówca mógłby być
przynajmniej potencjalnie interesujący przy śniadaniu.
- Czy przypominasz sobie, Watsonie… chciałem powiedzieć: kochanie… Ligę
Rudowłosych?
- Ależ naturalnie, Sherlocku. To rzeczywiście tajemnicza historia. Wziąłeś już.
marmoladę?
- Może zamiast niej wezmę grzankę? Dziękuję… No więc rozwiązałem wczoraj tę
zagadkę. To
bardzo łatwe”, uważasz, a przecież ze względu na kilka niezwykłych rysów godne
zapamiętania…
W następnym tygodniu będzie to może »Cętkowana Szajka albo Pies Baskerville’ów i
chociaż
te wydarzenia nie będą się nawet odznaczały niczym specjalnie dramatycznym, dostarczą
przynajmniej tematu do rozmowy. W porównaniu z nimi nasze własne życiorysy stają się
bezbarwne. Przeciętna para małżeńska może mieć siebie dosyć mniej więcej po dwóch
latach
wzajemnego towarzystwa. W trzecim roku ludzie ci zaczynają podejrzewać, że
przeciwieństwem
Poligami jest Monotonia. Krótko mówiąc, mogą się zanudzić z sobą na śmierć.
Analizując swój stan znudzenia, ludzie skłonni są mniemać, że jest on - i zawsze był -
nieunikniony. Ten rodzaj małżeństwa, które zawarli, jest (dla nich) uniwersalny i wieczny,
a jego
ujemne strony równie nieodłączne, co korzyści. Choć uważają, że w małżeństwie trudno
jest
wytrzymać, sądzą przecież, że tak było zawsze i że poprzednie pokolenia były po prostu
bardziej
odporne wobec problemów, które teraz określamy jako Psychologiczne, a zatem nadające
się do
powszechnego (o nich) plotkowania. Jednakże małżeństwo nie jest czymś aż tak
uświęconym. To,
co uważamy w nim za normalne, odnosi się w istocie tylko do naszego kraju i naszego
stulecia.
…ale jego problemy różniły się od naszych
Gdzie indziej i w innych czasach ludzie mieli na ten temat całkowicie odmienne poglądy.
Salomon ze swymi siedmiuset żonami i trzema setkami nałożnic był przypadkiem
klasycznym. Jest
wysoce prawdopodobne, że miał on swe własne kłopoty, ale jego problemy różniły się od
naszych.
Muzułmanie z czterema żonami (tyle wystarcza, żeby zagrać w brydża) albo kobiety
tybetańskie
posiadające kilku mężów, mają niewątpliwie zmartwienia, które tylko im są właściwe. Oni
jednak
muszą uważać niemal za zboczenie fakt, że para ludzi ostatecznie decyduje się żyć tylko z
sobą.
Czy może być coś mniej naturalnego? Dwoje ludzi tak głupio izolowanych, bez
krewnych,
służących, sąsiadów czy wielbłądów - często nawet bez kozy - musi przecież z pewnością
działać
sobie na nerwy? W rzeczy samej często tak się dzieje. Musimy jednak zdać sobie sprawę,
że
rodzina składająca się z dwojga osób z ewentualnym dodatkiem dzieci jest
eksperymentem
zupełnie nowym, ograniczonym ponadto tylko do pewnych części świata. Nie była ona -
powiedzmy - cechą charakterystyczną wiktoriańskiego Londynu, którego połowa
mieszkańców
składała się ze służby, żyjącej mniej lub więcej wspólnym życiem razem z rodziną, a do
rodziny
często należały babcie, kuzynowie i ciocie. Na pół odosobniony świat podmiejskich
dzielnic mógłby
(z ich jednorodzinnymi domkami) pod tym względem stanowić pewne ulepszenie, ale na
pierwszy
rzut oka wydaje się, że stawia on równie wiele problemów, ile ich rozwiązuje. Aby dojść
tu do
prawdy, musimy zrozumieć, jakim zmianom ulegała ta sytuacja i w jaki sposób (jeśli w
ogóle był
taki) pogorszyliśmy ją.
Aż do niezbyt odległych czasów instytucję małżeństwa umacniały i podtrzymywały
wspólne
wysiłki kościoła i państwa, poprzez nacisk i zachętę społeczną, poprzez konwenans i
przesąd,
poprzez snobizm i prawo. Robiono wszystko, co można, aby utrzymywać pozory
zadowolenia w
małżeństwie, a za jego rozbicie każdą karę uważano za słuszną. Mężczyzna, który opuścił
żonę
dla innej kobiety, musiał zrezygnować z urzędów i godności, tracił pozycję zawodową i
wszelką
nadzieję na to, żeby go przyjmowano u Dworu. Można mu
było odmówić sakramentów, przekroczenia konta bankowego, bojkotowano go w Klubie
Ziemiańskim i z rozmysłem nie zapraszano na polowanie na lisa. Z kobietą zaś, która
popełniła
najbardziej przypadkową .zdradę, można się było rozwieść, wydziedziczyć ją, zniesławić i
okazywać jej wzgardę. W owych czasach ludzie mieli wszelkie powody, żeby unikać
skandalu,
zwłaszcza jeśli mężczyzna popełnił zdradę z mężatką. W parze z przywilejami pozycji
społecznej
szedł obowiązek utrzymania do ostatka pozorów małżeńskiej wierności.
…obowiązek utrzymania pozorów małżeńskiej wierności
Na niższych szczeblach społecznych naciski były podobne, a kary jeszcze gorsze. Aż do
bardzo
niedawna przedstawiciele prawa czynili wszystko, co można, by zniechęcić do rozwodu, a
ustępstwa pod tym względem były mało skuteczne, wymuszone i spóźnione.
Gdy wszystkie owe naciski działały najsilniej, samo małżeństwo było o wiele łatwiej
utrzymać.
Przede wszystkim trwało ono względnie krótko. Nasi średniowieczni przodkowie żenili
się młodo,
dziewczęta często wychodziły za mąż mając lat czternaście, żyły jednak, przeciętnie
biorąc, raczej
niedługo. Gdy ktoś dochodził do siedemdziesiątki, zdążył już zwykle być żonaty trzy albo
cztery
razy. Formuła wierności: „Nie opuszczę cię aż do śmierci”, nie brzmiała wówczas tak
poważnie jak
teraz. Małżeństwa rozpadały się dość wcześnie wskutek klęski głodu, zarazy, moru,
wskutek
śmierci przy porodzie, pożaru lub wojny. Wierność obowiązywała w praktyce przez
dziesięć lub
piętnaście lat, po czym osoba, która pozostała przy życiu, zawierała nowe małżeństwo.
Szanse na
to, aby związek małżeński trwał przez pół wieku, były bardzo niewielkie. Jeśli chcemy
mieć próbkę
życia rodzinnego w szesnastym wieku, możemy wziąć „Hamleta”, akt V, scenę drugą.
Zanim nad
tą sceną zapadnie kurtyna, Królowa zostanie otruta, Hamlet i Laertes zabiją się nawzajem,
przy
tym Hamlet znajdzie jeszcze czas, żeby przed własną śmiercią zabić Króla. Pogrzeb Ofelii
miał
miejsce w scenie pierwszej, a teraz dowiadujemy się o egzekucji Rosenkrantza i
Guildensterna - a
więc o wykończeniu całej głównej obsady. Jedyną niemal osobą, która pozostaje na
scenie, jest
ambasador brytyjski, niepewnie rozglądający się za kimś, komu mógłby wręczyć listy
uwierzytelniające. „Okropny to widok - stwierdza, w tym wypadku bez przesady - a
poselstwo
nasze z Angli spóźnione” *. Bez trudu możemy w to uwierzyć, lecz warto tu zwrócić
uwagę, jak
wiele osób ginie nawet w czasie pokoju. Ślub Hamleta, gdyby do niego doszło, odbyłby
się
uroczyście, lecz to małżeństwo nie byłoby przedsięwzięciem tak doniosłym jak jego
nowoczesny
ekwiwalent. Nie trwałoby wiecznie, a w praktyce nie mogłoby nawet trwać długo.
Jeśli małżeństwa trwały niegdyś krócej, to odznaczały się także tym, że podczas ich
trwania
małżonkowie byli mniej izolowani. Młodą parę po ślubie otaczali krewni i sąsiedzi.
Stanowiła ona,
jak to zawsze bywało, część grupy społecznej i familijnej, skrępowana jej konwenansami,
lecz
chroniona przed samotnością. Wieś była wówczas, tak jak czasem jest jeszcze i dziś,
społecznością spokrewnionych z sobą rodzin. Małżeństwo, dalekie od pozbycia się
krewnych, po
prostu włączało się do ich liczby. Jeśli prowadzono wielkie gospodarstwo, były tam
chmary
służących, ustawiczni goście i ciągłe okazje do wesołości lub smutku. Aż do niedawna
małżeństwo
było jakby rozcieńczone przez te wszystkie związki. Istniała konwencja sceniczna, którą
posługiwał
się Szekspir i wykpił później Sheridan, że bohaterka musiała mieć powiernicę. Chodziła
za nią
wciąż jakaś bezmyślna istota, której wszystko trzeba było tłumaczyć. Nawet męskie
postaci mogły
korzystać z podobnego pomysłu, jak np. w „Krytyku”, gdzie na samym początku Sir
Christopher
Hatton zapytuje Sir Waltera Raleigha, dlaczego wojska królowej Elżbiety zostały
postawione w
stan pogotowia.
Ja się domyślam - wybacz, przyjacielu,
Gdy domysł zbyt pospieszny - lecz ja przecież
Domyślam się, że grozi nam niebezpieczeństwo…
Sir Walter:
Obawy słuszne.
Sir Christopher:
Lecz gdzie? Skąd? I kiedy?
Chętnie się dowiem, jakie zło nam grozi.
Ta kwestia daje Sir Walterowi sposobność wyjaśnienia przyjacielowi (i publiczności), że
armada
hiszpańska wyruszyła na morze.
Pomysł sceniczny polegający na wprowadzeniu niemej towarzyszki oparty był
przynajmniej na
rzeczywistości. Gdy przyjaciółka Tilburiny okazuje jej współczucie, ta zaraz wchodzi w
jej
położenie.
Tilburina:
Ach, niestety, Noro,
Twa świeża młodość nigdy nie cierpiała
Zgryzot miłości. Bo gdyby tak było,
Wiedziałabyś, że dusza zrozpaczona
Nie zna pociechy.
,,Z pewnością” - pomyśli nieczuły widz, lecz Nora jednak na coś się przydała. Co więcej,
pojawia się ona powtórnie, gdy tragedia osiąga punkt kulminacyjny. Wskazówka
sceniczna mówi:
„Wchodzi Tilburina, zupełnie obłąkana, ubrana w biały atłas; i jej powiernica, zupełnie
obłąkana,
ubrana w białe płótno”, lecz Nora wraz ze swym obłąkaniem powinna dosłownie stanowić
tło. Ta
konwencja, nawet jeśli się ją parodiuje, ukazuje jednak społeczeństwo, w którym ludzie na
pewnym stanowisku nie obywali się bez towarzystwa, a nawet pośledniejszy ludek rzadko
bywał
osamotniony. Zawsze byli pod ręką ludzie, z którymi można było dzielić zdumienie, złość
lub
smutek; ludzie gotowi do płaczu lub śmiechu. Sam fakt małżeństwa nie pozbawiał
dżentelmena
jego służącego ani damy jej pokojówki. Ani też służący czy pokojówka nie byli
pozbawieni innych
służących, z którymi mogli plotkować o wadach pracodawcy. Życie takie, jakie było przed
rokiem
1900, miało wiele ujemnych stron, jednak zazwyczaj nie zaliczano do nich izolacji
jednostki.
Wielkie dni psychoanalityków miały dopiero nadejść.
Tak więc gdy obecność innych osób w pobliżu rozcieńczała w ten sposób małżeństwo,
można
przede wszystkim powątpiewać, czy średniowieczni małżonkowie tak wiele wymagali od
siebie
samych. Nie byli oni takimi indywidualnościami jak później ich potomni, a samo
małżeństwo nie
było sprawą osobistego wyboru. W poważnych rodzinach przedmałżeńskie negocjacje
dotyczyły
wyboru pomiędzy pozycją feudała a pozycją właściciela nieruchomości, pomiędzy
możliwością
zdobycia herbu a możliwością zdobycia gotówki. Dwoje najbardziej skłaniających się ku
sobie ludzi
pragnęło uniknąć małżeństwa, które mogłoby okazać się niekorzystne materialnie lub
bezdzietne,
lecz ich osobiste upodobania musiały być względnie proste. Nie należało oczekiwać
znacznej
różnicy poglądów w sprawach religi lub polityki, muzyki lub menu, a ryzyko poślubienia
jakiegoś
zupełnego abstynenta nie miało znaczenia. Można było przyjąć, że dziewczyna zna się na
gospodarstwie, jak również, że nie zna się zupełnie na teologi ani na prawie. Pozycja
mężczyzny
nie opierała się na opini , lecz na faktach, jego charakter był powszechnie znany, o jego
przodkach
wiedziano, że byli uczciwi lub wykolejeni, wspaniałomyślni lub podli. W Indiach rodzice
obydwóch
stron porozumiewali się w sprawach małżeńskich swych dzieci poprzez pośrednika, przy
czym
panna młoda i pan młody spotykali się po raz pierwszy dopiero w dniu ślubu. Nie
praktykowano
tego nigdy powszechnie na Zachodzie, jakkolwiek i tutaj uważano, że małżeństwo jest
czymś
więcej niż sprawą osobistą. Związek małżeński mógł powstać z rozmaitych przyczyn,
przy czym
uczucie było najmniej istotne; obydwie strony jednak nie miały powodów do skargi,
dopóki partner
posiadał odpowiednią pozycję, wiek, zdrowie i majątek. Pod pewnymi względami, na
przykład w
sprawach majątkowych, nasi przodkowie wymagali o wiele więcej niż my. Natomiast w
sprawach
czysto osobistych wymagali - rzecz jasna - o wiele mniej.
Pośród małżeństw planowanych i na ogół ze względów praktycznych zdarzała się od
czasu do
czasu - miłość. Według dworskich tradycji Prowansji rycerz nie-
omal musiał pałać beznadziejną miłością do jakiejś cudzej żony. Jednakże jeżeli
pominiemy
trubadurów (którzy potrafili być niesłychanie nudni), to wciąż jeszcze mamy pewną liczbę
innych
ludzi, którzy rzeczywiście zakochiwali się w sobie. Córka kupca, której nakazano poślubić
wspólnika ojca, uciekała z przystojnym czeladnikiem. Mimo waśni pomiędzy dwiema
rodzinami z
Werony syn jednej z nich kochał córkę drugiej, co pociągnęło za sobą duże kłopoty dla
wszystkich
innych. Niewątpliwie zdarzały się wypadki tego rodzaju i oczywiście były przedmiotem
ogólnej
dyskusji oraz - naturalnie - dezaprobaty. Władza świecka pragnęła - rzecz jasna —
odstraszyć od
wszelkich postępków, które prowadziłyby do prywatnych wojen, morderczych bijatyk i
pojedynków.
Kościół musiał ubolewać z powodu tak namiętnych wyczynów, gdyż mogły one
pomniejszyć miłość
Boga. Ubóstwianie dziewczyny jest ostatecznie jakąś formą bałwochwalstwa… A więc
stateczna i
odpowiedzialna opinia publiczna popierała małżeństwo z góry ułożone i zdecydowanie
przeciwsta-
wiała się żywiołowej miłości. Jednakże w parze z tym ogólnym potępieniem szło żywe
zainteresowanie każdą miłosną przygodą, przy czym oburzenie mieszało się z zazdrością.
Ponieważ jakaś eskapada słusznie opisana jako szalona i niegodziwa mogła pomimo to
(nietrudno
sobie wyobrazić) stanowić w owych czasach raczej rozrywkę. Potępienie wyrażano
naturalnie
głośniej niż zazdrość, chociaż nikogo nie można było winić za to, że chciał znać wszystkie
szczegóły, zanim zaryzykował wyrażenie swej opini . Najbardziej nierozważne
postępowanie
mogło ostatecznie stać się tematem dobrej opowieści: po francusku romansu, opowieści z
rodzaju
tych, jakie można znaleźć w literaturze greckiej i rzymskiej - przedchrześcijańskiej, jeśli
idzie o
epokę, i straszliwie pogańskiej, jeśli idzie o moralność. Taką właśnie opowieścią była
historia He-
leny, Parysa i oblężenia Troi. Jakkolwiek płaczliwa w tonie - starożytni ostatecznie nie
umieli robić
tego lepiej - nie traciła jednak swej wartości rozrywkowej. Można by nawet powiedzieć,
że miała
(ostatecznie) morał, gdyż nigdy jeszcze żadna miłosna przygoda nie okazała się tak
katastrofalna
w skutkach dla wszystkich, których dotyczyła, a także dla tysięcy tych, którzy
interesowali się nią
tylko marginesowo. Wydanie „Iliady” można by niemal uważać za przykład dla młodych
ludzi, jak
nieroztropność zostaje ukarana.
Romans przekształcił się w powieść, w drukowaną kronikę bardziej lub mniej
prawdopodobnych
wydarzeń, w których ogromne zainteresowanie sprawami miłości jest rzeczą co najmniej
zwykłą i
prawie - czy wolno tak powiedzieć? - niezmienną. Tak więc powieściopisarz przeważnie
głosi
ewangelię romantycznej miłości. Jeśli bohater, Earl of Norman to wers, puszcza mimo
uszu
wszystkie dobre rady, żeby tylko poślubić ładną córkę biednego wikarego, to jest to
właśnie od-
powiedni (jeśli niedokładnie taki, jak trzeba) temat romansu. Gdyby ten sam bohater w
rozdziale
XXII zmienił zamiar i postanowił poślubić zamiast tamtej dziewczyny dziedziczkę
bogatych włości
w Knightsbridge, nie byłoby w tym w ogóle nic romantycznego. Dlatego bohater lub
bohaterka
romansu musi umieć poświęcić wszystko, ale to wszystko, dla miłości. Ta konwencja jest
starsza
od samej powieści i Jane Austen, pierwsza wielka powieściopisarka angielska, umiała ją
wykpić. W
„Miłości i przyjaźni”, którą napisała mając lat siedemnaście, zdemaskowała pomysł
„miłości od
pierwszego wejrzenia”. Zawarła w tej książce wszystkie elementy romantycznej fabuły.
Dobrze
urodzony bohater odrzuca wcześniej ułożone i stosowne dla niego małżeństwo, kłóci się z
ojcem,
przeżywa wiele przygód i naraża się na niebezpieczeństwa, z punktu się zakochuje i od
razu się
żeni; a wszystko to z powodu książek, które czytał. Jane Austen pierwsza wykorzystuje
także inną
cechę romantycznej powieści: jest nią pomoc domowa. Skromny dom wiejski w Vale of
Usk,
będący scenerią pierwszego rozdziału, posiadał służbę (liczną), a Edward, nieoczekiwany
gość,
także nie przybył bez służącego. Gdyby bohaterka musiała zmywać naczynia,
romantyczny efekt
całkiem by się zepsuł. Lecz żadna osiemnastowieczna szlachecka rodzina nie zubożała na
tyle,
żeby obywać się bez służby. Oto dlaczego najśmielsze nowatorstwo powieści i dramatu
XX wieku
związane jest z pisarską szkołą „kuchennego zlewu”. Z ogromnymi oporami
wprowadziliśmy do
powieści zlew, niszcząc romantyczną atmosferę w samym zarodku. Jeśli idzie o Jane
Austen, taki
rozwój powieści należał jeszcze do dalekiej przyszłości. Jej współcześni byli
romantykami, a Sir
Walter Scott wywierał większy wpływ niż ona. Ona jednak zrozumiała, że ludzie
przejmują się
książkami, które czytają. Powieść zaczęto już uważać za przewodnik życia. Od czasów
Jane
Austen romans stał się uznaną konwencją. Znaczenie wcześniejszych teori małżeństwa
stopniowo
słabło i obecnie za zasadniczy uważa się związek oparty na miłości. Romantyczne
powieści jako
takie straciły nieco ze swego wpływu i można przyjąć, że umarły, skoro ich główny temat
został
wyczerpany, lecz sam romans stał się o wiele powszechniejszy niż kiedykolwiek
przedtem. W
dwudziestym wieku popularna gazeta przyniosła powieść nawet do najbiedniejszych
domów, a
potem gwałtownie pojawił się film, czasopismo kobiece, ilustrowana reklama, tania
książka,
sprzedaż ratalna, radio, big-beat i telewizja. W ten sposób wpływ romantycznej idei
wzrósł
ogromnie, uwidoczniono ją nawet analfabetom. Zamiast małżeństwa uświęconego przez
kościół i
państwo, przez konwenans i prawo, mamy teraz małżeństwo z. miłości.
…miłość winna trwać przez całe życie
Namiętna miłość, będąca niegdyś wyjątkiem, stała się teraz regułą; już się od niej nie
odstrasza, lecz niemal do niej zmusza. Panna młoda i pan młody powinni być w sobie
dziko
zakochani i ludzie są raczej zdumieni, jeśli jedna ze stron przyzna prywatnie, że decyduje
tu jakiś
inny powód. Co więcej, uważa się, że miłość, ozłacająca swym blaskiem ceremonię
ślubną, winna
trwać przez całe życie. Jest to konwencja powieści, a także bajki, że państwo młodzi
muszą już
zawsze żyć szczęśliwie. To samo założenie przebija z ostatniej sekwencji filmu w kinie i z
tego
samego filmu powtórzonego w telewizji. Ów finałowy, długi pocałunek jest rozwiązaniem
problemu,
a nie jego postawieniem; jest końcem, a nie początkiem opowieści.
Słabość owej teori jest aż nazbyt widoczna. Jeśli tak bardzo interesujemy się
małżeństwem i
polegamy na wątku miłosnym jako na jego trwałym składniku, aż za bardzo narażamy się
na karę
za nadmierny optymizm. Jeśli wyciągnęliśmy właściwe nauki z powieści i dramatu,
potrafimy żywo
sobie wyobrazić ekstatyczny nastrój, w jakim małżeństwo powinno się zacząć.
Oświadczyny
powinny nastąpić na szczycie góry o wschodzie słońca albo też na oświetlonym blaskiem
księżyca
pokładzie statku pod tropikalnym niebem. Miodowy miesiąc powinien być jednym
pasmem sza-
leństw w Las Vegas czy w Wenecji, a pierwszym ogniskiem domowym - czarujący domek
w
Cotswolds lub w Vermont. Lecz trudno utrzymać romans na tym poziomie przez
pięćdziesiąt lat.
Oczywiście, może on się odrodzić, lecz jego nawrót następuje zwykłe w związku z inną
osobą. I w
tym właśnie punkcie ideał romantyczny odsłania swą słabość już na samym początku.
Opierając
się na teori , że miłość jest wszystkim, bohater musi z pogardą odrzucić prozaiczną
sugestię, że
powinien poślubić lady Dorotę lub jej współczesny odpowiednik: córkę naczelnego
dyrektora.
Zamiast tego musi oświadczyć, że kocha Dolores, piękną dziewczynę pochodzenia
cygańskiego,
której rodzice-kryminaliści mieszkają w najnędzniejszym kącie targu starzyzną. Rodzice
próbują
odwieść go od tej myśli. Starszy brat wskazuje na jeszcze inne ujemne strony. Dyrektor
tłumaczy
mu, że takie małżeństwo nie pomoże mu w karierze urzędniczej. Przewodniczący klubu
przy-
pomina, że zgłoszono i inne kandydatury. Krewni, koledzy i starzy przyjaciele z college’u
szeroko
na ten temat plotkują. Cały świat jest przeciw niemu: i to jest właśnie sytuacja, w której
ujawnia się
prawdziwy heroizm. „Kocham ją” - wyjaśnia bohater po prostu, i następuje małżeństwo.
Po siedmiu latach bohater jest śmiertelnie znudzony Dolores i zakochuje się w Oldze.
Wszystkich jego współpracowników przeraża myśl o rozwodzie, wszyscy krewni
pogodzili się teraz
z Dolores (która urodziła bliźnięta) i wszyscy zgadzają się co do tego, że opuszczenie
przez
bohatera rodziny będzie równocześnie zbrodnią i szaleństwem. „Kocham Olgę” - wyjaśnia
bohater,
powtarzając się, lecz w innym kontekście, i wkrótce żeni się powtórnie. Idea, według
której miłość
jest wszystkim, mogła usprawiedliwić pierwsze małżeństwo, lecz tak samo może
usprawiedliwić
rozwód; a także każdy rozwód w przyszłości. Powstaje więc pytanie, czy tak niepewny
związek jest
w ogóle małżeństwem.
W tym miejscu nieunikniona staje się wzmianka o Hol ywood, ponieważ bożyszcza
ekranu,
które uczyniły tak wiele dla ustanowienia ideału romantycznej miłości, uczyniły niemal
równie
wiele, by dowieść jej nietrwałości. Każda końcowa sekwencja filmu z jej
technikolorowym
zachodem słońca i niebiańskim chórem jest daniną złożoną czemuś, co wśród samych
bóstw
ekranu jest raczej teorią niż praktyką. „Cała wieczność” znaczy tutaj mniej więcej dwa
lata i nie-
bawem zwycięża opinia, że obyczaje Hollywoodu muszą w istocie być lekkie. Prawda jest
naturalnie zupełnie inna. W gruncie rzeczy gwiazda filmowa jest poślubiona ekranowi,
uzyskawszy
ustaloną pozycję dzięki upartej wytrwałości w najbardziej niewdzięcznym i nudnym
zawodzie
znanym człowiekowi. Życie małżeńskie w zwykłym znaczeniu jest tu naturalnie
wykluczone,
ponieważ nie da się pogodzić z czasem poświęcanym reklamie i pracy. Trwanie w
staropanień-
stwie lub kawalerstwie jest również wykluczone, gdyż stwarza to niewłaściwy obraz dla
publiczności. Dlatego rzeczą istotną jest zawarcie małżeństwa, jest to także wygodne jako
ewentualna odpowiedź na wszelkie natręctwo z jakiejkolwiek innej strony. Lecz
małżeństwo to
nigdy nie znaczyło ani nawet nie miało znaczyć nic więcej niż właśnie to. I tam, gdzie
pobiera się
dwoje gwiazdorów filmowych, nikłe są szanse na to, żeby mogli znajdować się razem w
tym
samym miejscu o każdej porze. Małżeństwo tego rodzaju jest czymś, czego publiczność
na ogół
nie potrafi zrozumieć. Ludzie zdają sobie sprawę z tego, że romans udramatyzowany nie
jest
trwały. Teoria wierności, zawarta w ostatniej sekwencji filmu, znajduje od razu swoje
zaprzeczenie
w relacjach gazet o tym, jak rzeczywiście żyją aktorzy. Jako czynnik cementujący
małżeństwo i
zastępujący wszystkie poprzednie konwencje romans naprawdę okazuje się czymś bardzo
wątpliwym.
Byłby on bardziej atrakcyjny, gdyby był mniej skomercjalizowany. Nowoczesna technika
sprzedaży zmusza ludzi do łączenia się węzłem małżeńskim w coraz wcześniejszym
wieku.
Podniecenie powstałe na dancingu przy wrzaskach i jękach całego towarzystwa znajduje
często
swój punkt kulminacyjny w pewnego rodzaju małżeństwach z impulsu, z czego słynie Las
Vegas.
Jubilerzy, handlarze kwiatów i właściciele moteli razem, ryczałtowo, załatwiają te sprawy,
które
mogą obejmować nawet basen pływacki. Owe małżeństwa zawarte w najwcześniejszej
młodości
są rzeczą zwykłą, a nawet broni się ich na tej zasadzie, że ludzie niedojrzali łatwiej
przystosowują
się do siebie niż charaktery już ukształtowane. Z drugiej strony ich wadą - albo
przynajmniej jedną
z wad - jest fakt, że wczesne małżeństwo musi trwać (jeśli w ogóle trwa) przez tak długi
czas.
Początkowy entuzjazm, romansowy impuls trzeba podtrzymywać przez pięćdziesiąt lat.
Czyż
jakiekolwiek wzruszenie może trwać tak długo? Wśród ludzi na pewnym poziomie
charakteru i
intelektu mężczyzna uczyni lepiej, żeniąc się w wieku lat trzydziestu i biorąc sobie
dziewczynę
dwudziestodwuletnią. Perspektywy małżeństwa są lepsze, gdy poświęca mu się nieco
mniej niż
całe życie. Odnosi się to zarówno do małżeństwa, jeśli rozważa się je jako pewien okres
lat, jak i
do małżeństwa, które zajmuje pewną część dnia. Małżeństwo zawarte w późniejszym
wieku daje
ludziom czas na rozwinięcie ich zainteresowań, które będą kontynuować; mogą
interesować się
ornitologią albo Meksykiem, poezją albo grą w szachy. Tam, gdzie istnieją pewne
specjalne pasje,
para małżeńska mniej wymaga od siebie nawzajem. Choć mniej od siebie zależą, wkład
każdego z
partnerów jest większy. Jest to sytuacja korzystniejsza od tej, w której ludzie wymagają od
siebie
tego, czego żadne z nich nigdy nie miało.
Czy małżeństwo w późniejszym wieku jest naprawdę możliwe? Trzeba przyznać, że
istnieją
potężne siły komercjalne, które są mu przeciwne. Romantyczna literatura i muzyka wraz z
dramatem i tańcem sugerują gwałtowną potrzebę wyżycia seksualnego. W tym miejscu
wkracza
moralność, powstrzymująca życie seksualne poza małżeństwem. Istnieje wreszcie powódź
reklam
handlowych, mających dowieść, że małżeństwo w młodym wieku jest finansowo
możliwe,
społecznie pożądane, uczuciowo atrakcyjne i z pewnością słuszne. Niektórzy sprzedawcy
nieruchomości i mebli lubią klientelę młodzieżową, niedoświadczoną i wrażliwą. Z
każdego
programu artystycznego i z każdego parkanu rozbrzmiewa to samo wezwanie do
zalegalizowania
życia płciowego. Miłość jest wszystkim - co do tego twórcy reklamy są zgodni - ale
miłość
nielegalna nie sprzyja interesom. Nawet z punktu widzenia hotelarza lepszy jest miodowy
miesiąc
niż „dziki” weekend. Jednakże najlepiej rozwija się handel dzięki istnieniu małżeństw z
dziećmi,
dzięki wysokoprocentowym pożyczkom, udzielanym pod płaszczykiem ratalnej
sprzedaży,
sprzedaży nieruchomości, cotygodniowym rachunkom za zamówienia i recepty, za
pieluchy i lalki.
Wiemy, że istnieją czasopisma, które zaspokajają kaprysy kawalerów lub mężczyzn
uważających
się za kawalerów, aby móc przeczytać taki magazyn, lecz większe imperia handlowe są
zainteresowane w zachowaniu moralności. Las Vegas z pewnością nie jest najbardziej
purytańskim miejscem na świecie, lecz jest ono, ze statystycznego punktu widzenia,
jednym z
najbardziej religijnych. Związek pomiędzy moralnością i handlem nie jest teorią, lecz
faktem.
Gdy żongluje się romansem jako ideą, można łatwo przesadzić; a pod tym względem
powinniśmy być jeszcze bardziej podejrzliwi, jeśli zdajemy sobie sprawę, że jest on
towarem, z
którego inni mają zamiar ciągnąć zyski. Dlatego myśląc o małżeństwie powinniśmy
zwracać uwagę
na czynnik wieku, zdrowia, rodziny, . pochodzenia i przeszłości, charakteru, wychowania,
wykształcenia i inteligencji. Pozostaje jednak jeszcze, na końcu, sprawa miłości. Co
więcej,
dowiadujemy się z literatury, że istnieje stan zakochania się różny od każdego innego
stosunku
wobec drugiego człowieka. To wprawdzie jest urojenie, lecz miłość na pewno jest ważna.
Jednakże w praktyce problem polega na tym, żeby określić, w jakim stopniu miłość jest
potrzebna i
czy ona rzeczywiście istnieje. „Kocham Mike’a - powiada dziewczyna - ale czy jestem w
nim
zakochana?” Jeśli owa dziewczyna posiada umiarkowanie gorące serce, to w swoim
czasie
kochała już rodziców, młodsze siostry, wujcia Piotra i kilka koleżanek w szkole, nie
mówiąc już o
pudlu, dwóch kucykach, kilku kotkach i o żółwiu. Na podstawie przeczytanych powieści
wnioskuje,
że jej miłość do Mike’a powinna osiągnąć wyższy stopień, powinna w gruncie rzeczy
funkcjonować
„na pełnych obrotach”, przy dosłyszalnym zgrzycie w skrzynce biegów jej serca.
Niecierpliwe
nasłuchiwanie, czy nastąpi taka zmiana biegów, jest błędem. Nie ma, z konieczności, zbyt
wyraźnej różnicy pomiędzy miłością, jaką odczuwa się we wtorek wieczorem, a
zakochaniem się,
jakie może nastąpić w środę rano. Istnieje tylko jeden rodzaj miłości, lecz zmienia się jej
nasilenie,
przy czym punkt kulminacyjny osiąga się, zależnie od warunków, gdy realizacja miłości
staje się
możliwa. Taka realizacją wynika ze spotkania się dwóch różnych uczuć. Jednym z nich
jest miłość
taka, jaką czuje się do pieska czy do szkolnej koleżanki, lecz nieco mocniejsza. Drugim
jest
pożądanie fizyczne, które można odczuć w stosunku do kogoś zupełnie obcego. Strona
fizyczna
zagadnienia nie przedstawia żadnego problemu, gdy obecność lub brak uczucia jest
sprawą
oczywistą. Lecz miłość zależy od stopnia uczucia, a istoty ludzkie nie mają zbyt
wyraźnych
środków na to, żeby sprawdzić, czy punkt wrzenia został osiągnięty. Zastanawiają się: ile
trzeba,
żeby było dosyć?
W gruncie rzeczy miłość jest bardziej wymierna, niż większość z nas zdaje sobie z tego
sprawę.
Można ją wymierzyć w kategoriach ludzkiej niedoskonałości. W tym celu przyjmijmy, że
młody
człowiek o krytycznym spojrzeniu ma skłonność do porównywania każdej poznanej
dziewczyny z
wyimaginowanym ideałem; przy czym jego wymarzone bóstwo określmy prozaicznie
jako X. Żywi
on pewne uczucie dla tuzina dziewcząt, lecz wie, że niemal każda z nich ma jakąś skazę,
którą
można by lub której nie można by usunąć. Adela jest ładna, lecz zbyt wysoka; Betty jest
zabawna,
lecz za tęga; Karola ma śliczną figurę, lecz irytujący głos; Diana jest urocza, lecz ma złą
cerę;
Ethel jest inteligentna, ale nie umie się ubierać; Frances jest piękna, ale leniwa; Georgina
jest
lubiana, lecz złośliwa; Helena atrakcyjna, lecz nieśmiała. Pełen krytycyzmu młody
człowiek
zastanawia się zatem intensywnie, czy którąś z nich można by jakoś przybliżyć do X? Czy
Betty da
się namówić na dietę? Czy Karola zgodzi się poddać kuracji głosu? Czy Diana chciałaby
przez
pewien czas odżywiać się sałatą, a Georgina poszłaby na kurs etyki społecznej?
Odpowiedź
brzmi, że żadna z nich, w żadnym wypadku, nie osiągnie poziomu X. Żeby wyrazić to
bardziej
precyzyjnie, nasz młody człowiek żadnej z nich nie kocha w stopniu wystarczającym.
Dlaczego?
Ponieważ żadnej z nich nie może kochać dostatecznie, jeśli zdaje sobie równocześnie
sprawę z jej
braków.
Powróćmy dla celów porównawczych do wymarzonej dziewczyny X. Ma ona proste, złote
włosy,
promienne, niebieskie oczy, jasną cerę i jest doskonale zbudowana. Jest inteligentna i
zabawna,
troskliwa i przyjacielska, wysportowana i łagodna. W ten czy inny
sposób każda dziewczyna, jaką poznaje nasz młody człowiek, odpada w porównaniu z X.
Wreszcie nadchodzi dzień, gdy chłopak zostaje przedstawiony Marga-ret - brunetce o
kręconych
włosach, szarych oczach, o śniadej cerze, raczej niskiej niż wysokiej, raczej zamyślonej
niż
rozmownej, raczej powściągliwej niż wesołej. Młody człowiek uważa, że Margaret jest
zupełnie
cudowna, i mówi o tym swej siostrze.
-
Ależ Margaret ma piegi, a ty tego nie znosisz!
-
Wiem, że je ma, i od kiedy ją poznałem, współczuję każdej dziewczynie, która nie ma
piegów!
I skoro raz doszedł do tego wniosku, to znaczy, że kocha Margaret w stopniu
wystarczającym,
żeby się z nią ożenić. Istota rzeczy polega na tym, że kocha ją taką, jaka jest, a nie taką,
jaką
mogłaby być albo stać się. Co więcej, ona zajęła miejsce owego wymarzonego bóstwa X.
Podczas
gdy odrzucał Betty za to, że nie jest szczupła, a Georginę za to, że nie jest uprzejma, czyni
teraz z
Margaret swój wzorzec doskonałości, według którego będzie osądzał inne dziewczyny. W
porównaniu z Margaret Adela jest jeszcze wyższa, a Betty jeszcze tęższa, Karola jeszcze
bardziej
hałaśliwa, a Diana bardziej pryszczata, Ethel jest jeszcze większym czupiradłem, a
Frances
jeszcze bardziej niemrawa. Jednakże odkładając na bok wszystkie tego rodzaju
porównania,
żadna inna dziewczyna nie ma takiego lekko ochrypłego głosu jak Margaret, żadna nie ma
jej
zdolności obserwacji, żadna inna dziewczyna nie ma tak pięknych rąk. Całkowicie
niepodobna do
X, Margaret nie jest bóstwem w żadnym sensie. Swoje zalety objawia zupełnie
nieoczekiwanie,
począwszy od spokojnego, milczącego towarzystwa do nagłego blasku słonecznego
uśmiechu.
Głównym atutem Margaret jest to, że jest ona sobą, Margaret, a młody człowiek kocha ją
właśnie
taką, jaka jest, z piegami i wszystkim. Biorąc pod uwagę jego całkowitą akceptację i
element
fizycznego pożądania, można powiedzieć, że młody człowiek jest zakochany. Czy
Margaret czuje
to samo? Któż to może wiedzieć? Przyjmijmy jednakże, że się pobiorą. W tym miejscu
kończy się
romantyczna powieść. W sensie o wiele bardziej realnym w tym właśnie miejscu
zaczynają się
prawdziwe problemy.
2. MAŁŻEŃSTWO
Małżeństwo romantyczne to małżeństwo dwojga ludzi, którzy są sobie przeznaczeni od
początku świata. Wszystkie przeszkody zostały usunięte, ponieważ młoda para jest
idealnie
dobrana i żaden z partnerów nie wyobraża sobie szczęśliwego małżeństwa z nikim innym.
Małżeństwa - jak zwykło się mówić - są zawierane w niebie; każdy taki wypadek jest bez
wątpienia
rezultatem czegoś, co moglibyśmy słusznie nazwać konferencją na szczycie. Można sobie
malowniczo wyobrazić, jak wysoko wyspecjalizowana grupa archaniołów, posiadająca
kosmiczną
kartotekę, decyduje o tym, że młody człowiek z Seattle znajdzie pełnię szczęścia w
małżeństwie z
pewną dziewczyną z Cardiff. Niebiańskie kierownictwo może zatem stworzyć taką
sytuację, że
każde z tych dwojga młodych zamówi bilety na tę samą wycieczkę autokarem do
Jugosławii, zor-
ganizowaną przez Biuro Podróży „Przedsiębiorczość”. Spotkawszy się w Trieście, zjedzą
razem
obiad i zatańczą z sobą w Dubrowniku, a zaręczyny ogłoszą w Gatwick. O romansach,
będących
tak wyraźnie wynikiem przypadkowych spotkań w Estoril czy w Port of Spain, można by
istotnie
myśleć jako o skutkach interwencji aniołów. Ostatecznie wygląda to na coś więcej niż na
zwykły
zbieg okoliczności, że młodzi ludzie zarezerwowali w samolocie sąsiadujące z sobą
miejsca!
Teoria taka byłaby bardziej przekonywająca, gdyby większość romansów miała taką
oprawę. W
rzeczywistości jednak historia jest o wiele bardziej banalna. Chłopiec poznaje dziewczynę
w szkole
średniej, gdzie możliwość wyboru ogranicza się - żeby tak rzec - do piętnastu osób. Albo
też
dziewczyna poznaje chłopca jako swego sąsiada w podmiejskim domu czynszowym,
gdzie wła-
ściwie ma do wyboru tylko czterech innych, przy czym jeden z nich jest homoseksualistą.
Młody
człowiek spotyka młodą damę w college’u, gdzie innych młodych dam do wzięcia jest
czterdzieści
sześć. Stenografka poznaje młodego urzędnika w biurze, gdzie pracuje tylko dwóch
kawalerów. Za
pomocą dość prostego rachunku możemy obliczyć, że suma możliwości dla danej osoby
wynosi
(powiedzmy) pięćdziesiąt jeden lub siedemdziesiąt osiem. W ten sposób małżeństwo
zaaran-
żowane w niebie opiera się na ograniczonej liście osób znajdujących się na ziemi. Tak
bardzo
oddaleni od archaniołów, przerzucających kartki w niebiańsko rozległym gabinecie,
młodzi ludzie
mają w rzeczywistości tylko niewielką możliwość wyboru, zamkniętą - być może - w
granicach tej
samej mili kwadratowej. Przyjmując, że niektóre dziewczęta mają więcej młodych ludzi
do wyboru,
inne z pewnością mają ich mniej. Pobieżne studium zagadnienia ujawni nam zatem, że w
większości wypadków zadanie archaniołów było względnie łatwe; najtrudniejszą jego
część pozo-
stawiono, w gruncie rzeczy, samej, dziewczynie.
Małżeństwo zawierane w Niebie wyszło już nieco z mody. Jego nowoczesnym
ekwiwalentem
jest małżeństwo zawierane za pomocą Mózgu Elektronowego. Teoretycznie może się
zdarzyć, że
milion kawalerów i starych panien wsunie do maszyny karteczkę, szczegółowo opisującą
to, co
mają do ofiarowania, i dokładnie określającą to, co próbują znaleźć. Maszyna odpowie, że
M/7345162 będzie prawdopodobnie idealnym mężem dla F/9883694, a ona dla niego -
idealną
żoną. Robiono to już rzeczywiście, lecz nie na tak wielką skalę, żeby można stąd wysnuć
zdecydowane wnioski co do powodzenia tej metody. Przy wystarczająco dużej liczbie
zarejestrowanych kandydatów do małżeństwa komputer z pewnością oferuje naukowe
podejście
do problemu. Czy jednak udziela odpowiedzi ostatecznej - to inna sprawa. Wątpliwości
muszą tu w
pierwszym rzędzie dotyczyć dokładności faktów podanych maszynie. Na początkowe
pytania
formularza ludzie z pewnością odpowiadają właściwie, gdyż na ogół są dosyć
prawdomówni, jeśli
idzie o ich wzrost, wagę, rasę, wyznanie, wykształcenie i stan finansowy; lekko tylko
poprawiają -
być może — swój wiek. Jednakże po przekroczeniu pewnej granicy ów opis samego
siebie jest
prawdopodobnie zawodny. „Czy jesteś nudziarzem?” - oto pytanie o żywotnym
znaczeniu, lecz ilu
nudziarzy odpowie na nie: „Tak”? „Czy jesteś hojny?”, można słusznie zapytać, a iluż
skąpców
odpowie: „Nie”? Niewiele tylko osób przyzna, że są kłótliwe, nie lubiane, leniwe i brudne.
Po prostu
tak się składa (będą wyjaśniać), że wszyscy ich sąsiedzi są do nich wrogo usposobieni,
koledzy są
nieprzyjaźni, pracodawcy niemądrzy, a woda zbyt zimna, żeby się w niej myć. I znów:
niewiele
osób powie o sobie, że są snobami, uparciuchami, że są samolubni i tępi, lecz wszystkie te
okre-
ślenia są jednak w użyciu i muszą się przecież do kogoś odnosić. A już nikt nie zechce się
przyznać do braku poczucia humoru. Skądże! Największe ponuraki pragną patrzeć na
życie od
jego zabawnej strony, lecz żyją, na nieszczęście, tam, gdzie nic zabawnego się nie mówi
ani się
nie dzieje. A zatem istnieją powody, żeby wątpić, czy mózg elektronowy będzie
informował wła-
ściwie.
Ludzie, którzy nie potrafią udzielić ścisłych informacji o sobie samych, nie potrafią także
z
wielką odpowiedzialnością określić swoich pragnień. Mówi się, że panowie wolą
blondynki, ale
żenią się z brunetkami; i z pewnością to prawda, że dziewczęta, które poślubiają, są mało
podobne
do tych, które wyobrazili sobie w marzeniach. Młody człowiek, który marzył, żeby
poślubić
dziewczynę rudowłosą, dwudziestotrzyletnią, wysoką na 5 stóp i 7 cali, o doskonałej
figurze,
zamiłowaną sportsmenkę, znającą języki, lubiącą muzykę, baptystkę, republikankę,
skandynawskiego pochodzenia i wykształconą w Nowej Angli , żeni się ostatecznie z
brunetką,
trzydziestojednoletnią, bez biustu, wysoką na 5 stóp zero cali, zatopioną w książkach, z
zamiłowaniem do astronomi i malarstwa akwarelowego, agnostyczkę i demokratkę,
pochodzenia
włoskiego i wychowaną w Nowym Meksyku. Można by sądzić, że nasz młody człowiek
zmienił
plany. Zorientował się bowiem, że przy swoim uposażeniu nie ma szans na zdobycie
zgrabnej
rudowłosej. Nic podobnego. Ruda się znalazła, była nawet do wzięcia, ale śmiała się w
sposób
zupełnie irytujący. Innymi słowy, mózg elektronowy mógłby znaleźć to, o co go pytano,
lecz nie
znaleźć tego, czego sobie życzono, wzbudzając w nas przy tym wątpliwości, czy starania
o
zdobycie takiej partnerki są w ogóle możliwe. Mężczyźni rzadko zdają sobie sprawę z
tego, co ich
pociąga. Mężczyzna może zakochać się w A (która go nie zechce), może doprowadzić
niemal do
rozwodu B (która jest już zamężna), mieć szalony romans z C, a ostatecznie ożenić się z
D.
Będzie zapewne myślał - patrząc wstecz - że te dziewczyny były do siebie nawzajem
zupełnie
niepodobne - przynajmniej fizycznie - i że dla niego najważniejsza musi być osobowość.
Przy tych wszystkich milionach fiszek nietrudno było popełnić błąd
Być może, dopiero jego przyjaciel zwróci na to uwagę, że cztery dziewczyny, istotnie
C. NORTHCOTE PARKINSON Prawa pani Parkinson I inne studia z zakresu wiedzy domowej przełożył Juliusz Kydryński Książka i Wiesza 1970 1 PRZEDMOWA Świat dzieli się codziennie na tych, którzy wychodzą do pracy, i na tych, którzy pracują w domu. Poprzednie moje książki pisałem przeważnie z myślą o ludziach, którzy chodzą do biura, i głównie o mężczyznach. Ściślej rzecz biorąc, omawiałem problemy administracji, działalności komitetów, osobistych awansów i unikania podatków. Aby wprowadzić spóźnione poprawki także do reszty ludzkości, omawiam w tej książce problemy domowe. Pisząc przeważnie, lecz nie wyłącznie, dla kobiet, zajmuję się tutaj mężami i żonami, dziećmi i gośćmi, domami i ich urządzeniem, kredensami i samochodami. Ale o ile pomoc, którą ofiarowuję pani domu, jest, mam nadzieję, skuteczna i na czasie, tytuł książki może łatwo prowadzić do nieporozumień. Na pierwszy rzut oka można by pomyśleć, że to pani Parkinson napisała tę książkę, albo też, że jest to książka o niej. Naturalnie jest jasne, że wszystko zawdzięczam jej sympatii i pomocy, co więcej, należy przyznać, że prawo pani Parkinson (rozdział 6) oparte jest na jej doświadczeniach. Będąc w swoim czasie redaktorem rubryki prasowej zamieszczającej głosy czytelników, w której poruszano i rozwiązywano problemy osobiste, zebrała wyjątkowo rozległą wiedzę o trudnościach i kryzysach zachodzących w zaciszu domowym. Niesłuszne byłoby jednak mniemanie, że książka ta wyraża jedynie jej własne poglądy. Jeśli błędem byłoby uważać tę pracę za książkę pani Parkinson, to jeszcze większym
błędem byłoby sądzić, że jest to dzieło autobiograficzne. Chciałem bowiem omówić pewne problemy rodzinne, które można uważać za dość typowe w Wielkiej Brytani i w Stanach Zjednoczonych. Nasze własne życie małżeńskie rozpoczęło się natomiast w Singapurze, gdzie oprócz zupełnie innych zagadnień mieliśmy na zapleczu jeszcze wojnę domową. Na przykład codzienne dojazdy do pracy, które rozdzielają przeciętną parę małżeńską, nie mają odpowiednika w życiu autora. Zagadnienia powstające wskutek wyjazdów na tournee odczytowe są dość istotne, ale niewiele interesują one ogół. Dlatego mało jest tutaj elementów autobiograficznych, podróże jednak dały mi możność obserwacji. Zdobyłem też trochę pożytecznego doświadczenia jako amator- architekt i bu- downiczy. Korzystając z wiedzy zdobytej w ten sposób w ciągu wielu lat, spróbowałem zbadać życie domowe z tą samą wnikliwością (gdyż jest tego warte), z jaką zbadałem już administrację publiczną i świat businessu. Porównując halę maszyn do pisania z kuchnią, zorientowałem się, że zasadnicze przeciwieństwo zachodzi tutaj między przebywaniem w tłumie a samotnością. Urzędnik pracuje z wieloma innymi ludźmi, natomiast pani domu musi w naszych czasach pracować sama. Zrozumienie sytuacji pani domu doprowadziło mnie do odkrycia prawa pani Parkinson, po raz pierwszy opublikowanego w „McCalFs Magazine”. A studiując domowe tło problemu oraz śledząc następstwa wydarzeń od przedszkola aż do królestwa nastolatków, zamiast szkicu napisałem książkę. Podobnie jak w przedmowach do innych prac, muszę wyrazić podziękowanie wielu osobom, które służyły mi pomocą, zwłaszcza moim domownikom; a także pani J. K. Neil , która tak sprawnie
wielokrotnie przepisywała rękopis. Jak zawsze jestem wdzięczny moim wydawcom w Wielkiej Brytanii i w USA, którzy tak hojnie szafowali swym czasem i radą, i znów - autorowi ilustracji, panu Robertowi Osbom, który uświetnił swą pracą ostateczny rezultat. Co się tyczy osoby, której ta praca jest dedykowana, to zadałem sobie trud, żeby wykazać, iż książka mimo swego tytułu została napisana przeze mnie. Nie znaczy to jednak, że pracowałem bez jej pomocy. Podczas gdy na mnie spada odpowiedzialność za wszystkie błędy w doborze faktów i w ich analizie, wyrazy uznania za to, co dobre, winie-nem dzielić z nią. Nie wątpię, że sama potrafiłaby napisać lepsze dzieło pod tym samym tytułem, tylko zajęcia domowe opóźniają chwilę jej powrotu do pracy literackiej. Dopóki ta chwila nie nadejdzie, zechce mi wybaczyć wzywanie jej imienia nadaremnie. C. NORTHCOTE PARKINSON
1. ROMANS Lata męskie liczą się trzykroć po dwadzieścia i jeszcze dziesięć, ale psalmista zapomniał dodać, że w ciągu pięćdziesięciu z tych lat mężczyzna może być żonaty, a nawet żonaty z tą samą kobietą. Pół wieku czynnego życia to okres niedługi, jeśli pragnie się dokonać jakiegoś wielkiego, twórczego dzieła, lecz wystarczająco długi, jeśli prowadzi się dialog z drugim człowiekiem. Źródła naszej inspiracji, doświadczenia, wiedzy, fantazji i humoru wyczerpują się w ciągu pięćdziesięciu lat, jeśli w ogóle nie w ciągu pięćdziesięciu tygodni (albo minut). Nadchodzi czas, gdy opowiedzieliśmy już sobie anegdoty, wymieniliśmy grzeczności, podzieliliśmy się wiadomościami i wyraziliśmy poglądy. Oczywiście niektóre życiorysy są bardziej interesujące od innych. Piloci doświadczalni i włamywacze niewątpliwie doznają przeżyć, które potrafią opisywać. Tajni agenci też mają do opowiedzenia historie, które częściowo tylko osłania tajemnica państwowa. Jednakże życie przeciętnej pary małżeńskiej jest mniej bogate w wydarzenia, a jego kryzysy nie są bardziej dramatyczne niż kłótnia w biurze, okazyjne kupno w domu towarowym, nieporozumienie na parkingu czy pęknięcie rury. Gdyby Sherlock Holmes był żonaty, okazałby się pod wieloma względami (jeśli nie pod wszystkimi) mężem irytującym. Ale jako rozmówca mógłby być przynajmniej potencjalnie interesujący przy śniadaniu. - Czy przypominasz sobie, Watsonie… chciałem powiedzieć: kochanie… Ligę Rudowłosych? - Ależ naturalnie, Sherlocku. To rzeczywiście tajemnicza historia. Wziąłeś już. marmoladę? - Może zamiast niej wezmę grzankę? Dziękuję… No więc rozwiązałem wczoraj tę zagadkę. To bardzo łatwe”, uważasz, a przecież ze względu na kilka niezwykłych rysów godne zapamiętania…
W następnym tygodniu będzie to może »Cętkowana Szajka albo Pies Baskerville’ów i chociaż te wydarzenia nie będą się nawet odznaczały niczym specjalnie dramatycznym, dostarczą przynajmniej tematu do rozmowy. W porównaniu z nimi nasze własne życiorysy stają się bezbarwne. Przeciętna para małżeńska może mieć siebie dosyć mniej więcej po dwóch latach wzajemnego towarzystwa. W trzecim roku ludzie ci zaczynają podejrzewać, że przeciwieństwem Poligami jest Monotonia. Krótko mówiąc, mogą się zanudzić z sobą na śmierć. Analizując swój stan znudzenia, ludzie skłonni są mniemać, że jest on - i zawsze był - nieunikniony. Ten rodzaj małżeństwa, które zawarli, jest (dla nich) uniwersalny i wieczny, a jego ujemne strony równie nieodłączne, co korzyści. Choć uważają, że w małżeństwie trudno jest wytrzymać, sądzą przecież, że tak było zawsze i że poprzednie pokolenia były po prostu bardziej odporne wobec problemów, które teraz określamy jako Psychologiczne, a zatem nadające się do powszechnego (o nich) plotkowania. Jednakże małżeństwo nie jest czymś aż tak uświęconym. To, co uważamy w nim za normalne, odnosi się w istocie tylko do naszego kraju i naszego stulecia. …ale jego problemy różniły się od naszych Gdzie indziej i w innych czasach ludzie mieli na ten temat całkowicie odmienne poglądy. Salomon ze swymi siedmiuset żonami i trzema setkami nałożnic był przypadkiem klasycznym. Jest wysoce prawdopodobne, że miał on swe własne kłopoty, ale jego problemy różniły się od naszych. Muzułmanie z czterema żonami (tyle wystarcza, żeby zagrać w brydża) albo kobiety tybetańskie posiadające kilku mężów, mają niewątpliwie zmartwienia, które tylko im są właściwe. Oni jednak muszą uważać niemal za zboczenie fakt, że para ludzi ostatecznie decyduje się żyć tylko z sobą. Czy może być coś mniej naturalnego? Dwoje ludzi tak głupio izolowanych, bez krewnych, służących, sąsiadów czy wielbłądów - często nawet bez kozy - musi przecież z pewnością
działać sobie na nerwy? W rzeczy samej często tak się dzieje. Musimy jednak zdać sobie sprawę, że rodzina składająca się z dwojga osób z ewentualnym dodatkiem dzieci jest eksperymentem zupełnie nowym, ograniczonym ponadto tylko do pewnych części świata. Nie była ona - powiedzmy - cechą charakterystyczną wiktoriańskiego Londynu, którego połowa mieszkańców składała się ze służby, żyjącej mniej lub więcej wspólnym życiem razem z rodziną, a do rodziny często należały babcie, kuzynowie i ciocie. Na pół odosobniony świat podmiejskich dzielnic mógłby (z ich jednorodzinnymi domkami) pod tym względem stanowić pewne ulepszenie, ale na pierwszy rzut oka wydaje się, że stawia on równie wiele problemów, ile ich rozwiązuje. Aby dojść tu do prawdy, musimy zrozumieć, jakim zmianom ulegała ta sytuacja i w jaki sposób (jeśli w ogóle był taki) pogorszyliśmy ją. Aż do niezbyt odległych czasów instytucję małżeństwa umacniały i podtrzymywały wspólne wysiłki kościoła i państwa, poprzez nacisk i zachętę społeczną, poprzez konwenans i przesąd, poprzez snobizm i prawo. Robiono wszystko, co można, aby utrzymywać pozory zadowolenia w małżeństwie, a za jego rozbicie każdą karę uważano za słuszną. Mężczyzna, który opuścił żonę dla innej kobiety, musiał zrezygnować z urzędów i godności, tracił pozycję zawodową i wszelką nadzieję na to, żeby go przyjmowano u Dworu. Można mu było odmówić sakramentów, przekroczenia konta bankowego, bojkotowano go w Klubie Ziemiańskim i z rozmysłem nie zapraszano na polowanie na lisa. Z kobietą zaś, która popełniła najbardziej przypadkową .zdradę, można się było rozwieść, wydziedziczyć ją, zniesławić i okazywać jej wzgardę. W owych czasach ludzie mieli wszelkie powody, żeby unikać skandalu, zwłaszcza jeśli mężczyzna popełnił zdradę z mężatką. W parze z przywilejami pozycji
społecznej szedł obowiązek utrzymania do ostatka pozorów małżeńskiej wierności. …obowiązek utrzymania pozorów małżeńskiej wierności Na niższych szczeblach społecznych naciski były podobne, a kary jeszcze gorsze. Aż do bardzo niedawna przedstawiciele prawa czynili wszystko, co można, by zniechęcić do rozwodu, a ustępstwa pod tym względem były mało skuteczne, wymuszone i spóźnione. Gdy wszystkie owe naciski działały najsilniej, samo małżeństwo było o wiele łatwiej utrzymać. Przede wszystkim trwało ono względnie krótko. Nasi średniowieczni przodkowie żenili się młodo, dziewczęta często wychodziły za mąż mając lat czternaście, żyły jednak, przeciętnie biorąc, raczej niedługo. Gdy ktoś dochodził do siedemdziesiątki, zdążył już zwykle być żonaty trzy albo cztery razy. Formuła wierności: „Nie opuszczę cię aż do śmierci”, nie brzmiała wówczas tak poważnie jak teraz. Małżeństwa rozpadały się dość wcześnie wskutek klęski głodu, zarazy, moru, wskutek śmierci przy porodzie, pożaru lub wojny. Wierność obowiązywała w praktyce przez dziesięć lub piętnaście lat, po czym osoba, która pozostała przy życiu, zawierała nowe małżeństwo. Szanse na to, aby związek małżeński trwał przez pół wieku, były bardzo niewielkie. Jeśli chcemy mieć próbkę życia rodzinnego w szesnastym wieku, możemy wziąć „Hamleta”, akt V, scenę drugą. Zanim nad tą sceną zapadnie kurtyna, Królowa zostanie otruta, Hamlet i Laertes zabiją się nawzajem, przy tym Hamlet znajdzie jeszcze czas, żeby przed własną śmiercią zabić Króla. Pogrzeb Ofelii miał miejsce w scenie pierwszej, a teraz dowiadujemy się o egzekucji Rosenkrantza i Guildensterna - a więc o wykończeniu całej głównej obsady. Jedyną niemal osobą, która pozostaje na scenie, jest ambasador brytyjski, niepewnie rozglądający się za kimś, komu mógłby wręczyć listy uwierzytelniające. „Okropny to widok - stwierdza, w tym wypadku bez przesady - a
poselstwo nasze z Angli spóźnione” *. Bez trudu możemy w to uwierzyć, lecz warto tu zwrócić uwagę, jak wiele osób ginie nawet w czasie pokoju. Ślub Hamleta, gdyby do niego doszło, odbyłby się uroczyście, lecz to małżeństwo nie byłoby przedsięwzięciem tak doniosłym jak jego nowoczesny ekwiwalent. Nie trwałoby wiecznie, a w praktyce nie mogłoby nawet trwać długo. Jeśli małżeństwa trwały niegdyś krócej, to odznaczały się także tym, że podczas ich trwania małżonkowie byli mniej izolowani. Młodą parę po ślubie otaczali krewni i sąsiedzi. Stanowiła ona, jak to zawsze bywało, część grupy społecznej i familijnej, skrępowana jej konwenansami, lecz chroniona przed samotnością. Wieś była wówczas, tak jak czasem jest jeszcze i dziś, społecznością spokrewnionych z sobą rodzin. Małżeństwo, dalekie od pozbycia się krewnych, po prostu włączało się do ich liczby. Jeśli prowadzono wielkie gospodarstwo, były tam chmary służących, ustawiczni goście i ciągłe okazje do wesołości lub smutku. Aż do niedawna małżeństwo było jakby rozcieńczone przez te wszystkie związki. Istniała konwencja sceniczna, którą posługiwał się Szekspir i wykpił później Sheridan, że bohaterka musiała mieć powiernicę. Chodziła za nią wciąż jakaś bezmyślna istota, której wszystko trzeba było tłumaczyć. Nawet męskie postaci mogły korzystać z podobnego pomysłu, jak np. w „Krytyku”, gdzie na samym początku Sir Christopher Hatton zapytuje Sir Waltera Raleigha, dlaczego wojska królowej Elżbiety zostały postawione w stan pogotowia. Ja się domyślam - wybacz, przyjacielu, Gdy domysł zbyt pospieszny - lecz ja przecież Domyślam się, że grozi nam niebezpieczeństwo… Sir Walter: Obawy słuszne.
Sir Christopher: Lecz gdzie? Skąd? I kiedy? Chętnie się dowiem, jakie zło nam grozi. Ta kwestia daje Sir Walterowi sposobność wyjaśnienia przyjacielowi (i publiczności), że armada hiszpańska wyruszyła na morze. Pomysł sceniczny polegający na wprowadzeniu niemej towarzyszki oparty był przynajmniej na rzeczywistości. Gdy przyjaciółka Tilburiny okazuje jej współczucie, ta zaraz wchodzi w jej położenie. Tilburina: Ach, niestety, Noro, Twa świeża młodość nigdy nie cierpiała Zgryzot miłości. Bo gdyby tak było, Wiedziałabyś, że dusza zrozpaczona Nie zna pociechy. ,,Z pewnością” - pomyśli nieczuły widz, lecz Nora jednak na coś się przydała. Co więcej, pojawia się ona powtórnie, gdy tragedia osiąga punkt kulminacyjny. Wskazówka sceniczna mówi: „Wchodzi Tilburina, zupełnie obłąkana, ubrana w biały atłas; i jej powiernica, zupełnie obłąkana, ubrana w białe płótno”, lecz Nora wraz ze swym obłąkaniem powinna dosłownie stanowić tło. Ta konwencja, nawet jeśli się ją parodiuje, ukazuje jednak społeczeństwo, w którym ludzie na pewnym stanowisku nie obywali się bez towarzystwa, a nawet pośledniejszy ludek rzadko bywał osamotniony. Zawsze byli pod ręką ludzie, z którymi można było dzielić zdumienie, złość lub smutek; ludzie gotowi do płaczu lub śmiechu. Sam fakt małżeństwa nie pozbawiał dżentelmena jego służącego ani damy jej pokojówki. Ani też służący czy pokojówka nie byli pozbawieni innych służących, z którymi mogli plotkować o wadach pracodawcy. Życie takie, jakie było przed rokiem
1900, miało wiele ujemnych stron, jednak zazwyczaj nie zaliczano do nich izolacji jednostki. Wielkie dni psychoanalityków miały dopiero nadejść. Tak więc gdy obecność innych osób w pobliżu rozcieńczała w ten sposób małżeństwo, można przede wszystkim powątpiewać, czy średniowieczni małżonkowie tak wiele wymagali od siebie samych. Nie byli oni takimi indywidualnościami jak później ich potomni, a samo małżeństwo nie było sprawą osobistego wyboru. W poważnych rodzinach przedmałżeńskie negocjacje dotyczyły wyboru pomiędzy pozycją feudała a pozycją właściciela nieruchomości, pomiędzy możliwością zdobycia herbu a możliwością zdobycia gotówki. Dwoje najbardziej skłaniających się ku sobie ludzi pragnęło uniknąć małżeństwa, które mogłoby okazać się niekorzystne materialnie lub bezdzietne, lecz ich osobiste upodobania musiały być względnie proste. Nie należało oczekiwać znacznej różnicy poglądów w sprawach religi lub polityki, muzyki lub menu, a ryzyko poślubienia jakiegoś zupełnego abstynenta nie miało znaczenia. Można było przyjąć, że dziewczyna zna się na gospodarstwie, jak również, że nie zna się zupełnie na teologi ani na prawie. Pozycja mężczyzny nie opierała się na opini , lecz na faktach, jego charakter był powszechnie znany, o jego przodkach wiedziano, że byli uczciwi lub wykolejeni, wspaniałomyślni lub podli. W Indiach rodzice obydwóch stron porozumiewali się w sprawach małżeńskich swych dzieci poprzez pośrednika, przy czym panna młoda i pan młody spotykali się po raz pierwszy dopiero w dniu ślubu. Nie praktykowano tego nigdy powszechnie na Zachodzie, jakkolwiek i tutaj uważano, że małżeństwo jest czymś więcej niż sprawą osobistą. Związek małżeński mógł powstać z rozmaitych przyczyn, przy czym uczucie było najmniej istotne; obydwie strony jednak nie miały powodów do skargi, dopóki partner
posiadał odpowiednią pozycję, wiek, zdrowie i majątek. Pod pewnymi względami, na przykład w sprawach majątkowych, nasi przodkowie wymagali o wiele więcej niż my. Natomiast w sprawach czysto osobistych wymagali - rzecz jasna - o wiele mniej. Pośród małżeństw planowanych i na ogół ze względów praktycznych zdarzała się od czasu do czasu - miłość. Według dworskich tradycji Prowansji rycerz nie- omal musiał pałać beznadziejną miłością do jakiejś cudzej żony. Jednakże jeżeli pominiemy trubadurów (którzy potrafili być niesłychanie nudni), to wciąż jeszcze mamy pewną liczbę innych ludzi, którzy rzeczywiście zakochiwali się w sobie. Córka kupca, której nakazano poślubić wspólnika ojca, uciekała z przystojnym czeladnikiem. Mimo waśni pomiędzy dwiema rodzinami z Werony syn jednej z nich kochał córkę drugiej, co pociągnęło za sobą duże kłopoty dla wszystkich innych. Niewątpliwie zdarzały się wypadki tego rodzaju i oczywiście były przedmiotem ogólnej dyskusji oraz - naturalnie - dezaprobaty. Władza świecka pragnęła - rzecz jasna — odstraszyć od wszelkich postępków, które prowadziłyby do prywatnych wojen, morderczych bijatyk i pojedynków. Kościół musiał ubolewać z powodu tak namiętnych wyczynów, gdyż mogły one pomniejszyć miłość Boga. Ubóstwianie dziewczyny jest ostatecznie jakąś formą bałwochwalstwa… A więc stateczna i odpowiedzialna opinia publiczna popierała małżeństwo z góry ułożone i zdecydowanie przeciwsta- wiała się żywiołowej miłości. Jednakże w parze z tym ogólnym potępieniem szło żywe zainteresowanie każdą miłosną przygodą, przy czym oburzenie mieszało się z zazdrością. Ponieważ jakaś eskapada słusznie opisana jako szalona i niegodziwa mogła pomimo to (nietrudno sobie wyobrazić) stanowić w owych czasach raczej rozrywkę. Potępienie wyrażano naturalnie głośniej niż zazdrość, chociaż nikogo nie można było winić za to, że chciał znać wszystkie szczegóły, zanim zaryzykował wyrażenie swej opini . Najbardziej nierozważne
postępowanie mogło ostatecznie stać się tematem dobrej opowieści: po francusku romansu, opowieści z rodzaju tych, jakie można znaleźć w literaturze greckiej i rzymskiej - przedchrześcijańskiej, jeśli idzie o epokę, i straszliwie pogańskiej, jeśli idzie o moralność. Taką właśnie opowieścią była historia He- leny, Parysa i oblężenia Troi. Jakkolwiek płaczliwa w tonie - starożytni ostatecznie nie umieli robić tego lepiej - nie traciła jednak swej wartości rozrywkowej. Można by nawet powiedzieć, że miała (ostatecznie) morał, gdyż nigdy jeszcze żadna miłosna przygoda nie okazała się tak katastrofalna w skutkach dla wszystkich, których dotyczyła, a także dla tysięcy tych, którzy interesowali się nią tylko marginesowo. Wydanie „Iliady” można by niemal uważać za przykład dla młodych ludzi, jak nieroztropność zostaje ukarana. Romans przekształcił się w powieść, w drukowaną kronikę bardziej lub mniej prawdopodobnych wydarzeń, w których ogromne zainteresowanie sprawami miłości jest rzeczą co najmniej zwykłą i prawie - czy wolno tak powiedzieć? - niezmienną. Tak więc powieściopisarz przeważnie głosi ewangelię romantycznej miłości. Jeśli bohater, Earl of Norman to wers, puszcza mimo uszu wszystkie dobre rady, żeby tylko poślubić ładną córkę biednego wikarego, to jest to właśnie od- powiedni (jeśli niedokładnie taki, jak trzeba) temat romansu. Gdyby ten sam bohater w rozdziale XXII zmienił zamiar i postanowił poślubić zamiast tamtej dziewczyny dziedziczkę bogatych włości w Knightsbridge, nie byłoby w tym w ogóle nic romantycznego. Dlatego bohater lub bohaterka romansu musi umieć poświęcić wszystko, ale to wszystko, dla miłości. Ta konwencja jest starsza od samej powieści i Jane Austen, pierwsza wielka powieściopisarka angielska, umiała ją wykpić. W
„Miłości i przyjaźni”, którą napisała mając lat siedemnaście, zdemaskowała pomysł „miłości od pierwszego wejrzenia”. Zawarła w tej książce wszystkie elementy romantycznej fabuły. Dobrze urodzony bohater odrzuca wcześniej ułożone i stosowne dla niego małżeństwo, kłóci się z ojcem, przeżywa wiele przygód i naraża się na niebezpieczeństwa, z punktu się zakochuje i od razu się żeni; a wszystko to z powodu książek, które czytał. Jane Austen pierwsza wykorzystuje także inną cechę romantycznej powieści: jest nią pomoc domowa. Skromny dom wiejski w Vale of Usk, będący scenerią pierwszego rozdziału, posiadał służbę (liczną), a Edward, nieoczekiwany gość, także nie przybył bez służącego. Gdyby bohaterka musiała zmywać naczynia, romantyczny efekt całkiem by się zepsuł. Lecz żadna osiemnastowieczna szlachecka rodzina nie zubożała na tyle, żeby obywać się bez służby. Oto dlaczego najśmielsze nowatorstwo powieści i dramatu XX wieku związane jest z pisarską szkołą „kuchennego zlewu”. Z ogromnymi oporami wprowadziliśmy do powieści zlew, niszcząc romantyczną atmosferę w samym zarodku. Jeśli idzie o Jane Austen, taki rozwój powieści należał jeszcze do dalekiej przyszłości. Jej współcześni byli romantykami, a Sir Walter Scott wywierał większy wpływ niż ona. Ona jednak zrozumiała, że ludzie przejmują się książkami, które czytają. Powieść zaczęto już uważać za przewodnik życia. Od czasów Jane Austen romans stał się uznaną konwencją. Znaczenie wcześniejszych teori małżeństwa stopniowo słabło i obecnie za zasadniczy uważa się związek oparty na miłości. Romantyczne powieści jako takie straciły nieco ze swego wpływu i można przyjąć, że umarły, skoro ich główny temat został wyczerpany, lecz sam romans stał się o wiele powszechniejszy niż kiedykolwiek przedtem. W
dwudziestym wieku popularna gazeta przyniosła powieść nawet do najbiedniejszych domów, a potem gwałtownie pojawił się film, czasopismo kobiece, ilustrowana reklama, tania książka, sprzedaż ratalna, radio, big-beat i telewizja. W ten sposób wpływ romantycznej idei wzrósł ogromnie, uwidoczniono ją nawet analfabetom. Zamiast małżeństwa uświęconego przez kościół i państwo, przez konwenans i prawo, mamy teraz małżeństwo z. miłości. …miłość winna trwać przez całe życie Namiętna miłość, będąca niegdyś wyjątkiem, stała się teraz regułą; już się od niej nie odstrasza, lecz niemal do niej zmusza. Panna młoda i pan młody powinni być w sobie dziko zakochani i ludzie są raczej zdumieni, jeśli jedna ze stron przyzna prywatnie, że decyduje tu jakiś inny powód. Co więcej, uważa się, że miłość, ozłacająca swym blaskiem ceremonię ślubną, winna trwać przez całe życie. Jest to konwencja powieści, a także bajki, że państwo młodzi muszą już zawsze żyć szczęśliwie. To samo założenie przebija z ostatniej sekwencji filmu w kinie i z tego samego filmu powtórzonego w telewizji. Ów finałowy, długi pocałunek jest rozwiązaniem problemu, a nie jego postawieniem; jest końcem, a nie początkiem opowieści. Słabość owej teori jest aż nazbyt widoczna. Jeśli tak bardzo interesujemy się małżeństwem i polegamy na wątku miłosnym jako na jego trwałym składniku, aż za bardzo narażamy się na karę za nadmierny optymizm. Jeśli wyciągnęliśmy właściwe nauki z powieści i dramatu, potrafimy żywo sobie wyobrazić ekstatyczny nastrój, w jakim małżeństwo powinno się zacząć. Oświadczyny powinny nastąpić na szczycie góry o wschodzie słońca albo też na oświetlonym blaskiem księżyca pokładzie statku pod tropikalnym niebem. Miodowy miesiąc powinien być jednym pasmem sza- leństw w Las Vegas czy w Wenecji, a pierwszym ogniskiem domowym - czarujący domek
w Cotswolds lub w Vermont. Lecz trudno utrzymać romans na tym poziomie przez pięćdziesiąt lat. Oczywiście, może on się odrodzić, lecz jego nawrót następuje zwykłe w związku z inną osobą. I w tym właśnie punkcie ideał romantyczny odsłania swą słabość już na samym początku. Opierając się na teori , że miłość jest wszystkim, bohater musi z pogardą odrzucić prozaiczną sugestię, że powinien poślubić lady Dorotę lub jej współczesny odpowiednik: córkę naczelnego dyrektora. Zamiast tego musi oświadczyć, że kocha Dolores, piękną dziewczynę pochodzenia cygańskiego, której rodzice-kryminaliści mieszkają w najnędzniejszym kącie targu starzyzną. Rodzice próbują odwieść go od tej myśli. Starszy brat wskazuje na jeszcze inne ujemne strony. Dyrektor tłumaczy mu, że takie małżeństwo nie pomoże mu w karierze urzędniczej. Przewodniczący klubu przy- pomina, że zgłoszono i inne kandydatury. Krewni, koledzy i starzy przyjaciele z college’u szeroko na ten temat plotkują. Cały świat jest przeciw niemu: i to jest właśnie sytuacja, w której ujawnia się prawdziwy heroizm. „Kocham ją” - wyjaśnia bohater po prostu, i następuje małżeństwo. Po siedmiu latach bohater jest śmiertelnie znudzony Dolores i zakochuje się w Oldze. Wszystkich jego współpracowników przeraża myśl o rozwodzie, wszyscy krewni pogodzili się teraz z Dolores (która urodziła bliźnięta) i wszyscy zgadzają się co do tego, że opuszczenie przez bohatera rodziny będzie równocześnie zbrodnią i szaleństwem. „Kocham Olgę” - wyjaśnia bohater, powtarzając się, lecz w innym kontekście, i wkrótce żeni się powtórnie. Idea, według której miłość jest wszystkim, mogła usprawiedliwić pierwsze małżeństwo, lecz tak samo może usprawiedliwić rozwód; a także każdy rozwód w przyszłości. Powstaje więc pytanie, czy tak niepewny związek jest
w ogóle małżeństwem. W tym miejscu nieunikniona staje się wzmianka o Hol ywood, ponieważ bożyszcza ekranu, które uczyniły tak wiele dla ustanowienia ideału romantycznej miłości, uczyniły niemal równie wiele, by dowieść jej nietrwałości. Każda końcowa sekwencja filmu z jej technikolorowym zachodem słońca i niebiańskim chórem jest daniną złożoną czemuś, co wśród samych bóstw ekranu jest raczej teorią niż praktyką. „Cała wieczność” znaczy tutaj mniej więcej dwa lata i nie- bawem zwycięża opinia, że obyczaje Hollywoodu muszą w istocie być lekkie. Prawda jest naturalnie zupełnie inna. W gruncie rzeczy gwiazda filmowa jest poślubiona ekranowi, uzyskawszy ustaloną pozycję dzięki upartej wytrwałości w najbardziej niewdzięcznym i nudnym zawodzie znanym człowiekowi. Życie małżeńskie w zwykłym znaczeniu jest tu naturalnie wykluczone, ponieważ nie da się pogodzić z czasem poświęcanym reklamie i pracy. Trwanie w staropanień- stwie lub kawalerstwie jest również wykluczone, gdyż stwarza to niewłaściwy obraz dla publiczności. Dlatego rzeczą istotną jest zawarcie małżeństwa, jest to także wygodne jako ewentualna odpowiedź na wszelkie natręctwo z jakiejkolwiek innej strony. Lecz małżeństwo to nigdy nie znaczyło ani nawet nie miało znaczyć nic więcej niż właśnie to. I tam, gdzie pobiera się dwoje gwiazdorów filmowych, nikłe są szanse na to, żeby mogli znajdować się razem w tym samym miejscu o każdej porze. Małżeństwo tego rodzaju jest czymś, czego publiczność na ogół nie potrafi zrozumieć. Ludzie zdają sobie sprawę z tego, że romans udramatyzowany nie jest trwały. Teoria wierności, zawarta w ostatniej sekwencji filmu, znajduje od razu swoje zaprzeczenie w relacjach gazet o tym, jak rzeczywiście żyją aktorzy. Jako czynnik cementujący małżeństwo i zastępujący wszystkie poprzednie konwencje romans naprawdę okazuje się czymś bardzo
wątpliwym. Byłby on bardziej atrakcyjny, gdyby był mniej skomercjalizowany. Nowoczesna technika sprzedaży zmusza ludzi do łączenia się węzłem małżeńskim w coraz wcześniejszym wieku. Podniecenie powstałe na dancingu przy wrzaskach i jękach całego towarzystwa znajduje często swój punkt kulminacyjny w pewnego rodzaju małżeństwach z impulsu, z czego słynie Las Vegas. Jubilerzy, handlarze kwiatów i właściciele moteli razem, ryczałtowo, załatwiają te sprawy, które mogą obejmować nawet basen pływacki. Owe małżeństwa zawarte w najwcześniejszej młodości są rzeczą zwykłą, a nawet broni się ich na tej zasadzie, że ludzie niedojrzali łatwiej przystosowują się do siebie niż charaktery już ukształtowane. Z drugiej strony ich wadą - albo przynajmniej jedną z wad - jest fakt, że wczesne małżeństwo musi trwać (jeśli w ogóle trwa) przez tak długi czas. Początkowy entuzjazm, romansowy impuls trzeba podtrzymywać przez pięćdziesiąt lat. Czyż jakiekolwiek wzruszenie może trwać tak długo? Wśród ludzi na pewnym poziomie charakteru i intelektu mężczyzna uczyni lepiej, żeniąc się w wieku lat trzydziestu i biorąc sobie dziewczynę dwudziestodwuletnią. Perspektywy małżeństwa są lepsze, gdy poświęca mu się nieco mniej niż całe życie. Odnosi się to zarówno do małżeństwa, jeśli rozważa się je jako pewien okres lat, jak i do małżeństwa, które zajmuje pewną część dnia. Małżeństwo zawarte w późniejszym wieku daje ludziom czas na rozwinięcie ich zainteresowań, które będą kontynuować; mogą interesować się ornitologią albo Meksykiem, poezją albo grą w szachy. Tam, gdzie istnieją pewne specjalne pasje, para małżeńska mniej wymaga od siebie nawzajem. Choć mniej od siebie zależą, wkład każdego z partnerów jest większy. Jest to sytuacja korzystniejsza od tej, w której ludzie wymagają od siebie
tego, czego żadne z nich nigdy nie miało. Czy małżeństwo w późniejszym wieku jest naprawdę możliwe? Trzeba przyznać, że istnieją potężne siły komercjalne, które są mu przeciwne. Romantyczna literatura i muzyka wraz z dramatem i tańcem sugerują gwałtowną potrzebę wyżycia seksualnego. W tym miejscu wkracza moralność, powstrzymująca życie seksualne poza małżeństwem. Istnieje wreszcie powódź reklam handlowych, mających dowieść, że małżeństwo w młodym wieku jest finansowo możliwe, społecznie pożądane, uczuciowo atrakcyjne i z pewnością słuszne. Niektórzy sprzedawcy nieruchomości i mebli lubią klientelę młodzieżową, niedoświadczoną i wrażliwą. Z każdego programu artystycznego i z każdego parkanu rozbrzmiewa to samo wezwanie do zalegalizowania życia płciowego. Miłość jest wszystkim - co do tego twórcy reklamy są zgodni - ale miłość nielegalna nie sprzyja interesom. Nawet z punktu widzenia hotelarza lepszy jest miodowy miesiąc niż „dziki” weekend. Jednakże najlepiej rozwija się handel dzięki istnieniu małżeństw z dziećmi, dzięki wysokoprocentowym pożyczkom, udzielanym pod płaszczykiem ratalnej sprzedaży, sprzedaży nieruchomości, cotygodniowym rachunkom za zamówienia i recepty, za pieluchy i lalki. Wiemy, że istnieją czasopisma, które zaspokajają kaprysy kawalerów lub mężczyzn uważających się za kawalerów, aby móc przeczytać taki magazyn, lecz większe imperia handlowe są zainteresowane w zachowaniu moralności. Las Vegas z pewnością nie jest najbardziej purytańskim miejscem na świecie, lecz jest ono, ze statystycznego punktu widzenia, jednym z najbardziej religijnych. Związek pomiędzy moralnością i handlem nie jest teorią, lecz faktem. Gdy żongluje się romansem jako ideą, można łatwo przesadzić; a pod tym względem powinniśmy być jeszcze bardziej podejrzliwi, jeśli zdajemy sobie sprawę, że jest on towarem, z którego inni mają zamiar ciągnąć zyski. Dlatego myśląc o małżeństwie powinniśmy
zwracać uwagę na czynnik wieku, zdrowia, rodziny, . pochodzenia i przeszłości, charakteru, wychowania, wykształcenia i inteligencji. Pozostaje jednak jeszcze, na końcu, sprawa miłości. Co więcej, dowiadujemy się z literatury, że istnieje stan zakochania się różny od każdego innego stosunku wobec drugiego człowieka. To wprawdzie jest urojenie, lecz miłość na pewno jest ważna. Jednakże w praktyce problem polega na tym, żeby określić, w jakim stopniu miłość jest potrzebna i czy ona rzeczywiście istnieje. „Kocham Mike’a - powiada dziewczyna - ale czy jestem w nim zakochana?” Jeśli owa dziewczyna posiada umiarkowanie gorące serce, to w swoim czasie kochała już rodziców, młodsze siostry, wujcia Piotra i kilka koleżanek w szkole, nie mówiąc już o pudlu, dwóch kucykach, kilku kotkach i o żółwiu. Na podstawie przeczytanych powieści wnioskuje, że jej miłość do Mike’a powinna osiągnąć wyższy stopień, powinna w gruncie rzeczy funkcjonować „na pełnych obrotach”, przy dosłyszalnym zgrzycie w skrzynce biegów jej serca. Niecierpliwe nasłuchiwanie, czy nastąpi taka zmiana biegów, jest błędem. Nie ma, z konieczności, zbyt wyraźnej różnicy pomiędzy miłością, jaką odczuwa się we wtorek wieczorem, a zakochaniem się, jakie może nastąpić w środę rano. Istnieje tylko jeden rodzaj miłości, lecz zmienia się jej nasilenie, przy czym punkt kulminacyjny osiąga się, zależnie od warunków, gdy realizacja miłości staje się możliwa. Taka realizacją wynika ze spotkania się dwóch różnych uczuć. Jednym z nich jest miłość taka, jaką czuje się do pieska czy do szkolnej koleżanki, lecz nieco mocniejsza. Drugim jest pożądanie fizyczne, które można odczuć w stosunku do kogoś zupełnie obcego. Strona fizyczna zagadnienia nie przedstawia żadnego problemu, gdy obecność lub brak uczucia jest sprawą oczywistą. Lecz miłość zależy od stopnia uczucia, a istoty ludzkie nie mają zbyt
wyraźnych środków na to, żeby sprawdzić, czy punkt wrzenia został osiągnięty. Zastanawiają się: ile trzeba, żeby było dosyć? W gruncie rzeczy miłość jest bardziej wymierna, niż większość z nas zdaje sobie z tego sprawę. Można ją wymierzyć w kategoriach ludzkiej niedoskonałości. W tym celu przyjmijmy, że młody człowiek o krytycznym spojrzeniu ma skłonność do porównywania każdej poznanej dziewczyny z wyimaginowanym ideałem; przy czym jego wymarzone bóstwo określmy prozaicznie jako X. Żywi on pewne uczucie dla tuzina dziewcząt, lecz wie, że niemal każda z nich ma jakąś skazę, którą można by lub której nie można by usunąć. Adela jest ładna, lecz zbyt wysoka; Betty jest zabawna, lecz za tęga; Karola ma śliczną figurę, lecz irytujący głos; Diana jest urocza, lecz ma złą cerę; Ethel jest inteligentna, ale nie umie się ubierać; Frances jest piękna, ale leniwa; Georgina jest lubiana, lecz złośliwa; Helena atrakcyjna, lecz nieśmiała. Pełen krytycyzmu młody człowiek zastanawia się zatem intensywnie, czy którąś z nich można by jakoś przybliżyć do X? Czy Betty da się namówić na dietę? Czy Karola zgodzi się poddać kuracji głosu? Czy Diana chciałaby przez pewien czas odżywiać się sałatą, a Georgina poszłaby na kurs etyki społecznej? Odpowiedź brzmi, że żadna z nich, w żadnym wypadku, nie osiągnie poziomu X. Żeby wyrazić to bardziej precyzyjnie, nasz młody człowiek żadnej z nich nie kocha w stopniu wystarczającym. Dlaczego? Ponieważ żadnej z nich nie może kochać dostatecznie, jeśli zdaje sobie równocześnie sprawę z jej braków. Powróćmy dla celów porównawczych do wymarzonej dziewczyny X. Ma ona proste, złote włosy,
promienne, niebieskie oczy, jasną cerę i jest doskonale zbudowana. Jest inteligentna i zabawna, troskliwa i przyjacielska, wysportowana i łagodna. W ten czy inny sposób każda dziewczyna, jaką poznaje nasz młody człowiek, odpada w porównaniu z X. Wreszcie nadchodzi dzień, gdy chłopak zostaje przedstawiony Marga-ret - brunetce o kręconych włosach, szarych oczach, o śniadej cerze, raczej niskiej niż wysokiej, raczej zamyślonej niż rozmownej, raczej powściągliwej niż wesołej. Młody człowiek uważa, że Margaret jest zupełnie cudowna, i mówi o tym swej siostrze. - Ależ Margaret ma piegi, a ty tego nie znosisz! - Wiem, że je ma, i od kiedy ją poznałem, współczuję każdej dziewczynie, która nie ma piegów! I skoro raz doszedł do tego wniosku, to znaczy, że kocha Margaret w stopniu wystarczającym, żeby się z nią ożenić. Istota rzeczy polega na tym, że kocha ją taką, jaka jest, a nie taką, jaką mogłaby być albo stać się. Co więcej, ona zajęła miejsce owego wymarzonego bóstwa X. Podczas gdy odrzucał Betty za to, że nie jest szczupła, a Georginę za to, że nie jest uprzejma, czyni teraz z Margaret swój wzorzec doskonałości, według którego będzie osądzał inne dziewczyny. W porównaniu z Margaret Adela jest jeszcze wyższa, a Betty jeszcze tęższa, Karola jeszcze bardziej hałaśliwa, a Diana bardziej pryszczata, Ethel jest jeszcze większym czupiradłem, a Frances jeszcze bardziej niemrawa. Jednakże odkładając na bok wszystkie tego rodzaju porównania, żadna inna dziewczyna nie ma takiego lekko ochrypłego głosu jak Margaret, żadna nie ma jej zdolności obserwacji, żadna inna dziewczyna nie ma tak pięknych rąk. Całkowicie niepodobna do X, Margaret nie jest bóstwem w żadnym sensie. Swoje zalety objawia zupełnie nieoczekiwanie,
począwszy od spokojnego, milczącego towarzystwa do nagłego blasku słonecznego uśmiechu. Głównym atutem Margaret jest to, że jest ona sobą, Margaret, a młody człowiek kocha ją właśnie taką, jaka jest, z piegami i wszystkim. Biorąc pod uwagę jego całkowitą akceptację i element fizycznego pożądania, można powiedzieć, że młody człowiek jest zakochany. Czy Margaret czuje to samo? Któż to może wiedzieć? Przyjmijmy jednakże, że się pobiorą. W tym miejscu kończy się romantyczna powieść. W sensie o wiele bardziej realnym w tym właśnie miejscu zaczynają się prawdziwe problemy. 2. MAŁŻEŃSTWO Małżeństwo romantyczne to małżeństwo dwojga ludzi, którzy są sobie przeznaczeni od początku świata. Wszystkie przeszkody zostały usunięte, ponieważ młoda para jest idealnie dobrana i żaden z partnerów nie wyobraża sobie szczęśliwego małżeństwa z nikim innym. Małżeństwa - jak zwykło się mówić - są zawierane w niebie; każdy taki wypadek jest bez wątpienia rezultatem czegoś, co moglibyśmy słusznie nazwać konferencją na szczycie. Można sobie malowniczo wyobrazić, jak wysoko wyspecjalizowana grupa archaniołów, posiadająca kosmiczną kartotekę, decyduje o tym, że młody człowiek z Seattle znajdzie pełnię szczęścia w małżeństwie z pewną dziewczyną z Cardiff. Niebiańskie kierownictwo może zatem stworzyć taką sytuację, że każde z tych dwojga młodych zamówi bilety na tę samą wycieczkę autokarem do Jugosławii, zor- ganizowaną przez Biuro Podróży „Przedsiębiorczość”. Spotkawszy się w Trieście, zjedzą razem obiad i zatańczą z sobą w Dubrowniku, a zaręczyny ogłoszą w Gatwick. O romansach, będących tak wyraźnie wynikiem przypadkowych spotkań w Estoril czy w Port of Spain, można by istotnie myśleć jako o skutkach interwencji aniołów. Ostatecznie wygląda to na coś więcej niż na zwykły
zbieg okoliczności, że młodzi ludzie zarezerwowali w samolocie sąsiadujące z sobą miejsca! Teoria taka byłaby bardziej przekonywająca, gdyby większość romansów miała taką oprawę. W rzeczywistości jednak historia jest o wiele bardziej banalna. Chłopiec poznaje dziewczynę w szkole średniej, gdzie możliwość wyboru ogranicza się - żeby tak rzec - do piętnastu osób. Albo też dziewczyna poznaje chłopca jako swego sąsiada w podmiejskim domu czynszowym, gdzie wła- ściwie ma do wyboru tylko czterech innych, przy czym jeden z nich jest homoseksualistą. Młody człowiek spotyka młodą damę w college’u, gdzie innych młodych dam do wzięcia jest czterdzieści sześć. Stenografka poznaje młodego urzędnika w biurze, gdzie pracuje tylko dwóch kawalerów. Za pomocą dość prostego rachunku możemy obliczyć, że suma możliwości dla danej osoby wynosi (powiedzmy) pięćdziesiąt jeden lub siedemdziesiąt osiem. W ten sposób małżeństwo zaaran- żowane w niebie opiera się na ograniczonej liście osób znajdujących się na ziemi. Tak bardzo oddaleni od archaniołów, przerzucających kartki w niebiańsko rozległym gabinecie, młodzi ludzie mają w rzeczywistości tylko niewielką możliwość wyboru, zamkniętą - być może - w granicach tej samej mili kwadratowej. Przyjmując, że niektóre dziewczęta mają więcej młodych ludzi do wyboru, inne z pewnością mają ich mniej. Pobieżne studium zagadnienia ujawni nam zatem, że w większości wypadków zadanie archaniołów było względnie łatwe; najtrudniejszą jego część pozo- stawiono, w gruncie rzeczy, samej, dziewczynie. Małżeństwo zawierane w Niebie wyszło już nieco z mody. Jego nowoczesnym ekwiwalentem jest małżeństwo zawierane za pomocą Mózgu Elektronowego. Teoretycznie może się zdarzyć, że milion kawalerów i starych panien wsunie do maszyny karteczkę, szczegółowo opisującą to, co
mają do ofiarowania, i dokładnie określającą to, co próbują znaleźć. Maszyna odpowie, że M/7345162 będzie prawdopodobnie idealnym mężem dla F/9883694, a ona dla niego - idealną żoną. Robiono to już rzeczywiście, lecz nie na tak wielką skalę, żeby można stąd wysnuć zdecydowane wnioski co do powodzenia tej metody. Przy wystarczająco dużej liczbie zarejestrowanych kandydatów do małżeństwa komputer z pewnością oferuje naukowe podejście do problemu. Czy jednak udziela odpowiedzi ostatecznej - to inna sprawa. Wątpliwości muszą tu w pierwszym rzędzie dotyczyć dokładności faktów podanych maszynie. Na początkowe pytania formularza ludzie z pewnością odpowiadają właściwie, gdyż na ogół są dosyć prawdomówni, jeśli idzie o ich wzrost, wagę, rasę, wyznanie, wykształcenie i stan finansowy; lekko tylko poprawiają - być może — swój wiek. Jednakże po przekroczeniu pewnej granicy ów opis samego siebie jest prawdopodobnie zawodny. „Czy jesteś nudziarzem?” - oto pytanie o żywotnym znaczeniu, lecz ilu nudziarzy odpowie na nie: „Tak”? „Czy jesteś hojny?”, można słusznie zapytać, a iluż skąpców odpowie: „Nie”? Niewiele tylko osób przyzna, że są kłótliwe, nie lubiane, leniwe i brudne. Po prostu tak się składa (będą wyjaśniać), że wszyscy ich sąsiedzi są do nich wrogo usposobieni, koledzy są nieprzyjaźni, pracodawcy niemądrzy, a woda zbyt zimna, żeby się w niej myć. I znów: niewiele osób powie o sobie, że są snobami, uparciuchami, że są samolubni i tępi, lecz wszystkie te okre- ślenia są jednak w użyciu i muszą się przecież do kogoś odnosić. A już nikt nie zechce się przyznać do braku poczucia humoru. Skądże! Największe ponuraki pragną patrzeć na życie od jego zabawnej strony, lecz żyją, na nieszczęście, tam, gdzie nic zabawnego się nie mówi ani się nie dzieje. A zatem istnieją powody, żeby wątpić, czy mózg elektronowy będzie informował wła- ściwie.
Ludzie, którzy nie potrafią udzielić ścisłych informacji o sobie samych, nie potrafią także z wielką odpowiedzialnością określić swoich pragnień. Mówi się, że panowie wolą blondynki, ale żenią się z brunetkami; i z pewnością to prawda, że dziewczęta, które poślubiają, są mało podobne do tych, które wyobrazili sobie w marzeniach. Młody człowiek, który marzył, żeby poślubić dziewczynę rudowłosą, dwudziestotrzyletnią, wysoką na 5 stóp i 7 cali, o doskonałej figurze, zamiłowaną sportsmenkę, znającą języki, lubiącą muzykę, baptystkę, republikankę, skandynawskiego pochodzenia i wykształconą w Nowej Angli , żeni się ostatecznie z brunetką, trzydziestojednoletnią, bez biustu, wysoką na 5 stóp zero cali, zatopioną w książkach, z zamiłowaniem do astronomi i malarstwa akwarelowego, agnostyczkę i demokratkę, pochodzenia włoskiego i wychowaną w Nowym Meksyku. Można by sądzić, że nasz młody człowiek zmienił plany. Zorientował się bowiem, że przy swoim uposażeniu nie ma szans na zdobycie zgrabnej rudowłosej. Nic podobnego. Ruda się znalazła, była nawet do wzięcia, ale śmiała się w sposób zupełnie irytujący. Innymi słowy, mózg elektronowy mógłby znaleźć to, o co go pytano, lecz nie znaleźć tego, czego sobie życzono, wzbudzając w nas przy tym wątpliwości, czy starania o zdobycie takiej partnerki są w ogóle możliwe. Mężczyźni rzadko zdają sobie sprawę z tego, co ich pociąga. Mężczyzna może zakochać się w A (która go nie zechce), może doprowadzić niemal do rozwodu B (która jest już zamężna), mieć szalony romans z C, a ostatecznie ożenić się z D. Będzie zapewne myślał - patrząc wstecz - że te dziewczyny były do siebie nawzajem zupełnie niepodobne - przynajmniej fizycznie - i że dla niego najważniejsza musi być osobowość. Przy tych wszystkich milionach fiszek nietrudno było popełnić błąd Być może, dopiero jego przyjaciel zwróci na to uwagę, że cztery dziewczyny, istotnie