Hornblower i jego okręt Hotspur
Tytuł oryginału angielskiego: Hornblower and the Hotspur
Tłumaczyła z angielskiego: Henryka Stępień
Redaktor: Alina Walczak
Opracowanie graficzne: Erwin Pawlusiński, Ryszard Bartnik
Korekta: Teresa Kubica
ISBN 83-85297-16-2
Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1991
we współpracy z „Tekop” Spółka z o.o. Gliwice
Bielskie Zakłady Graficzne zam. 1718/K
Rozdział I
— Powtarzaj za mną — powiedział pastor. — „Ja, Horatio, biorę sobie ciebie, Marię Ellen…”
Przez głowę Hornblowera przemknęła myśl, że są to ostatnie sekundy, w których może się jeszcze cofnąć przed tym nie
przemyślanym krokiem. Maria nie była odpowiednią kobietą na żonę dla niego, gdyby nawet on sam nadawał się w ogóle do
małżeństwa. Przy szczypcie rozsądku przerwałby tę ceremonię choćby w ostatnim momencie, oznajmiając o zmianie decyzji
i uciekając, jako człowiek wolny, od ołtarza, pastora i Marii.
„Na dobre i na złe…” — powtarzał dalej za pastorem jak automat. A przy nim stała Maria, w bieli, w której tak jej było nie do
twarzy, rozpływając się wprost ze szczęścia. Kochała go bezbrzeżnie, jego, który był tak nieodpowiednim przedmiotem jej uczuć.
Nie mógł, po prostu nie mógł zadać jej tak okrutnego ciosu. Czuł, jak drży u jego boku. Nie był w stanie zmusić się do zachwiania
jej ufności, tak jak nie potrafiłby odmówić przyjęcia dowództwa na „Hotspurze”.
„I ślubuję ci wierność” — powtórzył Hornblower. A więc stało się, pomyślał. To były ostatnie, decydujące słowa, które
uprawomocniły obrzęd. Złożył przysięgę i nie było już dla niego odwrotu. Pewną pociechą była mu myśl, że faktycznie związał się
z Marią już przed tygodniem, gdy rzuciła mu się w ramiona, wyznając we łzach swoją miłość, a on był człowiekiem o zbyt miękkim
sercu, aby to wyznanie zbyć żartem; i może też za dobrym? przesadnie uczciwym? — żeby ją wykorzystać i porzucić. Od momentu
gdy wysłuchał jej słów, gdy delikatnie odwzajemnił jej pocałunki, wszystko, co nastąpiło później, stało się nieuniknione: ta suknia
ślubna, ta ceremonia w kościele Św. Tomasza z Becketta i niejasne przeczucie przesytu jej miłością.
Bush podał obrączkę; Hornblower wsunął ją na palec Marii, wypowiadając końcowe słowa przysięgi.
— Ogłaszam, że jesteście mężem i żoną — zakończył pastor i pobłogosławił ich, po czym nastąpiła chwila kłopotliwego
milczenia, przerwana przez Marię, która z westchnieniem „Och, Horry” wsunęła mu dłoń pod ramię.
Hornblower zmusił się do uśmiechu, nie dając po sobie poznać, że jeszcze bardziej nie lubi zdrobnienia „Horry” niż swego
pełnego imienia.
— Najszczęśliwszy dzień w moim życiu — przemówił. Skoro trzeba coś zrobić, czemuż nie zrobić tego sumiennie, więc dodał
tym samym tonem: — W moim dotychczasowym życiu.
I było mu przykro, gdy widział uśmiech nieopisanego szczęścia, jakim Maria zareagowała na te szarmanckie słowa. Zarzuciła
mu na szyję obie ręce; uświadomił sobie, że czeka na pocałunek, teraz i tutaj, przed ołtarzem. Uznał to za rzecz wysoce niewłaściwą,
w tym poświęconym miejscu — w swojej ignorancji bał się urazić pobożnisiów — lecz i tym razem nie było odwrotu, więc schylił
się i ucałował jej miękkie wargi.
— Musicie się podpisać w rejestrze — przypomniał pastor i ruszył przodem w stronę zakrystii.
Gdy dokonali tej formalności, pani Mason oświadczyła dobitnie:
— Teraz mogę ucałować mego zięcia — i objąwszy go uściskiem mocnych ramion, głośno cmoknęła w policzek. Pomyślał, że
chyba wszyscy mężczyźni muszą czuć awersję do swoich teściowych.
Ale już zjawił się Bush, wybawiając go z opresji. Wyciągnął dłoń i z niezwyczajnym u niego uśmiechem składał gratulacje
i najlepsze życzenia.
— Bardzo dziękuję — rzekł Hornblower i dodał: — Dziękuję również za okazaną nam pomoc.
Bush w zakłopotaniu wykonywał gesty, jakby się opędzał od much. Był równie przydatny na tym ślubie, jak podczas
przygotowań „Hotspura” do wyjścia w morze.
— Zobaczymy się na przyjęciu, sir — powiedział i wyszedł z zakrystii. Nastąpiła teraz chwila kłopotliwego milczenia.
— Liczyłam, że pan Bush poda mi ramię, gdy będziemy wychodzić z kościoła — powiedziała pani Mason ostrym tonem.
Nie pasowało to do Busha, tak opuścić kogoś w krytycznej chwili; było sprzeczne z jego zachowaniem w czasie kilku ostatnich
zwariowanych dni.
— Pani Mason, możemy wyjść razem — wtrąciła żona pastora. — Pani Clive może iść za nami.
— To bardzo miło z pani strony, pani Clive — odparła pani Mason tonem, który bynajmniej nie świadczył, że tak naprawdę
myśli. — A zatem szczęśliwa para może ruszać. Mario, weź kapitana pod rękę.
Pani Mason rzeczowo komenderowała małą procesją. Hornblower poczuł, jak Maria wsunęła mu dłoń pod ramię i nieśmiało
przytuliła się do jego boku. Byłoby okrucieństwem zignorować ten gest, więc przycisnął jej rękę łokciem do żebra, otrzymując
w podzięce jeszcze jeden uśmiech. Pchnięty lekko z tyłu przez panią Mason, ruszył z powrotem do kościoła, gdzie powitał go
grzmot organów. Muzyka ta kosztowała panią Mason pół korony dla organisty i szylinga dla kalikanta; można było wydać te
pieniądze na lepszy cel. Hornblower myślał o tej sprawie przez parę sekund, jak zwykle dziwiąc się, że ktoś może znajdować
przyjemność w przykrym hałasie nazywanym muzyką. Gdy wrócił myślami do rzeczywistości, byli już z Marią w połowie nawy.
— Wszyscy marynarze poszli — zauważyła Maria łamiącym się głosem. — Nikt prawie nie został w kościele.
I rzeczywiście, dwie czy trzy osoby siedzące w ławkach wyraźnie znalazły się tu przez przypadek. Nieliczni zaproszeni goście
towarzyszyli im w zakrystii przy składaniu podpisów, a pięćdziesięciu marynarzy przywiedzionych przez Busha z „Hotspura” —
wszyscy ci, co do których można było mieć pewność, że nie zdezerterują — już znikło. Hornblower poczuł się lekko rozczarowany
faktem, że i w tym wypadku Bush nie dorósł do sytuacji.
— Czy to ważne? — rzekł, szukając spiesznie słów mogących pocieszyć Marię. — Po cóż jakiś cień ma padać na dzień naszego
ślubu?
Z dziwnym uczuciem przykrości obserwował natychmiastową reakcję Marii, która od razu ruszyła pewniejszym krokiem przez
opustoszały kościół. Zbliżali się do drzwi przedsionka tonącego w ostrym blasku słońca, a on myślał, co by tu jeszcze mógł
powiedzieć czuły, świeżo poślubiony małżonek.
— Szczęśliwa ta panna młoda, nad którą świeci słońce.
Gdy wyszli z półmroku w pełne światło, stanęli zaskoczeni. Bush nie zawiódł jednak; okazało się, że znalazł się na wysokości
zadania. Hornblower usłyszał krótki rozkaz i nierówny szczęk stali. To pięćdziesięciu marynarzy ustawionych w podwójny szereg
od podwoi kościoła, skrzyżowawszy obnażone kordy, utworzyło łuk nad głowami przechodzącej pary.
— Och, jak cudownie! — zawołała Maria z dziecinną radością; w dodatku zwarty szyk marynarzy u drzwi kościelnych zwabił
tłumek gapiów, którzy wyciągali szyje, żeby zobaczyć kapitana i jego świeżo poślubioną żonę. Hornblower obrzucił kolejno oba
szeregi fachowym spojrzeniem. Wszyscy marynarze byli odziani w nowe bluzy w niebiesko-białą kratę, które wyfasował dla załogi
„Hotspura”; białe spodnie drelichowe, przeważnie bardzo znoszone, były porządnie uprane i dostatecznie długie i luźne, aby ukryć
braki w obuwiu. Prezentowali się doskonale.
Za szpalerem kordów czekała nie zaprzężona kareta pocztowa, a przy niej Bush. Hornblower powiódł Marię w tamtą stronę;
Bush szarmancko pomógł jej wejść na przednie siedzenie, a obok usadowił się Hornblower,
— Sir, proszę zwolnić hamulec. Tą rączką, sir.
Gdy Hornblower spełniał jego prośbę, Bush odwrócił się i wydał rozkaz przytłumionym rykiem. Marynarze przyśpieszyli kroku,
aby naprężyć liny, a potem ruszyli truchtem. Kareta zaturkotała po kocich łbach, zebrani pożegnali odjeżdżających okrzykami
i machaniem kapeluszy.
— Horry… kochany… nigdy nie myślałam, że mogę być tak szczęśliwa — westchnęła Maria.
Podnieceni, jak zawsze, zejściem na ląd marynarze w zaprzęgu z lin skręcili w High Street i w zdwojonym tempie ruszyli
w kierunku zajazdu George'a. Gdy na zakręcie Marię rzuciło na Hornblowera, przywarła do niego w zachwyconym przestrachu.
Teraz, jadąc z góry, kareta mogła wpaść na ciągnących ją marynarzy. Hornblower szybko sięgnął do hamulca, uwalniając się
spiesznie z objęć Marii, a potem zaczął się zastanawiać, co dalej. Przy takiej okazji powinien ich przywitać właściciel oberży z żoną,
pachołkami, służbą hotelową, stajennym, bufetowym i pokojówkami, ale przed domem nie było nikogo. Hornblower bez pomocy
zeskoczył z karety i pomógł Marii wysiąść. — Dziękuję wam, chłopcy — zawołał za odchodzącymi marynarzami, a oni
w odpowiedzi zasalutowali i wykrzyknęli coś nierówno.
Zza rogu ulicy nadbiegał Bush; Hornblower mógł więc zostawić wszystko na jego głowie, a sam powiódł zwyczajnie Marię do
gospody.
Pojawił się wreszcie gospodarz, biegnąc z serwetką przewieszoną przez ramię, a za nim gospodyni.
— Witamy, sir, witamy, madam. Tędy proszę, sir, madam. — Otworzył drzwi wiodące do kawiarni, ukazująć stół ze śniadaniem
weselnym na śnieżnym obrusie. — Zaledwie pięć minut temu, sir, przybył admirał, musi więc nam pan wybaczyć, sir.
— Jaki admirał?
— Jego ekscelencja admirał Sir William Cornwallis, sir, dowódca Floty Kanału1
. Jego woźnica mówi, że na pewno będzie
wojna, sir.
Hornblower był przekonany o tym samym od czasu, gdy dziewięć dni temu przeczytał pismo króla do parlamentu i był
świadkiem branki do floty; kiedy to powiadomiony został o mianowaniu go dowódcą „Hotspura” i (jak sobie przypomniał) zaręczył
się z Marią. Pozbawione skrupułów zachowanie się Bonapartego na Kontynencie oznaczało…
— Szklaneczkę wina, madam? sir?
Po tych słowach gospodarza Hornblower poczuł na sobie pytające spojrzenie Marii. Nie ośmieliłaby się odpowiedzieć, nie
upewniwszy się, co na ten temat myśli jej świeżo poślubiony mąż.
— Poczekamy na resztę towarzystwa — odparł Hornblower. — Ach…
Ciężkie kroki na progu obwieściły przybycie Busha.
— Będą tu wszyscy za dwie minuty — oznajmił.
— Panie Bush, bardzo to uprzejmie z pańskiej strony, że załatwił pan ten powóz i sprowadził marynarzy — mówiąc to
Hornblower jednocześnie myślał, co by jeszcze mógł rzec miły i uważający małżonek. Wsunął dłoń pod ramię Marii i dodał: — Pani
Hornblower mówi, że zrobił jej pan ogromną przyjemność.
Jak się spodziewał, Maria zachichotała radośnie, zachwycona tym niespodziewanym użyciem jej nowego nazwiska.
— Moje gratulacje, pani Hornblower — przemówił Bush uroczyście, a potem rzekł do Hornblowera: — Sir, jeśli pan pozwoli,
wrócę na okręt.
— Teraz, panie Bush? — zdziwiła się Maria.
— Obawiam się, że to konieczne, proszę pani — odparł Bush i zaraz zwrócił się do Hornblowera: — Zabiorę ze sobą
marynarzy. Może trafimy akurat na odpływające barki z zapasami.
— Ma pan chyba słuszność, panie Bush — zgodził się Hornblower. — Ale proszę informować mnie o wszystkim.
— Tak jest, sir — odpowiedział Bush i już go nie było.
— Zaczynali schodzić się goście. Gdy pani Mason rozsadziła ich, znikły wszelkie obawy o to, by przyjęcie się nie udało,
i śniadanie potoczyło się swoim torem. Strzeliły korki, wzniesiono pierwsze toasty. Trzeba było pokroić tort i pani Mason uparła się,
żeby Maria ukroiła pierwszy kawałek szpadą Hornblowera; była przekonana, że tak właśnie czynią świeżo poślubione żony
marynarzy z wyższych sfer Londynu. Hornblower wahał się; dziesięć lat przeżył w absolutnym przekonaniu, że nigdy nie należy
wydobywać szpady pod dachem lub pod pokładem. Lecz na nic się nie zdał jego nieśmiały protest, i Maria, trzymając szpadę obu
dłońmi przecięła tort wśród ogólnego aplauzu. Hornblower sięgnął niecierpliwie po broń i spiesznie wytarł jej ostrze z lukru,
zastanawiając się przy tym, co pomyśleliby goście, gdyby wiedzieli, że kiedyś ścierał z niego ludzką krew. W trakcie wycierania
szpady usłyszał ochrypły szept oberżysty.
— Przepraszam, sir, przepraszam.
— O co chodzi?
— Admirał przesyła pozdrowienia, sir, i chciałby zobaczyć się z panem, jak tylko pan będzie mógł.
1
Chodzi o kanał La Manche.
Hornblower stał ze szpadą w dłoni, patrząc na oberżystę nie rozumiejącym spojrzeniem.
— Admirał, sir. Jest na pierwszym piętrze, w pokoju frontowym, co się u nas nazywa „pokojem admiralskim”.
— Pan mówi o Sir Williamie?
— Tak, sir.
— Bardzo dobrze. Proszę przekazać admirałowi wyrazy szacunku i… Albo nie, pójdę zaraz do niego. Dziękuję.
— Dziękuję, sir. I jeszcze raz przepraszam.
Hornblower wsunął szpadę do pochwy i obrzucił zebranych spojrzeniem. Wszyscy patrzyli w tej chwili na pokojówkę
roznoszącą kawałki tortu weselnego. Poprawił szpadę u boku, wygładził halsztuk i niepostrzeżenie opuścił pokój, wziąwszy po
drodze kapelusz.
Na jego pukanie do drzwi we frontowej części pierwszego piętra głęboki głos, który dobrze pamiętał, odpowiedział „Wejść”.
Pokój był tak duży, że łoże z czterema kolumnami w drugim jego końcu zupełnie nie rzucało się w oczy, podobnie jak sekretarzyk
ustawiony pod oknem. Cornwallis stał pośrodku pokoju, zajęty dyktowaniem.
— Ach, to Hornblower. Dzień dobry.
— Dzień dobry, sir.
— Ostatnim razem widzieliśmy się z okazji tej niefortunnej sprawy buntownika irlandzkiego. Pamiętam, że musieliśmy go
powiesić.
Cornwallis, „Błękitny Billy”, nie zmienił się zbytnio w ciągu czterech lat. Był wciąż tęgim mężczyzną o spokojnym sposobie
bycia, gotowym stawić czoło każdej krytycznej sytuacji.
— Proszę siadać. Szklaneczkę wina?
— Nie, sir. Dziękuję.
— Spodziewałem się tego, wiedząc o uroczystości, z której pan tu przyszedł. Przepraszam za przerwanie uczty weselnej, ale
niech pan wini za to Bonia, nie mnie.
— Oczywiście, sir. — Hornblower czuł, że należałoby w tej chwili powiedzieć coś więcej, ale nie potrafił nic wymyślić.
— Zatrzymam pana możliwie jak najkrócej. Słyszał pan, że powierzono mi dowództwo Floty Kanału?
— Tak, sir.
— I wie pan, że „Hotspur” jest pod moją komendą?
— Nie wiedziałem, sir, ale spodziewałem się tego.
— Przywiozłem ze sobą list od Admiralicji w tej sprawie. Będzie czekał na pana na pokładzie.
— Tak, sir.
— Czy „Hotspur” jest gotowy do wyjścia w morze?
— Nie, sir. — Powiedział czystą prawdę. Wymówki nie zdałyby się na nic.
— Ile czasu pan potrzebuje?
— Dwa dni, sir. Dłużej, jeżeli nie zdążą z dostawą zapasów artyleryjskich.
Cornwallis popatrzył na niego bardzo ostro, lecz Hornblower wytrzymał to spojrzenie. Nie miał sobie nic do zarzucenia;
dziewięć dni temu „Hotspur” był jeszcze okrętem rezerwowym.
— Okręt był w doku, czy ma oczyszczone dno?
— Tak, sir.
— Jest obsadzony załogą?
— Tak, sir. Dobrą załogą — śmietanka spośród tych z branki.
— Olinowanie założone?
— Tak, sir.
— Reje umocowane?
— Tak, sir.
— Oficerowie wyznaczeni?
— Tak, sir. Porucznik i czterech młodszych oficerów.
— Będzie pan potrzebował zapasów i wody na trzy miesiące.
— Mam miejsce na żywność na sto jedenaście dni przy pełnych racjach, sir. Bednarze dostarczą w południe baryłki na wodę. Do
zmroku wszystko będzie załadowane, sir.
— Czy pan go przeholował?
— Tak, sir. Stoi teraz na kotwicy w Spithead.
— Dobrze się pan sprawił — stwierdził Cornwallis.
Hornblower usiłował nie dać po sobie poznać ulgi po tych słowach, które w ustach Cornwallisa były więcej niż aprobatą — były
szczerą pochwałą.
— Dziękuję, sir.
— Czego więc pan teraz potrzebuje?
— Zapasów bosmańskich, sir. Lin, płótna, zapasowych drzewc.
— Niełatwo będzie w tej chwili nakłonić stocznię do rozstania się z tymi materiałami. Pomówię z nimi. Wspomniał pan także
o zaopatrzeniu artylerii?
— Tak, sir. Artylerzyści czekają na pociski do dziewięciofuntówek. Na razie nie można ich Tu wcale dostać.
Dziesięć minut temu Hornblower zastanawiał się, co powiedzieć, żeby sprawić przyjemność Marii. Teraz dobierał słów, chcąc
złożyć rzetelny raport Cornwallisowi.
— Tym też się zajmę — oświadczył admirał. — Może pan liczyć na wyjście w morze pojutrze, jeśli będzie sprzyjał wiatr.
— Tak, sir.
— A teraz, jeśli chodzi o rozkazy dla pana. Na piśmie otrzyma je pan w ciągu dnia, ale już w tej chwili przekażę je panu ustnie,
żeby wysłuchać ewentualnych pytań. Zbliża się wojna. Jeszcze nie została wypowiedziana, ale Bonio może nas zaskoczyć.
— Tak, sir.
— Mam zamiar rozpocząć blokadę Brestu, gdy tylko wyprowadzę flotę w morze. A pan ma iść przed nami.
— Tak, sir.
— Ma pan nie czynić nic, co by mogło przyspieszyć wojnę. Nie wolno panu dać Boniowi okazji do wymówki.
— Tak, sir.
— Po wypowiedzeniu wojny może pan oczywiście podjąć odpowiednie kroki. Na razie zadaniem pana jest wyłącznie
obserwacja. Proszę mieć oko na Brest. Niech pan się stara prowadzić jak najdokładniejszą obserwację z możliwie najmniejszej
odległości, bez prowokowania ognia. Proszę liczyć okręty wojenne — liczbę i klasę jednostek z założonymi rejami, okręty
rezerwowe, statki na redach i te gotujące się do wyjścia w morze.
— Tak, sir.
— Bonio posłał w zeszłym roku najlepsze swoje jednostki do Indii Zachodnich. Będzie miał chyba więcej kłopotów od nas ze
znalezieniem załóg dla swojej floty. Chcę mieć raport od pana, gdy tylko przybędę na pozycję. Jakie „Hotspur” ma zanurzenie?
— Trzynaście stóp na rufie pod pełnym obciążeniem, sir.
— A zatem będzie pan mógł bez trudu korzystać z Goulet. Nie muszę przestrzegać pana, żebyście się nie władowali na mieliznę.
— Nie, sir.
— Proszę jednak pamiętać, że trudno będzie panu wykonywać swe zadanie bez wystawiania okrętu na ryzyko. Niech pan
dokonuje właściwego wyboru między bufonadą i nierozważnym ryzykanctwem a odwagą i chłodną oceną szans. A ja przyjdę
z pomocą, ilekroć znajdzie się pan w opałach.
Cornwallis utkwił spojrzenie swych dużych niebieskich oczu w brązowych oczach Hornblowera, którego równie głęboko
interesowały słowa admirała, jak i to, co nie zostało wypowiedziane. Przyrzekając wsparcie, Cornwallis powstrzymał się od
pogróżek, które powinny być naturalnym następstwem jego słów. Nie był to ani zwrot retoryczny, ani łatwy chwyt dowódcy — taki
był właśnie Cornwallis. Wolał dowodzić, niż poganiać; bardzo interesujące.
Hornblower uświadomił sobie nagle, że rozmyślając nad tym od paru chwil gapi się bezmyślnie na swego głównodowodzącego.
Nie było to zbyt taktowne z jego strony.
— Rozumiem, sir — przemówił i Cornwallis podniósł się z krzesła.
— Spotkamy się znowu na morzu. Niech pan nie uczyni nic, co mogłoby sprowokować wojnę przed jej wypowiedzeniem —
dodał z uśmiechem, który zdradzał człowieka czynu. Hornblower już go rozszyfrował. Cornwallis to ktoś, kogo cieszy i pobudza
perspektywa działania; kto nigdy nie będzie szukał powodów czy wymówek do odwlekania decyzji.
Admirał cofnął nagle wyciągniętą dłoń.
— U licha! — zawołał. — Zupełnie zapomniałem. Dziś przecież pańskie wesele.
— Tak, sir.
— Wziął pan ślub dziś rano?
— Godzinę temu, sir.
— A ja wyciągnąłem pana z przyjęcia weselnego.
— Tak, sir. — Dodanie jakiegoś frazesu w rodzaju „Dla Króla i Ojczyzny” czy „Obowiązek przede wszystkim” byłoby tanim
chwytem retorycznym.
— Pańska małżonka nie będzie zachwycona.
A jeszcze bardziej teściowa, pomyślał Hornblower. Ale byłoby nietaktem mówić o tym. Zadowolił się więc słowami:
— Postaram się to jakoś wytłumaczyć, sir.
— To ja powinienem to uczynić — rzekł Cornwallis. — Może mógłbym przyłączyć się do gości weselnych i wypić zdrowie
panny młodej?
— Byłoby to bardzo uprzejmie z pańskiej strony, sir — odparł Hornblower. Jeśli cokolwiek mogłoby sprawić, by pani Mason
darowała mu niestosowne jej zdaniem zachowanie, to właśnie obecność admirała, ekscelencji Sir Williama Cornwallisa, przy stole
weselnym. — Idę więc, jeśli jest pan pewien, że nie będę źle widziany. Hachett, poszukaj mojej szpady. Gdzie kapelusz?
Tak więc w momencie, gdy Hornblower pojawił się znowu w drzwiach sali, gorzkie wymówki, którymi już go chciała
poczęstować pani Mason, zamarły na jej wargach na widok znakomitego gościa. Zauważyła lśniące epolety, czerwoną wstęgę
z gwiazdą, którą taktowny Cornwallis założył, aby uhonorować okazję. Hornblower dokonał prezentacji.
— Długiego życia i wiele szczęścia — przemówił Cornwallis, pochylając się nad dłonią Marii — żonie jednego z najbardziej
obiecujących oficerów w służbie króla.
W obliczu takiej znakomitości Maria, zmieszana, zdobyła się tylko na dyg.
— Niezmiernie mi miło poznać pana, Sir Williamie — powiedziała pani Mason.
A pozostali goście — pastor z żoną i parę osób z sąsiedztwa pani Mason — byli wniebowzięci z powodu przebywania w jednym
pomieszczeniu z synem lorda, kawalerem Orderu Łaźni, i głównodowodzącym w jednej osobie, a co dopiero, gdy zwracał się do
nich osobiście.
— Szklaneczkę wina, sir? — zapytał Hornblower.
— Z przyjemnością.
Cornwallis wziął szklanicę do ręki i potoczył wokoło wzrokiem. Było rzeczą znamienną, że zwrócił się właśnie do pani Mason.
— Czy wypito już zdrowie młodej pary?
— Nie, sir — odparła pani Mason, nie posiadając się ze szczęścia.
— A zatem może ja to uczynię? Panie, panowie. Proszę, wstańcie wszyscy i wypijcie ze mną z tej radosnej okazji. Niech
nowożeńcy nigdy nie zaznają smutku. Niech zawsze towarzyszy im zdrowie i pomyślność. Niech małżonka zawsze znajduje
pociechę w myśli, że mąż jej spełnia swój obowiązek wobec króla i ojczyzny, a mąż, pełniąc go, niech zawsze czuje oparcie
w lojalności swej żony. Miejmy nadzieję, że wkrótce pojawi się na świecie sznur młodzieńców w mundurach żołnierzy królewskich,
jak ich ojciec, i cały rząd młodych dam, które staną się matkami przyszłych młodzieńców. Wznoszę zdrowie młodej pary!
Wypito toast wśród oklasków; oczy wszystkich zwróciły się na oblaną rumieńcem Marię, a potem przeniosły na Hornblowera,
który podniósł się z miejsca. Zanim Cornwallis doszedł do punktu kulminacyjnego swego przemówienia, Hornblower pomyślał, że
admirał wypowiada słowa użyte już przedtem przez niego dziesiątki razy na weselach innych oficerów. Podniecony okazją,
Hornblower poszukał wzroku Cornwallisa i wyszczerzył zęby. Odpłaci mu tą samą monetą; jego odpowiedź będzie zupełnie
podobna do dziesiątków odpowiedzi wysłuchanych przez Cornwallisa.
— Sir Williamie, panie i panowie, mogę tylko złożyć podziękowanie w imieniu — zaczął, biorąc Marię za rękę — mojej żony
i swoim.
Gdy śmiech ucichł — Hornblower wiedział dobrze, że wywołała go ta wzmianka o Marii jako jego żonie, chociaż sam nie
widział w tym nic śmiesznego — Cornwallis spojrzał na zegarek, więc Hornblower spiesznie podziękował mu za przybycie i ruszył
odprowadzić go do drzwi. Za progiem Cornwallis odwrócił się i klepnął go wielką dłonią w piersi.
— Dodam jedno zdanie do moich rozkazów dla pana — rzekł; Hornblower czuł, że przyjaznemu uśmiechowi admirała
towarzyszy badawcze spojrzenie.
— Tak, sir?
— Dodam zezwolenie na piśmie na spanie poza okrętem tej nocy i następnej.
Hornblower otworzył usta do odpowiedzi, lecz nie rzekł nic; po raz pierwszy w życiu zabrakło mu konceptu. Był tak
zaskoczony, że nie zdołał znaleźć odpowiednich słów.
— P o m y ś l a ł e m, że mógłby pan zapomnieć — ciągnął Cornwallis z uśmiechem — że „Hotspur” jest teraz częścią Floty
Kanału, a jego dowódcy prawo zabrania bez zezwolenia głównodowodzącego spać gdzie indziej niż na pokładzie. No więc ma je
pan.
— Dziękuję, sir — wydusił wreszcie z siebie Hornblower.
— Może nie będzie pan mógł potem spać na lądzie przez parę lat. Albo i dłużej, jeśli Bonio będzie się bił do końca.
— Jestem przekonany, że będzie, sir.
— Wobec tego spotkamy się znów pod Ushant2
za trzy tygodnie. Do widzenia raz jeszcze.
Gdy Cornwallis odszedł, Hornblower przez jakiś czas stał głęboko zamyślony przy uchylonych drzwiach sali weselnej,
przestępując z nogi na nogę; nie mógł przecież zacząć swoim zwyczajem chodzić tam i z powrotem. Zbliżała się wojna. On sam był
o tym przekonany od dawna; Bonaparte nie zrezygnuje nigdy z zajętych już pozycji. Dotychczas jednak Hornblower sądził
lekkomyślnie, że zostanie wysłany w morze dopiero z chwilą wypowiedzenia wojny, za jakieś dwa-trzy tygodnie, po ostatecznym
zerwaniu rokowań. Był wściekły na siebie, że tak bardzo się pomylił. To, że miał dobrą załogę — pierwsze żniwo branki — że jego
okręt można było szybko przygotować do wyjścia w morze, że jako mała jednostka nic nie znaczył w bilansie sił, a także i to, że
przy swym małym zanurzeniu doskonale nadawał się do wyznaczonej mu przez Cornwallisa misji, powinno było mu nasunąć myśl,
że właśnie „Hotspur” zostanie najwcześniej wysłany w drogę. A on tego nie przewidział, chociaż powinien.
To była pierwsza sprawa, pierwsza pigułka do przełknięcia. Teraz należało się zastanowić, czemu jego ocena była tak fałszywa.
Odpowiedź przyszła od razu, lecz wzdrygał się przed uświadomieniem jej sobie — za co czuł do siebie jeszcze większą pogardę.
Ale fakt był faktem. Dopuścił, że jego zdolność chłodnej oceny osłabła z powodu Marii. Nie chciał jej urazić i w rezultacie odsuwał
od siebie myśl o przyszłości. Uczynił lekkomyślny krok w bezpodstawnej nadziei, że dobry los uchroni go od zadania jej tego ciosu.
W tym momencie zżymnął się nagle. Dobry los? Nonsens. Jest dowódcą swojego okrętu i wysyłają go na przedpole bitwy.
Nadarza mu się wspaniała okazja do wyróżnienia się. To jest dla niego dobry los — a okrutnym pechem byłoby, gdyby musiał
pozostać w porcie. Hornblower poczuł dobrze sobie znane uczucie podniecenia na myśl o walce, o rzucaniu na szale ryzyka swojej
reputacji — i życia — przy pełnieniu swej powinności, przy zdobywaniu sławy i (co było naprawdę istotne) przy usprawiedliwianiu
siebie we własnych oczach. Teraz znów myślał trzeźwo; widział rzeczy we właściwych proporcjach. Przede wszystkim jest oficerem
marynarki wojennej, a dopiero potem mężem — i to daleko potem. Ale… ale… przez to sytuacja nie stawała się bynajmniej
łatwiejsza. Będzie musiał wyrwać się jakoś z ramion Marii.
Nie może też stać tak tu dłużej. Mimo wzburzenia umysłu musi wracać. Obrócił się i wszedł do pokoju, zamykając za sobą
drzwi.
— Wzmianka, że głównodowodzący wzniósł toast za zdrowie młodej pary będzie doskonale wyglądała w „Na- val Chronicie”
— zauważyła pani Mason. — Dalej, Horatio, niektórzy z gości nie mają nic na talerzach.
Hornblower jeszcze pełnił, jak umiał, obowiązki dobrego gospodarza, gdy w drugim końcu pokoju zobaczył znowu zaaferowane
oblicze oberżysty; musiał spojrzeć powtórnie, aby się zorientować, co było przyczyną jego wejścia. Wiódł on Hewitta, nowego
sternika łodzi Hornblowera. Nie zauważył go od razu z powodu jego małego wzrostu. Braki we wzroście kompensował sobie Hewitt
tuszą; nosił wspaniałe kruczoczarne bokobrody wedle najnowszej mody panującej na dolnym pokładzie. Przeszedł przez pokój
kołyszącym się krokiem, ze słomianym kapeluszem w ręku, i zasalutowawszy podał Hornblowerowi pismo zaadresowane przez
Busha poprawnie, chociaż nieco staroświecko: Horatio Hornblower Esq,3
Kapitan i Dowódca. Zebrani zamilkli — niezbyt grzecznie,
pomyślał Hornblower — gdy odczytywał te kilka wierszy.
„Hotspur”
Slup JKM
2 kwietnia 1803
Sir,
Powiadomiono mnie ze stoczni, że pierwsza z barek jest gotowa do podejścia pod burtę. Nie zezwolono jeszcze na nadgodziny dla
robotników stoczniowych, więc przerwą oni pracę o zmroku. Z szacunkiem przedkładam, że mogę nadzorować załadunek zapasów,
jeśli uzna Pan swój powrót na okręt za niedogodny.
Pański posłuszny sługa
W. Bush
— Czy łódź jest w Hard? — zapytał Hornblower.
— Tak, sir.
— Bardzo dobrze. Będę tam za pięć minut.
— Tak jest, sir.
— Och, Horry — westchnęła Maria z lekką wymówką w głosie. Nie, to było rozczarowanie, a nie wymówka.
2
Angielska wersja francuskiej wyspy Ouessant.
3
Esq. — Esquire — tytuł grzecznościowy.
— Moja droga — zaczął Hornblower. Przyszło mu do głowy, że mógłby teraz zacytować „Kochana, nie mógłbym cię miłować
tak bardzo”, lecz od razu uznał to za rzecz zupełnie niestosowną w takim momencie i przy takiej żonie.
— Znowu jedziesz na statek — westchnęła Maria.
— Tak.
Nie mógł tam nie być, gdy czekały sprawy do załatwienia. Dzisiaj, poganiając ludzi, mogą mieć przynajmniej połowę zapasów
przeładowanych na okręt. Jutro mogliby skończyć i jeśli dział zaopatrzenia zareaguje na interwencję admirała, może dostaną także
proch i kule. A wówczas pojutrze o świcie mogliby wyjść w morze.
— Wrócę wieczorem — pocieszał ją, zmuszając się do uśmiechu. Starał się udawać, że mu na tym zależy, zapomnieć, że stoi
u progu przygody, że otwiera się wielka szansa na wyróżnienie się. — Nic nie utrzyma mnie z dala od ciebie, kochana — dodał.
Położył dłonie na jej ramionach i ucałował z głośnym cmoknięciem przy aplauzie zebranych. Rozładowawszy atmosferę tym
komediowym nieco chwytem, wyszedł przy akompaniamencie śmiechu gości. Gdy śpieszył do Hard, dwie sprawy splatały się
w jego myślach, jak węże na lekarskim kaduceuszu — czuła miłość, jaką Maria pragnęła go otoczyć, i fakt, że pojutrze rano będzie
dowodził okrętem na morzu.
Rozdział II
Ktoś musiał od pewnego czasu stukać do drzwi sypialni. Hornblower słyszał, lecz był zbyt rozespany, aby się tym przejmować.
Zaraz jednak drzwi otwarły się ze szczękiem zamka i Maria, zbudziwszy się nagle, przerażona, przywarła do męża, a on sam ocknął
się wreszcie ze snu. Światło ledwie sączyło się przez ciężkie zasłony łoża. Po dębowej posadzce sypialni zaszurały czyjeś kroki,
a potem piskliwy głos kobiecy oznajmił:
— Osiem szklanek, sir. Osiem szklanek.
Zasłony rozchyliły się nieco, przepuszczając promień jaśniejszego światła, i Maria mocniej przytuliła się do Hornblowera.
Zwisły znów szczelnie, gdy Hornblower dobył z siebie glos:
— Bardzo dobrze. Już nie śpię.
— Zapalę państwu świecę — oznajmił głos kobiecy równie cienko i skrzekliwie; powłócząc nogami niewiasta przeszła przez
pokój, i jasność za zasłonami nasiliła się.
— A wiatr? Skąd wieje? — pytał Hornblower na tyle już rozbudzony, że poczuł przyśpieszone bicie serca i napięcie mięśni na
myśl, co ten ranek znaczy dla niego.
— A tego to już panu nie umiem powiedzieć, sir — odparła niewiasta. — Nie znam się na kompasie, a wszyscy inni jeszcze
śpią.
Hornblower żachnął się, zirytowany, że nie może otrzymać tak istotnej dla siebie informacji, i nie zastanawiając się sięgnął ku
zasłonom łoża, by je rozsunąć i zbadać sprawę samemu. Maria wciąż trzymała go w ramionach, więc się zreflektował, że nie może
tak po kawalersku wyskoczyć z łóżka. Musi postępować zgodnie z rytuałem i znieść cierpliwie zwłokę. Odwrócił się i ucałował ją,
a ona skwapliwie oddała mu pocałunek, ale inaczej niż dotąd. Poczuł wilgoć na policzku; to była łza, lecz tylko jedna, bo Maria
opanowała się z wysiłkiem. Jego przedtem zdawkowy uśmiech stał się czulszy.
— Kochany, rozdzielają nas — szeptała Maria. — Wiem, najdroższy, musisz iść. Ale… ale… Nie potrafię sobie wyobrazić, jak
będę żyć bez ciebie. Jesteś całym moim życiem. Jesteś…
W piersi Hornblowera wezbrała wielka fala tkliwości, poczuł skrupuły i wyrzuty sumienia. Najdoskonalszy mężczyzna na
świecie nie zasługiwałby na tyle oddania. Gdyby go Maria przejrzała, odwróciłaby się od niego, a cały jej świat ległby w gruzach.
Okrucieństwem byłoby dać jej poznać prawdę o sobie, nie wolno mu za nic tego uczynić. Świadomość, że jest tak bardzo kochany,
poruszała w nim coraz głębsze fale czułości. Ucałował jej policzki, poszukał miękkich, spragnionych ust. Lecz nagle wargi jej
stwardniały i cofnęły się.
— Nie, aniele najdroższy. Nie, nie wolno mi wstrzymywać ciebie. Będziesz zły na mnie… później. Och, życie moje, powiedz mi
teraz do widzenia. Powiedz, że mnie kochasz… że zawsze będziesz mnie kochał. A potem powiedz do widzenia i że czasem o mnie
pomyślisz, tak jak ja zawsze będę myśleć o tobie.
Hornblower wypowiadał słowa, które pragnęła słyszeć, a czułość nadała im właściwy ton. Maria ucałowała go raz jeszcze,
a potem oderwała się od niego i odsunęła w drugi koniec łoża. Podczas gdy Hornblower leżał nieruchomo, czekając ze wstawaniem,
aż opanuje wzruszenie, Maria odezwała się znowu; twarz miała na pół ukrytą w poduszce, która tłumiła jej głos, lecz mimo to
można było odczuć wymuszoną zmianę nastroju.
— Kochanie, czysta koszula leży na krześle, a przy kominku stoi jedna z par twoich najlepszych butów.
Hornblower wyskoczył z łoża. Powietrze w sypialni było dużo świeższe niż za zasłonami. Klamka u drzwi szczęknęła znowu
i ledwie zdążył zasłonić się koszulą nocną, gdy stara służąca wsunęła głowę. Zarechotała śmiechem na widok tego gestu skromności.
— Stajenny mówi, że jest lekki powiew z kierunku południowego, sir.
— Dziękuję.
Drzwi zamknęły się za staruchą.
— Czy to tak, jak chciałeś, kochanie? — spytała Maria spoza zasłon. — Lekki powiew z kierunku południowego… to znaczy
z południa, prawda?
— Tak, może być — odparł Hornblower, śpiesząc do umywalki. Poprawił świece, aby dobrze oświetlały mu twarz.
Lekki powiew z południa teraz, w końcu marca, nie mógł się długo utrzymać. Może się odwrócić lub zmienić kierunek, ale na
pewno nasili się z nastaniem dnia. Jeśli „Hotspur” jest łatwy do manewrowania, o czym był przekonany, będzie mógł minąć
Foreland po nawietrznej i czekać na dalszy rozwój wydarzeń, mając wokół okrętu dosyć przestrzeni morskiej. Ale, oczywiście —
jak zawsze w marynarce wojennej — nie mógł sobie pozwolić na stratę czasu. Skrobiąc policzki brzytwą i spoglądając w lustro
widział niewyraźne odbicie Marii ubierającej się w głębi pokoju. Nalał chłodnej wody do umywalki, żeby się umyć. Odświeżony,
odwrócił się, jak zwykle szybko, żeby włożyć koszulę.
— Och, tak prędko się ubierasz — zawołała Maria z konsternacją.
Hornblower usłyszał stukot jej bucików po dębowej posadzce; naciągała z pośpiechem na włosy świeży czepek i bardzo się
śpieszyła z ubieraniem, rezygnując nawet z przestrzegania zwyczajowych form.
— Muszę zejść na dół sprawdzić, czy śniadanie dla ciebie gotowe — powiedziała i wybiegła, nim zdążył zaprotestować.
Wprawnymi palcami starannie założył halsztuk, wdział mundur i rzuciwszy okiem na zegarek, wsunął go do kieszeni, a potem
wzuł trzewiki. Powkładał przybory toaletowe do zawiniątka, zawiązał tasiemki i umieścił zawiniątko na wierzchu w przygotowanym
worku, gdzie już wczoraj wpakował koszulę dzienną, a teraz dołożył koszulę nocną i szlafrok. Obrzucił pokój spojrzeniem
sprawdzającym, czy czegoś nie zostawił; musiał to uczynić dokładniej niż zwykle, bo tu i ówdzie leżały porozrzucane rzeczy Marii.
Kipiąc podnieceniem rozsunął firanki w oknie i wyjrzał na zewnątrz — świt jeszcze nie dawał znać o sobie. Z workiem w ręku
zszedł schodami do pokoju śniadaniowego. Panował tam stęchły zaduch, a lampa oliwna zawieszona u sufitu rzucała przyćmione
światło. Z przeciwległych drzwi wyjrzała Maria.
— Siadaj tu, kochanie — powiedziała. — Śniadanie będzie za chwilę.
Odsunęła krzesło, żeby mógł usiąść.
— Najpierw ty usiądź — zaprotestował Hornblower. Postąpiłby wbrew swojej naturze, gdyby pozwolił, by Maria mu
usługiwała.
— O, nie — odparła Maria. — Muszę dopilnować twego śniadania. Na razie tylko ta stara jest na nogach.
Zmusiła go do zajęcia miejsca. Poczuł pocałunek w czubek głowy, muśnięcie policzka o policzek, ale nim zdążył sięgnąć do
tyłu, żeby ją przytrzymać, już jej nie było. Usłyszał tylko jakby pociągnięcie nosem czy może szloch; przez otwarte drzwi wdarły się
zapachy kuchenne, syczenie czegoś na patelni i głosy krótkiej rozmowy między Marią a staruchą. Potem nadeszła Maria,
z pośpiechem świadczącym, że niesiony talerz parzył jej ręce. Opuściła go przed nim na stół, ze skwierczącym jeszcze olbrzymim
befsztykiem.
— Jedz, kochanie — mówiła, przysuwając mu dodatki, a on patrzył na ten kawał mięsa z konsternacją.
— Wybrałam go wczoraj specjalnie dla ciebie — oznajmiła z dumą. — Poszłam do rzeźnika, jak byłeś na okręcie.
Hornblower musiał się powstrzymać od grymasu, słysząc żonę oficera marynarki wojennej mówiącą w ten sposób, zamiast po
prostu „na burcie”. Musiał się także zmusić do zjedzenia befsztyka na śniadanie, chociaż nie była to jego ulubiona potrawa,
a zdenerwowanie odebrało mu apetyt. Widział już niejasno, jak w przyszłości — jeśli w ogóle wróci i jeśli, co trudno mu było sobie
wyobrazić, zacznie żyć domowym życiem — będzie mu podawany befsztyk przy każdej szczególnej okazji. Ta myśl była ostatnią
kroplą, która przelała kielich; czuł, że nie przełknie ani kęsa, a nie chciał urazić Marii.
— A gdzie twój befsztyk? — zapytał, grając na zwłokę.
— Och, ja w ogóle nie będę jadła mięsa — odparła Maria tonem świadczącym, że nie mieściło się jej w głowie, aby żona mogła
jeść tak samo dobrze jak mąż.
Hornblower odwrócił głowę i zawołał:
— Hej tam, w kuchni! Przynieść drugi talerz — ogrzany!
— O nie, kochany — zaprotestowała Maria, cała poruszona, ale Hornblower już podniósł się z krzesła, aby ją w nim usadzić.
— Siadaj — mówił — i ani słowa. Nie zniosę buntowników w rodzinie!
Podano drugi talerz. Hornblower przekroił płat mięsa i nałożył Marii większą część.
— Ale, kochanie…
— Powiedziałem, że nie chcę słyszeć o buncie — huknął Hornblower, parodiując swój sposób mówienia na pokładzie
oficerskim.
— Och, Horry, kochany, jesteś dobry dla mnie, o wiele za dobry. — Na chwilę Maria przyłożyła dłonie z chusteczką do twarzy
i Hornblower przeraził się, że się w końcu załamie, ale Maria już złożyła ręce na podołku i siadła wyprostowana, opanowując
bohatersko wzruszenie. Hornblowerowi zrobiło się jej żal. Ujął i ścisnął dłoń, którą podała mu ochoczo.
— Niech zobaczę, jak zajadasz solidne śniadanie — rzekł; wciąż mówił tym samym żartobliwie strofującym tonem, przez który
teraz wyraźnie przebijała czułość. Maria wzięła nóż i widelec. Hornblower uczynił to samo. Zmusił się do przełknięcia paru kęsów,
a resztę porcji tak porozgarniał na talerzu, że wyglądało, iż nie zostawił dużo. Pociągnął łyk piwa — nie znosił piwa na śniadanie,
nawet tak małej szklaneczki, ale uświadomił sobie, że trudno się spodziewać, aby starucha miała dostęp do puszki z herbatą.
Uwagę ich zwrócił zgrzyt za oknem; to oberżysta otwierał żaluzje. Twarz jego mignęła niewyraźnie w mroku panującym jeszcze
na zewnątrz. Hornblower rzucił okiem na zegarek; za dziesięć piąta, a łódź zamówił w Sally Port na piątą. Maria zauważyła
spojrzenie i podniosła wzrok na niego. Wargi jej drżały lekko, oczy miała trochę wilgotne, ale panowała nad sobą.
— Wezmę okrycie — rzekła i wybiegła z pokoju. Po chwili była już z powrotem, owinięta w szare palto, z twarzą ocienioną
kapturem; niosła ciężki płaszcz Hornblowera.
— Pan już nas opuszcza, sir? — zaskrzeczała starucha wchodząc do pokoju śniadaniowego.
— Tak. Pani załatwi rozliczenie, jak wróci — odparł Hornblower. Pogmerał w kieszeni i położył na stole półkoronówkę.
— Uprzejmie dziękuję, sir. Dobrej drogi i całej masy pryzowego. — Słuchając jej śpiewnej mowy Hornblower pomyślał, że
musiała widzieć setki oficerów marynarki wojennej odchodzących z zajazdu na morze — pamiętała pewnie Hawkego i Boscawena.
Zapiął płaszcz i sięgnął po swój worek marynarski.
— Powiem gospodarzowi, żeby wziął latarnię i poszedł z nami. Odprowadzi cię z powrotem do domu — mówił z troską.
— Och, nie, kochanie, proszę cię. To tylko kawałek drogi i znam ją na pamięć — zaprotestowała Maria tak przekonywująco, że
już więcej nie nalegał.
Wyszli na rześkie, chłodne powietrze. Oczy ich musiały przywykać do ciemności po słabo oświetlonym pokoju śniadaniowym.
Hornblower pomyślał, że gdyby był admirałem czy nawet bardziej znanym dowódcą, nie pozwolono by mu odejść tak zwyczajnie,
bez żadnego ceremoniału; właściciel zajazdu z żoną wstaliby na pewno i ubrali się, aby pożegnać go przed drogą. Za rogiem skręcili
i zaczęli schodzić stromo w dół, do Sally Port. Hornblower znów przypomniał sobie, że wyrusza na wojnę. Zmartwienie o Marię
oderwało go od tej myśli, ale teraz poczuł, że przełyka ślinę z podniecenia.
— Kochany — odezwała się Maria — mam dla ciebie mały podarunek.
Wyjęła coś z kieszeni palta i wcisnęła mu do rąk.
— To tylko rękawiczki, mój drogi, ale daję ci z nimi moją miłość — ciągnęła. — Za mało było czasu, żeby zrobić coś lepszego.
Wolałabym wyhaftować coś dla ciebie — dać ci rzecz, która byłaby ciebie warta. Te rękawiczki robiłam na drutach cały czas od
chwili… od chwili, gdy…
Nie mogła mówić dalej. Wyprostowała plecy i opanowała się.
— Będę myślał o tobie, ile razy je włożę — odparł Hornblower. Naciągnął je, chociaż przeszkadzał mu trzymany w rękach
worek; były to wspaniałe, grube wełniane rękawiczki, z dwoma palcami, wskazującym i kciukiem.
— Świetnie pasują. Dziękuję ci, moja droga, że pomyślałaś o tym.
Byli już na końcu Hard, na stromym zejściu. Zaraz skończy się ta ciężka próba.
— Schowałaś dobrze te siedemnaście funtów? — zadał Hornblower niepotrzebne pytanie.
— Tak, najdroższy, dziękuję. Ale czy to nie za dużo?…
— Będziesz mogła także pobierać połowę mojej miesięcznej gaży — ciągnął szorstko Hornblower, żeby nie dało się wyczuć
czułości w jego głosie. Zreflektowawszy się jednak, jak oschłym mówi tonem, dodał:
— A teraz, skarbie, czas się pożegnać.
Zmusił się, żeby dodać to „skarbie”. Jeszcze nie nawykł do używania takich słów. Poziom wody w Hard podniósł się znacznie,
tak jak przewidywał w czasie wydawania rozkazów. Teraz jest przypływ. Będzie zatem mógł skorzystać z odpływu.
— Kochanie! — przemówiła Maria, podnosząc ku niemu twarz w kapturku.
Ucałował ją. Od wody dobiegł znajomy szczęk wioseł w dulkach, echo głosów męskich. Załoga łodzi dostrzegła dwie postacie
majaczące na brzegu Hard. Maria usłyszała te odgłosy równie wyraźnie jak on i szybko oderwała chłodne wargi od jego ust.
— Do widzenia, mój aniele.
Nic więcej nie można było powiedzieć ani zrobić, to był koniec krótkiego epizodu. Odwrócił się od Marii, odwrócił się od
pokoju, od życia małżeńskiego na lądzie i ruszył na spotkanie wojny.
Rozdział III
— Mamy martwą wodę, sir — oznajmił Bush. — Odpływ zacznie się za dziesięć minut. Kotwica wybrana prawie do pionu, sir.
— Dziękuję, panie Bush. — Rozjaśniło się na tyle, że przestał widzieć jego twarz jako zamazaną plamę. U boku Busha stał
Prowse, z funkcyjnym stopniem chorążego, pełniący obowiązki oficera nawigacyjnego. Widać było, że podobnie jak Bush usiłuje
dyskretnie ściągnąć uwagę Hornblowera na siebie. Zgodnie z instrukcjami Admiralicji Prowse'owi powierzono „nawigację
i prowadzenie okrętu z portu do portu pod kierunkiem dowódcy”. Nie było jednak powodu, aby Hornblower nie dawał oficerom
możliwości korzystania z każdej okazji do wykazania swoich umiejętności; wprost przeciwnie. A równocześnie było rzeczą całkiem
możliwą, a nawet prawdopodobną, że Prowse, ze swoimi trzydziestoma latami służby na morzu, będzie próbował przejąć kierowanie
okrętem z rąk młodego i niedoświadczonego kapitana.
— Panie Bush! Proszę podnieść kotwicę — rozkazał Hornblower — i wziąć kurs na opłynięcie Forelandu po nawietrznej.
— Tak jest, sir.
Starając się nie dać poznać tego po sobie, Hornblower uważnie obserwował Busha. Bush raz jeszcze potoczył wokół
spojrzeniem, oceniając siłę łagodnego wiatru i przypuszczalny kierunek odpływu.
— Przy kabestanie, czekać w pogotowiu! — zarządził. — Zluzować kliwry. Marynarze na maszty do luzowania marsli.
Hornblower od razu się zorientował, że może całkowicie polegać na umiejętnościach żeglarskich Busha. Wiedział, że nie
powinien był w to wątpić, lecz pamiętał go sprzed dwóch lat, a pamięć miała prawo się zatrzeć z upływem czasu. Bush wydawał
rozkazy we właściwym czasie i w odpowiedniej kolejności. Po wyrwaniu kotwicy z dna „Hotspur” początkowo ruszył wstecz.
Jednakże przełożenie steru na burtę i postawienie kliwrów na wiatr przez obsługę dziobu sprawiło, że okręt zaczai się obracać. Bush
kazał wybrać szoty i skierował ludzi do brasów. „Hotspur” złapał bardzo spokojnie łagodny wiatr, przechylając się o stopień,
najwyżej o dwa. I już, nabrawszy prędkości, ten żywy, piękny wytwór rąk ludzkich, sunął naprzód po wodzie ze sterem ustawionym
odpowiednio do oporu żagli.
Nie było potrzeby chwalić Busha za tak prostą operację, jak wyprowadzenie okrętu w morze. Hornblower mógł napawać się
radością, że już płynie, gdy tymczasem marynarze szybko stawiali bramsle i żagle dolne. Nagle coś sobie przypomniał.
— Panie Prowse, proszę podać mi lunetę.
Przyłożył masywny przyrząd do oczu i wycelował go nad ćwiartką rufową lewej burty. Jeszcze nie rozwidniło się zupełnie i nad
wodą stała zwykła mgiełka, a „Hotspur” zostawił kotwicowisko co najmniej pół mili za rufą. Mimo to dojrzał ją, samotną szarą
plamkę na skraju wody, tam, na nabrzeżu Hard. A także — chyba — trzepot czegoś białego; może to Maria machała chusteczką,
choć nie był tego pewny. Ale raczej nie. Tam była tylko samotna szara plamka. Hornblower popatrzył raz jeszcze, a potem zmusił
się do opuszczenia lunety. Była ciężka i ręce drżały mu trochę, toteż obraz był niewyraźny. Po raz pierwszy w życiu wychodził
w morze zostawiając kogoś, kogo obchodził jego los.
— Dziękuję, panie Prowse — rzekł szorstko, oddając lunetę. Musi pomyśleć o czymś innym, szybko znaleźć coś, co go zajmie;
na szczęście dowódca okrętu wychodzący w morze nie może narzekać na brak problemów
— Panie Prowse — powiedział, rzuciwszy okiem na ślad torowy i trym żagli. — Wiatr jest teraz stały. Proszę wziąć kurs na
Ushant.
— Ushant, sir? — Prowse stał, ze swoją długą, ponurą twarzą muła, przetrawiając, bez zmiany jej wyrazu, otrzymaną
informację.
— Słyszał pan, co powiedziałem — warknął Hornblower w nagłej irytacji.
— Tak, sir — odparł spiesznie Prowse. — Ushant, sir. Tak jest, sir.
Jego pierwsza reakcja była w pewnym stopniu usprawiedliwiona. Nikt na okręcie poza Hornblowerem nie znał treści rozkazów,
z którymi wysyłano „Hotspura” w morze; nikt nie miał pojęcia, do jakiego zakątka na świecie ma on płynąć. Wzmianka o Ushant
zawężała nieco zakres możliwości. Morze Północne i Bałtyk były wykluczone. Tak samo Irlandia i Morze Irlandzkie, i Zatoka Św.
Wawrzyńca po drugiej stronie Atlantyku. Ale mogły to być Indie Zachodnie czy Przylądek Dobrej Nadziei lub Morze Śródziemne
— do tych wszystkich rejonów wyruszało się z pozycji odejścia od lądu przy Ushant.
— Panie Bush! — odezwał się Hornblower.
— Sir?
— Może pan odprawić wolną wachtę i posłać ludzi na śniadanie, kiedy uzna to pan za stosowne.
— Tak jest, sir.
— Kto jest oficerem wachtowym?
— Cargill, sir.
— Niech więc przejmie obowiązki.
Hornblower rozejrzał się wokoło. Wszystko było w porządku, a „Hotspur” wypływał na wody Kanału. Coś jednak wydało mu
się dziwne, odmienne, niezwykłe. Po chwili zrozumiał, co. Po raz pierwszy w życiu wychodził w morze w czas pokoju. Nie zdarzyło
mu się to dotychczas w ciągu dziesięciu lat służby w marynarce wojennej. Ilekroć okręt jego opuszczał port, narażony był zawsze
nie tylko na niebezpieczeństwa morza. We wszystkich poprzednich podróżach nieprzyjaciel mógł w każdej chwili pojawić się na
widnokręgu; po upływie godziny okręt wraz z załogą mógł już walczyć o życie. A najniebezpieczniejsze było wypływanie po raz
pierwszy z surową załogą, jeszcze nie wyszkoloną i niezupełnie zorganizowaną — był to wielce niedogodny moment dla zawsze
przecież możliwego natknięcia się na nieprzyjaciela.
Teraz jednak wychodzili w morze bez żadnego z tych problemów. To było niezwykłe uczucie, coś zupełnie nowego — tak
nowego, jak pozostawienie Marii na lądzie. Próbował otrząsnąć się z tej myśli; zapragnął, by zniknęła wraz z boją, która przemknęła
z prawej burty rufy. A potem z ulgą spostrzegł, że Prowse znowu zbliża się do niego z kawałkiem papieru w ręce, spoglądając
w górę, na proporczyk okrętowy, a potem na horyzont i próbując przewidzieć pogodę.
— Kurs południowy zachód ku zachodowi, sir — rzekł. — Gdy zrobimy zwrot przez sztag, możemy dojść tam bejdewindem.
— Dziękuję, panie Prowse, Proszę to zaznaczyć na tablicy.
— Tak jest, sir. — Prowse czuł się pogłaskany tą oznaką zaufania. Nie miał, oczywiście, pojęcia, że Hornblower,
przemyślawszy ubiegłego popołudnia wszystkie decyzje, jakie będzie musiał podjąć następnego ranka, doszedł w swoich
obliczeniach do tych samych wyników. Zamglone słońce, stojące jeszcze bardzo nisko, oświetliło na chwilę zielone wzgórza wyspy
Wight.
— Tu jest boja, sir — oznajmił Prowse.
— Dziękuję. Panie Cargill! Proszę wykonać zwrot przez sztag.
— Tak jest, sir.
Hornblower wycofał się na rufę. Chciał obserwować wykonywanie manewru przez Cargilla jak również zachowanie się
„Hotspura”. W razie wojny od zwrotności „Hotspura” i łatwości manewrowania nim zależeć może sukces czy fiasko, wolność lub
niewola.
Cargill był trzydziestoletnim mężczyzną o ciemnej twarzy, nieco zbyt korpulentnym jak na swój wiek; widać było, że robi
wszystko, aby nie pamiętać, że dowódca, pierwszy oficer i nawigator patrzą, jak zabiera się do wykonania manewru. Stał obok steru
spoglądając z napiętą uwagą w górę na żagle i do tyłu, na ślad torowy. Hornblower zauważył, że opuszczona w dół prawa dłoń
Cargilla to zamyka się, to otwiera. Mógł to być objaw zdenerwowania, ale równie dobrze jakiś sposób liczenia. Cała wachta
służbowa była na swoich stanowiskach. Na razie wszystkie twarze były dla Hornblowera jednakowo obce; warto by jednak,
poświęcić trochę uwagi również reakcjom marynarzy z załogi.
Cargill, zebrawszy się w sobie, rzucił pierwszy rozkaz sternikowi.
— Ster na nawietrzną! — ryknął, ale nie wyszło to zbyt pewnie, bo głos mu się załamał w połowie zdania.
— Na szotach kliwrów! — Teraz poszło trochę lepiej. Rozkaz był dostatecznie głośny, jak na warunki panujące w danej chwili,
ale w czasie wichury nie byłby słyszalny. Kliwer i marsel fokmasztu poczęły łopotać.
— Luzować szoty!
„Hotspur” wykręcał się na wiatr, prostując się z przechyłu. Obracał się na wiatr, na wiatr — czyżby miał zatrzymać się w linii
wiatru?
— Wybierać grotżagiel! Wybierać!
To była chwila krytyczna. Marynarze wiedzieli, co mają robić. Zrzucili zręcznie buliny i brasy z lewej burty i zaczęli wybierać
brasy prawoburtowe. Reje obróciły się, lecz „Hotspur” nie zareagował. Stanął okoniem, zwrócony prosto w kierunku, z którego wiał
wiatr, a potem znowu odpadł o dwa rumby w lewo; wszystkie żagle łopotały, a cały rozpęd został zmarnowany. Bezradny, jak
w okowach, czekał na dalsze poczynania załogi.
— Ładnie byśmy wyglądali przy brzegu zawietrznym, sir — mruknął Bush.
— Zaczekać — powiedział Hornblower. Był rozczarowany, że Cargill ogląda się na niego, czekając na rozkazy. Bardziej
przydałby mu się oficer prowadzący manewr konsekwentnie, aż do opanowania sytuacji. — Proszę kontynuować, panie Cargill.
Marynarze zachowywali się prawidłowo. Bez słowa stali na stanowiskach, gotowi na dalsze rozkazy. Cargill bębnił palcami
o prawe udo; trudno, dla własnego dobra sam musi wykaraskać się z opresji. Hornblower spostrzegł, że jego palce zwarły się
w pięść. Cargill, opanowawszy się, spojrzał w kierunku dziobu i rufy. Nacisk wiatru na żagle pchał okręt prosto do tyłu, i „Hotspur”
powoli zaczynał się cofać. Cargill zdobył się na wysiłek, podjął decyzję. Na jego zdecydowany rozkaz przełożono ster na prawą
burtę, na drugi rozkaz z trudem znowu przebrasowano reje. „Hotspur” opierał się przez chwilę, by wreszcie obrócić się niechętnie na
prawy hals i ruszyć do przodu, gdy Cargill błyskawicznie rozkazał oddać ster i wybrać brasy. Przestrzeni morskiej mieli dosyć, nie
było też niebezpiecznego brzegu po zawietrznej, który wymagałby natychmiastowej akcji, toteż Cargill mógł zaczekać, aż wszystkie
żagle znowu wypełnią się wiatrem, zaś „Hotspur” płynął już dostatecznie prędko, by posłuchać steru. Cargill miał nawet na tyle
rozsądku, że pozwolił okrętowi odpaść o dalszy rumb, uzyskując w ten sposób dosyć impetu dla następnej próby zwrotu, chociaż
Hornblower zauważył z pewnym żalem, że uczynił to zbyt szybko. Powinien był odczekać jeszcze około dwóch minut.
— Na szotach kliwrów! — rzucił Cargill nowy rozkaz; zdenerwowany czekaniem, znów zaczął bębnić palcami po udzie.
Niemniej umysł jego pracował dostatecznie jasno, a rozkazy wydawane były w prawidłowej kolejności. „Hotspur” znowu
obrócił się na wiatr. Załoga dobrze sobie radziła z szotami i brasami. Nastąpił jednak groźny moment, gdy okręt zatrzymał się
w obrocie, jakby raz jeszcze miał nie przejść linii wiatru, lecz tym razem szedł z nieco większym rozpędem, toteż w ostatniej niemal
sekundzie szczęśliwa kombinacja działania wiatru i fali przepchnęła dziób przez końcowe najważniejsze stopnie obrotu i „Hotspur”
wykonał nareszcie zwrot przez sztag.
— Pełnymi żaglami ostro na wiatr — rozkazał Cargill sternikowi; w jego głosie czuć było ulgę. — Na grocie, zamocować szoty
i brasy!
Po zakończeniu manewru obrócił twarz ku przełożonym, czekając na krytyczne uwagi; z czoła spływał mu pot. Hornblower
czuł, że stojący obok Bush jest gotów porządnie złajać Cargilla; Bush uważał, że solidne zbesztanie dobrze robi każdemu we
wszelkich okolicznościach, i zwykle miał rację. Lecz Hornblower śledził uważnie zachowanie „Hotspura”.
— Proszę kontynuować, panie Cargill — rzekł, i Cargill odwrócił się z ulgą, a Bush, nieco zdziwiony, poszukał wzroku
Hornblowera.
— Okręt ma za duży trym na dziób — zauważył Hornblower. — Dlatego tak trudno mu odpadać po przejściu linii wiatru.
— Bardzo możliwe — zgodził się z powątpiewaniem Bush.
Gdyby dziób mocniej zanurzał się w wodzie niż rufa, „Hotspur” kręciłby się jak wiatrowskaz, dążąc do utrzymania się dziobem
do wiatru.
— Trzeba będzie to sprawdzić — zakonkludował Hornblower. — Bo w takim stanie nigdy nie będzie reagował prawidłowo.
Będziemy musieli go przetrymo- wać, żeby zagłębienie na rufie było większe o sześć cali niż na dziobie. Co najmniej. Jak pan
myśli, co by tu można było przenieść na rufę?
— No cóż… — zaczął Bush.
Oczyma duszy widział wnętrze „Hotspura”, z każdym skrawkiem miejsca wypchanym zapasami. Przygotowanie go do wyjścia
w morze było wysiłkiem herkulesowym; znalezienie miejsca na wszystko, co musieli zabrać, wymagało olbrzymiej pomysłowości,
Trudno będzie coś zmienić w tym układzie. Ale może…
— Może by… — ciągnął Bush; zagłębili się w dyskusję na temat szczegółów technicznych.
Nadszedł Prowse i salutując zaraportował, że „Hotspur” jest już w stanie wziąć kurs na Ushant. Bush aż uszczypnął się w ucho,
słysząc tę nazwę. Prowse został wciągnięty w dyskusję na temat przetrymowania okrętu. Musieli odsunąć się, żeby zrobić miejsce na
cogodzinne wypuszczanie logu; powiew wiatru zatrzepotał połami ich mundurów. Oto byli już w morzu; skończyły się koszmarne
dni i noce spędzane na przygotowaniach do drogi. Minęły, jak by tu je nazwać? Może nierealne — nierealne dni małżeństwa. Tu
było normalne życie. Życie twórcze, stwarzanie żywego organizmu z „Hotspura”, wypracowywanie ulepszeń w materiale
i w ludziach.
Bush i Prowse wciąż omawiali ewentualne zmiany w trymie okrętu, gdy Hornblower wrócił myślami do świata, który go
otaczał.
— Na samej rufie po obu stronach są wolne furty — powiedział. Proste rozwiązanie przyszło mu samo na myśl, jak nieraz gdy
rozmyślał nad czymś zupełnie innym. — Możemy przenieść dwie armaty z dziobu na rufę.
Gdy Prowse i Bush jeszcze zastanawiali się nad propozycją, szybki umysł Hornblowera już rozważał jej aspekty matematyczne.
Dziewięciofuntówki okrętowe ważyły po dwadzieścia sześć cetnarów. Wraz z lawetami i przygotowanymi do ewentualnego użytku
pociskami, które też trzeba będzie przetransportować na rufę, dawało to razem cztery tony. Hornblower ocenił wzrokiem odległości
do przodu i do tyłu od środka wodnicy, od czterdziestu stóp w kierunku dziobu do trzydziestu w kierunku rufy. Nie, ramię będzie
nieco zbyt duże nawet przy nośności „Hotspura” wynoszącej przeszło czterysta ton.
— Może to będzie trochę za dużo, sir — wtrącił Prowse, doszedłszy do tego samego wniosku w dwie minuty później.
— Tak. Weźmiemy działa nr 3. Będą w sam raz.
— I zostawimy lukę, sir? — zaprotestował nieśmiało Bush.
Tak, luka na pewno pozostanie, tak widoczna, jak brakujący ząb na przodzie. W dwóch porządnych rzędach dział zrobi się
przerwa, nadając okrętowi wygląd jednostki uzbrojonej prowizorycznie.
— Wolę mieć brzydki okręt na wodzie — odparł Hornblower — niż piękny na skałach brzegu zawietrznego.
— Tak, sir — przyznał Bush, potulnie ustępując przed tą ryzykowną decyzją.
— Po zużyciu pewnej części zapasów znowu ustawimy wszystko jak było — dodał pocieszająco Hornblower. — Może zechce
pan zająć się tym od razu?
— Tak jest, sir. — Bush skierował myśli na praktyczną stronę problemu przesuwania dział na płynącym okręcie. — Wyjmę je
z lawet, podnosząc w górę przy pomocy talii na sztagu, i opuszczę na matę…
— Słusznie. Jestem pewien, panie Bush, że pan sobie z tym poradzi.
Nikt przy zdrowych zmysłach nie próbowałby przesuwać działa po przechylającym się pokładzie — w mgnieniu oka wyrwałoby
się spod kontroli i zaczęło toczyć bezwładnie. Ale zdjęte z wózka i złożone bezpiecznie na macie, bo jego czopy zahaczą o nią,
mogło być przeciągnięte dosyć łatwo i z powrotem ułożone na lawecie przesuniętej w nowe położenie. Bush przekazał już rozkaz
bosmanowi, panu Wise, żeby przewleczono talie sztagowe.
— Trzeba będzie zmienić rozkład alarmowy — Hornblower niebacznie powiedział na głos myśl, która mu w tej chwili przyszła
do głowy. — Obsady armat będą musiały zostać przegrupowane.
— Tak jest, sir — przytaknął Bush. Miał zbyt silne poczucie dyscypliny, żeby pozwolić sobie na coś więcej niż leciutki odcień
wyrzutu w głosie. Do jego obowiązków jako pierwszego oficera należało pamiętanie o takich sprawach bez przypominania.
Hornblower usiłował jak mógł zatrzeć wrażenie swoich słów.
— Zostawiam wszystko na pańskiej głowie, panie Bush. Proszę mi dać znać, gdy działo zostanie już przesunięte.
— Tak jest, sir.
Idąc przez pokład rufowy do swojej kabiny Hornblower minął Cargilla, który pilnował marynarzy przewlekających talie
sztagowe.
— Panie Cargill — odezwał się do niego — łatwiej będzie można wykonywać zwrot przez sztag po przesunięciu tych dział.
Będzie pan miał jeszcze okazję pokazania, jak pan manewruje okrętem.
— Dziękuję, sir — odparł Cargill. Wciąż gryzł się swoim niedawnym niepowodzeniem.
Hornblower podążył do swojej kajuty; obracające się kółka w tak skomplikowanej maszynie jak okręt zawsze wymagają
smarowania, a obowiązkiem dowódcy jest pilnować, aby smaru nie zabrakło. Gdy przechodził, wartownik u drzwi stanął na
baczność. Rozejrzał się po skąpym umeblowaniu wnętrza. Z belek pokładowych zwisała koja; było też jedno krzesło, a pod lustrem
przymocowanym do ścianki grodziowej tkwiła w stojaku płócienna miednica. Pod biurkiem podsuniętym pod przeciwległą grodź
stała skrzynka z jego rzeczami. Kawałek płótna przytwierdzony do belek pokładu, tworząc rodzaj szafy na ubrania, zasłaniał
miejsce, gdzie wisiała jego odzież. To było wszystko; na nic więcej nie znalazłoby się nawet miejsca. Ale ten mały rozmiar kajuty
miał swoją dobrą stronę. Znajdowała się na samej rufie i nie stała w niej żadna armata, toteż nie trzeba będzie usuwać z niej
wszystkiego na wypadek przygotowywania okrętu do akcji bojowej.
To był luksus, bogactwo, najszczęśliwsze zrządzenie losu. Dziewięć dni temu — nie, teraz już dziesięć — był porucznikiem
wegetującym na połowie pensji, której zresztą nie dostawał, ponieważ w wyniku pokoju zawartego w Amiens nie uzyskał
potwierdzenia swojego awansu. Nie wiedział, skąd weźmie na następny posiłek. Jedna noc zmieniła to wszystko. Wygrał
czterdzieści pięć funtów w czasie jednego wieczora, grając w wista z wysokimi rangą oficerami, z których jeden był lordem
Admiralicji. Król przekazał parlamentowi wiadomość o decyzji rządu postawienia znowu marynarki wojennej w stan gotowości
wojennej. A jego mianowano dowódcą okrętu i przydzielono mu „Hotspura”, żeby go przygotował do wyjścia w morze. Już nie
musiał się martwić o następny posiłek, chociaż składać się on będzie z solnej wołowiny i suchara. A w dodatku — nie tyle przez
zbieg okoliczności co w następstwie tych wydarzeń — zaręczył się z Marią i szybko musiał wziąć z nią ślub.
Hornblower posłyszał odgłos przeciągania na rufę jednej z dziewięciofuntówek; Bush umiał działać szybko. Dziesięć dni temu
i on, jak Hornblower, mimo że starszy stażem, był na połowie pensji, Hornblower bardzo nieśmiało zaproponował mu służbę na
„Hotspurze”, pod swoją komendą, w charakterze pierwszego oficera — jedynego porucznika przewidzianego w składzie załogi
słupa. Był zaskoczony i mile połechtany widząc, z jaką radością Bush przyjął propozycję.
— Miałem nadzieję, że pan się z tym zwróci do mnie, sir — powiedział. — Chociaż tak naprawdę nie wierzyłem, że zechce
mnie pan mieć jako pierwszego oficera.
— Nikogo nie chciałbym bardziej — odparł Hornblower.
Nagle mało nie upadł, gdy „Hotspur” uniósł w górę dziób, zakołysał się, a potem podniósł rufę w sposób typowy dla okrętu
idącego ostro pod wiatr. Wyszedłszy zza osłony wyspy Wight, „Hotspur” napotkał silne uderzenie wałów wodnych Kanału. Cóż
z niego za dureń! Prawie o tym zapomniał; gdy raz czy dwa w ciągu ubiegłych dziesięciu dni pomyślał o chorobie morskiej, zbywał
te myśli w beztroskiej wierze, że wyrósł z tej słabości w ciągu osiemnastomiesięcznego pobytu na lądzie. Nawet i tego ranka był
zbyt zajęty, aby zaprzątać sobie tym głowę. A teraz, gdy doczekał się pierwszej chwili oddechu, zaczęło się. Odwykł od stania na
pokładzie przy rozkołysanym morzu — po nowym uderzeniu fali zatoczył się i zrobiło mu się niedobrze. Oblał go zimny pot.
Poczuł, że zbiera mu się na wymioty. Oto złośliwość losu — właśnie gratulował sobie, że nie musi się martwić, gdzie będzie jadł
swój następny posiłek, a teraz wie, gdzie się znajdzie jego posiłek ostatni. Choroba zaatakowała go gwałtownie.
Leżąc w poprzek koi, z twarzą w pościeli, usłyszał turkot kół. Myśli rozjaśniły mu się na tyle, że domyślił się, iż to Bush
przetransportowawszy działa na rufę, posyłał w ślad za nimi ich lawety. Ale mało go to obeszło. Żołądek znów się buntował i teraz
było mu już wszystko jedno. Nie potrafił myśleć o niczym innym jak tylko o swej niedoli. Ale cóż to? Ktoś mocno walił w drzwi
kajuty i Hornblower uzmysłowił sobie, że musiał nie zareagować na wcześniejsze delikatne pukanie.
— O co chodzi? — krzyknął chrapliwie.
— Wiadomość od oficera nawigacyjnego, sir — odparł nieznany głos. — Od pana Prowse'a.
Musi wysłuchać, z czym przybył posłaniec. Zwlókł się z koi, przeszedł chwiejnie do krzesła i opadł na nie, zgarbiwszy się nad
biurkiem, tak że nie było widać twarzy.
— Wejść! — krzyknął.
Przez otwarte drzwi wdzierał się coraz głośniejszy hałas.
— O co chodzi? — powtórzył Hornblower w nadziei, że robi wrażenie głęboko skoncentrowanego na papierkowej robocie
związanej z dowodzeniem okrętem.
— Wiadomość od pana Prowse'a, sir — odparł głos, którego Hornblower nie potrafił zidentyfikować. — Wiatr przybiera na sile
i wyostrza się. Trzeba będzie zmienić kurs, sir.
— Bardzo dobrze, Już przychodzę.
— Tak jest, sir.
Musi iść koniecznie. Wstał i jedną ręką trzymając się biurka drugą obciągnął mundur. Zebrawszy się w sobie, ruszył na pokład
rufowy. Zapomniał o wszystkim, co go tam czekało, o tym, jak mocny jest wiatr na morzu, jak skrzypi takielunek pod jego
podmuchami i jak pokład kołysze się pod odwykłymi stopami. Rufa poszła w górę, rzucając go do przodu; z trudem walcząc
o zachowanie swej godności, ledwo zdołał chwycić się siatki hamakowej. Od razu pojawił się Prowse.
— Kurs jest teraz południowy zachód ku południu, sir — oznajmił. — Musiałem pozwolić mu odpaść o parę rumbów. Wiatr
dalej skręca na zachód.
— Widzę — odparł Hornblower. Wytężając umysł, popatrzył na niebo i na morze. — A jak barometr?
— Prawie nie spadł w ogóle, sir. Ale przed nocą wiatr się nasili, sir.
— Chyba tak.
W tej chwili nadszedł Bush i zasalutował, dotykając palcami kapelusza mocno naciągniętego na głowę.
— Działa przetransportowane na rufę, sir. Talie dobrze zamocowane.
— Dziękuję.
Hornblower położył dłonie na siatce do hamaków i patrzył wprost przed siebie; jeśli nie odwróci się do Busha czy do Prowse'a,
bladość jego oblicza przypominającego w tej chwili twarz szczura lądowego, może zostać nie zauważona. Usiłował wyobrazić sobie
mapę Kanału, którą wczoraj studiował tak dokładnie. Casąuets i Start dzieliła od siebie odległość sześćdziesięciu mil morskich;
nieprawidłowa decyzja może spowodować, że przeciwny wiatr uwięzi ich w tej luce na wiele dni.
— Moglibyśmy obejść Start po nawietrznej na tym kursie — nastawał Prowse.
Hornblower poczuł nagły atak nudności; ruchami ciała usiłował go opanować. Prowse nie będzie go ponaglał. Odwróciwszy się
spostrzegł Cargilla obok steru. Jego wachta nie skończyła się jeszcze — i to był dodatkowy czynnik, obok raportu Busha i ponagleń
Prowse'a, który skłonił Hornblowera do podjęcia decyzji.
— Nie — odparł. — Zmienimy hals.
— Tak jest, sir — zgodził się Prowse niechętnie.
Hornblower spojrzał na Cargilla, próbując przywołać go wzrokiem; wolał nie opuszczać bezpiecznego miejsca przy siatce
hamakowej.
— Panie Cargill — przemówił. — Zobaczmy, jak panu pójdzie zwrot przez sztag teraz, po zmianie trymu.
— Tak jest, sir — odkrzyknął Cargill. Nic innego zresztą biedak nie mógł odpowiedzieć na taki bezpośredni rozkaz. Ale widać
było po nim zdenerwowanie. Wrócił do steru i wyjął tubę z uchwytów. Było to konieczne przy nasilającym się wietrze.
— Marynarze do zwrotu przez sztag! — zawołał, a rozkaz został natychmiast podany dalej przez pomocników bosmana
i głośnymi okrzykami pana Wise'a. Marynarze ruszyli pędem na stanowiska. Cargill wpatrywał się w morze; starał się przy tym
wyczuć wiatr. Hornblower widział, jak w zdenerwowaniu przełyka ślinę. Potem rzucił rozkaz sternikowi; tym razem bębnił o udo
palcami lewej ręki, bo w prawej trzymał tubę. „Hotspur” prostował się, w miarę jak manipulowano szotami i brasami. Obracał się…
obracał.
— Brasować na przeciwną burtę! — krzyknął Cargill głośno do tuby.
Hornblower pomyślał, że on sam poczekałby trzy, cztery sekundy z wydaniem tego rozkazu; ale mógł być w błędzie nie tylko
dlatego, że choroba morska zaciemniała mu umysł. Zwrócony do rufy nie „czuł” dobrze okrętu. Jak się okazało, Cargill go czuł, czy
też miał szczęście, bo „Hotspur” wykonywał zwrot bez oporu.
— Ster na nawietrzną! — rzucił Cargill sternikowi, który natychmiast zaczął przebierać szprychami koła, przytrzymując
„Hotspura” w chwili, gdy zaczynał zanadto odpadać od wiatru. Gromadka marynarzy wybierała z wysiłkiem szot fokmasztu, inni
ciągnęli za buliny. „Hotspur” bez najmniejszego oporu przeszedł na nowy hals.
Hornblower zbliżył się do steru.
— Czy idzie na wiatr? — zapytał sternika.
Sternik oddał kilka szprych koła sterowego, zezując na lik grotmarsla, a potem ustawił okręt z powrotem na bejdewind.
— Trudno powiedzieć, sir — stwierdził. — Może i ciut-ciut idzie. Nie, sir, nie mogę powiedzieć, że idzie. Troszkę tylko
trzymać ster na zawietrzną, to wszystko, czego mu teraz trzeba, sir.
— Tak powinno być — zauważył Hornblower. Bush i Prowse nie rzekli ani słowa i nie było potrzeby podkreślać sytuacji
spojrzeniem w ich kierunku, ale wypadało odezwać się do Cargilla. — Panie Cargill, teraz, schodząc z wachty, może pan być
bardziej z siebie zadowolony.
— Tak, sir, dziękuję, sir — odpowiedział Cargill.
Jego okrągła czerwona twarz rozciągnęła się w uśmiechu. „Hotspur” podniósł się na fali i przechylił, a zaskoczony Hornblower
poleciał przez pokład, wpadając prosto na szeroką pierś Cargilla. Na szczęście Cargill był ciężki i mocno trzymał się na nogach, nie
zachwiał się pod uderzeniem — w przeciwnym razie obaj z dowódcą mogliby się stoczyć po pokładzie do otworów ściekowych.
Hornblowerowi zrobiło się wstyd. Trzymał się na nogach nie lepiej niż pierwszy lepszy szczur lądowy. Był zły na Cargilla, Busha
i Prowse'a, że stoją pewnie, poddając się przechyłom okrętu. A żołądek znów zaczynał się burzyć. Jego kapitańska powaga była
zagrożona, więc ratując jej resztki zwrócił się do Busha; miał zesztywniałe nogi i kark.
— Panie Bush, proszę dopilnować, aby mnie wezwano, gdyby zaszła potrzeba zmiany kursu — rozkazał.
— Tak jest, sir.
Pokład chwiał się, lecz Hornblower wiedział, że jego znużony umysł wyolbrzymia przechyły. Zmusił się jakoś do przejścia na
rufę, do swojej kabiny; dwa razy musiał przystanąć, żeby zebrać siły, a kiedy „Hotspur” podniósł się na fali, ruszył prawie pędem —
na pewno szybciej niż przystało dowódcy — i minąwszy wartownika, nieco zbyt pośpiesznie chwycił się drzwi. Fakt, że na
pokładzie obok wartownika stało wiadro, nie przyniósł mu pociechy — wprost przeciwnie, pogłębił tylko jego złe samopoczucie.
Otworzył szarpnięciem drzwi i uczepiony ich, odczekał moment, aż „Hotspur” z rufą w powietrzu dokończył przechyłu wzdłużnego,
a potem runął z jękiem na koję, szurając nogami po pokładzie w takt jej kołysania się.
Rozdział IV
Hornblower siedział przy biurku w swojej kabinie, trzymając pakiet w ręku. Przed pięcioma minutami otworzył skrzynkę
z rzeczami, aby go stamtąd wyjąć; za pięć minut wolno mu będzie go otworzyć — tak przynajmniej wypadło ze zliczenia
nawigacyjnego. Pakiet był wyjątkowo ciężki, jakby został obciążony pociskiem czy kawałkiem żelaza, a przecież po admirale
Cornwallisie nie można się było spodziewać, że będzie chciał przekazać coś z tych rzeczy któremuś z kapitanów. Wielkie pieczęcie
w czterech rogach pakietu były nienaruszone. Napis tuszem na płóciennej powłoce brzmiał: „Instrukcje dla Pana Horatia
Hornblowera, Esq., Dowódcy królewskiego słupa »Hotspur«. Otworzyć podczas przechodzenia przez szósty stopień długości
geograficznej na zachód od Greenwich”.
Zapieczętowane rozkazy. Przez cały okres służby Hornblower słyszał o nich, ale teraz, po raz pierwszy, sam miał z nimi do
czynienia. Przesłano je na pokład „Hotspura” w dniu jego ślubu, a on pokwitował ich odbiór. Teraz właśnie okręt ma przepływać
przez szósty południk; przeprawa przez Kanał przeszła wyjątkowo gładko; zdarzyła się tylko jedna jedyna wachta, w czasie której
mieli trudności z utrzymaniem bezpośredniego kursu. Wykonanie zwrotu przez sztag, pomyślane ze względu na przywrócenie
Cargillowi wiary w siebie, okazało się bardzo szczęśliwym posunięciem. Wiatr nie odchylał się ku zachodowi albo tylko chwilami.
„Hotspurowi” udało się uniknąć uwięzienia w zatoce Lyme; zgrabnie opłynął Casąuets po nawietrznej, a wszystko to było skutkiem
owego szczęśliwego rozkazu. Hornblower wiedział, że Prowse poczuł dla niego większy respekt jako dla nawigatora i proroka
pogody. Bardzo dobrze; nie miał zamiaru dopuścić, aby Prowse domyślił się, że udane przejście było wynikiem pomyślnej zmiany
wiatru i sprzyjającego zbiegu okoliczności.
Hornblower spojrzał na zegarek i krzyknął do wartownika pod drzwiami:
— Wezwać pana Busha.
Słyszał, jak powtórzony przez wartownika rozkaz jest przekazywany wzdłuż pokładu rufowego. „Hotspur” miał bardzo długie
przechyły wzdłużne, ale prawie bez kołysania bocznego. Wychodził teraz na spotkanie długiej, martwej atlantyckiej fali, zmieniając
sposób posuwania się po wodzie, na lepszy według Hornblowera, któremu choroba morska szybko mijała. Bush długo nie reagował
na wezwanie — nie było go widocznie na pokładzie rufowym — przypuszczalnie drzemał albo załatwiał jakieś prywatne sprawy.
Bush nie rozzłości się ani nie zdziwi, jeżeli zostanie od nich oderwany. Takie jest życie w marynarce wojennej.
Wreszcie Bush zastukał i wszedł.
— Sir?
— A, pan Bush — powiedział Hornblower oficjalnym tonem. Bush był jego najlepszym przyjacielem, ale sprawa była służbowa
i należało załatwić ją formalnie. — Czy może mi pan w tej chwili podać pozycję okrętu?
— Nie, sir, tak dokładnie to nie, sir — odparł zaintrygowany Bush. — Ushant jest trzydzieści mil morskich na wschód, tak mi
się wydaje, sir.
— W tej chwili jesteśmy –- stwierdził Hornblower – na długości geograficznej sześć stopni i pare sekund na zachód. Szerokość
48o
40’, ale tym razem nie musimy zaprzątać sobie głowy szerokością geograficzną. Ważna jest długość. Zechce pan obejrzeć ten
pakiet?
— Ach, rozumiem, sir — rzekł Bush przeczytawszy adres.
— Stwierdza pan, że pieczęcie są nienaruszone?
— Tak, sir.
— Może będzie pan zatem łaskaw po wyjściu z mojej kabiny upewnić się, jaka jest długość geograficzna, tak aby w razie
potrzeby mógł pan poświadczyć, że wykonałem przeznaczone dla mnie rozkazy.
— Tak, sir, uczynię to — a potem, po dłuższej pauzie, która wystarczyła, by się zorientować, że Hornblower chce zakończyć
rozmowę, dodał; — Tak jest, sir.
Gdy Bush opuścił kabinę, Hornblower stwierdził, że bardzo go kusiło podroczyć się z Bushem. Wolał jednak oprzeć się pokusie
i nie przeciągać struny, gdyż mogłoby to skończyć się urazą; poza tym Bush jest zbyt łatwym celem — jak ptak siedzący na gałęzi.
Te myśli opóźniły o kilka sekund podniecający moment otwarcia koperty z rozkazami. Hornblower wziął do ręki nóż do
temperowania piór i przeciął szew. Teraz ciężar pakietu wyjaśnił się. Były tam trzy rolki bilonu — złotego bilonu. Hornblower
wysypał pieniądze na biurko, pięćdziesiąt małych monet o rozmiarze sześciopensówek, dwadzieścia dużych i dziesięć jeszcze
większych. Po obejrzeniu okazało się, że te średnie to francuskie dwu- dziestofrankówki, takie same jakie widział u lorda Par- fy'ego
tydzień czy dwa temu, z napisem „Napoleon Pierwszy Konsul” z jednej strony i „Republika Francuska” z drugiej. Te małe to
monety dziesięciofrankowe, a te największe — czterdziestofrankowe. Razem tworzyły znaczną sumę, ponad pięćdziesiąt funtów, nie
licząc zysku na złocie w Anglii trapionej plagą spadku wartości pieniędzy papierowych.
Pakiet zawierał oprócz tego dodatkowe instrukcje, wyjaśniające, jak należy użyć tych pieniędzy. „Niniejszym zatem żąda się od
Pana…” mówiły instrukcje po paru wstępnych zdaniach. Hornblower miał nawiązać kontakt z rybakami z Brestu; miał wybadać, czy
któryś będzie skłonny brać łapówki; miał zebrać od nich wszelkie możliwe informacje o flocie francuskiej w tym porcie; na końcu
pouczono go, że w wypadku wojny dobre będzie każde źródło informacji, nawet gazety.
Hornblower przeczytał instrukcje dwukrotnie; porównał je z rozkazami nie zapieczętowanymi, które otrzymał w tym samym
czasie; tymi, co wysłały go w morze. Trzeba to wszystko przemyśleć. Wstał automatycznie, po to tylko jednak, by usiąść
z powrotem, bo w kabinie nie było miejsca na chodzenie. Musi z tym na razie poczekać. Maria uszyła zgrabne woreczki płócienne
na szczotki do włosów — oczywiście niepotrzebnie, bo wszystkie swoje szczotki wkładał zawsze w marynarskie zawiniątko.
Sięgnął po woreczek i wrzucił do niego pieniądze, a potem woreczek i rozkazy włożył z powrotem do skrzynki. Już miał ją
zamknąć, gdy przyszła mu do głowy świeża myśl. Odliczył dziesięć dziesięciofrankówek i wsunął je do kieszeni spodni. Teraz, po
zamknięciu skrzynki, mógł już wyjść na pokład.
Wzdłuż burty nawietrznej pokładu rufowego przechadzali się Bush z Prowsem, głęboko pogrążeni w rozmowie; wiadomość, że
dowódca otrzymał tajne rozkazy, rozeszła się na pewno lotem błyskawicy po okręcie — a nikt poza Hornblowerem nie wie, czy
„Hotspurowi” nie nakazano położyć się na kurs na przylądek i do Indii. Hornblower zwalczył pokusę dalszego trzymania ich
w nieświadomości. Byłoby to zresztą bezcelowe — po jednym lub dwóch dniach kręcenia się w okolicy Brestu każdy odgadnie, jaką
misję zlecono „Hotspurowi”. Prowse i Bush spiesznie ruszyli w kierunku burty zawietrznej, nawietrzną pozostawiając dowódcy,
lecz ten ich zatrzymał.
— Panie Bush! Panie Prowse! Zajrzymy do Brestu i sprawdzimy, co tam knuje nasz przyjaciel Boniuś.
Te kilka słów powiedziały wszystko ludziom, którzy służyli w marynarce w czasie ostatniej wojny i halsowali po burzliwych
wodach u wybrzeża Bretanii.
— Tak, sir — to było wszystko, co powiedział Bush.
Razem popatrzyli na kompas, na horyzont i w górę, na proporczyk okrętowy. Ustalić kurs to rzecz prosta; Bush i Prowse mogli
to zrobić bez trudu, ale sprawa przestawała być prosta, gdy w grę wchodziły problemy stosunków międzynarodowych, neutralności
czy szpiegostwa.
— Popatrzmy na mapę, panie Prowse. Jak pan widzi, musimy trzymać się z dala od Les Fillettes.
Wyspy Małych Dziewczynek, w środku toru wodnego do Brestu; zabawna nazwa dla skal stanowiących siedlisko baterii armat.
— Bardzo dobrze, panie Prowse. Może pan przebraso- wać na pełniejszy wiatr i wyznaczyć kurs.
Tego dnia wiał lekki wiatr z północo-zachodu i skierowanie się na Brest nie sprawiało żadnej trudności; „Hotspur” prawie nie
kołysał się poprzecznie, a przechyły wzdłużne były umiarkowane. Hornblower szybko odzyskiwał swe „morskie nogi”, umiejętność
stania na roz- chybotanym okręcie; mógł już chodzić po pokładzie i panował nad swoim żołądkiem, jeszcze skłonnym do zwracania
zawartości. Po ustaniu choroby morskiej poczuł się szczególnie dobrze. Kwietniowe powietrze, świeże i rześkie, nie było na tyle
chłodne, żeby potrzebował rękawiczek i ciepłego płaszcza. Miał jednak jeszcze trudności ze skoncentrowaniem się na bieżących
problemach; chętnie odłożyłby je na potem. Zatrzymał się i popatrzył na Busha z takim uśmiechem, że ten ruszył ku niemu
pośpiesznie.
— Przypuszczam, że zamierza pan poćwiczyć załogę, panie Bush?
— Tak, sir. — Bush nie odpowiedział „Oczywiście, sir”, będąc zbyt dobrym podwładnym. Lecz oczy mu zalśniły, gdyż nic go
bardziej nie cieszyło niż refowanie i odrefowywanie marsli, opuszczanie i podnoszenie rei bramżagli, wyciąganie lin i przeciąganie
ich do kluzy na rufie, aby można ich było użyć w charakterze szpryngu; wypróbowywanie tuzinów — setek — manewrów, jakie
mogłyby stać się konieczne z powodu pogody lub wojny.
— Na dziś wystarczy dwie godziny, panie Bush. Artylerzyści mieli tylko raz krótkie ćwiczenie, czy nie tak?
Nękany chorobą morską w czasie przeprawy przez Kanał mógł o czymś nie pamiętać.
— Tylko raz, sir.
— A więc po obiedzie potrenujemy godzinkę przy działach. Któregoś dnia może trzeba będzie ich użyć.
— Może, sir — zgodził się Bush.
Bush umiał ze spokojem myśleć o wojnie, która mogłaby ogarnąć cały świat.
Gwizdki pomocników bosmanów wywołały całą załogę i już wkrótce ćwiczenia szły całą parą, spoceni marynarze biegali po
wantach w górę i w dół, ciągnąc liny, poganiani okrzykami podoficerów i potokiem przekleństw pana Wise'a. Warto prowadzić
ćwiczenia, żeby utrzymać ludzi w formie, ale faktycznie niewiele zostało do nadrobienia. „Hotspur” skorzystał na tym, że był
pierwszym okrętem obsadzonym załogą z branki. Ze stu pięćdziesięciu jej członków stopień starszego marynarza miało nie mniej
niż stu. Na pokładzie było ponadto dwudziestu zwykłych marynarzy, zaledwie dziesięciu szczurów lądowych i nie więcej niż
dwudziestu chłopców okrętowych. Proporcja niezwykła, jakiej nie spotka się już przy dalszym obsadzaniu floty załogami.
A ponadto przeszło połowa ludzi służyła na okrętach wojennych przed zawarciem pokoju w Amiens. Byli marynarzami, i to
marynarzami królewskiej floty wojennej. A w okresie pokoju zdążyli odbyć nie więcej niż jedną podróż na statkach handlowych
przed ponownym wcieleniem do marynarki wojennej. W rezultacie większość z nich była obeznana z działami okrętowymi,
a dwudziestu albo i trzydziestu brało udział w prawdziwych akcjach bojowych. Dzięki temu po zarządzeniu ćwiczeń artyleryjskich
obsadzili stanowiska jak starzy fachowcy. Bush salutując zwrócił się do Hornblowera po następny rozkaz.
— Dziękuję, panie Bush. Proszę nakazać „ciszę”.
Na dźwięk gwizdków okręt zamarł w milczeniu.
— Przeprowadzę teraz inspekcję, a pan zechce mi towarzyszyć, panie Bush.
— Tak jest, sir.
Hornblower zaczął od karonady po prawej burcie pokładu rufowego. Obrzucił ją surowym spojrzeniem, ale wszystko tu było
w porządku, więc przeszedł na śródokręcie, do dziewięciofuntówek na prawej burcie. Przystawał przy każdej, kontrolując
wyposażenie, ładunki, łomy, handszpaki. Gąbka, podstawka klinowa. Przechodził od działa do działa.
— Jakie będzie wasze stanowisko przy strzelaniu z dział lewoburtnych?
Zadał to pytanie najmłodszemu z marynarzy, który widząc dowódcę przed sobą, zaczął niespokojnie prze- stępować z nogi na
nogę.
— Stać na baczność, ty tam! — ryknął Bush.
— Jakie wasze stanowisko? — powtórzył Hornblower spokojnym tonem.
— O… tam, sir. Ja wpycham stempel.
— Cieszę się, że wiecie. Jeśli pamiętacie wasze stanowisko, kiedy mówi do was dowódca i pierwszy oficer, to mogę być
pewien, że będziecie pamiętać, jak przemówią do was nadlatujące przez burtę pociski.
Hornblower ruszył dalej; dowódca może być zawsze pewny, że jego żart zostanie skwitowany śmiechem. Potem znów
przystanął.
— Co to znaczy? Panie Cheeseman!
— Sir.
— Ma pan tu dodatkowy róg z prochem. Powinno być po jednym na każde dwa działa.
— Ee… taajessir. To dlatego, że…
— Znam powód. Ale powód nie jest wytłumaczeniem, panie Cheeseman. Panie Orrock! Ile rogów z prochem ma pan w swojej
sekcji? Tak, widzę.
Przy przesuwaniu działa nr 3 na rufę jeden róg z prochem ze stanowiska Orrocka znalazł się u Cheesemana.
— Do was, młodzi dżentelmeni, należy pilnować prawidłowego wyposażenia armat w swoich sekcjach. Nie musicie czekać na
rozkazy.
Cheeseman i Orrock byli dwoma z czterech „młodych dżentelmenów” przysłanych na okręt ze szkoły marynarki wojennej dla
przeszkolenia na midszypmenów. Ich dotychczasowe zachowanie nie podobało się Hornblowerowi. Przydzielono mu ich jako
podoficerów, a w swoim własnym interesie powinien zrobić z nich poruczników, z których byłby pożytek w przyszłości — jego
potrzeby idą tu w parze z jego obowiązkiem. Musi zrobić z nich ludzi nie łamiąc ich.
— Jestem pewien, że nie będę musiał zwracać wam ponownie uwagi, młodzi dżentelmeni — rzekł. Był pewien, że będzie
musiał, ale taka zapowiedź była lepsza niż groźba. Poszedł dalej, kończąc inspekcję dział na prawej burcie. Doszedł do baku
i obejrzał ulokowane tam dwie karonady, a potem ruszył z powrotem, do dział na pokładzie głównym z lewej burty. Zatrzymał się
przy piechociarzu morskim postawionym przy luku dziobowym.
— Co wam nakazano?
Żołnierz stał sztywno na baczność, stopy pod kątem czterdziestu pięciu stopni, muszkiet u nogi, palec wskazujący lewej dłoni
wzdłuż szwu spodni, szyja wyciągnięta w sztywnym kołnierzyku. Hornblower nie stał wprost przed nim i żołnierz patrzył mu przez
ramię.
— Pilnować mego stanowiska… — zaczął i ciągnął monotonnym, śpiewnym głosem, powtarzając z pamięci tekst przeznaczony
dla wartownika, który przypuszczalnie wypowiedział już dotąd z tysiąc razy. Jego ton się zmienił, gdy doszedł do ostatniego zdania
dodanego dla tego właśnie stanowiska: — Nie pozwolić nikomu zejść pod pokład, chyba że niesie pusty pojemnik na naboje.
Miało to na celu zapobieżenie chronieniu się tchórzliwych członków załogi pod pokładem poniżej linii wodnej.
— A jeśli będą nieśli rannych? Zaskoczony żołnierz nie umiał odpowiedzieć; po latach drylu trudno mu było myśleć.
— Nie mam rozkazów w tej materii, sir — powiedział w końcu, poruszając oczyma, a szyję trzymając sztywno.
Hornblower popatrzył na Busha.
— Pomówię z ich sierżantem, sir — powiedział Bush.
— Kto według rozkazu alarmowego ma się zajmować rannymi?
— Cooper i jego pomocnik, sir. Żaglomistrz z pomocnikiem. Razem czterech.
Trzeba wierzyć, że Bush, przy swoim ogromnym poczuciu odpowiedzialności, ma wszystkie te szczegóły w małym palcu, mimo
że Hornblower znalazł dwa drobne niedociągnięcia. Nie ma potrzeby wytykać ich Bushowi — stał w milczeniu ogarnięty wstydem.
Potem zeszli lukiem do magazynu. Przez szklane okienko pomieszczenia lampiarni migotała świeca słabym blaskiem, rzucając
tylko tyle światła, by chłopcy od noszenia prochu widzieli, co robią, odbierając naładowane pociski przez podwójne zasłony
z szerzy, odchylające się w stronę magazynu; w jego wnętrzu artylerzysta z pomocnikiem, obaj w miękkich kapciach
przeciwpoślizgowych, czekali gotowi do wydawania pocisków i w razie potrzeby do ich napełniania. Pod lukiem rufowym lekarz
okrętowy i mały sanitariusz byli przygotowani do zajęcia się rannymi. Hornblower wiedział, że i on sam może być tu kiedyś
przyciągnięty ze strzaskaną, spływającą krwią kończyną — z ulgą powrócił na pokład główny.
— Panie Foreman — Foreman był jeszcze jednym z „młodych dżentelmenów” — jakie ma pan rozkazy co do latarń w czasie
bitwy nocnej?
— Mam czekać, aż pan Bush wyraźnie rozkaże je zapalić, sir.
— A kogo pan pośle po otrzymaniu takiego rozkazu?
— Firtha, sir.
Foreman wskazał na podobnego do siebie młodego marynarza u swego boku. Ale czyżby zawahał się na moment przy tej
odpowiedzi? Hornblower zwrócił się do Firtha.
— Dokąd się udacie?
Firth, mrugając powiekami, skierował na moment wzrok na Foremana. Mogło to być wynikiem zakłopotania, że Foreman
zakołysał się lekko na nogach, jakby wskazał ramieniem i ręką wykonał nieznaczny gest przed sobą na wysokości pasa,
przywodzący na myśl zaokrąglony brzuszek pana Wise'a.
— Na dziób, sir — odpowiedział Firth. — Bosman je wydaje. Przy uskoku dziobówki.
— Bardzo dobrze — pochwalił go Hornblower.
Był pewien, że Foreman zapomniał przekazać rozkaz Busha co do latarń bojowych, ale miał dosyć sprytu, żeby uratować
sytuację, a Firth był nie tylko równie bystry, lecz na tyle lojalny, że nie zdradził podoficera, któremu podlegał. Warto będzie mieć
oko na tych dwóch, z róż- nych względów. Uskok dziobówki, dobrze to odgadł, bo uskok był przy schowku bosmana.
Hornblower wrócił na pokład rufowy, a Bush za nim, patrząc na niego w zamyśleniu. Obejrzał ostatnie działo — karonadę
rufową na lewej burcie, po czym wybrał miejsce, gdzie mógł być słyszany przez najwięcej uszu.
— Panie Bush — przemówił — mamy piękny okręt. Jeśli dobrze popracujemy, będziemy mieli również wspaniałą załogę. Jeśli
Boniuś potrzebuje lekcji, damy ją mu. Może pan kontynuować ćwiczenia.
— Tak jest, sir.
Słyszało go sześciu żołnierzy piechoty morskiej na pokładzie rufowym, sternik, obsługa karonad, pan Prowse i reszta obsady
rufy. Nie była to pora na oficjalne przemówienia, ale był pewny, że słowa jego obiegną okręt podczas najbliższej wachty łamanej.
Toteż dobrał je starannie. Słówko „damy” miało stanowić wezwanie do współzawodnictwa. Tymczasem Bush kontynuował
ćwiczenia. „Zluzować działa”. „Lufy do poziomu. Wyjąć stemple z luf” i tak dalej.
— Już niedługo będą z nich ludzie, sir — oświadczył Bush. — A wtedy wystarczy tylko podejść do burty nieprzyjaciela.
— Niekoniecznie do burty, panie Bush. Kiedy przy następnym ćwiczeniu dojdziemy do strzelania, chciałbym, żeby pan
podszkolił ludzi w strzałach na duży zasięg.
— Tak, sir. Oczywiście — zgodził się Bush.
Ale ze strony Busha była to czcza deklaracja. Właściwie nie myślał o manewrowaniu „Hotspurem” w czasie bitwy — walka na
bliski dystans, gdzie armaty nie mogą pudłować i gdzie wystarczy je tylko możliwie jak najszybciej ładować i odpalać, to było
marzenie Busha. Sytuacja doskonała dla liniowca zaangażowanego w działania bojowe floty, lecz chyba niezbyt odpowiednia dla
„Hotspura”, który był tylko słupem, a konstrukcję i poszycie miał nawet słabsze niż fregata. Dwadzieścia dział dziewię-
ciofuntowych, którym zawdzięczał swoją „klasę” — nie licząc czterech karonad — było działami dalekonośnymi,
odpowiedniejszymi do strzelania na dystans paru kabli niż do walki z bliska, gdy i one, i działa nieprzyjacielskie miałyby takie same
szansę trafienia. „Hotspur” był najmniejszym trójmasztowcem z rufówką i dziobówką na liście okrętów marynarki wojennej. Można
było oczekiwać, że każda napotkana jednostka nieprzyjacielska będzie większa od niego, lepiej uzbrojona i obsadzona liczniejszą
załogą. Szybkość działania i odwaga mogły przynieść mu zwycięstwo, ale fachowość, przezorność i dobra obsługa były pewniejsze.
Hornblower poczuł, że wstrząsa nim dreszcz bitewny pod wpływem wibrującego hurkotu wytaczanych armat.
— Hej! Widzę ziemię! Widzę ziemię — wrzasnął marynarz na oku z salingu fokmasztu. Ląd jeden rumb od dziobu po
zawietrznej.
To będzie Francja, Ushant, miejsce przyszłych wyczynów, gdzie może spotkać ich nieszczęście czy śmierć. Rzecz jasna, że
przez okręt przebiegła fala podniecenia. Wszystkie głowy uniosły się, a twarze obróciły w tamtą stronę.
— Przetrzeć lufy dział! — krzyknął Bush przez tubę. Można było mieć pewność, że utrzyma on dyscyplinę i porządek w każdej
trudnej sytuacji. — Ładować!
Trudno było ludziom w tych warunkach kontynuować pozorowane ćwiczenia artyleryjskie; z dyscypliną walczyło zniechęcenie
i rozczarowanie.
— Nastawić działa na cel! Panie Cheeseman! Człowiek z handszpakiem przy dziale nr 7 nie pilnuje swoich obowiązków. Proszę
jego nazwisko.
Prowse skierował lunetę prosto przed siebie; było to jego obowiązkiem, jako oficera nawigacyjnego, ale również i przywilejem.
— Wtoczyć działa!
Hornblower palił się do pójścia w ślad Prowse'a, ale się opanował; Prowse będzie informował go o każdym szczególe. Odczekał,
aż ćwiczący oddali jeszcze jedną pozorowaną salwę burtową, a potem rzekł:
— Panie Bush, może pan już zamocować działa. Dziękuję.
— Tak jest, sir.
Prowse podał lunetę.
— To wieża latarni morskiej na Ushant, sir oznajmił.
Hornblower pochwycił drgający obraz, dojrzał nikły zarys konstrukcji z latarnią na szczycie, gdzie w czasie pokoju rząd
francuski utrzymywał światło dla statków — połowa wszystkich jednostek handlowych świata przechodziła koło Ushant — które
tego potrzebowały.
— Dziękuję, panie Prowse, — Hornblower jeszcze raz uzmysłowił sobie wygląd mapy, przypomniał plany, jakie opracował
w przerwach między przygotowywaniem okrętu do wyprawy, w przerwach w miesiącu miodowym i przerwach w chorobie
morskiej, w czasie ubiegłych pracowitych dni. — Wiatr skręca na zachód. Ale zrobi się ciemno, zanim zdążymy obejść Przylądek
Mateusza. Zaczekamy do północy po stronie południowej, z częściowo postawionymi żaglami. Chcę być o trzy mile od Czarnych
Skał na godzinę przed świtem.
— Tak jest, sir.
Podszedł do nich Bush, zakończywszy właśnie mocowanie dział.
— Sir, proszę spojrzeć! Mija nas fortuna.
Duży statek ukazał się nad widnokręgiem po nawietrznej. W jego żaglach odbijało się zachodzące słońce.
— Francuski statek Kompanii Indyjskiej — oświadczył Hornblower skierowawszy na niego lunetę.
— Ćwierć miliona funtów razem wziąwszy! — entuzjazmował się Bush. — Jakieś sto tysięcy dla pana, sir, gdyby wojna była
już wypowiedziana. Czy to pana nie kusi, sir? Będzie miał ten wiatr przez całą drogę do Hawru i ujdzie bezpiecznie.
— Znajdą się inne — odparł Hornblower pocieszająco.
— Nie tak dużo, sir. Może pan być pewny, że Boniuś roześle ostrzeżenia w momencie, gdy zdecyduje się na wojnę i każda
jednostka pod flagą francuską schroni się do neutralnego portu, na Maderę i na Azory, w Kadyksie czy w Ferrol; a my moglibyśmy
zrobić majątek!
Marzenia o pryzowem żyły w myślach każdego oficera marynarki wojennej.
— Możliwe, że moglibyśmy — mruknął Hornblower. Pomyślał o Marii, o swojej pensji; nawet kilkaset funtów bardzo by się
przydało.
— Może, sir… — ciągnął Bush, wyraźnie wyzyskując okazję.
— A tam widzimy drugą stronę medalu — dodał Hornblower wskazując na horyzont.
Naraz ukazało się pół tuzina statków, wszystkie brytyjskie. Stanowiły one ilustrację ogromnych rozmiarów brytyjskiego handlu
morskiego. Wiozły bogactwo, które mogło wesprzeć marynarkę wojenną, podtrzymać sojuszników, utrzymać produkcję broni — nie
mówiąc już o tym, że na nich zdobywali podstawowe umiejętności marynarze, którzy przyjdą później na okręty wojenne,
otwierające morze dla Anglii, a zamykające je dla jej nieprzyjaciół.
— To tylko jednostki brytyjskie, sir — zauważył Prowse ze zdziwieniem. Nie potrafił wybiec myślą tak daleko w przyszłość jak
Hornblower. Bush długo wpatrywał się w dowódcę, zanim podjął jego myśl.
Wypuszczanie logu przy zmianie wachty uwolniło Hornblowera od pokusy wygłoszenia mowy.
— Jaką mamy prędkość, panie Young?
— Trzy i pół węzła, sir.
— Dziękuję. — Hornblower zwrócił się do Prowse'a: — Proszę trzymać okręt na obecnym kursie.
— Tak jest, sir.
Hornblower skierował teraz lunetę w stronę dziobu ku lewej burcie. Patrząc w kierunku wyspy Molene zauważył ciemny
punkcik to wznoszący się, to opadający w dół. Nie odrywał od niego oka.
— Myślę, panie Prowse — powiedział wciąż z lunetą przy oczach — że moglibyśmy iść kursem nieco bliższym lądu.
Powiedzmy o dwa rumby. Chciałbym przejść blisko tej łodzi rybackiej.
— Tak jest, sir.
Była to jedna z małych jednostek trudniących się połowem sardeli, bardzo podobna do widywanych u wybrzeży Kornwalii.
W tej chwili wciągała niewód. Gdy „Hotspur” podszedł bliżej, widać było przez lunetę rytmiczne ruchy czterech ludzi.
— Ster jeszcze trochę na zawietrzną, panie Prowse, jeśli łaska. Chciałbym minąć ich bliżej.
Teraz Hornblower widział za łodzią skrawek wody o zupełnie odmiennej barwie. Połyskiwała metalicznie, inaczej niż reszta
szarego morza; łódź natrafiła na ławicę sardeli i właśnie zamykała nad nimi niewód.
— Panie Bush, może pan spróbuje odczytać jej nazwę.
Zbliżali się szybko do łodzi; po kilku chwilach Bush odcyfrował biały napis na rufie.
— Z Brestu, sir. „Duke's Freers”.
Teraz Hornblower mógł sam odczytać nazwę: „Deux Freres”, Brest.
— Panie Young, Przebrasować grotmarsel na pracę wstecz! — krzyknął Hornblower do oficera służbowego, a potem
zwróciwszy się do Busha i Prowse'a wyjaśnił: — Chcę mieć dziś ryby na kolację.
Patrzyli na niego ze źle ukrywaniem zdumieniem.
— Sardele, sir?
— Właśnie.
Niewód wlókł się przy burcie „Deux Freres” i rybacy zagarniali w niego masę srebrzystych ryb. Tak bardzo byli zaabsorbowani
połowem, że nie zauważyli cichego podejścia „Hotspura” i teraz z zabawnym zdumieniem patrzyli na piękny okręt piętrzący się nad
nimi w zachodzącym słońcu. Początkowo ogarnęła ich panika, póki nie uświadomili sobie, że w czas pokoju mniej złego mogą się
spodziewać od okrętu brytyjskiego niż od francuskiego, wymuszającego Inscription Maritime.
Hornblower wyjął tubę z uchwytu. Drżał z podniecenia, a należało zachować spokój. Mógł to być pierwszy krok w tworzeniu
dziejów przyszłości; ponadto od dawna nie rozmawiał po francusku i musiał koncentrować się na tym, co chciał powiedzieć.
— Dzień dobry, kapitanie! — zawołał, a rybacy, uspokojeni, zamachali do niego przyjaźnie. — Czy sprzedacie mi trochę ryb?
Naradzali się w pośpiechu, a potem jeden z nich spytał:
— Ile?
— Och, za dwadzieścia funtów.
Znowu zaczęli się naradzać.
— Dobrze.
— Kapitanie — ciągnął Hornblower, szukając w myślach nie tylko odpowiednich słów francuskich, ale i sposobu
doprowadzenia do pożądanej sytuacji. — Jak skończycie pracę, prosimy do nas na pokład. Wypijemy po szklaneczce rumu za
przyjaźń narodów.
Początek zdania był oczywiście niezdarny, ale nie umiał przetłumaczyć „Jak wciągniecie połów”; wiedział jednak, że
perspektywa rumu będzie kusząca — aż l'amitié des nations był nawet trochę dumny. Jak jest po francusku „bączek”? Chyba
chaloupe. Powtórzył swoje zaproszenie, a któryś z rybaków, zanim powrócili do wyciągania niewodu, dał znak, że przyjmują je.
Mając już cały połów w łodzi, dwóch z czteroosobowej załogi łodzi usadowiło się w bączku uczepionym burty „Deux Freres”; był
on prawie tak duży jak sama łódź; nic dziwnego, skoro służył do zanurzania niewodu. Dwa wiosła fachowo użyte szybko
podciągnęły go w pobliże „Hotspura”.
— Przyjmę kapitana u siebie w kajucie — oświadczył Hornblower. — Panie Bush, proszę dopilnować, aby tego drugiego
zabrano na dziób i dobrze uczęstowano. Niech mu dadzą kieliszek.
— Tak jest, sir.
Na linie spuszczonej wzdłuż burty wciągnięto dwa duże wiadra ryb, a za nimi ukazali się dwaj mężczyźni w niebieskich
kombinezonach, którzy wdrapali się zręcznie na pokład mimo ciężkich butów rybackich.
— Miło mi pana powitać, kapitanie — powiedział Hornblower, czekający na śródokręciu. — Proszę za mną.
Idąc za Hornblowerem na pokład rufowy i dalej do jego kajuty przybysz rozglądał się ciekawie. Usiadł potem ostrożnie na
jedynym krześle, a Hornblower przycupnął na koi. Niebieska bluza i spodnie były oblepione łuską rybią — w kajucie czuć będzie
rybami przez tydzień. Hewitt wniósł rum i wodę i Hornblower nalał dwie pełne szklanki; Francuz pociągnął z uznaniem.
— Czy połów się udał? — zapytał uprzejmie Hornblower.
Słuchał opowieści w niezrozumiałym prawie narzeczu bretoriskim o małych dochodach z łowienia sardeli. Rozmowa skakała
z tematu na temat i nietrudno było przejść od pokoju do ewentualności wojny — nie sposób, by dwaj żeglarze, spotkawszy się, nie
poruszyli tego tematu.
— Pewnie robią, co się da, żeby obsadzić okręty wojenne załogami?
— Szyper wzruszył ramionami.
— Na pewno.
Jego ruch ramionami powiedział więcej niż słowo.
— Idzie im to chyba bardzo powoli — zauważył Hornblower i Francuz skinął głową potakująco.
— Ale okręty są oczywiście gotowe do wyjścia w morze?
Hornblower nie miał pojęcia, jak powiedzieć po francusku „czekają w pogotowiu jako rezerwa”, więc musiał zadać pytanie
z odwrotnej strony.
— O, nie — odpowiedział rybak. Zaczął mówić z pogardą o dowództwie Francuskiej Marynarki Wojennej. Ani jeden okręt
liniowy nie był gotowy do wyruszenia. Oczywiście że nie.
— Pozwoli pan, kapitanie, że naleję jeszcze jedną? — zaproponował Hornblower. — A fregaty… pewnie załogi zaczynają już
na nie przybywać?
Może ktoś i przybywa, Bretończyk nie był pewien. Jest oczywiście… Hornblower nie mógł go tu zrozumieć przez dłuższą
chwilę. Ale potem pojął. Fregata „Loire” została przygotowana do wyjścia w morze w ubiegłym tygodniu (bretońska wymowa
nazwy okrętu sprawiła Hornblowerowi główną trudność), do służby na wodach Dalekiego Wschodu, ale ze zwykłą głupotą
dowództwa floty wojennej, zabrano z niej teraz najlepiej wyszkolonych ludzi, żeby stali się trzonem obsady innych okrętów.
Bretoński rybak, którego zdolność wchłaniania rumu była zaskakująca, nie czynił nic, by ukryć niechęć Bretończyków do
ateistycznego reżymu panującego obecnie we Francji ani pogardy człowieka morza wobec nieudolnej polityki republikariskiej
marynarki wojennej. Hornblower musiał tylko pilnować dolewania do szklanki i słuchać, wytężając umysł, aby uchwycić wszystkie
znaczenia w obcym języku. Gdy wreszcie rybak wstał, żeby się pożegnać, było wiele prawdy w nieporadnych słowach Hornblowera
o żalu z zakończenia wizyty.
— Kapitanie, nawet jeśli wojna wybuchnie, możemy się przecież znowu spotkać. Pan chyba wie, iż Brytyjska Marynarka
Wojenna nie wojuje z łodziami rybackimi. Zawsze chętnie kupię od pana trochę ryb.
Francuz patrzył teraz uważnie na niego, może dlatego, że wyniknął problem zapłaty. Był to najważniejszy moment, wymagający
wnikliwej oceny. Ile? Co powiedzieć?
— Muszę oczywiście zapłacić za dzisiejszą dostawę — ciągnął Hornblower, z ręką w kieszeni. Wydobył dwie
dziesięciofrankówki i położył je na zrogowaciałej dłoni, a Francuz nie mógł ukryć zdziwienia na swojej ogorzałej twarzy.
Zdziwienie, potem chciwość, podejrzliwość, kalkulacja i w końcu decyzja — wrażenia te odbijały się na obliczu rybaka jak kolory
na konającym delfinie — dłoń zamknęła się spiesznie na monetach i wsunęła je do kieszeni spodni. Dwadzieścia franków w złocie
za dwa wiadra sardeli; pewnie sam żył z żoną i dziećmi tydzień za dwadzieścia franków. A dziesięć — mogło być tygodniowym
wynagrodzeniem jego ludzi. To były ważne pieniądze; albo kapitan brytyjski nie znał wartości złota, albo… W każdym razie fakt
pozostał faktem, że Francuz stał się o dwadzieścia franków bogatszy i mógł spodziewać się dalszych sztuk złota z tego samego
źródła.
— Mam nadzieję, kapitanie, że spotkamy się znowu — powtórzył Hornblower. — Bo jak pan rozumie, oczywiście, my tu na
morzu zawsze cieszymy się z wiadomości o tym, co się dzieje na lądzie.
Gdy dwaj Bretończycy przechodzili przez burtę z pustymi wiadrami, Bush z ponurą miną dumał nad śladami pozostawionymi
przez nich na pokładzie.
— Można pokład wyszorować, panie Bush — powiedział Hornblower. — Będzie to dobre zakończenie dobrego dnia.
Rozdział V
Gdy Hornblower się ocknął, w kabinie było zupełnie ciemno; najmniejszy błysk światła nie przenikał przez dwa okienka rufowe.
Jeszcze nie rozbudzony zwinął się na boku, lecz ostry pojedynczy dźwięk dzwonu okrętowego przywołał go do rzeczywistości.
Przewrócił się na plecy i przeciągnął na pół nerwowo i na pół leniwie, próbując uporządkować swe myśli. Musiała to być jedna
szklanka wachty porannej, bo jedną szklankę pierwszej wachty po północy słyszał, ściągnięty z koi gdzieś koło północy, wracając do
siebie po dokonaniu zwrotu przez sztag. Spał sześć godzin, nawet jeśli się odejmie czas na tamtą przerwę; dowodzenie okrętem
miało wielkie zalety — wachta, która poszła spać w tym samym czasie, była już znowu na pokładzie od pół godziny.
Koja kołysała się wolno i łagodnie. „Hotspur” szedł na pewno pod żaglami w znacznej części zrefowanymi i według jego
wyczucia pod umiarkowanym wiatrem z prawego trawersu. Tak być powinno. Wkrótce będzie musiał wstać — obrócił się na drugi
bok i zasnął.
— Dwie szklanki, sir — oznajmił Grimes, wchodząc do kajuty z zapaloną lampą. — Dwie szklanki, sir. Jest lekka mgła i pan
Prowse powiada, że chciałby przejść na inny hals. — Grimes był wysokim, szparagowatym młodym marynarzem; twierdził, że
pełnił obowiązki stewarda kapitańskiego na statku pocztowym do Indii Zachodnich.
— Podaj mi płaszcz — powiedział Hornblower.
O mglistym świcie było zimno w samym płaszczu narzuconym na koszulę nocną. Wyjął z kieszeni rękawiczki zrobione przez
Marię i naciągnął je z uczuciem wdzięczności.
— Dwanaście sążni, sir — raportował Prowse, gdy okręt ustawił się na nowym kursie i gdy sondując z ławy wantowej
fokmasztu wyciągnął ołowiankę z wody.
— W porządku.
Był czas na ubranie się, na śniadanie. Był czas — czuł, że ogarnia go fala pokusy — na kubek kawy. Dwa albo trzy kubki,
mocnej i parzącej. A na pokładzie ma tylko dwa funty kawy . Przy cenie siedemnastu szylingów za funt stać go było tylko na tyle.
Stopniało cudem zdobyte czterdzieści pięć funtów, wygrane w wista w noc poprzedzającą opublikowanie pisma króla w sprawie
floty. Musiał wykupić z lombardu zastawioną odzież morską i szpadę, umeblować swoją kajutę i dać Marii siedemnaście funtów,
żeby miała za co żyć do czasu podjęcia jego pensji. Tak więc niewiele zostało na zakup „zapasów kapitańskich”. Nie miał na
prosiaka czy owcę ani nawet na kurę. Pani Mason kupiła mu sześć tuzinów jaj — leżały zapakowane w wiórki w fasce
przymocowanej do pokładu w kabinie nawigacyjnej — i sześć funtów mocno zasolonego masła. Zabrał też głowę cukru i kilka
słoików dżemu i to było wszystko, na co mu starczyło pieniędzy. Zabrakło na boczek i mięso zakonserwowane w fajansowych
naczyniach. Wczoraj miał na obiad sardele — fakt, że nabył je za powierzone mu w tajemnicy służbowe pieniądze, dodał im trochę
smaku bo sardele nie są smaczną rybą. Ponadto marynarze mają absurdalne uprzedzenie do ryb, stworzeń żyjących w tym samym
żywiole co oni. Z obrzydzeniem jedzą ryby podawane od czasu do czasu, zamiast odwiecznych porcji solonej wołowiny
i wieprzowiny — trzeba jednak przyznać, że zapach gotowanych ryb utrzymuje się długo i trudno go usunąć z naczyń pobieżnie
zmywanych wodą morską. Właśnie teraz o świcie jedno z jagniąt pod siatką w łodzi ustawionej na legarach na śródokręciu obudziło
się z przeciągłym bee… bee… Oficerowie z mesy oficerskiej zakupili cztery sztuki w czasie przygotowywania „Hotspura” do
wyjścia w morze i teraz lada dzień będą mieli na obiad pieczone jagnię – Hornblower postanowił spowodować zaproszenie go do ich
messy na obiad tego dnia. Myśl o tym przypomniała mu, że jest głodny, ale to było niczym w porównaniu z pragnieniem wypicia
kawy.
— Gdzie jest mój steward? – krzyknął nagle. – Grimes! Grimes!
— Sir?
Grimes wysunął głowę przez drzwi kabiny nawigacyjnej.
— Ubieram się i chcę zjeść śniadanie. Zrobisz mi kawę.
— Kawę, sir?
— Tak. – Powstrzymał się od dodania „do diabła”. Nie lubił wymyślać komuś, kto nie mógł odpłacić tym samym i kto
w gruncie rzeczy jest Bogu ducha winny, podobnie jak są ludzie nie lubiący strzelać do lisów. – Nie wiesz, co to kawa?
— Nie, sir.
— Weź dębową skrzyneczkę i przynieś ją do mnie.
Rozdrabniając mydło kwaterką słodkiej wody Hornblower wyjaśnił Grimesowi, jak ma zrobić kawę.
— Odliczysz dwadzieścia ziarenek. Włożysz je do rondelka – dostaniesz go od kucharza. Potem uprażysz je nad ogniem
w kambuzie. Ale uważaj, potrząsaj nimi cały czas. Mają być brązowe, a nie czarne. Upalone, a nie spalone. Jasne?
— Chyba tak, sir.
— Potem zanieś je do doktora, z pozdrowieniami ode mnie.
— Do doktora? Tak, sir. – Widząc brwi Hornblowera zbiegające się jak chmury burzowe, Grimes zdołał błyskawicznie stłumić
zaskoczenie.
— Ma on u siebie tłuczek i moździerz do tłuczenia jalapy4
. Utłucz ziarnka w tym moździerzu. Na drobno. Pamiętaj, drobno, ale
nie na puder. Jak proch gruboziarnisty, a nie zmielony na mączkę. Zrozumiano?
— Tak, sir. Chyba tak.
— Potem… och, idź i zrób to wszystko i wtedy zamelduj się u mnie.
Grimes z pewnością nie należał do tych, co działają szybko. Hornblower ogolił się, ubrał i wyszedł na przechadzkę po pokładzie,
wściekły, że nie ma jeszcze śniadania, gdy Grimes pojawił się wreszcie z patelenką pełną proszku o wątpliwym wyglądzie.
Hornblower poinstruował go krótko, jak ma z tego zrobić kawę. Grimes słuchał z niepewnym wyrazem twarzy.
— Idź i zróbże ją wreszcie. I jeszcze, Grimes!
— Sir?
— Zjem dwa jajka. Smażone. Potrafisz usmażyć jajka?
— Ee… tak sir.
— Usmaż tak, żeby żółtko prawie się ścieło, ale nie całkiem. I przynieś troszkę masła i dżemu.
Hornblower rzucił rozwagę wiatrom na pożarcie – postanowił zjeść dobre śniadanie. Ale te wiatry nagle dały znać o sobie.
Niemal bez ostrzegającego powiewu nieoczekiwany poryw omal nie wydął żagli „Hotspura” wstecz, a gdy okręt odpadł od wiatru
i odzyskał panowanie nad sobą, lunęła nagle kwietniowa lodowato zimna ulewa. Hornblower odesłał Grimesa, gdy ten pojawił się
po raz pierwszy, meldując, że sniadanie gotowe, i poszedł za nim dopiero za drugim razem, kiedy „Hotspur” znowu położył się na
swój kurs. Przejaśniało się już i rozwidniało, toteż nie było wiele czasu do stracenia.
— Panie Young, za dziesięć minut jestem z powrotem na pokładzie –- powiedział.
Kabina nawigacyjna – ciasne pomieszczenie obok kajuty kapitańskiej – wraz z tą kajutą i przynależną do niej pentrą zajmowała
całą przestrzeń małej rufówki „Hotspura”. Hornblower wcisnął się w krzesło przy małym stoliku.
— Sir – zauważył Grimes – pan nie przyszedł, jak śniadanie było gotowe.
Podał jajka. Obrzeże białek było czarne, a żółtka zasmażone na twardo.
— No dobrze odparł Hornblower. Nie mógł winić za to Grimesa.
— Kawa, sir? — zapytał Grimes. Po zamknięciu drzwi kabiny nawigacyjnej musiał się do nich przyciskać, żeby się móc
poruszać. Nalał kawy z dzbanka do kubka i Hornblower zaczął popijać łykami. Nie parzyła go, gdy pił, a więc nie była dosyć
gorąca, a w dodatku mętna.
— Pamiętaj, żeby następnym razem była gorętsza — skarcił stewarda. — I musisz ją lepiej przecedzić.
— Tak, sir. — Głos Grimesa zdawał się dobiegać jakby z daleka. Z trudem mówił nawet szeptem. — Sir…
Hornblower spojrzał na niego, Grimes był śmiertelnie przerażony.
— Co jest?
— Chciałem to panu pokazać, sir. — Grimes wysunął naprzód patelnię z krwistą cuchnącą masą. — Pierwsze dwa jajka były
zepsute, sir. Nie chciałem, żeby pan pomyślał…
4
Jalapa – roślina pochodząca z Meksyku, której korzeń ma właściwości przeczyszczające.
— Bardzo dobrze. — Grimes bał się, żeby go nie posądzono o kradzież. — Wyrzuć to świństwo.
No i czy to nie było podobne do pani Mason? Kupiła mu jajka, z których połowa jest nie do jedzenia. Hornblower jadł
z niesmakiem — nawet te dwa, może nie zepsute, było jednak czuć — pocieszając się, że zrekompensuje to sobie dżemem.
Posmarował suchar cennym masłem, a teraz dżem. Czarne porzeczki! Najgorsze co mogło być! Grimes, wciskając się z powrotem
do kabiny nawigacyjnej, aż podskoczył, usłyszawszy przekleństwo, które długo wisiało Hornblowerowi na ustach.
— Sir?
— Nie mówię do ciebie, u licha — warknął Hornblower, już nie mogąc się opanować.
Hornblower lubił dżem, ale ze wszystkich istniejących rodzajów najmniej z czarnych porzeczek. Marne zakończenie śniadania.
Trudno, musi mu to wystarczyć; wbił zęby w twardy jak kamień suchar.
— Nie stukaj do drzwi, jak niesiesz jedzenie — powiedział do Grimesa.
— Dobrze, sir. Już nie będę, sir.
Hornblower podniósłszy wzrok na stewarda, zauważył, że ręka, w której Grimes trzymał dzbanek z kawą, drży. Już chciał ostro
zapytać, dlaczego, ale się powstrzymał, bo odpowiedź była jasna. Grimes po prostu się bał. Jedno słówko Hornblowera mogło go
skazać na chłostę na gretingu, gdzie bat odrywałby mięso od kości wijącego się z bólu ciała. Byli we flocie dowódcy, którzy
skazaliby na chłostę za podanie takiego śniadania. Nigdy jeszcze się nie zdarzyło, że tyle rzeczy naraz było zrobionych nie tak, jak
należy.
Ktoś pukał do drzwi.
— Wejść!
Grimes przycisnął się do ścianki grodziowej, żeby nie wypaść przez otwierane drzwi.
— Wiadomość od pana Younga, sir — zameldował Orrock. — Wiatr znowu zmienia kierunek w prawo.
— Idę — powiedział Hornblower.
Grimes przywarł do ścianki grodziowej, żeby przepuścić Hornblowera, który podążył na pokład rufowy. Sześć tuzinów jajek,
a połowa do wyrzucenia. Dwa funty kawy — nie starczy na miesiąc, gdyby chciał pić ją co dzień. I dżem z czarnych porzeczek —
zresztą też nie za dużo. O tym myślał, przechodząc obok wartownika, ale myśli te wnet się rozwiały pod wpływem błogosławionego
powietrza morskiego i konieczności zajęcia się sprawami okrętu. Prowse patrzył w lewo przez lunetę. Było już prawie całkiem
widno, bo deszcz rozpędził mgiełkę.
— Czarne Skały na lewym trawersie, sir — oznajmił. — Chwilami widać kipiel.
— Zgadza się — potwierdził Hornblower. Kłopoty ze śniadaniem miały przynajmniej tę dobrą stronę, że w ciągu tych ostatnich
minut przed rozpoczęciem się rozstrzygającego dnia nie musiał się denerwować. Należało teraz odczekać kilka sekund, żeby zebrać
myśli przed wydaniem rozkazów, które spowodują realizację planów, jakie dojrzały już w jego rozgorączkowanym mózgu.
— Czy ma pan dobry wzrok, panie Orrock?
— Więc, sir…
— Tak czy nie?
— No więc tak, sir.
— Proszę zatem wziąć lunetę i wejść na saling. Niech pan zanotuje w pamięci wszystkie okręty, jakie się uda panu zobaczyć,
gdy będziemy mijali redę. Proszę konsultować się z marynarzem na oku.
— Tak jest, sir.
— Dzień dobry, panie Bush. Proszę wywołać załogę.
— Tak jest, sir.
Nie po raz pierwszy Hornblowerowi przypomniał się setnik z Nowego Testamentu, który ilustrował swoją władzę słowami:
„Mówię mu: chodź, i przychodzi, a drugiemu mówię: idź, i idzie”. Pod względem dyscypliny nic nie różniło Królewskiej Marynarki
Wojennej od armii rzymskiej.
— A więc panie Prowse, jaka jest teraz odległość do widnokręgu?
— Dwie mile, sir. Może trzy… — Zaskoczony pytaniem, Prowse toczył wokół wzrokiem, zbierając myśli.
— Według mnie cztery mile — rzekł Hornblower.
— Być może — zgodził się Prowse.
— Słońce wschodzi. Powietrze staje się przejrzyste. Niedługo widnokrąg odsunie się na dziesięć mil. Wiatr skręca z zachodu na
północ. Popłyniemy do Parąuette.
— Tak jest, sir.
— Panie Bush, proszę zwinąć bramżagle. I żagle dolne. Wystarczą nam marsie i kliwry.
— Tak jest, sir.
W ten sposób mniej będą zwracać uwagę, ponadto płynąc wolniej będą mieli więcej czasu na obserwację, przecinając kanał
wodny prowadzący do Brestu.
— Zachód słońca przy pogodnym dniu — zwrócił się Hornblower do Prowse'a — byłby dla nas lepszy. Patrzylibyśmy mając
słońce za sobą.
— Tak, sir. Słusznie, sir — potwierdził Prowse. Przy tych słowach na jego melancholijnej twarzy odbił się błysk uznania; sam
wiedział, oczywiście, że Goulet leży prawie na Unii wschód—zachód, lecz nie wyciągnął z tego żadnych wniosków ani nie poczynił
żadnych planów na tej podstawie.
— Jesteśmy jednak tutaj. I mamy szansę. Sprzyja nam i wiatr, i pogoda. Może upłynąć wiele dni, nim znowu będziemy mieli
podobną okazję.
— Tak, sir — rzekł Prowse.
— Kurs wschód ku południu, panie Prowse.
— Tak jest, sir.
„Hotspur” wlókł się powoli. Dzień był pochmurny, lecz widny i widnokrąg poszerzał się z minuty na minutę. Leżała przed nimi
dobrze widoczna ziemia francuska, Pointę St Mathieu — Cypel Mateusza. Za nim ląd znów oddalał się z pola widzenia.
— Ląd od dziobu po zawietrznej! — krzyknął Orrock z salingu fokmasztu.
— To będzie ten drugi cypel, sir — zauważył Prowse.
— Toulinguet — zgodził się Hornblower, a potem powtórzył nazwę, wymawiając ją z angielska, „Toolin- gwette”. Może przez
miesiące będzie musiał lawirować wzdłuż tego wybrzeża, więc nie chciał być nie zrozumiany przez któregokolwiek ze swych
oficerów, gdy przyjdzie do wydawania rozkazów.
Między tymi dwoma cyplami Atlantyk wdzierał się przez dziki brzeg bretoński daleko w głąb lądu, tworząc redę Brestu.
— Panie Orrock, czy widzi pan już tor wejściowy? — zawołał Hornblower.
— Jeszcze nie, sir. W każdym razie nie za dobrze.
Okręt wojenny — okręt królewski — zbliżający się do obcego wybrzeża jest narażony na pewne ograniczenia przy
wykonywaniu tego rodzaju misji w okresie pokoju. Nie wolno mu wpłynąć na obce wody terytorialne (chyba że byłby zmuszony do
tego warunkami atmosferycznymi), bez uprzedniej prośby o pozwolenie i bez jego uzyskania; również ewentualne przekroczenie
granic bazy obcej marynarki wojennej spowodowałoby wymianę gniewnych not między rządami odnośnych krajów.
— Musimy się trzymać na odległość strzału z dalekosiężnego działa brzegowego — powiedział Hornblower.
— Tak, sir. O, tak, oczywiście, sir — zgodził się Prowse.
To powtórne potwierdzenie wypowiedział z większym przekonaniem, uświadomiwszy sobie ukryte znacznie zawarte w słowach
Hornblowera. Narody domagały się suwerenności wszystkich wód, nad którymi mogły panować przy pomocy swojej artylerii, nawet
jeśli na jakimś cyplu nie było zainstalowanego żadnego działa. W istocie prawo międzynarodowe przekształcało się w konwencję
ustalającą arbitralną granicę trzech mil.
— Pokład! — zawołał Orrock. — Teraz widzę maszty. Ledwie, ledwie.
— Panie Orrock, proszę policzyć bardzo uważnie wszystkie, jakie pan dojrzy.
Orrock kontynuował swój raport. Miał on wprawdzie przy sobie na salingu wytrawnego żeglarza, lecz Hornblower nie miał
zamiaru polegać wyłącznie na ich obserwacjach, a Bush skręcał się z niecierpliwości.
— Panie Bush — zwrócił się do niego Hornblower. — Za piętnaście minut będziemy wykonywać zwrot przez rufę. Może
zechce pan łaskawie wejść z lunetą na saling stermasztu. Będzie pan mógł stamtąd dobrze widzieć wszystko, co widzi Orrock.
Proszę robić notatki.
— Tak jest, sir — odpowiedział Bush.
Już za chwilę był na wantach stermasztu i wbiegał po wyblinkach w tempie, którym mógłby się szczycić każdy młody marynarz.
— Razem jest dwanaście liniowców, sir — wolał Orrock. — Nie widzę podniesionych steng. Ani rei umoco: wanych na
masztach.
Marynarz stojący obok przerwał mu.
— Kipiel na dziobie po zawietrznej!
— To Parąuette — stwierdził Hornblower.
Z jednej strony Czarne Skały, z drugiej Parąuette, a dalej, w środku, Rafy Małych Dziewczynek wyznaczały tor wodny do
Brestu. W pogodny dzień, jak dziś, przy łagodnym wietrze, nie stanowiły one żadnej groźby, lecz w czasie sztormów setki ludzi
traciły na nich życie. Prowse z niepokojem podchodził co pewien czas do kompasu, biorąc namiary. Hornblower badał uważnie
kierunek wiatru. Jeśli w eskadrze francuskiej ani jeden okręt nie jest gotów do wyjścia w morze, nie ma potrzeby ryzykować.
Zmiana kierunku wiatru może sprawić, że „Hotspur” nie będzie mógł wyjść stamtąd mając brzeg po zawietrznej. Przesunął lunetą po
dzikim wybrzeżu, które wyrastało na horyzoncie.
— Bardzo dobrze, panie Prowse. Proszę wykonać zwrot przez rufę teraz, kiedy możemy jeszcze minąć Parąuette po nawietrznej.
— Tak jest, sir.
Na twarzy Prowse'a odmalowała się wyraźna ulga. Do niego należało trzymać okręt z dala od przeszkód nawigacyjnych, toteż
wolał mieć szeroki margines bezpieczeństwa. Hornblower poszukał wzrokiem oficera służbowego.
— Panie Poole, proszę wykonać zwrot.
Rozświergotały się gwizdki i wydano rozkazy. Marynarze stanęli do brasów, gdy sternik wychylił ster na zawietrzną,
a Hornblower uważnie obserwował brzeg.
— Tak sterować!
„Hotspur” potulnie ustawił się na swoim kursie. Hornblower zaczął poznawać już jego nawyki, jak mąż świeżo poślubioną
małżonkę. Nie, to porównanie nie było szczęśliwe, więc natychmiast je odrzucił. Miał nadzieję, że obaj z „Hotspurem” bardziej
pasują do siebie niż on z Marią. Musi teraz pomyśleć o czymś innym.
— Panie Bush! Panie Orrock! Proszę zejść, gdy będziecie pewni, że nie ma już nic, co warto obserwować.
Okręt ożywił nowy duch. Hornblower czuł to wyraźnie, patrząc po marynarzach śpieszących do swoich zajęć. Wszyscy na
pokładzie zdawali sobie sprawę, że pakują się Boniusiowi w paszczę, że zapuszczają śmiało żurawia do głównej bazy morskiej
Francji, dając do zrozumienia, iż Anglia jest gotowa przyjąć na morzu każde wyzwanie. W niedalekiej przyszłości majaczyła wielka
przygoda. Hornblower był zadowolony, że w czasie ubiegłych dni przygotował sobie potrzebną broń — okręt z załogą gotową na
wszelkie przedsięwzięcia, jak szermierz, co dobrze poznał ciężar i zalety swojej szabli przed wdaniem się w pojedynek.
Podszedł Orrock, salutując, i Hornblower wysłuchał jego raportu. Dobrze się stało, że Bush nie zszedł z salingu stermasztu
i dalej obserwował Goulet; raporty powinny być złożone oddzielnie, tak aby jeden oficer nie słyszał, co powiedział drugi, ale nie
byłoby taktownie prosić Busha, żeby zaczekał na boku. Bush nie schodził jeszcze przez kilka minut; robił systematyczne zapiski
ołówkiem na papierze, czego nie czynił Orrock, za co jednak nie można go było winić. Żaden z trzynastu czy czternastu okrętów
liniowych stojących na redzie na kotwicach nie był gotów do wyjścia w morze, a na trzech z nich brakowało co najmniej po jednym
maszcie. Było tam sześć fregat, trzy z postawionymi stengami i jedna z uzbrojonymi rejami i zwiniętymi żaglami.
— To będzie „Loire” — zauważył Hornblower do Busha.
— Zna ją pan, sir? — zainteresował się Bush.
— Wiem, że tam jest — odparł Hornblower. Chętnie powiedziałby coś więcej na ten temat, ale Bush ciągnął raport. Niemniej
był rad, że znów wzrosły trochę jego akcje jako wszystko wiedzącego.
Natomiast na redzie panował znaczny ruch. Bush widział kręcące się barki i statki pomocnicze i wydawało mu się, że rozpoznał
kadłub z dźwigiem nożycowym, jednostkę służącą wyłącznie do stawiania nowych masztów na dużych okrętach.
— Dziękuję, panie Bush — powiedział Hornblower. — Wspaniale. Musimy w miarę możności co dzień prowadzić takie
obserwacje.
— Tak, sir.
Ciągła obserwacja powiększać będzie zasób informacji w postępie geometrycznym — statki zmieniające kotwicowisko,
stawiające stengi, zakładające takielunek. Zmiany więcej powiedzą niż to, co można by wydedukować z jednorazowej inspekcji.
— A teraz poszukajmy dalszych łodzi rybackich — powiedział Hornblower.
— Tak, sir.
Bush skierował lunetę na Parąuette, której ponure, czarne skały, ze znakiem nawigacyjnym na szczycie, wydawały się wznosić
i opadać, w miarę jak długa martwa fala atlantycka spiętrzała się wokół nich.
— Jest jedna, tam, po zawietrznej rafy, sir — wskazał Bush.
— Co robi?
— Więcierze na homary, sir — raportował Bush. — Zdaje się, że zbiera połów, sir.
— Naprawdę?
Dwa razy w życiu Hornblower jadł homary: było to w czasie tych ponurych, gorzkich dni, gdy zmuszony głodem i chłodem
występował jako zawodowy gracz w „Long Rooms”. Zamożni goście wpadli tam na kolację i zaprosili również jego. Ze
zdumieniem stwierdził, że tamten straszny okres w jego życiu skończył się zaledwie dwa tygodnie temu.
— Myślę — zaczął wolno Hornblower — że chętnie zjadłbym dziś homara na kolację. Panie Poole! Niech pan podejdzie trochę
bliżej rafy. Panie Bush, byłbym wdzięczny, gdyby przygotował pan łódź rufową do opuszczenia na wodę.
Kontrast między tamtymi i obecnymi dniami był fantastyczny. Trwały złote dni kwietniowe; przedziwny czas między pokojem
i wojną. Pracowite dni, w czasie których Hornblower miewał przyjacielskie pogawędki ze sternikami łodzi rybackich i rozdawał
sztuki złota w zamian za niewielką część ich połowu. Mógł szkolić ludzi i przy okazji ćwiczeń wszechstronnie poznawać
zachowanie „Hotspura”. Mógł zerkać ukradkiem na Goulet i oceniać stopień przygotowania floty francuskiej do wyjścia w morze.
Mógł badać zatokę Iroise — czyli podejście do Brestu — jej pływy i prądy. Obserwując na tych wodach ruch potrafił wyrobić sobie
pojęcie o trudnościach francuskich władz marynarki wojennej w Breście.
Bretania jest ubogą prowincją położoną na krańcach Francji, ani uprzemysłowioną, ani gęsto zaludnioną, a komunikacja lądowa
między Brestem i resztą Francji jest podła. Nie ma tu żeglownych rzek ani kanałów. Żadne materiały niezbędne do wyekwipowania
floty nie mogą być dostarczane do Brestu drogą lądową. Wyposażenie artyleryjskie jednostki pierwszej klasy waży dwieście ton;
tylko morzem można dostarczać armaty, kotwice i pociski z hut w Belgii na okręty w Breście. Grotmaszt okrętu pierwszej klasy ma
sto stóp długości i trzy grubości; można je przewozić tylko statkami, i to specjalnie do tego przystosowanymi.
Do obsadzenia załogami floty stojącej w Breście potrzeba dwudziestu tysięcy ludzi. Marynarze — ilu by ich się nie znalazło —
musieliby maszerować setki mil z portów handlowych Hawru i Marsylii, gdyby nie wysłano ich morzem. Dwadzieścia tysięcy ludzi
potrzebowało pożywienia i odzieży, specjalnego pożywienia i specjalnej odzieży. Mąka na suchary, bydło, świnie i sól do zasolenia
mięsa,- baryłki do przechowywania zapasów — skąd miano je brać? Zaopatrzenie nie jest przy tym operacją, którą przeprowadza się
z dnia na dzień, z ręki do ust. Przed wyjściem w morze okręty będą musiały otrzymać racje na sto dni — dwa miliony racji oprócz
bieżącego spożycia. Na to wszystko potrzeba setek kabotażowców — Hornblower widział, jak ciągnęły nieprzerwanie w kierunku
Brestu, okrążając Ushant od północy, a Pointę du Raz od południa. Jeśli nadejdzie wojna — gdy nadejdzie wojna — zadaniem
Królewskiej Marynarki Wojennej będzie odcięcie im dostępu. W szczególności będzie to zadanie dla lżejszych jednostek — jak
„Hotspur”. Im więcej dowie się o tutejszych warunkach, tym lepiej.
Takimi myślami zaprzątnięty był umysł Hornblowera, gdy „Hotspur” przepływał ponownie obok Parąuette, by móc znowu
przeprowadzić obserwację Brestu. Tego popołudnia wiatr był południowo-wschodni i „Hotspur” sunął lekko — pod samymi
marslami — w świeżym porannym słońcu. Na salingach siedzieli obserwatorzy. Jeden po drugim odezwali się, ten z fokmasztu i ze
stermasztu.
— Pokład! Torem wodnym płynie okręt!
— To fregata, sir! — Bush uzupełnił informację Cheesemana.
— Bardzo dobrze — odkrzyknął Hornblower. Może pojawienie się fregaty nie ma nic wspólnego z. jego manewrami w okolicy
Iroise, ale rzecz bardzo prawdopodobna, że tak. Obrzucił wzrokiem okręt: marynarze byli zajęci codziennym cegiełkowaniem
pokładów, lecz pięć minut wystarczyłoby na kompletną transformację. W chwilę po wydaniu rozkazu okręt będzie gotowy do boju
lub postawienia wszystkich żagli.
— Trzymać na tym kursie — zawołał do sternika. — Panie Cargill, proszę podnieść naszą banderę.
— Już jest, sir — odezwał się Prowse. W lunecie widać było bramsle fregaty; płynęła w kierunku Goulet z pomyślnym wiatrem,
na kursie, który przetnie się z kursem „Hotspura” kilka mil dalej.
— Panie Bush, proszę na pokład, jak tylko zakończy pan obserwację.
— Tak jest, sir.
„Hotspur” sunął powoli; nie było potrzeby spiesznego stawiania dodatkowych żagli czy udawania, że znaleźli się tu
przypadkiem — we flocie francuskiej musiano wiedzieć z tuzina źródeł o jego dłuższej obecności u podejścia do Brestu.
— Chyba nie będzie im pan ufał, sir? — odezwał się zaniepokojony Bush po zejściu na pokład rufowy, a oznaką tego
zaniepokojenia, przy niezmącenie spokojnym zachowaniu, był właśnie fakt pozwolenia sobie na wyrażenie rady w tak
zdecydowanej formie.
Hornblower nie miał zamiaru uciekać. „Hotspur” znajdował się po nawietrznej i w każdej chwili mogli postawić wszystkie żagle
i przeszedłszy na ostry bajdewind odpłynąć w morze, ale on tego nie chciał. Był pewien, że gdyby to uczynił, fregata poszłaby za
nim na Atlantyk, ściągając go umykającego jak pies z podkurczonym ogonem. Śmiałe zachowanie doda ducha załodze, wywrze
wrażenie na francuzie i — o co najbardziej chodziło — przytłumi jego własne wątpliwości. To były próba. Musi zachować
ostrożność, ale czy ta ostrożność nie będzie podyktowana strachem? Zgodnie ze swoją oceną sytuacji nie widział potrzeby
ostrożności; to lęk podpowiadał mu, że fregata francuska chce ich zwabić w zasięg swoich dział i zmiażdżyć swoim ogniem. Musi
działać zgodnie z rozsądkiem, odtrącając podszepty strachu; żeby tylko serce nie waliło tak gałtownie, dłonie nie wilgotniały i żeby
nie mieć tego uczucia, że coś kłuje w stopach! Szkoda, że Bush przypierał go do siatki hamaka, bo mógłby przejść parę kroków tam
i z powrotem po pokładzie, ale przecież w takim momencie nie powinien zacząć się przechadzać, zdradzając w ten sposób chwilowy
brak zdecydowania.
Tego dnia kabotażowce wypływały tłumnie z Brestu, korzystając z pomyślnego dla nich wiatru. Gdyby wojna została
wypowiedziana, nie zachowywałyby się tak. Rozmawiał z ludźmi z trzech różnych łodzi rybackich i nikt z nich nie uczynił
najlżejszej wzmianki o wojnie — mogli się wszyscy zmówić w celu uśpienia jego czujności, ale to było raczej nieprawdopodobne.
Gdyby wiadomość o wojnie doszła do Brestu przed godziną, fregata nie zdążyłaby w tak krótkim czasie przygotować się do wyjścia
w morze i dopłynąć do Goulet. Jego domysły potwierdzało przeświadczenie, że nawet gdyby wojna nie była wypowiedziana, władze
Francuskiej Marynarki Wojennej postąpiłyby w ten właśnie sposób. Posłyszawszy o zuchwałym brytyjskim dozorowcu kręcącym
się w pobliżu, skompletowałyby załogę fregaty, ogołacając inne okręty z ich szkieletowych załóg, i wysłałyby ją, żeby przepłoszyła
okręt brytyjski. Musi nie dać się odstraszyć; wiatr może utrzymać się przez szereg dni, a raz przeszedłszy na zawietrzną,
potrzebowałby dużo czasu na powrót i podjęcie obserwacji Brestu.
Fregata wysunęła się teraz nad widnokrąg; przez lunetę widział ją aż do linii wodnej. Była duża. Poza działami na dziobówce
i pokładzie rufowym miała po dwadzieścia pomalowanych furt strzelniczych w obu burtach. Przypuszczalnie osiemnastofuntówki;
toteż przy dwukrotnie większej liczbie dział, niż ma „Hotspur”, może wystrzelić cztery razy silniejszą salwę burtową. Armaty
jednak nie były wytoczone, Hornblower podniósł lunetę, żeby przyjrzeć się jej rejom. Wytężył wzrok — tym razem musi polegać
nie tylko na swoim osądzie, ale i na oczach. Był pewien tego, co widział. Stropy łańcuchowe nie przytrzymywały fokrei i rei
fokmarsla ani grotrei i rei grotmarsla. Na fregacie przygotowanej do boju na pewno nie zapomniano by o takim zabezpieczeniu. Nie
planowali walki, to nie była zasadzka.
— Jakieś rozkazy, sir? — pytał Bush.
Bush chciałby zacząć przygotowania okrętu do boju, pootwierać furty i wytoczyć działa. Jeśli cokolwiek mogłoby przyspieszyć
działania wojenne, to właśnie takie postępowanie, a Hornblower pamiętał, że w rozkazach Cornwallisa, zarówno pisanych jak
i ustnych, był położony nacisk na nieczynienie niczego, co mogłoby rzucić na Anglię hańbę rozpoczęcia wojny.
— Tak — odpowiedział Hornblower na pytanie Busha, na którego twarzy ulga natychmiast zamieniła się w niepokój, gdy
spostrzegł błysk w oczach dowódcy. Ten zaś ciągnął: — Mijając ich, musimy oddać honory, panie Bush. — Było coś szalenie
podniecającego w przymuszaniu się do chłodnego, służbowego tonu, gdy wewnątrz aż kipiał z podniecenia. Taka reakcja musiała
zachodzić w lokomotywie parowej pana Watta, gdy nie działał zawór bezpieczeństwa.
— Tak jest, sir — odpowiedział Bush służbiście, jak przystało, na polecenie zwierzchnika.
— Pamięta pan procedurę, panie Bush?
Hornblower nigdy w życiu nie oddawał honorów francuskiemu okrętowi wojennemu; przez cały czas służby zawodowej aż do
tej chwili dostrzeżenie nieprzyjaciela oznaczało walkę.
— Tak, sir.
— Więc może zechce pan wydać rozkazy.
— Tak jest, sir. Cała załoga! Cała załoga! Ustawić się wzdłuż burty! Panie Wise! Dopilnuje pan porządku. Sierżancie piechoty
morskiej! Proszę kazać swoim żołnierzom defilować po pokładzie rufowym! A teraz elegancko. Dobosz na prawo. Pomocnicy
bosmana! Zagwiżdżecie na uderzenie bębna. — Bush odwrócił się od Hornblowera. — Nie mamy muzyki poza bębnem
i gwizdkami.
— Nie będą się spodziewali niczego więcej — odparł Hornblower, wciąż z oczyma przy lunecie. Jeden sierżant, jeden kapral,
dwunastu szeregowców i dobosz — to był cały skład oddziału piechoty morskiej przydzielanego na siup, ale Hornblower nie
zaprzątał sobie teraz głowy piechotą morską. Całą uwagę skoncentrował na francuskiej fregacie. Nie ulegało wątpliwości, że
z pokładu francuza tuzin lunet było skierowanych na „Hotspura”. Gdy na pokładzie „Hotspura” zaczął się ruch, to samo zaczęło się
dziać na fregacie. Ustawili się wzdłuż burty, cały tłum ludzi. Po wodzie dobiegał gwar głosów czterystu podnieconych Francuzów.
— Cisza! — w tym momencie rzucił rozkaz Bush. Było coś obcego w jego tonie, gdy ciągnął dalej sotto voce5
, aby nie być
podsłuchanym przez francuza. — Pokażcie żabo- jadom, jak zachowuje się załoga brytyjska. Wy tam, głowy do góry i milczeć.
Niebieskie mundury i białe spodnie — to żołnierze francuscy formowali się na pokładzie rufowym fregaty. Hornblower dojrzał
przez lunetę błysk stali bagnetów nakładanych na broń i odblask mosiężnych instrumentów muzycznych. Okręty zbliżały się powoli
na zbiegających się kursach, przy czym fregata, mając większą powierzchnię żagli, szła szybciej niż siup. Coraz bliżej i bliżej,
„Hotspur” był jednostką składającą wizytę. Hornblower odłożył lunetę.
— Teraz — powiedział.
— Bić w bęben! — rozkazał Bush.
Rozległ się długi werbel.
— Prezentuj broń! — rzucił rozkaz sierżant piechoty morskiej, a potem ciszej: — Raz, Dwa, Trzy!
Muszkiety żołnierzy i laska sierżanta przyjęły pozycję „prezentuj broń” płynnymi ruchami przepisowej musztry. Zapiszczały
gwizdki bosmańskie, długo i ogłuszająco. Hornblower zdjął kapelusz i trzymał go przed sobą; salutowanie dłonią nie było
odpowiednie na tę okazję. Widział już teraz kapitana francuskiego na pokładzie rufowym, tęgiego mężczyznę, trzymającego
kapelusz nad głową na modłę francuską. Na jego piersi lśniła gwiazda, musiała to być Legia Honorowa świeżo ustanowiona przez
Boniusia. Hornblower wrócił myślami do rzeczywistości; on pierwszy miał oddać honory i pierwszy zakończyć. Rzucił półgłosem
polecenie do Busha.
— Werbel! — krzyknął Bush i długi akord bębna zamarł, a za nim świergot gwizdków, nie tak równo, jak by sobie życzył
Hornblower. Na pokładzie rufowym francuza ktoś — chyba tamburmajor — podniósł do góry długą laskę obwieszoną dzwonkami
mosiężnymi i opuścił ją z hukiem. Natychmiast odezwały się bębny, sześć sztuk, żołnierskim, porywającym rytmem i przez wodę
dobiegł głos muzyki, ten niezrozumiały zlepek dźwięków, których sensu Hornblower nie pojmował; laska tambur- majora podnosiła
się i opadała rytmicznie. Wreszcie muzyka ucichła, zakończona werblem bębnów. Hornblower włożył kapelusz, kapitan francuski
też.
— Na… ramię broń! — ryknął sierżant piechoty morskiej.
— Cała załoga! Rozejść się! — rzucił rozkaz Bush, a potem łagodniejszym tonem dodał: — Spokojnie tam! Cicho!
Po rozkazie „rozejść się” podnieceni marynarze zaczęli mleć językami — nigdy żaden z nich nie przepływał tak blisko
francuskiego okrętu wojennego bez ostrzału z dział. Lecz Bush postanowił przekonać francuza, że cała załoga „Hotspura” to sami
5
Sotto voce — półgłosem, z cicha.
flegmatycy. Wise ruchem swej trzcinki przywrócił porządek i załoga rozbiła się w grupki, porządek, zakłócony tylko pojedynczymi
i szybko tłumionymi jękami osobników, na których wystające pośladki spadło uderzenie rózgi.
— To „Loire”, z całą pewnością, sir — orzekł Bush. Dojrzeli nazwę przewijającą się złoconymi literami w ornamencie rufowym
fregaty. Hornblower przypomniał sobie, że Bush dalej nie wie, jakie jest źródło jego informacji. Było zabawne być uważanym za
wszystko wiedzącego, nawet bezpodstawnie.
— I miał pan rację, nie każąc od nich uciekać — ciągnął Bush. Czemuż nie zasługiwał tym razem na ten błysk podziwu
w oczach Busha? Bush nie wiedział o przyśpieszonym biciu serca i wilgotniejących dłoniach.
— W ten sposób nasi chłopcy mogli zobaczyć z bliska francuza — powiedział Hornblower z zakłopotaniem.
— Na pewno tak, sir — zgodził się Bush. — Nigdy w życiu nie myślałem, że usłyszę tę melodię z fregaty francuskiej!
— Jaką melodię? — zdziwił się bezwiednie Hornblower i natychmiast ogarnęła go wściekłość na siebie za ujawnienie swojego
słabego punktu.
— „Boże chroń Króla”, sir — odparł zwyczajnie Bush. Na szczęście nie przyszło mu do głowy, że ktoś mógłby nie rozpoznać
hymnu narodowego. — Gdybyśmy mieli orkiestrę na pokładzie, musielibyśmy zagrać tę ich „Mar- seillaise”.
— Niewątpliwie — mruknął Hornblower; musiał szybko zmienić temat. — Patrzcie! Stawia bramsle. Szybko! Ścigajmy się
z nim. Zobaczymy, co z nich za marynarze.
Rozdział VI
Dęła wichura z zachodu tak silna, że trzeba było podwójnie zrefować żagle. Skończyła się niewiarygodnie piękna pogoda
panująca przez ubiegły tydzień i teraz Atlantyk pokazywał, co potrafi. „Hotspur” stawiał mu czoło, płynąc bajdewindem na lewym
halsie, pod mocno zrefowanymi marslami. Wystawiał lewą stronę dziobu na ogromne wały wodne, nie hamowane niczym w swoim
biegu przez trzy tysiące mil wody, od Kanady do Francji. Kołysał się na boki, podjeżdżał w górę, potem, przechylając się z dziobu
na rufę, rył nosem w falach, by zaraz wpaść znowu w kołysanie poprzeczne. Potworny nacisk wiatru na marsie nie dawał mu prawie
przechylać się na nawietrzną; okręt kładł się na prawą burtę, trwał tak przez chwilę, a potem wracał do pionu, lecz przy tym
ograniczonym kołysaniu miał bardzo silne przechyły wzdłużne; całym swym ciężarem dźwigał się w górę i walił w dół, tak że stojąc
na pokładzie można było czuć rosnący i malejący w rytm przechyłów nacisk stóp na poszycie. Wiatr wył w olinowaniu, a drewniana
konstrukcja stękała pod naporem zmiennych sił wyginających ją wzdłużnie i podnoszących w górę najpierw środek, a potem końce
okrętu. Ale te stękania nie miały w sobie nic niepokojącego; nie słyszało się w nich nagłych trzasków czy bezładnego hałasu,
wszystkie odgłosy dowodziły, że konstrukcja „Hotspura” nie jest sztywna i krucha, lecz elastyczna i prawidłowo reaguje na
obciążenia.
Hornblower wyszedł na pokład rufowy. Był blady od choroby morskiej, która go dopadła przy zmianie pogody; jej atak nie był
jednak tak ciężki, jak w czasie podróży po Kanale na południe. Opatulony w płaszcz musiał całym ciałem przeciwstawiać się
kołysaniu, bo same jego nogi nie umiały jeszcze tej trudnej sztuki. Ze śródookręcia nadchodził Busch z bosmanem; zasalutował,
a potem wciąż z Wisem u boku zaczął uważnym spojrzeniem wodzić po okręcie.
— Dopiero po pierwszej wichurze wiadomo, sir, co może zostać porwane — wyjaśnił.
Urządzenia, wydawałoby się dobrze zamocowane, zaczynały przejawiać alarmującą tendencję do odrywania się pod wpływem
niemożliwych do przewidzenia naprężeń, powodowanych przeciągającą się złą pogodą, i Bush z Wisem kończyli właśnie długi
obchód okrętu.
— Czy sztorm coś zabrał? — zapytał Hornblower.
— Drobiazgi, sir, ale poruszył kotwicę prądową. Zamocowaliśmy ją już jednak na nowo.
Bush miał uśmiech na twarzy, a oczy mu lśniły; cieszyła go wyraźnie zmiana pogody, hulanie wiatru po pokładzie i fakt, że
trzeba było coś działać w związku z tą sytuacją. Zatarł ręce i wciągnął głęboko w płuca powiew wichru. Hornblower mógł się
pocieszać wspomnieniem, że i jemu zdarzało się radować z paskudnej pogody i pragnąć jeszcze gorszej, ale, stwierdził z goryczą,
słaba to była pociecha przy jego obecnym samopoczuciu.
Sięgnął po lunetę i rozejrzał się wkoło. Chwilami przejaśniało się i widnokrąg uciekał od okrętu. W oddali, po prawej ćwiartce
rufowej dojrzał krótki błysk bieli; usiłując stać możliwie równo, uchwycił znów tę plamkę w pole widzenia; była to kipiel pod Ar
Men — ciekawa nazwa bretońska — najbardziej wysuniętymi w morze i ku południowi skałami i rafami, którymi usiane było
podejście do Brestu. Widział, jak grzywacz przyboju uderzył w nagą skałę, tryskając słupem spienionej wody na wysokość
grotmarsli na okręcie wojennym pierwszej klasy, lecz po chwili wiatr rozwiał go w nicość. Potem nad okręt nadleciał nowy szkwał,
przynosząc ze sobą nawałnicę deszczu, aż widnokrąg zacieśnił się wokół nich ł „Hotspur” stał się ośrodkiem małego skrawka
szarego, rozhuśtanego morza, z chmurami wiszącymi tuż nad topami masztów.
Szli tak blisko brzegu zawietrznego, jak tylko Hornblower odważył się ryzykować. Ktoś lękliwy uciekłby dalej w morze na
pierwsze oznaki złej pogody, ale wówczas zostałby zepchnięty przez wiatr daleko na zawietrzną miejsca, które miał obserwować.
Całe dnie mogłyby minąć, zanim by zdołał wrócić na wyznaczone stanowisko — w ciągu tych dni Francuzi, nie obserwowani,
mogliby robić, co by chcieli, przy pomyślnym dla nich wietrze. Można by to zobrazować w postaci wykreślonej na mapie linii
wzdłuż południków, wyznaczającej z jednej strony brawurę, a odwagę z drugiej — i Hornblower trzymał się na samej granicy
brawury. W tej chwili nie było nic innego do roboty, jak tylko — rzecz zwykła w marynarce — patrzeć i czekać. Walczyć z wichurą,
obserwując zmęczonymi oczyma każdą zmianę kierunku wiatru, pchać się na północ na jednym halsie, a potem zawracać i iść na
południe innym, lawirując tam i z powrotem wzdłuż podejścia do Brestu, aż znów trafi się okazja do przyjrzenia mu się z bliska. Tak
było cały dzień poprzedni i tak będzie przez niezliczone dni, jeśli wojna wisząca na włosku wybuchnie. Wrócił do kabiny ukryć
nowy atak choroby morskiej.
Jakiś czas później, gdy najgorsze już minęło, poderwało go bębnienie w drzwi. — Co jest?
— Marynarz na oku krzyczy coś z salingu, sir. Pan Bush kazał mu zejść na dół.
— Zaraz przychodzę.
Hornblower przybył na moment, gdy obserwator przerzucił się na baksztag i zjechał na pokład.
— Panie Cargill — rozkazał Bush — proszę posłać kogoś na maszt, żeby zajął jego miejsce.
Zwróciwszy się do Hornblowera Bush wyjaśnił:
— Taki jest wiatr, że nie mogłem zrozumieć, sir, co on tam krzyczy, więc wezwałem go na dół. I cóż masz do powiedzenia?
Obserwator stał z czapką w dłoni, nieco skonsternowany obecnością oficerów.
— Nie wiem, czy to naprawdę ważne, sir. Ale teraz, jak się na chwilę przejaśniło, zauważyłem fregatę francuską.
— Gdzie? — spytał Hornblower, w ostatniej chwili łagodząc obcesowy ton, jakim chciał początkowo przemówić. Wywołując
przestrach w tym człowieku, nic by się nie zyskało, a wiele można było stracić.
— Po zawietrznej, dwa rumby od dziobu, sir. Była za horyzontem, ale dojrzałem jej marsie, sir. Znam je.
Od czasu wydarzenia z oddawaniem honorów często widywali „Loire” w różnych punktach kanału Iroise — trochę to wyglądało
na zabawę w chowanego.
— Jakim szła kursem?
— Ostro pod wiatr, pod podwójnie zrefowanymi marslami, na prawym halsie, sir.
— Bardzo dobrze, że daliście znać o tym. Wracajcie teraz na swoje stanowisko. Tego drugiego zatrzymajcie przy sobie na
maszcie.
— Tak jest, sir.
Marynarz odszedł, a Hornblower obrócił wzrok na morze. Teraz pogoda znów się pogorszyła i widnokrąg przybliżył się
znacznie. Czy było coś dziwnego w tym, że „Loire” wyszła z portu mimo wichury? Może chodzi o trenowanie załogi przy złej
pogodzie. Nie, musi myśleć realnie, takie postępowanie nie jest podobne do Francuzów. We flocie francuskiej wyraźnie nie
przesadzano ze szkoleniem ludzi.
Hornblower uświadomił sobie nagle, że obok stoi Bush i chce coś powiedzieć.
— Co pan sądzi, panie Bush?
— Przypuszczam, sir, że ubiegłej nocy zakotwiczyła się w zatoce Berthon.
— Nie byłbym tym zaskoczony.
Bush miał na myśli zatokę Bertheaume, tuż po stronie odmorskiej Goulet, gdzie było miejsce, aby cyrkulować na kotwicy na
dobry kabel przy wietrze z kierunków północ- no-zachodnich. Gdyby stała tam na kotwicy, miałaby kontakt z brzegiem. Mogła
otrzymywać wiadomości i rozkazy przesyłane lądem z Brestu odległego o dziesięć mil. Mogła się dowiedzieć o wypowiedzeniu
wojny i zaplano- wać wzięcie „Hotspura” przez zaskoczenie. Trzeba zatem działać tak, jakby to właśnie było jej celem. W takim
wypadku najbezpieczniej byłoby zmienić hals. Idąc na południe na prawym halsie okręt miałby dużo przestrzeni morskiej i nie
zagroziłby mu brzeg zawietrzny, a od „Loire” oddaliłby się na tyle, że mógłby śmiać się z jej pościgu. Ale — jak w monologu
Hamleta, gdy mówi: „W tym właśnie sęk” — w chwili przybycia Cornwalissa, znalazłby się daleko od wyznaczonego stanowiska,
bez możności powrotu być może przez szereg dni. Nie, w tym wypadku musi rzucić okręt na szalę ryzyka. „Hotspur” jest niczym
w starciu dwóch potężnych flot wojennych. Ważny jest dla niego, ale nie dla Cornwalissa, dla którego stokroć cenniejsze są zebrane
wiadomości.
— Idziemy dalej naszym kursem, panie Bush — zdecydował Hornblower.
— Była dwa rumby po zawietrznej przed naszym dziobem, sir — myślał głośno Bush. — Przy spotkaniu powinniśmy się
znaleźć całkiem po jej nawietrznej.
Hornblower już przeprowadził to obliczenie; gdyby otrzymał inny wynik, „Hotspur” zrobiłby zwrot przez sztag pięć minut temu
i uciekałby na bezpieczną odległość.
— Znowu się trochę przejaśnia, sir — zauważył Bush, rozglądając się. W tym momencie marynarz na oku zawołał:
— Jest tam, sir! Rumb przed prawym trawersem!
— Bardzo dobrze!
Po przycichnięciu szkwału można już było z pokładu rozmawiać z salingiem.
— Jest tam faktycznie, sir — potwierdził Bush patrząc przez lunetę.
Gdy „Hotspur” podniósł się na fali, Hornblower dostrzegł niezbyt wyraźnie jej marsie. Były ostro pod- brasowane i w lunecie
widać było tylko ich krawędzie. „Hotspur” znajdował się co najmniej o cztery mile od niej, po nawietrznej.
— Proszę spojrzeć! Robi zwrot przez sztag, sir!
Marsie poszerzyły się w kształt prostokątów, łopotały przez chwilę, a potem przestały; przebrasowano je teraz równolegle do
marsli „Hotspura”; oba okręty podążały tym samym halsem.
— Zrobiła zwrot sir, jak tylko się upewniła, kto my jesteśmy. Dalej bawi się z nami w chowanego.
— Chowanego? Panie Bush, myślę, że mamy wojnę.
Trudno mu było wypowiedzieć tak doniosłe oświadczenie zwykłym spokojnym tonem, jakiego użyłby człowiek o żelaznych
nerwach, Hornblower jednak bardzo się starał. Bush nie miał takich ambicji. Popatrzył na Hornblowera i gwizdnął. Myśli jego szły
teraz tym samym torem, co przed chwilą Hornblowera.
— Sądzę, sir, że ma pan rację.
— Dziękuję, panie Bush. — Hornblower powiedział to zjadliwie, lecz natychmiast pożałował. Nie było fair kazać Bushowi
płacić za napięcie, jakie przeżywał jego dowódca. Zdradzać się ze zdenerwowaniem nie było również w zgodzie z ideałem
niewzruszoności, któremu hołdował Hornblower. Na szczęście, następny rozkaz, jaki trzeba było wydać, na pewno zatrze w Bushu
ewentualne uczucie przykrości.
— Uważam, że powinien pan postawić załogę na stanowiska, panie Bush. Zarządzić pogotowie bojowe, ale nie wytaczać dział.
— Tak jest, sir.
Bush wyszczerzył zęby, zdradzając ogarniające go podniecenie. Momentalnie zaczął rzucać głośne rozkazy. Na okręcie
rozświergotały się gwizdki. Spod pokładu gramolił się dobosz okrętowy. Był to dzieciak najwyżej dwunastoletni, a jego ekwipunek
był w kompletnym nieładzie. Tak mu było pilno zacząć, że nie tylko stanął byle jak na baczność na pokładzie rufowym, ale nie
wykonał prawidłowego gestu podniesienia wysoko pałeczek przed rozpoczęciem długiego werbla.
Nadchodził Prowse; w czasie bitwy jego stanowisko, jako pełniącego obowiązki oficera nawigacyjnego, było na pokładzie
rufowym, obok dowódcy okrętu.
— Jest teraz dokładnie na prawym trawersie, sir — oznajmił patrząc na „Lorie”. — Długo jej zajęło wykonanie zwrotu. Można
zresztą było tego oczekiwać.
Hornblower oparł swoje obliczenia między innymi na fakcie, że „Hotspur” szybciej przechodził linię wiatru niż „Loire”. Zbliżył
się Bush, salutując.
— Okręt gotów do boju, sir.
— Dziękuję panie Bush.
W tych paru minutach streszczało się życie marynarki wojennej. Moment decyzji, zamieszanie, zdenerwowanie, a potem spokój
i długie czekanie. Oba okręty szły bejdewindem, borykając się z morzem, oddalone od siebie o cztery mile. „Hotspur” prawie
dokładnie po nawietrznej „Loire”. Te cztery mile i ten kierunek wiatru zapewniały „Hotspurowi” nietykalność. Dopóki będzie
w stanie zachowywać tę odległość, pozostanie bezpieczny. Jeśli nie, jeśli coś się stanie, czterdzieści osiemnastofuntowych dział
„Loire” szybko się z nim załatwi. Może walczyć o honor, ale bez nadziei na zwycięstwo. Przygotowywanie się do boju nie było
właściwie niczym więcej jak gestem; ludzie polegną albo zostaną straszliwie okaleczeni, a rezultat będzie taki sam, jakby się
„Hotspur” poddał potulnie.
— Kto jest u steru? — rzucił Prowse pytanie w powie- trze i ruszył nadzorować sterowaniem. Być może i jego myśli szły tym
samym torem.
Zataczając się, podążał na rufę bosman. Jako podoficer, którego obowiązkiem był ogólny nadzór nad żaglami i takielunkiem, nie
miał on w czasie boju żadnego specjalnego stanowiska i mógł poruszać się wszędzie. W tej chwili zachowywał się niezwykle
służbiście. Zamiast tylko przytknąć palce do kapelusza, zdjął go, skłonił się nim Bushowi i stanął, trzymając go w ręku, a harcap
tańczył mu na plecach szarpany wichurą. Czekał widocznie na pozwolenie przemówienia.
— Sir — odezwał się Bush. — Pan Wise pyta w imieniu załogi. Czy to wojna?
Tak? Czy nie?
— Żabojady już wiedzą, panie Wise, a my… jeszczenie. — Nic nie szkodziło dowódcy przyznać się, że nie wie, jeśli powód
tego stanie się zupełnie jasny w momencie, gdy załoga będzie miała czas na zastanowienie się nad tym, a będzie go miała na pewno,
może podczas wspaniałej mowy, z której jednak po chwili namysłu Hornblower zrezygnował. Instynkt podpowiedział mu, że
sytuacja wymagała czegoś więcej niż tego jednego zdania, jakie przed chwilą wyrzekł.
— Każdy na okręcie, komu się zdaje, ze jest jakaś różnica w wypełnianiu obowiązków w czasie pokoju, może oberwać po
plecach, panie Wise. Proszę to powtórzyć załodze.
To wystarczy na razie. Prowse był już z powrotem. Patrzył kątem oka na takielunek i obserwował zachowanie się okrętu.
— Czy sądzi pan, że można postawić sztaksel na grotstengę, sir?
Było to pytanie z wieloma implikacjami, lecz odpowiedź tylko jedna.
— Nie — odparł Hornblower.
Sztaksel zwiększyłby może nieco prędkość „Hotspura”, lecz by spowodował bardzo silny przechył, co przy dodatkowej
powierzchni wystawionej na działanie wiatru poważnie zwiększyłoby jego dryf. Hornblower ogląda) „Hotspura” w suchym doku,
znał linie jego wodnicy* i mógł określić maksymalny kąt dryfu, przy którym okręt będzie się trzymał kursu. Te dwa czynniki
zrównoważą się, ale jest jeszcze trzeci, który mógłby przeważyć szalę — każde zwiększenie powierzchni żagli wystawionych na
działanie wiatru wzmoże ryzyko uszkodzenia jakiegoś elementu wyposażenia. Awaria drobna czy poważna, w rodzaju pęknięcia
liny lub straty stengi, rzuci bezradnego „Hotspura” w zasięg dział nieprzyjacielskich.
— Jeśli wiatr przycichnie, to właśnie te dodatkowe żagle postawimy przede wszystkim — ciągnął Hornblo- .wer, łagodząc
ostrość odmowy, i dodał: — Proszę sprawdzić, w jakim ten okręt jest namiarze w stosunku do nas.
— Uczyniłem to, sir — odparł Prowse; należało mu to zaliczyć na plus.
— Panie Bush! Może pan odesłać pod pokład wachtę wolną od służby.
— Tak jest, sir.
Ten pościg — ten wyścig — mógł trwać godziny, a nawet dnie i nie było celu męczyć przedwcześnie całej załogi. Wichura
uderzyła z nową siłą, zalewając pokład deszczem i bryzgami. Gdy patrzył na „Loire”, jej obraz zamazywał mu się w oczach,
a „Hotspur” tymczasem nurzał się i podskakiwał jak dziecinna łódeczka z papieru, walcząc z wichrem i falą.
— Ciekawe, ilu z załogi ma chorobę morską? — odezwał się Hornblower. Wymówił te obmierzłe słowa jak ktoś wyrzekający na
bolący ząb. — Ładnych parę sztuk — odparł Bush całkiem obojętnym tonem.
— Proszę mnie wezwać, gdy fregata znowu pokaże się w polu widzenia — rzekł Hornblower. — I oczywiście ilekroć będzie to
potrzebne.
Potem z niewymowną godnością i z wielkim trudem dotarł jakoś do swojej kabiny. Szum w głowie sprawiał, że przechyły
pokładu pod stopami wydawały się większe, niż faktycznie były, i że silniej chwiała się koja, gdy z jękiem rzucił się na nią. Po
jakimś czasie Bush przyszedł zbudzić go.
— Pogoda się poprawia, sir — dotarł jego głos spoza ' drzwi kajuty poprzez szum sztormu.
— Bardzo dobrze. Zaraz przyjdę.
Gdy wyszedł na pokład, po prawej burcie majaczył już niewyraźny kształt, a w miarę jak się przejaśniało, „Loire” stawała się
coraz bardziej widoczna. Oto była tam, sztormując ostro, ze zbrasowanymi rejami i furtami strzelniczymi widocznymi na tyle, że
można je było policzyć, gdy znów powróciła do równowagi. Fale rozbijały się chmurą o nawietrzną jej dziobu, a potem, przy
następnym przechyle, na moment zalśniło jej różowo- brunatne miedziane dno. Hornblower zauważył coś, co Bush i Prowse
jednocześnie wyrazili słowami.
— Wyprzedza nas! — zawołał Bush.
— Jest teraz o cały rumb przed trawersem! — dodał Prowse.
„Loire” płynęła szybciej niż „Hotspur”, zdobywając przewagę w wyścigu. Każdy wie, że francuscy konstruktorzy okrętów są
lepsi od angielskich; francuskie okręty były na ogół szybsze. W tym konkretnym wypadku mogło to oznaczać tragedię. Lecz na tym
nie koniec.
— Obawiam się, sir — mówił powoli Bush, jakby każde słowo sprawiało mu ból — że zbliża się do nas, idąc ostrzej do wiatru.
Bush chciał przez to powiedzieć, że „Loire” nie poddaje się w tym stopniu co „Hotspur” naporowi wiatru w kierunku
zawietrznym; w związku z tym „Hotspur” jest znoszony do fregaty, bliżej jej dział. Hornblower nagle zrozumiał, że Bush ma rację.
Jeśli obecne warunki pogodowe utrzymają się, otwarcie furt strzelniczych na „Loire” i rozpoczęcie obstrzału będzie tylko kwestią
czasu. Nie mogą zatem dalej bronić się przed niebezpieczeństwem z jej strony w najprostszy sposób, jak to czynili do tej chwili.
Hornblower i jego okręt Hotspur Tytuł oryginału angielskiego: Hornblower and the Hotspur Tłumaczyła z angielskiego: Henryka Stępień Redaktor: Alina Walczak Opracowanie graficzne: Erwin Pawlusiński, Ryszard Bartnik Korekta: Teresa Kubica ISBN 83-85297-16-2 Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1991 we współpracy z „Tekop” Spółka z o.o. Gliwice Bielskie Zakłady Graficzne zam. 1718/K Rozdział I — Powtarzaj za mną — powiedział pastor. — „Ja, Horatio, biorę sobie ciebie, Marię Ellen…” Przez głowę Hornblowera przemknęła myśl, że są to ostatnie sekundy, w których może się jeszcze cofnąć przed tym nie przemyślanym krokiem. Maria nie była odpowiednią kobietą na żonę dla niego, gdyby nawet on sam nadawał się w ogóle do małżeństwa. Przy szczypcie rozsądku przerwałby tę ceremonię choćby w ostatnim momencie, oznajmiając o zmianie decyzji i uciekając, jako człowiek wolny, od ołtarza, pastora i Marii. „Na dobre i na złe…” — powtarzał dalej za pastorem jak automat. A przy nim stała Maria, w bieli, w której tak jej było nie do twarzy, rozpływając się wprost ze szczęścia. Kochała go bezbrzeżnie, jego, który był tak nieodpowiednim przedmiotem jej uczuć. Nie mógł, po prostu nie mógł zadać jej tak okrutnego ciosu. Czuł, jak drży u jego boku. Nie był w stanie zmusić się do zachwiania jej ufności, tak jak nie potrafiłby odmówić przyjęcia dowództwa na „Hotspurze”. „I ślubuję ci wierność” — powtórzył Hornblower. A więc stało się, pomyślał. To były ostatnie, decydujące słowa, które uprawomocniły obrzęd. Złożył przysięgę i nie było już dla niego odwrotu. Pewną pociechą była mu myśl, że faktycznie związał się z Marią już przed tygodniem, gdy rzuciła mu się w ramiona, wyznając we łzach swoją miłość, a on był człowiekiem o zbyt miękkim sercu, aby to wyznanie zbyć żartem; i może też za dobrym? przesadnie uczciwym? — żeby ją wykorzystać i porzucić. Od momentu gdy wysłuchał jej słów, gdy delikatnie odwzajemnił jej pocałunki, wszystko, co nastąpiło później, stało się nieuniknione: ta suknia ślubna, ta ceremonia w kościele Św. Tomasza z Becketta i niejasne przeczucie przesytu jej miłością. Bush podał obrączkę; Hornblower wsunął ją na palec Marii, wypowiadając końcowe słowa przysięgi. — Ogłaszam, że jesteście mężem i żoną — zakończył pastor i pobłogosławił ich, po czym nastąpiła chwila kłopotliwego milczenia, przerwana przez Marię, która z westchnieniem „Och, Horry” wsunęła mu dłoń pod ramię. Hornblower zmusił się do uśmiechu, nie dając po sobie poznać, że jeszcze bardziej nie lubi zdrobnienia „Horry” niż swego pełnego imienia. — Najszczęśliwszy dzień w moim życiu — przemówił. Skoro trzeba coś zrobić, czemuż nie zrobić tego sumiennie, więc dodał tym samym tonem: — W moim dotychczasowym życiu. I było mu przykro, gdy widział uśmiech nieopisanego szczęścia, jakim Maria zareagowała na te szarmanckie słowa. Zarzuciła mu na szyję obie ręce; uświadomił sobie, że czeka na pocałunek, teraz i tutaj, przed ołtarzem. Uznał to za rzecz wysoce niewłaściwą, w tym poświęconym miejscu — w swojej ignorancji bał się urazić pobożnisiów — lecz i tym razem nie było odwrotu, więc schylił się i ucałował jej miękkie wargi. — Musicie się podpisać w rejestrze — przypomniał pastor i ruszył przodem w stronę zakrystii. Gdy dokonali tej formalności, pani Mason oświadczyła dobitnie: — Teraz mogę ucałować mego zięcia — i objąwszy go uściskiem mocnych ramion, głośno cmoknęła w policzek. Pomyślał, że chyba wszyscy mężczyźni muszą czuć awersję do swoich teściowych. Ale już zjawił się Bush, wybawiając go z opresji. Wyciągnął dłoń i z niezwyczajnym u niego uśmiechem składał gratulacje i najlepsze życzenia. — Bardzo dziękuję — rzekł Hornblower i dodał: — Dziękuję również za okazaną nam pomoc. Bush w zakłopotaniu wykonywał gesty, jakby się opędzał od much. Był równie przydatny na tym ślubie, jak podczas przygotowań „Hotspura” do wyjścia w morze. — Zobaczymy się na przyjęciu, sir — powiedział i wyszedł z zakrystii. Nastąpiła teraz chwila kłopotliwego milczenia. — Liczyłam, że pan Bush poda mi ramię, gdy będziemy wychodzić z kościoła — powiedziała pani Mason ostrym tonem. Nie pasowało to do Busha, tak opuścić kogoś w krytycznej chwili; było sprzeczne z jego zachowaniem w czasie kilku ostatnich zwariowanych dni. — Pani Mason, możemy wyjść razem — wtrąciła żona pastora. — Pani Clive może iść za nami. — To bardzo miło z pani strony, pani Clive — odparła pani Mason tonem, który bynajmniej nie świadczył, że tak naprawdę myśli. — A zatem szczęśliwa para może ruszać. Mario, weź kapitana pod rękę. Pani Mason rzeczowo komenderowała małą procesją. Hornblower poczuł, jak Maria wsunęła mu dłoń pod ramię i nieśmiało przytuliła się do jego boku. Byłoby okrucieństwem zignorować ten gest, więc przycisnął jej rękę łokciem do żebra, otrzymując w podzięce jeszcze jeden uśmiech. Pchnięty lekko z tyłu przez panią Mason, ruszył z powrotem do kościoła, gdzie powitał go grzmot organów. Muzyka ta kosztowała panią Mason pół korony dla organisty i szylinga dla kalikanta; można było wydać te pieniądze na lepszy cel. Hornblower myślał o tej sprawie przez parę sekund, jak zwykle dziwiąc się, że ktoś może znajdować przyjemność w przykrym hałasie nazywanym muzyką. Gdy wrócił myślami do rzeczywistości, byli już z Marią w połowie nawy. — Wszyscy marynarze poszli — zauważyła Maria łamiącym się głosem. — Nikt prawie nie został w kościele. I rzeczywiście, dwie czy trzy osoby siedzące w ławkach wyraźnie znalazły się tu przez przypadek. Nieliczni zaproszeni goście towarzyszyli im w zakrystii przy składaniu podpisów, a pięćdziesięciu marynarzy przywiedzionych przez Busha z „Hotspura” — wszyscy ci, co do których można było mieć pewność, że nie zdezerterują — już znikło. Hornblower poczuł się lekko rozczarowany faktem, że i w tym wypadku Bush nie dorósł do sytuacji. — Czy to ważne? — rzekł, szukając spiesznie słów mogących pocieszyć Marię. — Po cóż jakiś cień ma padać na dzień naszego ślubu?
Z dziwnym uczuciem przykrości obserwował natychmiastową reakcję Marii, która od razu ruszyła pewniejszym krokiem przez opustoszały kościół. Zbliżali się do drzwi przedsionka tonącego w ostrym blasku słońca, a on myślał, co by tu jeszcze mógł powiedzieć czuły, świeżo poślubiony małżonek. — Szczęśliwa ta panna młoda, nad którą świeci słońce. Gdy wyszli z półmroku w pełne światło, stanęli zaskoczeni. Bush nie zawiódł jednak; okazało się, że znalazł się na wysokości zadania. Hornblower usłyszał krótki rozkaz i nierówny szczęk stali. To pięćdziesięciu marynarzy ustawionych w podwójny szereg od podwoi kościoła, skrzyżowawszy obnażone kordy, utworzyło łuk nad głowami przechodzącej pary. — Och, jak cudownie! — zawołała Maria z dziecinną radością; w dodatku zwarty szyk marynarzy u drzwi kościelnych zwabił tłumek gapiów, którzy wyciągali szyje, żeby zobaczyć kapitana i jego świeżo poślubioną żonę. Hornblower obrzucił kolejno oba szeregi fachowym spojrzeniem. Wszyscy marynarze byli odziani w nowe bluzy w niebiesko-białą kratę, które wyfasował dla załogi „Hotspura”; białe spodnie drelichowe, przeważnie bardzo znoszone, były porządnie uprane i dostatecznie długie i luźne, aby ukryć braki w obuwiu. Prezentowali się doskonale. Za szpalerem kordów czekała nie zaprzężona kareta pocztowa, a przy niej Bush. Hornblower powiódł Marię w tamtą stronę; Bush szarmancko pomógł jej wejść na przednie siedzenie, a obok usadowił się Hornblower, — Sir, proszę zwolnić hamulec. Tą rączką, sir. Gdy Hornblower spełniał jego prośbę, Bush odwrócił się i wydał rozkaz przytłumionym rykiem. Marynarze przyśpieszyli kroku, aby naprężyć liny, a potem ruszyli truchtem. Kareta zaturkotała po kocich łbach, zebrani pożegnali odjeżdżających okrzykami i machaniem kapeluszy. — Horry… kochany… nigdy nie myślałam, że mogę być tak szczęśliwa — westchnęła Maria. Podnieceni, jak zawsze, zejściem na ląd marynarze w zaprzęgu z lin skręcili w High Street i w zdwojonym tempie ruszyli w kierunku zajazdu George'a. Gdy na zakręcie Marię rzuciło na Hornblowera, przywarła do niego w zachwyconym przestrachu. Teraz, jadąc z góry, kareta mogła wpaść na ciągnących ją marynarzy. Hornblower szybko sięgnął do hamulca, uwalniając się spiesznie z objęć Marii, a potem zaczął się zastanawiać, co dalej. Przy takiej okazji powinien ich przywitać właściciel oberży z żoną, pachołkami, służbą hotelową, stajennym, bufetowym i pokojówkami, ale przed domem nie było nikogo. Hornblower bez pomocy zeskoczył z karety i pomógł Marii wysiąść. — Dziękuję wam, chłopcy — zawołał za odchodzącymi marynarzami, a oni w odpowiedzi zasalutowali i wykrzyknęli coś nierówno. Zza rogu ulicy nadbiegał Bush; Hornblower mógł więc zostawić wszystko na jego głowie, a sam powiódł zwyczajnie Marię do gospody. Pojawił się wreszcie gospodarz, biegnąc z serwetką przewieszoną przez ramię, a za nim gospodyni. — Witamy, sir, witamy, madam. Tędy proszę, sir, madam. — Otworzył drzwi wiodące do kawiarni, ukazująć stół ze śniadaniem weselnym na śnieżnym obrusie. — Zaledwie pięć minut temu, sir, przybył admirał, musi więc nam pan wybaczyć, sir. — Jaki admirał? — Jego ekscelencja admirał Sir William Cornwallis, sir, dowódca Floty Kanału1 . Jego woźnica mówi, że na pewno będzie wojna, sir. Hornblower był przekonany o tym samym od czasu, gdy dziewięć dni temu przeczytał pismo króla do parlamentu i był świadkiem branki do floty; kiedy to powiadomiony został o mianowaniu go dowódcą „Hotspura” i (jak sobie przypomniał) zaręczył się z Marią. Pozbawione skrupułów zachowanie się Bonapartego na Kontynencie oznaczało… — Szklaneczkę wina, madam? sir? Po tych słowach gospodarza Hornblower poczuł na sobie pytające spojrzenie Marii. Nie ośmieliłaby się odpowiedzieć, nie upewniwszy się, co na ten temat myśli jej świeżo poślubiony mąż. — Poczekamy na resztę towarzystwa — odparł Hornblower. — Ach… Ciężkie kroki na progu obwieściły przybycie Busha. — Będą tu wszyscy za dwie minuty — oznajmił. — Panie Bush, bardzo to uprzejmie z pańskiej strony, że załatwił pan ten powóz i sprowadził marynarzy — mówiąc to Hornblower jednocześnie myślał, co by jeszcze mógł rzec miły i uważający małżonek. Wsunął dłoń pod ramię Marii i dodał: — Pani Hornblower mówi, że zrobił jej pan ogromną przyjemność. Jak się spodziewał, Maria zachichotała radośnie, zachwycona tym niespodziewanym użyciem jej nowego nazwiska. — Moje gratulacje, pani Hornblower — przemówił Bush uroczyście, a potem rzekł do Hornblowera: — Sir, jeśli pan pozwoli, wrócę na okręt. — Teraz, panie Bush? — zdziwiła się Maria. — Obawiam się, że to konieczne, proszę pani — odparł Bush i zaraz zwrócił się do Hornblowera: — Zabiorę ze sobą marynarzy. Może trafimy akurat na odpływające barki z zapasami. — Ma pan chyba słuszność, panie Bush — zgodził się Hornblower. — Ale proszę informować mnie o wszystkim. — Tak jest, sir — odpowiedział Bush i już go nie było. — Zaczynali schodzić się goście. Gdy pani Mason rozsadziła ich, znikły wszelkie obawy o to, by przyjęcie się nie udało, i śniadanie potoczyło się swoim torem. Strzeliły korki, wzniesiono pierwsze toasty. Trzeba było pokroić tort i pani Mason uparła się, żeby Maria ukroiła pierwszy kawałek szpadą Hornblowera; była przekonana, że tak właśnie czynią świeżo poślubione żony marynarzy z wyższych sfer Londynu. Hornblower wahał się; dziesięć lat przeżył w absolutnym przekonaniu, że nigdy nie należy wydobywać szpady pod dachem lub pod pokładem. Lecz na nic się nie zdał jego nieśmiały protest, i Maria, trzymając szpadę obu dłońmi przecięła tort wśród ogólnego aplauzu. Hornblower sięgnął niecierpliwie po broń i spiesznie wytarł jej ostrze z lukru, zastanawiając się przy tym, co pomyśleliby goście, gdyby wiedzieli, że kiedyś ścierał z niego ludzką krew. W trakcie wycierania szpady usłyszał ochrypły szept oberżysty. — Przepraszam, sir, przepraszam. — O co chodzi? — Admirał przesyła pozdrowienia, sir, i chciałby zobaczyć się z panem, jak tylko pan będzie mógł. 1 Chodzi o kanał La Manche.
Hornblower stał ze szpadą w dłoni, patrząc na oberżystę nie rozumiejącym spojrzeniem. — Admirał, sir. Jest na pierwszym piętrze, w pokoju frontowym, co się u nas nazywa „pokojem admiralskim”. — Pan mówi o Sir Williamie? — Tak, sir. — Bardzo dobrze. Proszę przekazać admirałowi wyrazy szacunku i… Albo nie, pójdę zaraz do niego. Dziękuję. — Dziękuję, sir. I jeszcze raz przepraszam. Hornblower wsunął szpadę do pochwy i obrzucił zebranych spojrzeniem. Wszyscy patrzyli w tej chwili na pokojówkę roznoszącą kawałki tortu weselnego. Poprawił szpadę u boku, wygładził halsztuk i niepostrzeżenie opuścił pokój, wziąwszy po drodze kapelusz. Na jego pukanie do drzwi we frontowej części pierwszego piętra głęboki głos, który dobrze pamiętał, odpowiedział „Wejść”. Pokój był tak duży, że łoże z czterema kolumnami w drugim jego końcu zupełnie nie rzucało się w oczy, podobnie jak sekretarzyk ustawiony pod oknem. Cornwallis stał pośrodku pokoju, zajęty dyktowaniem. — Ach, to Hornblower. Dzień dobry. — Dzień dobry, sir. — Ostatnim razem widzieliśmy się z okazji tej niefortunnej sprawy buntownika irlandzkiego. Pamiętam, że musieliśmy go powiesić. Cornwallis, „Błękitny Billy”, nie zmienił się zbytnio w ciągu czterech lat. Był wciąż tęgim mężczyzną o spokojnym sposobie bycia, gotowym stawić czoło każdej krytycznej sytuacji. — Proszę siadać. Szklaneczkę wina? — Nie, sir. Dziękuję. — Spodziewałem się tego, wiedząc o uroczystości, z której pan tu przyszedł. Przepraszam za przerwanie uczty weselnej, ale niech pan wini za to Bonia, nie mnie. — Oczywiście, sir. — Hornblower czuł, że należałoby w tej chwili powiedzieć coś więcej, ale nie potrafił nic wymyślić. — Zatrzymam pana możliwie jak najkrócej. Słyszał pan, że powierzono mi dowództwo Floty Kanału? — Tak, sir. — I wie pan, że „Hotspur” jest pod moją komendą? — Nie wiedziałem, sir, ale spodziewałem się tego. — Przywiozłem ze sobą list od Admiralicji w tej sprawie. Będzie czekał na pana na pokładzie. — Tak, sir. — Czy „Hotspur” jest gotowy do wyjścia w morze? — Nie, sir. — Powiedział czystą prawdę. Wymówki nie zdałyby się na nic. — Ile czasu pan potrzebuje? — Dwa dni, sir. Dłużej, jeżeli nie zdążą z dostawą zapasów artyleryjskich. Cornwallis popatrzył na niego bardzo ostro, lecz Hornblower wytrzymał to spojrzenie. Nie miał sobie nic do zarzucenia; dziewięć dni temu „Hotspur” był jeszcze okrętem rezerwowym. — Okręt był w doku, czy ma oczyszczone dno? — Tak, sir. — Jest obsadzony załogą? — Tak, sir. Dobrą załogą — śmietanka spośród tych z branki. — Olinowanie założone? — Tak, sir. — Reje umocowane? — Tak, sir. — Oficerowie wyznaczeni? — Tak, sir. Porucznik i czterech młodszych oficerów. — Będzie pan potrzebował zapasów i wody na trzy miesiące. — Mam miejsce na żywność na sto jedenaście dni przy pełnych racjach, sir. Bednarze dostarczą w południe baryłki na wodę. Do zmroku wszystko będzie załadowane, sir. — Czy pan go przeholował? — Tak, sir. Stoi teraz na kotwicy w Spithead. — Dobrze się pan sprawił — stwierdził Cornwallis. Hornblower usiłował nie dać po sobie poznać ulgi po tych słowach, które w ustach Cornwallisa były więcej niż aprobatą — były szczerą pochwałą. — Dziękuję, sir. — Czego więc pan teraz potrzebuje? — Zapasów bosmańskich, sir. Lin, płótna, zapasowych drzewc. — Niełatwo będzie w tej chwili nakłonić stocznię do rozstania się z tymi materiałami. Pomówię z nimi. Wspomniał pan także o zaopatrzeniu artylerii? — Tak, sir. Artylerzyści czekają na pociski do dziewięciofuntówek. Na razie nie można ich Tu wcale dostać. Dziesięć minut temu Hornblower zastanawiał się, co powiedzieć, żeby sprawić przyjemność Marii. Teraz dobierał słów, chcąc złożyć rzetelny raport Cornwallisowi. — Tym też się zajmę — oświadczył admirał. — Może pan liczyć na wyjście w morze pojutrze, jeśli będzie sprzyjał wiatr. — Tak, sir. — A teraz, jeśli chodzi o rozkazy dla pana. Na piśmie otrzyma je pan w ciągu dnia, ale już w tej chwili przekażę je panu ustnie, żeby wysłuchać ewentualnych pytań. Zbliża się wojna. Jeszcze nie została wypowiedziana, ale Bonio może nas zaskoczyć. — Tak, sir. — Mam zamiar rozpocząć blokadę Brestu, gdy tylko wyprowadzę flotę w morze. A pan ma iść przed nami.
— Tak, sir. — Ma pan nie czynić nic, co by mogło przyspieszyć wojnę. Nie wolno panu dać Boniowi okazji do wymówki. — Tak, sir. — Po wypowiedzeniu wojny może pan oczywiście podjąć odpowiednie kroki. Na razie zadaniem pana jest wyłącznie obserwacja. Proszę mieć oko na Brest. Niech pan się stara prowadzić jak najdokładniejszą obserwację z możliwie najmniejszej odległości, bez prowokowania ognia. Proszę liczyć okręty wojenne — liczbę i klasę jednostek z założonymi rejami, okręty rezerwowe, statki na redach i te gotujące się do wyjścia w morze. — Tak, sir. — Bonio posłał w zeszłym roku najlepsze swoje jednostki do Indii Zachodnich. Będzie miał chyba więcej kłopotów od nas ze znalezieniem załóg dla swojej floty. Chcę mieć raport od pana, gdy tylko przybędę na pozycję. Jakie „Hotspur” ma zanurzenie? — Trzynaście stóp na rufie pod pełnym obciążeniem, sir. — A zatem będzie pan mógł bez trudu korzystać z Goulet. Nie muszę przestrzegać pana, żebyście się nie władowali na mieliznę. — Nie, sir. — Proszę jednak pamiętać, że trudno będzie panu wykonywać swe zadanie bez wystawiania okrętu na ryzyko. Niech pan dokonuje właściwego wyboru między bufonadą i nierozważnym ryzykanctwem a odwagą i chłodną oceną szans. A ja przyjdę z pomocą, ilekroć znajdzie się pan w opałach. Cornwallis utkwił spojrzenie swych dużych niebieskich oczu w brązowych oczach Hornblowera, którego równie głęboko interesowały słowa admirała, jak i to, co nie zostało wypowiedziane. Przyrzekając wsparcie, Cornwallis powstrzymał się od pogróżek, które powinny być naturalnym następstwem jego słów. Nie był to ani zwrot retoryczny, ani łatwy chwyt dowódcy — taki był właśnie Cornwallis. Wolał dowodzić, niż poganiać; bardzo interesujące. Hornblower uświadomił sobie nagle, że rozmyślając nad tym od paru chwil gapi się bezmyślnie na swego głównodowodzącego. Nie było to zbyt taktowne z jego strony. — Rozumiem, sir — przemówił i Cornwallis podniósł się z krzesła. — Spotkamy się znowu na morzu. Niech pan nie uczyni nic, co mogłoby sprowokować wojnę przed jej wypowiedzeniem — dodał z uśmiechem, który zdradzał człowieka czynu. Hornblower już go rozszyfrował. Cornwallis to ktoś, kogo cieszy i pobudza perspektywa działania; kto nigdy nie będzie szukał powodów czy wymówek do odwlekania decyzji. Admirał cofnął nagle wyciągniętą dłoń. — U licha! — zawołał. — Zupełnie zapomniałem. Dziś przecież pańskie wesele. — Tak, sir. — Wziął pan ślub dziś rano? — Godzinę temu, sir. — A ja wyciągnąłem pana z przyjęcia weselnego. — Tak, sir. — Dodanie jakiegoś frazesu w rodzaju „Dla Króla i Ojczyzny” czy „Obowiązek przede wszystkim” byłoby tanim chwytem retorycznym. — Pańska małżonka nie będzie zachwycona. A jeszcze bardziej teściowa, pomyślał Hornblower. Ale byłoby nietaktem mówić o tym. Zadowolił się więc słowami: — Postaram się to jakoś wytłumaczyć, sir. — To ja powinienem to uczynić — rzekł Cornwallis. — Może mógłbym przyłączyć się do gości weselnych i wypić zdrowie panny młodej? — Byłoby to bardzo uprzejmie z pańskiej strony, sir — odparł Hornblower. Jeśli cokolwiek mogłoby sprawić, by pani Mason darowała mu niestosowne jej zdaniem zachowanie, to właśnie obecność admirała, ekscelencji Sir Williama Cornwallisa, przy stole weselnym. — Idę więc, jeśli jest pan pewien, że nie będę źle widziany. Hachett, poszukaj mojej szpady. Gdzie kapelusz? Tak więc w momencie, gdy Hornblower pojawił się znowu w drzwiach sali, gorzkie wymówki, którymi już go chciała poczęstować pani Mason, zamarły na jej wargach na widok znakomitego gościa. Zauważyła lśniące epolety, czerwoną wstęgę z gwiazdą, którą taktowny Cornwallis założył, aby uhonorować okazję. Hornblower dokonał prezentacji. — Długiego życia i wiele szczęścia — przemówił Cornwallis, pochylając się nad dłonią Marii — żonie jednego z najbardziej obiecujących oficerów w służbie króla. W obliczu takiej znakomitości Maria, zmieszana, zdobyła się tylko na dyg. — Niezmiernie mi miło poznać pana, Sir Williamie — powiedziała pani Mason. A pozostali goście — pastor z żoną i parę osób z sąsiedztwa pani Mason — byli wniebowzięci z powodu przebywania w jednym pomieszczeniu z synem lorda, kawalerem Orderu Łaźni, i głównodowodzącym w jednej osobie, a co dopiero, gdy zwracał się do nich osobiście. — Szklaneczkę wina, sir? — zapytał Hornblower. — Z przyjemnością. Cornwallis wziął szklanicę do ręki i potoczył wokoło wzrokiem. Było rzeczą znamienną, że zwrócił się właśnie do pani Mason. — Czy wypito już zdrowie młodej pary? — Nie, sir — odparła pani Mason, nie posiadając się ze szczęścia. — A zatem może ja to uczynię? Panie, panowie. Proszę, wstańcie wszyscy i wypijcie ze mną z tej radosnej okazji. Niech nowożeńcy nigdy nie zaznają smutku. Niech zawsze towarzyszy im zdrowie i pomyślność. Niech małżonka zawsze znajduje pociechę w myśli, że mąż jej spełnia swój obowiązek wobec króla i ojczyzny, a mąż, pełniąc go, niech zawsze czuje oparcie w lojalności swej żony. Miejmy nadzieję, że wkrótce pojawi się na świecie sznur młodzieńców w mundurach żołnierzy królewskich, jak ich ojciec, i cały rząd młodych dam, które staną się matkami przyszłych młodzieńców. Wznoszę zdrowie młodej pary! Wypito toast wśród oklasków; oczy wszystkich zwróciły się na oblaną rumieńcem Marię, a potem przeniosły na Hornblowera, który podniósł się z miejsca. Zanim Cornwallis doszedł do punktu kulminacyjnego swego przemówienia, Hornblower pomyślał, że admirał wypowiada słowa użyte już przedtem przez niego dziesiątki razy na weselach innych oficerów. Podniecony okazją, Hornblower poszukał wzroku Cornwallisa i wyszczerzył zęby. Odpłaci mu tą samą monetą; jego odpowiedź będzie zupełnie podobna do dziesiątków odpowiedzi wysłuchanych przez Cornwallisa.
— Sir Williamie, panie i panowie, mogę tylko złożyć podziękowanie w imieniu — zaczął, biorąc Marię za rękę — mojej żony i swoim. Gdy śmiech ucichł — Hornblower wiedział dobrze, że wywołała go ta wzmianka o Marii jako jego żonie, chociaż sam nie widział w tym nic śmiesznego — Cornwallis spojrzał na zegarek, więc Hornblower spiesznie podziękował mu za przybycie i ruszył odprowadzić go do drzwi. Za progiem Cornwallis odwrócił się i klepnął go wielką dłonią w piersi. — Dodam jedno zdanie do moich rozkazów dla pana — rzekł; Hornblower czuł, że przyjaznemu uśmiechowi admirała towarzyszy badawcze spojrzenie. — Tak, sir? — Dodam zezwolenie na piśmie na spanie poza okrętem tej nocy i następnej. Hornblower otworzył usta do odpowiedzi, lecz nie rzekł nic; po raz pierwszy w życiu zabrakło mu konceptu. Był tak zaskoczony, że nie zdołał znaleźć odpowiednich słów. — P o m y ś l a ł e m, że mógłby pan zapomnieć — ciągnął Cornwallis z uśmiechem — że „Hotspur” jest teraz częścią Floty Kanału, a jego dowódcy prawo zabrania bez zezwolenia głównodowodzącego spać gdzie indziej niż na pokładzie. No więc ma je pan. — Dziękuję, sir — wydusił wreszcie z siebie Hornblower. — Może nie będzie pan mógł potem spać na lądzie przez parę lat. Albo i dłużej, jeśli Bonio będzie się bił do końca. — Jestem przekonany, że będzie, sir. — Wobec tego spotkamy się znów pod Ushant2 za trzy tygodnie. Do widzenia raz jeszcze. Gdy Cornwallis odszedł, Hornblower przez jakiś czas stał głęboko zamyślony przy uchylonych drzwiach sali weselnej, przestępując z nogi na nogę; nie mógł przecież zacząć swoim zwyczajem chodzić tam i z powrotem. Zbliżała się wojna. On sam był o tym przekonany od dawna; Bonaparte nie zrezygnuje nigdy z zajętych już pozycji. Dotychczas jednak Hornblower sądził lekkomyślnie, że zostanie wysłany w morze dopiero z chwilą wypowiedzenia wojny, za jakieś dwa-trzy tygodnie, po ostatecznym zerwaniu rokowań. Był wściekły na siebie, że tak bardzo się pomylił. To, że miał dobrą załogę — pierwsze żniwo branki — że jego okręt można było szybko przygotować do wyjścia w morze, że jako mała jednostka nic nie znaczył w bilansie sił, a także i to, że przy swym małym zanurzeniu doskonale nadawał się do wyznaczonej mu przez Cornwallisa misji, powinno było mu nasunąć myśl, że właśnie „Hotspur” zostanie najwcześniej wysłany w drogę. A on tego nie przewidział, chociaż powinien. To była pierwsza sprawa, pierwsza pigułka do przełknięcia. Teraz należało się zastanowić, czemu jego ocena była tak fałszywa. Odpowiedź przyszła od razu, lecz wzdrygał się przed uświadomieniem jej sobie — za co czuł do siebie jeszcze większą pogardę. Ale fakt był faktem. Dopuścił, że jego zdolność chłodnej oceny osłabła z powodu Marii. Nie chciał jej urazić i w rezultacie odsuwał od siebie myśl o przyszłości. Uczynił lekkomyślny krok w bezpodstawnej nadziei, że dobry los uchroni go od zadania jej tego ciosu. W tym momencie zżymnął się nagle. Dobry los? Nonsens. Jest dowódcą swojego okrętu i wysyłają go na przedpole bitwy. Nadarza mu się wspaniała okazja do wyróżnienia się. To jest dla niego dobry los — a okrutnym pechem byłoby, gdyby musiał pozostać w porcie. Hornblower poczuł dobrze sobie znane uczucie podniecenia na myśl o walce, o rzucaniu na szale ryzyka swojej reputacji — i życia — przy pełnieniu swej powinności, przy zdobywaniu sławy i (co było naprawdę istotne) przy usprawiedliwianiu siebie we własnych oczach. Teraz znów myślał trzeźwo; widział rzeczy we właściwych proporcjach. Przede wszystkim jest oficerem marynarki wojennej, a dopiero potem mężem — i to daleko potem. Ale… ale… przez to sytuacja nie stawała się bynajmniej łatwiejsza. Będzie musiał wyrwać się jakoś z ramion Marii. Nie może też stać tak tu dłużej. Mimo wzburzenia umysłu musi wracać. Obrócił się i wszedł do pokoju, zamykając za sobą drzwi. — Wzmianka, że głównodowodzący wzniósł toast za zdrowie młodej pary będzie doskonale wyglądała w „Na- val Chronicie” — zauważyła pani Mason. — Dalej, Horatio, niektórzy z gości nie mają nic na talerzach. Hornblower jeszcze pełnił, jak umiał, obowiązki dobrego gospodarza, gdy w drugim końcu pokoju zobaczył znowu zaaferowane oblicze oberżysty; musiał spojrzeć powtórnie, aby się zorientować, co było przyczyną jego wejścia. Wiódł on Hewitta, nowego sternika łodzi Hornblowera. Nie zauważył go od razu z powodu jego małego wzrostu. Braki we wzroście kompensował sobie Hewitt tuszą; nosił wspaniałe kruczoczarne bokobrody wedle najnowszej mody panującej na dolnym pokładzie. Przeszedł przez pokój kołyszącym się krokiem, ze słomianym kapeluszem w ręku, i zasalutowawszy podał Hornblowerowi pismo zaadresowane przez Busha poprawnie, chociaż nieco staroświecko: Horatio Hornblower Esq,3 Kapitan i Dowódca. Zebrani zamilkli — niezbyt grzecznie, pomyślał Hornblower — gdy odczytywał te kilka wierszy. „Hotspur” Slup JKM 2 kwietnia 1803 Sir, Powiadomiono mnie ze stoczni, że pierwsza z barek jest gotowa do podejścia pod burtę. Nie zezwolono jeszcze na nadgodziny dla robotników stoczniowych, więc przerwą oni pracę o zmroku. Z szacunkiem przedkładam, że mogę nadzorować załadunek zapasów, jeśli uzna Pan swój powrót na okręt za niedogodny. Pański posłuszny sługa W. Bush — Czy łódź jest w Hard? — zapytał Hornblower. — Tak, sir. — Bardzo dobrze. Będę tam za pięć minut. — Tak jest, sir. — Och, Horry — westchnęła Maria z lekką wymówką w głosie. Nie, to było rozczarowanie, a nie wymówka. 2 Angielska wersja francuskiej wyspy Ouessant. 3 Esq. — Esquire — tytuł grzecznościowy.
— Moja droga — zaczął Hornblower. Przyszło mu do głowy, że mógłby teraz zacytować „Kochana, nie mógłbym cię miłować tak bardzo”, lecz od razu uznał to za rzecz zupełnie niestosowną w takim momencie i przy takiej żonie. — Znowu jedziesz na statek — westchnęła Maria. — Tak. Nie mógł tam nie być, gdy czekały sprawy do załatwienia. Dzisiaj, poganiając ludzi, mogą mieć przynajmniej połowę zapasów przeładowanych na okręt. Jutro mogliby skończyć i jeśli dział zaopatrzenia zareaguje na interwencję admirała, może dostaną także proch i kule. A wówczas pojutrze o świcie mogliby wyjść w morze. — Wrócę wieczorem — pocieszał ją, zmuszając się do uśmiechu. Starał się udawać, że mu na tym zależy, zapomnieć, że stoi u progu przygody, że otwiera się wielka szansa na wyróżnienie się. — Nic nie utrzyma mnie z dala od ciebie, kochana — dodał. Położył dłonie na jej ramionach i ucałował z głośnym cmoknięciem przy aplauzie zebranych. Rozładowawszy atmosferę tym komediowym nieco chwytem, wyszedł przy akompaniamencie śmiechu gości. Gdy śpieszył do Hard, dwie sprawy splatały się w jego myślach, jak węże na lekarskim kaduceuszu — czuła miłość, jaką Maria pragnęła go otoczyć, i fakt, że pojutrze rano będzie dowodził okrętem na morzu. Rozdział II Ktoś musiał od pewnego czasu stukać do drzwi sypialni. Hornblower słyszał, lecz był zbyt rozespany, aby się tym przejmować. Zaraz jednak drzwi otwarły się ze szczękiem zamka i Maria, zbudziwszy się nagle, przerażona, przywarła do męża, a on sam ocknął się wreszcie ze snu. Światło ledwie sączyło się przez ciężkie zasłony łoża. Po dębowej posadzce sypialni zaszurały czyjeś kroki, a potem piskliwy głos kobiecy oznajmił: — Osiem szklanek, sir. Osiem szklanek. Zasłony rozchyliły się nieco, przepuszczając promień jaśniejszego światła, i Maria mocniej przytuliła się do Hornblowera. Zwisły znów szczelnie, gdy Hornblower dobył z siebie glos: — Bardzo dobrze. Już nie śpię. — Zapalę państwu świecę — oznajmił głos kobiecy równie cienko i skrzekliwie; powłócząc nogami niewiasta przeszła przez pokój, i jasność za zasłonami nasiliła się. — A wiatr? Skąd wieje? — pytał Hornblower na tyle już rozbudzony, że poczuł przyśpieszone bicie serca i napięcie mięśni na myśl, co ten ranek znaczy dla niego. — A tego to już panu nie umiem powiedzieć, sir — odparła niewiasta. — Nie znam się na kompasie, a wszyscy inni jeszcze śpią. Hornblower żachnął się, zirytowany, że nie może otrzymać tak istotnej dla siebie informacji, i nie zastanawiając się sięgnął ku zasłonom łoża, by je rozsunąć i zbadać sprawę samemu. Maria wciąż trzymała go w ramionach, więc się zreflektował, że nie może tak po kawalersku wyskoczyć z łóżka. Musi postępować zgodnie z rytuałem i znieść cierpliwie zwłokę. Odwrócił się i ucałował ją, a ona skwapliwie oddała mu pocałunek, ale inaczej niż dotąd. Poczuł wilgoć na policzku; to była łza, lecz tylko jedna, bo Maria opanowała się z wysiłkiem. Jego przedtem zdawkowy uśmiech stał się czulszy. — Kochany, rozdzielają nas — szeptała Maria. — Wiem, najdroższy, musisz iść. Ale… ale… Nie potrafię sobie wyobrazić, jak będę żyć bez ciebie. Jesteś całym moim życiem. Jesteś… W piersi Hornblowera wezbrała wielka fala tkliwości, poczuł skrupuły i wyrzuty sumienia. Najdoskonalszy mężczyzna na świecie nie zasługiwałby na tyle oddania. Gdyby go Maria przejrzała, odwróciłaby się od niego, a cały jej świat ległby w gruzach. Okrucieństwem byłoby dać jej poznać prawdę o sobie, nie wolno mu za nic tego uczynić. Świadomość, że jest tak bardzo kochany, poruszała w nim coraz głębsze fale czułości. Ucałował jej policzki, poszukał miękkich, spragnionych ust. Lecz nagle wargi jej stwardniały i cofnęły się. — Nie, aniele najdroższy. Nie, nie wolno mi wstrzymywać ciebie. Będziesz zły na mnie… później. Och, życie moje, powiedz mi teraz do widzenia. Powiedz, że mnie kochasz… że zawsze będziesz mnie kochał. A potem powiedz do widzenia i że czasem o mnie pomyślisz, tak jak ja zawsze będę myśleć o tobie. Hornblower wypowiadał słowa, które pragnęła słyszeć, a czułość nadała im właściwy ton. Maria ucałowała go raz jeszcze, a potem oderwała się od niego i odsunęła w drugi koniec łoża. Podczas gdy Hornblower leżał nieruchomo, czekając ze wstawaniem, aż opanuje wzruszenie, Maria odezwała się znowu; twarz miała na pół ukrytą w poduszce, która tłumiła jej głos, lecz mimo to można było odczuć wymuszoną zmianę nastroju. — Kochanie, czysta koszula leży na krześle, a przy kominku stoi jedna z par twoich najlepszych butów. Hornblower wyskoczył z łoża. Powietrze w sypialni było dużo świeższe niż za zasłonami. Klamka u drzwi szczęknęła znowu i ledwie zdążył zasłonić się koszulą nocną, gdy stara służąca wsunęła głowę. Zarechotała śmiechem na widok tego gestu skromności. — Stajenny mówi, że jest lekki powiew z kierunku południowego, sir. — Dziękuję. Drzwi zamknęły się za staruchą. — Czy to tak, jak chciałeś, kochanie? — spytała Maria spoza zasłon. — Lekki powiew z kierunku południowego… to znaczy z południa, prawda? — Tak, może być — odparł Hornblower, śpiesząc do umywalki. Poprawił świece, aby dobrze oświetlały mu twarz. Lekki powiew z południa teraz, w końcu marca, nie mógł się długo utrzymać. Może się odwrócić lub zmienić kierunek, ale na pewno nasili się z nastaniem dnia. Jeśli „Hotspur” jest łatwy do manewrowania, o czym był przekonany, będzie mógł minąć Foreland po nawietrznej i czekać na dalszy rozwój wydarzeń, mając wokół okrętu dosyć przestrzeni morskiej. Ale, oczywiście — jak zawsze w marynarce wojennej — nie mógł sobie pozwolić na stratę czasu. Skrobiąc policzki brzytwą i spoglądając w lustro widział niewyraźne odbicie Marii ubierającej się w głębi pokoju. Nalał chłodnej wody do umywalki, żeby się umyć. Odświeżony, odwrócił się, jak zwykle szybko, żeby włożyć koszulę. — Och, tak prędko się ubierasz — zawołała Maria z konsternacją. Hornblower usłyszał stukot jej bucików po dębowej posadzce; naciągała z pośpiechem na włosy świeży czepek i bardzo się śpieszyła z ubieraniem, rezygnując nawet z przestrzegania zwyczajowych form.
— Muszę zejść na dół sprawdzić, czy śniadanie dla ciebie gotowe — powiedziała i wybiegła, nim zdążył zaprotestować. Wprawnymi palcami starannie założył halsztuk, wdział mundur i rzuciwszy okiem na zegarek, wsunął go do kieszeni, a potem wzuł trzewiki. Powkładał przybory toaletowe do zawiniątka, zawiązał tasiemki i umieścił zawiniątko na wierzchu w przygotowanym worku, gdzie już wczoraj wpakował koszulę dzienną, a teraz dołożył koszulę nocną i szlafrok. Obrzucił pokój spojrzeniem sprawdzającym, czy czegoś nie zostawił; musiał to uczynić dokładniej niż zwykle, bo tu i ówdzie leżały porozrzucane rzeczy Marii. Kipiąc podnieceniem rozsunął firanki w oknie i wyjrzał na zewnątrz — świt jeszcze nie dawał znać o sobie. Z workiem w ręku zszedł schodami do pokoju śniadaniowego. Panował tam stęchły zaduch, a lampa oliwna zawieszona u sufitu rzucała przyćmione światło. Z przeciwległych drzwi wyjrzała Maria. — Siadaj tu, kochanie — powiedziała. — Śniadanie będzie za chwilę. Odsunęła krzesło, żeby mógł usiąść. — Najpierw ty usiądź — zaprotestował Hornblower. Postąpiłby wbrew swojej naturze, gdyby pozwolił, by Maria mu usługiwała. — O, nie — odparła Maria. — Muszę dopilnować twego śniadania. Na razie tylko ta stara jest na nogach. Zmusiła go do zajęcia miejsca. Poczuł pocałunek w czubek głowy, muśnięcie policzka o policzek, ale nim zdążył sięgnąć do tyłu, żeby ją przytrzymać, już jej nie było. Usłyszał tylko jakby pociągnięcie nosem czy może szloch; przez otwarte drzwi wdarły się zapachy kuchenne, syczenie czegoś na patelni i głosy krótkiej rozmowy między Marią a staruchą. Potem nadeszła Maria, z pośpiechem świadczącym, że niesiony talerz parzył jej ręce. Opuściła go przed nim na stół, ze skwierczącym jeszcze olbrzymim befsztykiem. — Jedz, kochanie — mówiła, przysuwając mu dodatki, a on patrzył na ten kawał mięsa z konsternacją. — Wybrałam go wczoraj specjalnie dla ciebie — oznajmiła z dumą. — Poszłam do rzeźnika, jak byłeś na okręcie. Hornblower musiał się powstrzymać od grymasu, słysząc żonę oficera marynarki wojennej mówiącą w ten sposób, zamiast po prostu „na burcie”. Musiał się także zmusić do zjedzenia befsztyka na śniadanie, chociaż nie była to jego ulubiona potrawa, a zdenerwowanie odebrało mu apetyt. Widział już niejasno, jak w przyszłości — jeśli w ogóle wróci i jeśli, co trudno mu było sobie wyobrazić, zacznie żyć domowym życiem — będzie mu podawany befsztyk przy każdej szczególnej okazji. Ta myśl była ostatnią kroplą, która przelała kielich; czuł, że nie przełknie ani kęsa, a nie chciał urazić Marii. — A gdzie twój befsztyk? — zapytał, grając na zwłokę. — Och, ja w ogóle nie będę jadła mięsa — odparła Maria tonem świadczącym, że nie mieściło się jej w głowie, aby żona mogła jeść tak samo dobrze jak mąż. Hornblower odwrócił głowę i zawołał: — Hej tam, w kuchni! Przynieść drugi talerz — ogrzany! — O nie, kochany — zaprotestowała Maria, cała poruszona, ale Hornblower już podniósł się z krzesła, aby ją w nim usadzić. — Siadaj — mówił — i ani słowa. Nie zniosę buntowników w rodzinie! Podano drugi talerz. Hornblower przekroił płat mięsa i nałożył Marii większą część. — Ale, kochanie… — Powiedziałem, że nie chcę słyszeć o buncie — huknął Hornblower, parodiując swój sposób mówienia na pokładzie oficerskim. — Och, Horry, kochany, jesteś dobry dla mnie, o wiele za dobry. — Na chwilę Maria przyłożyła dłonie z chusteczką do twarzy i Hornblower przeraził się, że się w końcu załamie, ale Maria już złożyła ręce na podołku i siadła wyprostowana, opanowując bohatersko wzruszenie. Hornblowerowi zrobiło się jej żal. Ujął i ścisnął dłoń, którą podała mu ochoczo. — Niech zobaczę, jak zajadasz solidne śniadanie — rzekł; wciąż mówił tym samym żartobliwie strofującym tonem, przez który teraz wyraźnie przebijała czułość. Maria wzięła nóż i widelec. Hornblower uczynił to samo. Zmusił się do przełknięcia paru kęsów, a resztę porcji tak porozgarniał na talerzu, że wyglądało, iż nie zostawił dużo. Pociągnął łyk piwa — nie znosił piwa na śniadanie, nawet tak małej szklaneczki, ale uświadomił sobie, że trudno się spodziewać, aby starucha miała dostęp do puszki z herbatą. Uwagę ich zwrócił zgrzyt za oknem; to oberżysta otwierał żaluzje. Twarz jego mignęła niewyraźnie w mroku panującym jeszcze na zewnątrz. Hornblower rzucił okiem na zegarek; za dziesięć piąta, a łódź zamówił w Sally Port na piątą. Maria zauważyła spojrzenie i podniosła wzrok na niego. Wargi jej drżały lekko, oczy miała trochę wilgotne, ale panowała nad sobą. — Wezmę okrycie — rzekła i wybiegła z pokoju. Po chwili była już z powrotem, owinięta w szare palto, z twarzą ocienioną kapturem; niosła ciężki płaszcz Hornblowera. — Pan już nas opuszcza, sir? — zaskrzeczała starucha wchodząc do pokoju śniadaniowego. — Tak. Pani załatwi rozliczenie, jak wróci — odparł Hornblower. Pogmerał w kieszeni i położył na stole półkoronówkę. — Uprzejmie dziękuję, sir. Dobrej drogi i całej masy pryzowego. — Słuchając jej śpiewnej mowy Hornblower pomyślał, że musiała widzieć setki oficerów marynarki wojennej odchodzących z zajazdu na morze — pamiętała pewnie Hawkego i Boscawena. Zapiął płaszcz i sięgnął po swój worek marynarski. — Powiem gospodarzowi, żeby wziął latarnię i poszedł z nami. Odprowadzi cię z powrotem do domu — mówił z troską. — Och, nie, kochanie, proszę cię. To tylko kawałek drogi i znam ją na pamięć — zaprotestowała Maria tak przekonywująco, że już więcej nie nalegał. Wyszli na rześkie, chłodne powietrze. Oczy ich musiały przywykać do ciemności po słabo oświetlonym pokoju śniadaniowym. Hornblower pomyślał, że gdyby był admirałem czy nawet bardziej znanym dowódcą, nie pozwolono by mu odejść tak zwyczajnie, bez żadnego ceremoniału; właściciel zajazdu z żoną wstaliby na pewno i ubrali się, aby pożegnać go przed drogą. Za rogiem skręcili i zaczęli schodzić stromo w dół, do Sally Port. Hornblower znów przypomniał sobie, że wyrusza na wojnę. Zmartwienie o Marię oderwało go od tej myśli, ale teraz poczuł, że przełyka ślinę z podniecenia. — Kochany — odezwała się Maria — mam dla ciebie mały podarunek. Wyjęła coś z kieszeni palta i wcisnęła mu do rąk. — To tylko rękawiczki, mój drogi, ale daję ci z nimi moją miłość — ciągnęła. — Za mało było czasu, żeby zrobić coś lepszego. Wolałabym wyhaftować coś dla ciebie — dać ci rzecz, która byłaby ciebie warta. Te rękawiczki robiłam na drutach cały czas od chwili… od chwili, gdy… Nie mogła mówić dalej. Wyprostowała plecy i opanowała się.
— Będę myślał o tobie, ile razy je włożę — odparł Hornblower. Naciągnął je, chociaż przeszkadzał mu trzymany w rękach worek; były to wspaniałe, grube wełniane rękawiczki, z dwoma palcami, wskazującym i kciukiem. — Świetnie pasują. Dziękuję ci, moja droga, że pomyślałaś o tym. Byli już na końcu Hard, na stromym zejściu. Zaraz skończy się ta ciężka próba. — Schowałaś dobrze te siedemnaście funtów? — zadał Hornblower niepotrzebne pytanie. — Tak, najdroższy, dziękuję. Ale czy to nie za dużo?… — Będziesz mogła także pobierać połowę mojej miesięcznej gaży — ciągnął szorstko Hornblower, żeby nie dało się wyczuć czułości w jego głosie. Zreflektowawszy się jednak, jak oschłym mówi tonem, dodał: — A teraz, skarbie, czas się pożegnać. Zmusił się, żeby dodać to „skarbie”. Jeszcze nie nawykł do używania takich słów. Poziom wody w Hard podniósł się znacznie, tak jak przewidywał w czasie wydawania rozkazów. Teraz jest przypływ. Będzie zatem mógł skorzystać z odpływu. — Kochanie! — przemówiła Maria, podnosząc ku niemu twarz w kapturku. Ucałował ją. Od wody dobiegł znajomy szczęk wioseł w dulkach, echo głosów męskich. Załoga łodzi dostrzegła dwie postacie majaczące na brzegu Hard. Maria usłyszała te odgłosy równie wyraźnie jak on i szybko oderwała chłodne wargi od jego ust. — Do widzenia, mój aniele. Nic więcej nie można było powiedzieć ani zrobić, to był koniec krótkiego epizodu. Odwrócił się od Marii, odwrócił się od pokoju, od życia małżeńskiego na lądzie i ruszył na spotkanie wojny. Rozdział III — Mamy martwą wodę, sir — oznajmił Bush. — Odpływ zacznie się za dziesięć minut. Kotwica wybrana prawie do pionu, sir. — Dziękuję, panie Bush. — Rozjaśniło się na tyle, że przestał widzieć jego twarz jako zamazaną plamę. U boku Busha stał Prowse, z funkcyjnym stopniem chorążego, pełniący obowiązki oficera nawigacyjnego. Widać było, że podobnie jak Bush usiłuje dyskretnie ściągnąć uwagę Hornblowera na siebie. Zgodnie z instrukcjami Admiralicji Prowse'owi powierzono „nawigację i prowadzenie okrętu z portu do portu pod kierunkiem dowódcy”. Nie było jednak powodu, aby Hornblower nie dawał oficerom możliwości korzystania z każdej okazji do wykazania swoich umiejętności; wprost przeciwnie. A równocześnie było rzeczą całkiem możliwą, a nawet prawdopodobną, że Prowse, ze swoimi trzydziestoma latami służby na morzu, będzie próbował przejąć kierowanie okrętem z rąk młodego i niedoświadczonego kapitana. — Panie Bush! Proszę podnieść kotwicę — rozkazał Hornblower — i wziąć kurs na opłynięcie Forelandu po nawietrznej. — Tak jest, sir. Starając się nie dać poznać tego po sobie, Hornblower uważnie obserwował Busha. Bush raz jeszcze potoczył wokół spojrzeniem, oceniając siłę łagodnego wiatru i przypuszczalny kierunek odpływu. — Przy kabestanie, czekać w pogotowiu! — zarządził. — Zluzować kliwry. Marynarze na maszty do luzowania marsli. Hornblower od razu się zorientował, że może całkowicie polegać na umiejętnościach żeglarskich Busha. Wiedział, że nie powinien był w to wątpić, lecz pamiętał go sprzed dwóch lat, a pamięć miała prawo się zatrzeć z upływem czasu. Bush wydawał rozkazy we właściwym czasie i w odpowiedniej kolejności. Po wyrwaniu kotwicy z dna „Hotspur” początkowo ruszył wstecz. Jednakże przełożenie steru na burtę i postawienie kliwrów na wiatr przez obsługę dziobu sprawiło, że okręt zaczai się obracać. Bush kazał wybrać szoty i skierował ludzi do brasów. „Hotspur” złapał bardzo spokojnie łagodny wiatr, przechylając się o stopień, najwyżej o dwa. I już, nabrawszy prędkości, ten żywy, piękny wytwór rąk ludzkich, sunął naprzód po wodzie ze sterem ustawionym odpowiednio do oporu żagli. Nie było potrzeby chwalić Busha za tak prostą operację, jak wyprowadzenie okrętu w morze. Hornblower mógł napawać się radością, że już płynie, gdy tymczasem marynarze szybko stawiali bramsle i żagle dolne. Nagle coś sobie przypomniał. — Panie Prowse, proszę podać mi lunetę. Przyłożył masywny przyrząd do oczu i wycelował go nad ćwiartką rufową lewej burty. Jeszcze nie rozwidniło się zupełnie i nad wodą stała zwykła mgiełka, a „Hotspur” zostawił kotwicowisko co najmniej pół mili za rufą. Mimo to dojrzał ją, samotną szarą plamkę na skraju wody, tam, na nabrzeżu Hard. A także — chyba — trzepot czegoś białego; może to Maria machała chusteczką, choć nie był tego pewny. Ale raczej nie. Tam była tylko samotna szara plamka. Hornblower popatrzył raz jeszcze, a potem zmusił się do opuszczenia lunety. Była ciężka i ręce drżały mu trochę, toteż obraz był niewyraźny. Po raz pierwszy w życiu wychodził w morze zostawiając kogoś, kogo obchodził jego los. — Dziękuję, panie Prowse — rzekł szorstko, oddając lunetę. Musi pomyśleć o czymś innym, szybko znaleźć coś, co go zajmie; na szczęście dowódca okrętu wychodzący w morze nie może narzekać na brak problemów — Panie Prowse — powiedział, rzuciwszy okiem na ślad torowy i trym żagli. — Wiatr jest teraz stały. Proszę wziąć kurs na Ushant. — Ushant, sir? — Prowse stał, ze swoją długą, ponurą twarzą muła, przetrawiając, bez zmiany jej wyrazu, otrzymaną informację. — Słyszał pan, co powiedziałem — warknął Hornblower w nagłej irytacji. — Tak, sir — odparł spiesznie Prowse. — Ushant, sir. Tak jest, sir. Jego pierwsza reakcja była w pewnym stopniu usprawiedliwiona. Nikt na okręcie poza Hornblowerem nie znał treści rozkazów, z którymi wysyłano „Hotspura” w morze; nikt nie miał pojęcia, do jakiego zakątka na świecie ma on płynąć. Wzmianka o Ushant zawężała nieco zakres możliwości. Morze Północne i Bałtyk były wykluczone. Tak samo Irlandia i Morze Irlandzkie, i Zatoka Św. Wawrzyńca po drugiej stronie Atlantyku. Ale mogły to być Indie Zachodnie czy Przylądek Dobrej Nadziei lub Morze Śródziemne — do tych wszystkich rejonów wyruszało się z pozycji odejścia od lądu przy Ushant. — Panie Bush! — odezwał się Hornblower. — Sir? — Może pan odprawić wolną wachtę i posłać ludzi na śniadanie, kiedy uzna to pan za stosowne. — Tak jest, sir. — Kto jest oficerem wachtowym?
— Cargill, sir. — Niech więc przejmie obowiązki. Hornblower rozejrzał się wokoło. Wszystko było w porządku, a „Hotspur” wypływał na wody Kanału. Coś jednak wydało mu się dziwne, odmienne, niezwykłe. Po chwili zrozumiał, co. Po raz pierwszy w życiu wychodził w morze w czas pokoju. Nie zdarzyło mu się to dotychczas w ciągu dziesięciu lat służby w marynarce wojennej. Ilekroć okręt jego opuszczał port, narażony był zawsze nie tylko na niebezpieczeństwa morza. We wszystkich poprzednich podróżach nieprzyjaciel mógł w każdej chwili pojawić się na widnokręgu; po upływie godziny okręt wraz z załogą mógł już walczyć o życie. A najniebezpieczniejsze było wypływanie po raz pierwszy z surową załogą, jeszcze nie wyszkoloną i niezupełnie zorganizowaną — był to wielce niedogodny moment dla zawsze przecież możliwego natknięcia się na nieprzyjaciela. Teraz jednak wychodzili w morze bez żadnego z tych problemów. To było niezwykłe uczucie, coś zupełnie nowego — tak nowego, jak pozostawienie Marii na lądzie. Próbował otrząsnąć się z tej myśli; zapragnął, by zniknęła wraz z boją, która przemknęła z prawej burty rufy. A potem z ulgą spostrzegł, że Prowse znowu zbliża się do niego z kawałkiem papieru w ręce, spoglądając w górę, na proporczyk okrętowy, a potem na horyzont i próbując przewidzieć pogodę. — Kurs południowy zachód ku zachodowi, sir — rzekł. — Gdy zrobimy zwrot przez sztag, możemy dojść tam bejdewindem. — Dziękuję, panie Prowse, Proszę to zaznaczyć na tablicy. — Tak jest, sir. — Prowse czuł się pogłaskany tą oznaką zaufania. Nie miał, oczywiście, pojęcia, że Hornblower, przemyślawszy ubiegłego popołudnia wszystkie decyzje, jakie będzie musiał podjąć następnego ranka, doszedł w swoich obliczeniach do tych samych wyników. Zamglone słońce, stojące jeszcze bardzo nisko, oświetliło na chwilę zielone wzgórza wyspy Wight. — Tu jest boja, sir — oznajmił Prowse. — Dziękuję. Panie Cargill! Proszę wykonać zwrot przez sztag. — Tak jest, sir. Hornblower wycofał się na rufę. Chciał obserwować wykonywanie manewru przez Cargilla jak również zachowanie się „Hotspura”. W razie wojny od zwrotności „Hotspura” i łatwości manewrowania nim zależeć może sukces czy fiasko, wolność lub niewola. Cargill był trzydziestoletnim mężczyzną o ciemnej twarzy, nieco zbyt korpulentnym jak na swój wiek; widać było, że robi wszystko, aby nie pamiętać, że dowódca, pierwszy oficer i nawigator patrzą, jak zabiera się do wykonania manewru. Stał obok steru spoglądając z napiętą uwagą w górę na żagle i do tyłu, na ślad torowy. Hornblower zauważył, że opuszczona w dół prawa dłoń Cargilla to zamyka się, to otwiera. Mógł to być objaw zdenerwowania, ale równie dobrze jakiś sposób liczenia. Cała wachta służbowa była na swoich stanowiskach. Na razie wszystkie twarze były dla Hornblowera jednakowo obce; warto by jednak, poświęcić trochę uwagi również reakcjom marynarzy z załogi. Cargill, zebrawszy się w sobie, rzucił pierwszy rozkaz sternikowi. — Ster na nawietrzną! — ryknął, ale nie wyszło to zbyt pewnie, bo głos mu się załamał w połowie zdania. — Na szotach kliwrów! — Teraz poszło trochę lepiej. Rozkaz był dostatecznie głośny, jak na warunki panujące w danej chwili, ale w czasie wichury nie byłby słyszalny. Kliwer i marsel fokmasztu poczęły łopotać. — Luzować szoty! „Hotspur” wykręcał się na wiatr, prostując się z przechyłu. Obracał się na wiatr, na wiatr — czyżby miał zatrzymać się w linii wiatru? — Wybierać grotżagiel! Wybierać! To była chwila krytyczna. Marynarze wiedzieli, co mają robić. Zrzucili zręcznie buliny i brasy z lewej burty i zaczęli wybierać brasy prawoburtowe. Reje obróciły się, lecz „Hotspur” nie zareagował. Stanął okoniem, zwrócony prosto w kierunku, z którego wiał wiatr, a potem znowu odpadł o dwa rumby w lewo; wszystkie żagle łopotały, a cały rozpęd został zmarnowany. Bezradny, jak w okowach, czekał na dalsze poczynania załogi. — Ładnie byśmy wyglądali przy brzegu zawietrznym, sir — mruknął Bush. — Zaczekać — powiedział Hornblower. Był rozczarowany, że Cargill ogląda się na niego, czekając na rozkazy. Bardziej przydałby mu się oficer prowadzący manewr konsekwentnie, aż do opanowania sytuacji. — Proszę kontynuować, panie Cargill. Marynarze zachowywali się prawidłowo. Bez słowa stali na stanowiskach, gotowi na dalsze rozkazy. Cargill bębnił palcami o prawe udo; trudno, dla własnego dobra sam musi wykaraskać się z opresji. Hornblower spostrzegł, że jego palce zwarły się w pięść. Cargill, opanowawszy się, spojrzał w kierunku dziobu i rufy. Nacisk wiatru na żagle pchał okręt prosto do tyłu, i „Hotspur” powoli zaczynał się cofać. Cargill zdobył się na wysiłek, podjął decyzję. Na jego zdecydowany rozkaz przełożono ster na prawą burtę, na drugi rozkaz z trudem znowu przebrasowano reje. „Hotspur” opierał się przez chwilę, by wreszcie obrócić się niechętnie na prawy hals i ruszyć do przodu, gdy Cargill błyskawicznie rozkazał oddać ster i wybrać brasy. Przestrzeni morskiej mieli dosyć, nie było też niebezpiecznego brzegu po zawietrznej, który wymagałby natychmiastowej akcji, toteż Cargill mógł zaczekać, aż wszystkie żagle znowu wypełnią się wiatrem, zaś „Hotspur” płynął już dostatecznie prędko, by posłuchać steru. Cargill miał nawet na tyle rozsądku, że pozwolił okrętowi odpaść o dalszy rumb, uzyskując w ten sposób dosyć impetu dla następnej próby zwrotu, chociaż Hornblower zauważył z pewnym żalem, że uczynił to zbyt szybko. Powinien był odczekać jeszcze około dwóch minut. — Na szotach kliwrów! — rzucił Cargill nowy rozkaz; zdenerwowany czekaniem, znów zaczął bębnić palcami po udzie. Niemniej umysł jego pracował dostatecznie jasno, a rozkazy wydawane były w prawidłowej kolejności. „Hotspur” znowu obrócił się na wiatr. Załoga dobrze sobie radziła z szotami i brasami. Nastąpił jednak groźny moment, gdy okręt zatrzymał się w obrocie, jakby raz jeszcze miał nie przejść linii wiatru, lecz tym razem szedł z nieco większym rozpędem, toteż w ostatniej niemal sekundzie szczęśliwa kombinacja działania wiatru i fali przepchnęła dziób przez końcowe najważniejsze stopnie obrotu i „Hotspur” wykonał nareszcie zwrot przez sztag. — Pełnymi żaglami ostro na wiatr — rozkazał Cargill sternikowi; w jego głosie czuć było ulgę. — Na grocie, zamocować szoty i brasy! Po zakończeniu manewru obrócił twarz ku przełożonym, czekając na krytyczne uwagi; z czoła spływał mu pot. Hornblower czuł, że stojący obok Bush jest gotów porządnie złajać Cargilla; Bush uważał, że solidne zbesztanie dobrze robi każdemu we wszelkich okolicznościach, i zwykle miał rację. Lecz Hornblower śledził uważnie zachowanie „Hotspura”.
— Proszę kontynuować, panie Cargill — rzekł, i Cargill odwrócił się z ulgą, a Bush, nieco zdziwiony, poszukał wzroku Hornblowera. — Okręt ma za duży trym na dziób — zauważył Hornblower. — Dlatego tak trudno mu odpadać po przejściu linii wiatru. — Bardzo możliwe — zgodził się z powątpiewaniem Bush. Gdyby dziób mocniej zanurzał się w wodzie niż rufa, „Hotspur” kręciłby się jak wiatrowskaz, dążąc do utrzymania się dziobem do wiatru. — Trzeba będzie to sprawdzić — zakonkludował Hornblower. — Bo w takim stanie nigdy nie będzie reagował prawidłowo. Będziemy musieli go przetrymo- wać, żeby zagłębienie na rufie było większe o sześć cali niż na dziobie. Co najmniej. Jak pan myśli, co by tu można było przenieść na rufę? — No cóż… — zaczął Bush. Oczyma duszy widział wnętrze „Hotspura”, z każdym skrawkiem miejsca wypchanym zapasami. Przygotowanie go do wyjścia w morze było wysiłkiem herkulesowym; znalezienie miejsca na wszystko, co musieli zabrać, wymagało olbrzymiej pomysłowości, Trudno będzie coś zmienić w tym układzie. Ale może… — Może by… — ciągnął Bush; zagłębili się w dyskusję na temat szczegółów technicznych. Nadszedł Prowse i salutując zaraportował, że „Hotspur” jest już w stanie wziąć kurs na Ushant. Bush aż uszczypnął się w ucho, słysząc tę nazwę. Prowse został wciągnięty w dyskusję na temat przetrymowania okrętu. Musieli odsunąć się, żeby zrobić miejsce na cogodzinne wypuszczanie logu; powiew wiatru zatrzepotał połami ich mundurów. Oto byli już w morzu; skończyły się koszmarne dni i noce spędzane na przygotowaniach do drogi. Minęły, jak by tu je nazwać? Może nierealne — nierealne dni małżeństwa. Tu było normalne życie. Życie twórcze, stwarzanie żywego organizmu z „Hotspura”, wypracowywanie ulepszeń w materiale i w ludziach. Bush i Prowse wciąż omawiali ewentualne zmiany w trymie okrętu, gdy Hornblower wrócił myślami do świata, który go otaczał. — Na samej rufie po obu stronach są wolne furty — powiedział. Proste rozwiązanie przyszło mu samo na myśl, jak nieraz gdy rozmyślał nad czymś zupełnie innym. — Możemy przenieść dwie armaty z dziobu na rufę. Gdy Prowse i Bush jeszcze zastanawiali się nad propozycją, szybki umysł Hornblowera już rozważał jej aspekty matematyczne. Dziewięciofuntówki okrętowe ważyły po dwadzieścia sześć cetnarów. Wraz z lawetami i przygotowanymi do ewentualnego użytku pociskami, które też trzeba będzie przetransportować na rufę, dawało to razem cztery tony. Hornblower ocenił wzrokiem odległości do przodu i do tyłu od środka wodnicy, od czterdziestu stóp w kierunku dziobu do trzydziestu w kierunku rufy. Nie, ramię będzie nieco zbyt duże nawet przy nośności „Hotspura” wynoszącej przeszło czterysta ton. — Może to będzie trochę za dużo, sir — wtrącił Prowse, doszedłszy do tego samego wniosku w dwie minuty później. — Tak. Weźmiemy działa nr 3. Będą w sam raz. — I zostawimy lukę, sir? — zaprotestował nieśmiało Bush. Tak, luka na pewno pozostanie, tak widoczna, jak brakujący ząb na przodzie. W dwóch porządnych rzędach dział zrobi się przerwa, nadając okrętowi wygląd jednostki uzbrojonej prowizorycznie. — Wolę mieć brzydki okręt na wodzie — odparł Hornblower — niż piękny na skałach brzegu zawietrznego. — Tak, sir — przyznał Bush, potulnie ustępując przed tą ryzykowną decyzją. — Po zużyciu pewnej części zapasów znowu ustawimy wszystko jak było — dodał pocieszająco Hornblower. — Może zechce pan zająć się tym od razu? — Tak jest, sir. — Bush skierował myśli na praktyczną stronę problemu przesuwania dział na płynącym okręcie. — Wyjmę je z lawet, podnosząc w górę przy pomocy talii na sztagu, i opuszczę na matę… — Słusznie. Jestem pewien, panie Bush, że pan sobie z tym poradzi. Nikt przy zdrowych zmysłach nie próbowałby przesuwać działa po przechylającym się pokładzie — w mgnieniu oka wyrwałoby się spod kontroli i zaczęło toczyć bezwładnie. Ale zdjęte z wózka i złożone bezpiecznie na macie, bo jego czopy zahaczą o nią, mogło być przeciągnięte dosyć łatwo i z powrotem ułożone na lawecie przesuniętej w nowe położenie. Bush przekazał już rozkaz bosmanowi, panu Wise, żeby przewleczono talie sztagowe. — Trzeba będzie zmienić rozkład alarmowy — Hornblower niebacznie powiedział na głos myśl, która mu w tej chwili przyszła do głowy. — Obsady armat będą musiały zostać przegrupowane. — Tak jest, sir — przytaknął Bush. Miał zbyt silne poczucie dyscypliny, żeby pozwolić sobie na coś więcej niż leciutki odcień wyrzutu w głosie. Do jego obowiązków jako pierwszego oficera należało pamiętanie o takich sprawach bez przypominania. Hornblower usiłował jak mógł zatrzeć wrażenie swoich słów. — Zostawiam wszystko na pańskiej głowie, panie Bush. Proszę mi dać znać, gdy działo zostanie już przesunięte. — Tak jest, sir. Idąc przez pokład rufowy do swojej kabiny Hornblower minął Cargilla, który pilnował marynarzy przewlekających talie sztagowe. — Panie Cargill — odezwał się do niego — łatwiej będzie można wykonywać zwrot przez sztag po przesunięciu tych dział. Będzie pan miał jeszcze okazję pokazania, jak pan manewruje okrętem. — Dziękuję, sir — odparł Cargill. Wciąż gryzł się swoim niedawnym niepowodzeniem. Hornblower podążył do swojej kajuty; obracające się kółka w tak skomplikowanej maszynie jak okręt zawsze wymagają smarowania, a obowiązkiem dowódcy jest pilnować, aby smaru nie zabrakło. Gdy przechodził, wartownik u drzwi stanął na baczność. Rozejrzał się po skąpym umeblowaniu wnętrza. Z belek pokładowych zwisała koja; było też jedno krzesło, a pod lustrem przymocowanym do ścianki grodziowej tkwiła w stojaku płócienna miednica. Pod biurkiem podsuniętym pod przeciwległą grodź stała skrzynka z jego rzeczami. Kawałek płótna przytwierdzony do belek pokładu, tworząc rodzaj szafy na ubrania, zasłaniał miejsce, gdzie wisiała jego odzież. To było wszystko; na nic więcej nie znalazłoby się nawet miejsca. Ale ten mały rozmiar kajuty miał swoją dobrą stronę. Znajdowała się na samej rufie i nie stała w niej żadna armata, toteż nie trzeba będzie usuwać z niej wszystkiego na wypadek przygotowywania okrętu do akcji bojowej. To był luksus, bogactwo, najszczęśliwsze zrządzenie losu. Dziewięć dni temu — nie, teraz już dziesięć — był porucznikiem wegetującym na połowie pensji, której zresztą nie dostawał, ponieważ w wyniku pokoju zawartego w Amiens nie uzyskał
potwierdzenia swojego awansu. Nie wiedział, skąd weźmie na następny posiłek. Jedna noc zmieniła to wszystko. Wygrał czterdzieści pięć funtów w czasie jednego wieczora, grając w wista z wysokimi rangą oficerami, z których jeden był lordem Admiralicji. Król przekazał parlamentowi wiadomość o decyzji rządu postawienia znowu marynarki wojennej w stan gotowości wojennej. A jego mianowano dowódcą okrętu i przydzielono mu „Hotspura”, żeby go przygotował do wyjścia w morze. Już nie musiał się martwić o następny posiłek, chociaż składać się on będzie z solnej wołowiny i suchara. A w dodatku — nie tyle przez zbieg okoliczności co w następstwie tych wydarzeń — zaręczył się z Marią i szybko musiał wziąć z nią ślub. Hornblower posłyszał odgłos przeciągania na rufę jednej z dziewięciofuntówek; Bush umiał działać szybko. Dziesięć dni temu i on, jak Hornblower, mimo że starszy stażem, był na połowie pensji, Hornblower bardzo nieśmiało zaproponował mu służbę na „Hotspurze”, pod swoją komendą, w charakterze pierwszego oficera — jedynego porucznika przewidzianego w składzie załogi słupa. Był zaskoczony i mile połechtany widząc, z jaką radością Bush przyjął propozycję. — Miałem nadzieję, że pan się z tym zwróci do mnie, sir — powiedział. — Chociaż tak naprawdę nie wierzyłem, że zechce mnie pan mieć jako pierwszego oficera. — Nikogo nie chciałbym bardziej — odparł Hornblower. Nagle mało nie upadł, gdy „Hotspur” uniósł w górę dziób, zakołysał się, a potem podniósł rufę w sposób typowy dla okrętu idącego ostro pod wiatr. Wyszedłszy zza osłony wyspy Wight, „Hotspur” napotkał silne uderzenie wałów wodnych Kanału. Cóż z niego za dureń! Prawie o tym zapomniał; gdy raz czy dwa w ciągu ubiegłych dziesięciu dni pomyślał o chorobie morskiej, zbywał te myśli w beztroskiej wierze, że wyrósł z tej słabości w ciągu osiemnastomiesięcznego pobytu na lądzie. Nawet i tego ranka był zbyt zajęty, aby zaprzątać sobie tym głowę. A teraz, gdy doczekał się pierwszej chwili oddechu, zaczęło się. Odwykł od stania na pokładzie przy rozkołysanym morzu — po nowym uderzeniu fali zatoczył się i zrobiło mu się niedobrze. Oblał go zimny pot. Poczuł, że zbiera mu się na wymioty. Oto złośliwość losu — właśnie gratulował sobie, że nie musi się martwić, gdzie będzie jadł swój następny posiłek, a teraz wie, gdzie się znajdzie jego posiłek ostatni. Choroba zaatakowała go gwałtownie. Leżąc w poprzek koi, z twarzą w pościeli, usłyszał turkot kół. Myśli rozjaśniły mu się na tyle, że domyślił się, iż to Bush przetransportowawszy działa na rufę, posyłał w ślad za nimi ich lawety. Ale mało go to obeszło. Żołądek znów się buntował i teraz było mu już wszystko jedno. Nie potrafił myśleć o niczym innym jak tylko o swej niedoli. Ale cóż to? Ktoś mocno walił w drzwi kajuty i Hornblower uzmysłowił sobie, że musiał nie zareagować na wcześniejsze delikatne pukanie. — O co chodzi? — krzyknął chrapliwie. — Wiadomość od oficera nawigacyjnego, sir — odparł nieznany głos. — Od pana Prowse'a. Musi wysłuchać, z czym przybył posłaniec. Zwlókł się z koi, przeszedł chwiejnie do krzesła i opadł na nie, zgarbiwszy się nad biurkiem, tak że nie było widać twarzy. — Wejść! — krzyknął. Przez otwarte drzwi wdzierał się coraz głośniejszy hałas. — O co chodzi? — powtórzył Hornblower w nadziei, że robi wrażenie głęboko skoncentrowanego na papierkowej robocie związanej z dowodzeniem okrętem. — Wiadomość od pana Prowse'a, sir — odparł głos, którego Hornblower nie potrafił zidentyfikować. — Wiatr przybiera na sile i wyostrza się. Trzeba będzie zmienić kurs, sir. — Bardzo dobrze, Już przychodzę. — Tak jest, sir. Musi iść koniecznie. Wstał i jedną ręką trzymając się biurka drugą obciągnął mundur. Zebrawszy się w sobie, ruszył na pokład rufowy. Zapomniał o wszystkim, co go tam czekało, o tym, jak mocny jest wiatr na morzu, jak skrzypi takielunek pod jego podmuchami i jak pokład kołysze się pod odwykłymi stopami. Rufa poszła w górę, rzucając go do przodu; z trudem walcząc o zachowanie swej godności, ledwo zdołał chwycić się siatki hamakowej. Od razu pojawił się Prowse. — Kurs jest teraz południowy zachód ku południu, sir — oznajmił. — Musiałem pozwolić mu odpaść o parę rumbów. Wiatr dalej skręca na zachód. — Widzę — odparł Hornblower. Wytężając umysł, popatrzył na niebo i na morze. — A jak barometr? — Prawie nie spadł w ogóle, sir. Ale przed nocą wiatr się nasili, sir. — Chyba tak. W tej chwili nadszedł Bush i zasalutował, dotykając palcami kapelusza mocno naciągniętego na głowę. — Działa przetransportowane na rufę, sir. Talie dobrze zamocowane. — Dziękuję. Hornblower położył dłonie na siatce do hamaków i patrzył wprost przed siebie; jeśli nie odwróci się do Busha czy do Prowse'a, bladość jego oblicza przypominającego w tej chwili twarz szczura lądowego, może zostać nie zauważona. Usiłował wyobrazić sobie mapę Kanału, którą wczoraj studiował tak dokładnie. Casąuets i Start dzieliła od siebie odległość sześćdziesięciu mil morskich; nieprawidłowa decyzja może spowodować, że przeciwny wiatr uwięzi ich w tej luce na wiele dni. — Moglibyśmy obejść Start po nawietrznej na tym kursie — nastawał Prowse. Hornblower poczuł nagły atak nudności; ruchami ciała usiłował go opanować. Prowse nie będzie go ponaglał. Odwróciwszy się spostrzegł Cargilla obok steru. Jego wachta nie skończyła się jeszcze — i to był dodatkowy czynnik, obok raportu Busha i ponagleń Prowse'a, który skłonił Hornblowera do podjęcia decyzji. — Nie — odparł. — Zmienimy hals. — Tak jest, sir — zgodził się Prowse niechętnie. Hornblower spojrzał na Cargilla, próbując przywołać go wzrokiem; wolał nie opuszczać bezpiecznego miejsca przy siatce hamakowej. — Panie Cargill — przemówił. — Zobaczmy, jak panu pójdzie zwrot przez sztag teraz, po zmianie trymu. — Tak jest, sir — odkrzyknął Cargill. Nic innego zresztą biedak nie mógł odpowiedzieć na taki bezpośredni rozkaz. Ale widać było po nim zdenerwowanie. Wrócił do steru i wyjął tubę z uchwytów. Było to konieczne przy nasilającym się wietrze. — Marynarze do zwrotu przez sztag! — zawołał, a rozkaz został natychmiast podany dalej przez pomocników bosmana i głośnymi okrzykami pana Wise'a. Marynarze ruszyli pędem na stanowiska. Cargill wpatrywał się w morze; starał się przy tym wyczuć wiatr. Hornblower widział, jak w zdenerwowaniu przełyka ślinę. Potem rzucił rozkaz sternikowi; tym razem bębnił o udo
palcami lewej ręki, bo w prawej trzymał tubę. „Hotspur” prostował się, w miarę jak manipulowano szotami i brasami. Obracał się… obracał. — Brasować na przeciwną burtę! — krzyknął Cargill głośno do tuby. Hornblower pomyślał, że on sam poczekałby trzy, cztery sekundy z wydaniem tego rozkazu; ale mógł być w błędzie nie tylko dlatego, że choroba morska zaciemniała mu umysł. Zwrócony do rufy nie „czuł” dobrze okrętu. Jak się okazało, Cargill go czuł, czy też miał szczęście, bo „Hotspur” wykonywał zwrot bez oporu. — Ster na nawietrzną! — rzucił Cargill sternikowi, który natychmiast zaczął przebierać szprychami koła, przytrzymując „Hotspura” w chwili, gdy zaczynał zanadto odpadać od wiatru. Gromadka marynarzy wybierała z wysiłkiem szot fokmasztu, inni ciągnęli za buliny. „Hotspur” bez najmniejszego oporu przeszedł na nowy hals. Hornblower zbliżył się do steru. — Czy idzie na wiatr? — zapytał sternika. Sternik oddał kilka szprych koła sterowego, zezując na lik grotmarsla, a potem ustawił okręt z powrotem na bejdewind. — Trudno powiedzieć, sir — stwierdził. — Może i ciut-ciut idzie. Nie, sir, nie mogę powiedzieć, że idzie. Troszkę tylko trzymać ster na zawietrzną, to wszystko, czego mu teraz trzeba, sir. — Tak powinno być — zauważył Hornblower. Bush i Prowse nie rzekli ani słowa i nie było potrzeby podkreślać sytuacji spojrzeniem w ich kierunku, ale wypadało odezwać się do Cargilla. — Panie Cargill, teraz, schodząc z wachty, może pan być bardziej z siebie zadowolony. — Tak, sir, dziękuję, sir — odpowiedział Cargill. Jego okrągła czerwona twarz rozciągnęła się w uśmiechu. „Hotspur” podniósł się na fali i przechylił, a zaskoczony Hornblower poleciał przez pokład, wpadając prosto na szeroką pierś Cargilla. Na szczęście Cargill był ciężki i mocno trzymał się na nogach, nie zachwiał się pod uderzeniem — w przeciwnym razie obaj z dowódcą mogliby się stoczyć po pokładzie do otworów ściekowych. Hornblowerowi zrobiło się wstyd. Trzymał się na nogach nie lepiej niż pierwszy lepszy szczur lądowy. Był zły na Cargilla, Busha i Prowse'a, że stoją pewnie, poddając się przechyłom okrętu. A żołądek znów zaczynał się burzyć. Jego kapitańska powaga była zagrożona, więc ratując jej resztki zwrócił się do Busha; miał zesztywniałe nogi i kark. — Panie Bush, proszę dopilnować, aby mnie wezwano, gdyby zaszła potrzeba zmiany kursu — rozkazał. — Tak jest, sir. Pokład chwiał się, lecz Hornblower wiedział, że jego znużony umysł wyolbrzymia przechyły. Zmusił się jakoś do przejścia na rufę, do swojej kabiny; dwa razy musiał przystanąć, żeby zebrać siły, a kiedy „Hotspur” podniósł się na fali, ruszył prawie pędem — na pewno szybciej niż przystało dowódcy — i minąwszy wartownika, nieco zbyt pośpiesznie chwycił się drzwi. Fakt, że na pokładzie obok wartownika stało wiadro, nie przyniósł mu pociechy — wprost przeciwnie, pogłębił tylko jego złe samopoczucie. Otworzył szarpnięciem drzwi i uczepiony ich, odczekał moment, aż „Hotspur” z rufą w powietrzu dokończył przechyłu wzdłużnego, a potem runął z jękiem na koję, szurając nogami po pokładzie w takt jej kołysania się. Rozdział IV Hornblower siedział przy biurku w swojej kabinie, trzymając pakiet w ręku. Przed pięcioma minutami otworzył skrzynkę z rzeczami, aby go stamtąd wyjąć; za pięć minut wolno mu będzie go otworzyć — tak przynajmniej wypadło ze zliczenia nawigacyjnego. Pakiet był wyjątkowo ciężki, jakby został obciążony pociskiem czy kawałkiem żelaza, a przecież po admirale Cornwallisie nie można się było spodziewać, że będzie chciał przekazać coś z tych rzeczy któremuś z kapitanów. Wielkie pieczęcie w czterech rogach pakietu były nienaruszone. Napis tuszem na płóciennej powłoce brzmiał: „Instrukcje dla Pana Horatia Hornblowera, Esq., Dowódcy królewskiego słupa »Hotspur«. Otworzyć podczas przechodzenia przez szósty stopień długości geograficznej na zachód od Greenwich”. Zapieczętowane rozkazy. Przez cały okres służby Hornblower słyszał o nich, ale teraz, po raz pierwszy, sam miał z nimi do czynienia. Przesłano je na pokład „Hotspura” w dniu jego ślubu, a on pokwitował ich odbiór. Teraz właśnie okręt ma przepływać przez szósty południk; przeprawa przez Kanał przeszła wyjątkowo gładko; zdarzyła się tylko jedna jedyna wachta, w czasie której mieli trudności z utrzymaniem bezpośredniego kursu. Wykonanie zwrotu przez sztag, pomyślane ze względu na przywrócenie Cargillowi wiary w siebie, okazało się bardzo szczęśliwym posunięciem. Wiatr nie odchylał się ku zachodowi albo tylko chwilami. „Hotspurowi” udało się uniknąć uwięzienia w zatoce Lyme; zgrabnie opłynął Casąuets po nawietrznej, a wszystko to było skutkiem owego szczęśliwego rozkazu. Hornblower wiedział, że Prowse poczuł dla niego większy respekt jako dla nawigatora i proroka pogody. Bardzo dobrze; nie miał zamiaru dopuścić, aby Prowse domyślił się, że udane przejście było wynikiem pomyślnej zmiany wiatru i sprzyjającego zbiegu okoliczności. Hornblower spojrzał na zegarek i krzyknął do wartownika pod drzwiami: — Wezwać pana Busha. Słyszał, jak powtórzony przez wartownika rozkaz jest przekazywany wzdłuż pokładu rufowego. „Hotspur” miał bardzo długie przechyły wzdłużne, ale prawie bez kołysania bocznego. Wychodził teraz na spotkanie długiej, martwej atlantyckiej fali, zmieniając sposób posuwania się po wodzie, na lepszy według Hornblowera, któremu choroba morska szybko mijała. Bush długo nie reagował na wezwanie — nie było go widocznie na pokładzie rufowym — przypuszczalnie drzemał albo załatwiał jakieś prywatne sprawy. Bush nie rozzłości się ani nie zdziwi, jeżeli zostanie od nich oderwany. Takie jest życie w marynarce wojennej. Wreszcie Bush zastukał i wszedł. — Sir? — A, pan Bush — powiedział Hornblower oficjalnym tonem. Bush był jego najlepszym przyjacielem, ale sprawa była służbowa i należało załatwić ją formalnie. — Czy może mi pan w tej chwili podać pozycję okrętu? — Nie, sir, tak dokładnie to nie, sir — odparł zaintrygowany Bush. — Ushant jest trzydzieści mil morskich na wschód, tak mi się wydaje, sir. — W tej chwili jesteśmy –- stwierdził Hornblower – na długości geograficznej sześć stopni i pare sekund na zachód. Szerokość 48o 40’, ale tym razem nie musimy zaprzątać sobie głowy szerokością geograficzną. Ważna jest długość. Zechce pan obejrzeć ten pakiet?
— Ach, rozumiem, sir — rzekł Bush przeczytawszy adres. — Stwierdza pan, że pieczęcie są nienaruszone? — Tak, sir. — Może będzie pan zatem łaskaw po wyjściu z mojej kabiny upewnić się, jaka jest długość geograficzna, tak aby w razie potrzeby mógł pan poświadczyć, że wykonałem przeznaczone dla mnie rozkazy. — Tak, sir, uczynię to — a potem, po dłuższej pauzie, która wystarczyła, by się zorientować, że Hornblower chce zakończyć rozmowę, dodał; — Tak jest, sir. Gdy Bush opuścił kabinę, Hornblower stwierdził, że bardzo go kusiło podroczyć się z Bushem. Wolał jednak oprzeć się pokusie i nie przeciągać struny, gdyż mogłoby to skończyć się urazą; poza tym Bush jest zbyt łatwym celem — jak ptak siedzący na gałęzi. Te myśli opóźniły o kilka sekund podniecający moment otwarcia koperty z rozkazami. Hornblower wziął do ręki nóż do temperowania piór i przeciął szew. Teraz ciężar pakietu wyjaśnił się. Były tam trzy rolki bilonu — złotego bilonu. Hornblower wysypał pieniądze na biurko, pięćdziesiąt małych monet o rozmiarze sześciopensówek, dwadzieścia dużych i dziesięć jeszcze większych. Po obejrzeniu okazało się, że te średnie to francuskie dwu- dziestofrankówki, takie same jakie widział u lorda Par- fy'ego tydzień czy dwa temu, z napisem „Napoleon Pierwszy Konsul” z jednej strony i „Republika Francuska” z drugiej. Te małe to monety dziesięciofrankowe, a te największe — czterdziestofrankowe. Razem tworzyły znaczną sumę, ponad pięćdziesiąt funtów, nie licząc zysku na złocie w Anglii trapionej plagą spadku wartości pieniędzy papierowych. Pakiet zawierał oprócz tego dodatkowe instrukcje, wyjaśniające, jak należy użyć tych pieniędzy. „Niniejszym zatem żąda się od Pana…” mówiły instrukcje po paru wstępnych zdaniach. Hornblower miał nawiązać kontakt z rybakami z Brestu; miał wybadać, czy któryś będzie skłonny brać łapówki; miał zebrać od nich wszelkie możliwe informacje o flocie francuskiej w tym porcie; na końcu pouczono go, że w wypadku wojny dobre będzie każde źródło informacji, nawet gazety. Hornblower przeczytał instrukcje dwukrotnie; porównał je z rozkazami nie zapieczętowanymi, które otrzymał w tym samym czasie; tymi, co wysłały go w morze. Trzeba to wszystko przemyśleć. Wstał automatycznie, po to tylko jednak, by usiąść z powrotem, bo w kabinie nie było miejsca na chodzenie. Musi z tym na razie poczekać. Maria uszyła zgrabne woreczki płócienne na szczotki do włosów — oczywiście niepotrzebnie, bo wszystkie swoje szczotki wkładał zawsze w marynarskie zawiniątko. Sięgnął po woreczek i wrzucił do niego pieniądze, a potem woreczek i rozkazy włożył z powrotem do skrzynki. Już miał ją zamknąć, gdy przyszła mu do głowy świeża myśl. Odliczył dziesięć dziesięciofrankówek i wsunął je do kieszeni spodni. Teraz, po zamknięciu skrzynki, mógł już wyjść na pokład. Wzdłuż burty nawietrznej pokładu rufowego przechadzali się Bush z Prowsem, głęboko pogrążeni w rozmowie; wiadomość, że dowódca otrzymał tajne rozkazy, rozeszła się na pewno lotem błyskawicy po okręcie — a nikt poza Hornblowerem nie wie, czy „Hotspurowi” nie nakazano położyć się na kurs na przylądek i do Indii. Hornblower zwalczył pokusę dalszego trzymania ich w nieświadomości. Byłoby to zresztą bezcelowe — po jednym lub dwóch dniach kręcenia się w okolicy Brestu każdy odgadnie, jaką misję zlecono „Hotspurowi”. Prowse i Bush spiesznie ruszyli w kierunku burty zawietrznej, nawietrzną pozostawiając dowódcy, lecz ten ich zatrzymał. — Panie Bush! Panie Prowse! Zajrzymy do Brestu i sprawdzimy, co tam knuje nasz przyjaciel Boniuś. Te kilka słów powiedziały wszystko ludziom, którzy służyli w marynarce w czasie ostatniej wojny i halsowali po burzliwych wodach u wybrzeża Bretanii. — Tak, sir — to było wszystko, co powiedział Bush. Razem popatrzyli na kompas, na horyzont i w górę, na proporczyk okrętowy. Ustalić kurs to rzecz prosta; Bush i Prowse mogli to zrobić bez trudu, ale sprawa przestawała być prosta, gdy w grę wchodziły problemy stosunków międzynarodowych, neutralności czy szpiegostwa. — Popatrzmy na mapę, panie Prowse. Jak pan widzi, musimy trzymać się z dala od Les Fillettes. Wyspy Małych Dziewczynek, w środku toru wodnego do Brestu; zabawna nazwa dla skal stanowiących siedlisko baterii armat. — Bardzo dobrze, panie Prowse. Może pan przebraso- wać na pełniejszy wiatr i wyznaczyć kurs. Tego dnia wiał lekki wiatr z północo-zachodu i skierowanie się na Brest nie sprawiało żadnej trudności; „Hotspur” prawie nie kołysał się poprzecznie, a przechyły wzdłużne były umiarkowane. Hornblower szybko odzyskiwał swe „morskie nogi”, umiejętność stania na roz- chybotanym okręcie; mógł już chodzić po pokładzie i panował nad swoim żołądkiem, jeszcze skłonnym do zwracania zawartości. Po ustaniu choroby morskiej poczuł się szczególnie dobrze. Kwietniowe powietrze, świeże i rześkie, nie było na tyle chłodne, żeby potrzebował rękawiczek i ciepłego płaszcza. Miał jednak jeszcze trudności ze skoncentrowaniem się na bieżących problemach; chętnie odłożyłby je na potem. Zatrzymał się i popatrzył na Busha z takim uśmiechem, że ten ruszył ku niemu pośpiesznie. — Przypuszczam, że zamierza pan poćwiczyć załogę, panie Bush? — Tak, sir. — Bush nie odpowiedział „Oczywiście, sir”, będąc zbyt dobrym podwładnym. Lecz oczy mu zalśniły, gdyż nic go bardziej nie cieszyło niż refowanie i odrefowywanie marsli, opuszczanie i podnoszenie rei bramżagli, wyciąganie lin i przeciąganie ich do kluzy na rufie, aby można ich było użyć w charakterze szpryngu; wypróbowywanie tuzinów — setek — manewrów, jakie mogłyby stać się konieczne z powodu pogody lub wojny. — Na dziś wystarczy dwie godziny, panie Bush. Artylerzyści mieli tylko raz krótkie ćwiczenie, czy nie tak? Nękany chorobą morską w czasie przeprawy przez Kanał mógł o czymś nie pamiętać. — Tylko raz, sir. — A więc po obiedzie potrenujemy godzinkę przy działach. Któregoś dnia może trzeba będzie ich użyć. — Może, sir — zgodził się Bush. Bush umiał ze spokojem myśleć o wojnie, która mogłaby ogarnąć cały świat. Gwizdki pomocników bosmanów wywołały całą załogę i już wkrótce ćwiczenia szły całą parą, spoceni marynarze biegali po wantach w górę i w dół, ciągnąc liny, poganiani okrzykami podoficerów i potokiem przekleństw pana Wise'a. Warto prowadzić ćwiczenia, żeby utrzymać ludzi w formie, ale faktycznie niewiele zostało do nadrobienia. „Hotspur” skorzystał na tym, że był pierwszym okrętem obsadzonym załogą z branki. Ze stu pięćdziesięciu jej członków stopień starszego marynarza miało nie mniej niż stu. Na pokładzie było ponadto dwudziestu zwykłych marynarzy, zaledwie dziesięciu szczurów lądowych i nie więcej niż dwudziestu chłopców okrętowych. Proporcja niezwykła, jakiej nie spotka się już przy dalszym obsadzaniu floty załogami.
A ponadto przeszło połowa ludzi służyła na okrętach wojennych przed zawarciem pokoju w Amiens. Byli marynarzami, i to marynarzami królewskiej floty wojennej. A w okresie pokoju zdążyli odbyć nie więcej niż jedną podróż na statkach handlowych przed ponownym wcieleniem do marynarki wojennej. W rezultacie większość z nich była obeznana z działami okrętowymi, a dwudziestu albo i trzydziestu brało udział w prawdziwych akcjach bojowych. Dzięki temu po zarządzeniu ćwiczeń artyleryjskich obsadzili stanowiska jak starzy fachowcy. Bush salutując zwrócił się do Hornblowera po następny rozkaz. — Dziękuję, panie Bush. Proszę nakazać „ciszę”. Na dźwięk gwizdków okręt zamarł w milczeniu. — Przeprowadzę teraz inspekcję, a pan zechce mi towarzyszyć, panie Bush. — Tak jest, sir. Hornblower zaczął od karonady po prawej burcie pokładu rufowego. Obrzucił ją surowym spojrzeniem, ale wszystko tu było w porządku, więc przeszedł na śródokręcie, do dziewięciofuntówek na prawej burcie. Przystawał przy każdej, kontrolując wyposażenie, ładunki, łomy, handszpaki. Gąbka, podstawka klinowa. Przechodził od działa do działa. — Jakie będzie wasze stanowisko przy strzelaniu z dział lewoburtnych? Zadał to pytanie najmłodszemu z marynarzy, który widząc dowódcę przed sobą, zaczął niespokojnie prze- stępować z nogi na nogę. — Stać na baczność, ty tam! — ryknął Bush. — Jakie wasze stanowisko? — powtórzył Hornblower spokojnym tonem. — O… tam, sir. Ja wpycham stempel. — Cieszę się, że wiecie. Jeśli pamiętacie wasze stanowisko, kiedy mówi do was dowódca i pierwszy oficer, to mogę być pewien, że będziecie pamiętać, jak przemówią do was nadlatujące przez burtę pociski. Hornblower ruszył dalej; dowódca może być zawsze pewny, że jego żart zostanie skwitowany śmiechem. Potem znów przystanął. — Co to znaczy? Panie Cheeseman! — Sir. — Ma pan tu dodatkowy róg z prochem. Powinno być po jednym na każde dwa działa. — Ee… taajessir. To dlatego, że… — Znam powód. Ale powód nie jest wytłumaczeniem, panie Cheeseman. Panie Orrock! Ile rogów z prochem ma pan w swojej sekcji? Tak, widzę. Przy przesuwaniu działa nr 3 na rufę jeden róg z prochem ze stanowiska Orrocka znalazł się u Cheesemana. — Do was, młodzi dżentelmeni, należy pilnować prawidłowego wyposażenia armat w swoich sekcjach. Nie musicie czekać na rozkazy. Cheeseman i Orrock byli dwoma z czterech „młodych dżentelmenów” przysłanych na okręt ze szkoły marynarki wojennej dla przeszkolenia na midszypmenów. Ich dotychczasowe zachowanie nie podobało się Hornblowerowi. Przydzielono mu ich jako podoficerów, a w swoim własnym interesie powinien zrobić z nich poruczników, z których byłby pożytek w przyszłości — jego potrzeby idą tu w parze z jego obowiązkiem. Musi zrobić z nich ludzi nie łamiąc ich. — Jestem pewien, że nie będę musiał zwracać wam ponownie uwagi, młodzi dżentelmeni — rzekł. Był pewien, że będzie musiał, ale taka zapowiedź była lepsza niż groźba. Poszedł dalej, kończąc inspekcję dział na prawej burcie. Doszedł do baku i obejrzał ulokowane tam dwie karonady, a potem ruszył z powrotem, do dział na pokładzie głównym z lewej burty. Zatrzymał się przy piechociarzu morskim postawionym przy luku dziobowym. — Co wam nakazano? Żołnierz stał sztywno na baczność, stopy pod kątem czterdziestu pięciu stopni, muszkiet u nogi, palec wskazujący lewej dłoni wzdłuż szwu spodni, szyja wyciągnięta w sztywnym kołnierzyku. Hornblower nie stał wprost przed nim i żołnierz patrzył mu przez ramię. — Pilnować mego stanowiska… — zaczął i ciągnął monotonnym, śpiewnym głosem, powtarzając z pamięci tekst przeznaczony dla wartownika, który przypuszczalnie wypowiedział już dotąd z tysiąc razy. Jego ton się zmienił, gdy doszedł do ostatniego zdania dodanego dla tego właśnie stanowiska: — Nie pozwolić nikomu zejść pod pokład, chyba że niesie pusty pojemnik na naboje. Miało to na celu zapobieżenie chronieniu się tchórzliwych członków załogi pod pokładem poniżej linii wodnej. — A jeśli będą nieśli rannych? Zaskoczony żołnierz nie umiał odpowiedzieć; po latach drylu trudno mu było myśleć. — Nie mam rozkazów w tej materii, sir — powiedział w końcu, poruszając oczyma, a szyję trzymając sztywno. Hornblower popatrzył na Busha. — Pomówię z ich sierżantem, sir — powiedział Bush. — Kto według rozkazu alarmowego ma się zajmować rannymi? — Cooper i jego pomocnik, sir. Żaglomistrz z pomocnikiem. Razem czterech. Trzeba wierzyć, że Bush, przy swoim ogromnym poczuciu odpowiedzialności, ma wszystkie te szczegóły w małym palcu, mimo że Hornblower znalazł dwa drobne niedociągnięcia. Nie ma potrzeby wytykać ich Bushowi — stał w milczeniu ogarnięty wstydem. Potem zeszli lukiem do magazynu. Przez szklane okienko pomieszczenia lampiarni migotała świeca słabym blaskiem, rzucając tylko tyle światła, by chłopcy od noszenia prochu widzieli, co robią, odbierając naładowane pociski przez podwójne zasłony z szerzy, odchylające się w stronę magazynu; w jego wnętrzu artylerzysta z pomocnikiem, obaj w miękkich kapciach przeciwpoślizgowych, czekali gotowi do wydawania pocisków i w razie potrzeby do ich napełniania. Pod lukiem rufowym lekarz okrętowy i mały sanitariusz byli przygotowani do zajęcia się rannymi. Hornblower wiedział, że i on sam może być tu kiedyś przyciągnięty ze strzaskaną, spływającą krwią kończyną — z ulgą powrócił na pokład główny. — Panie Foreman — Foreman był jeszcze jednym z „młodych dżentelmenów” — jakie ma pan rozkazy co do latarń w czasie bitwy nocnej? — Mam czekać, aż pan Bush wyraźnie rozkaże je zapalić, sir. — A kogo pan pośle po otrzymaniu takiego rozkazu? — Firtha, sir.
Foreman wskazał na podobnego do siebie młodego marynarza u swego boku. Ale czyżby zawahał się na moment przy tej odpowiedzi? Hornblower zwrócił się do Firtha. — Dokąd się udacie? Firth, mrugając powiekami, skierował na moment wzrok na Foremana. Mogło to być wynikiem zakłopotania, że Foreman zakołysał się lekko na nogach, jakby wskazał ramieniem i ręką wykonał nieznaczny gest przed sobą na wysokości pasa, przywodzący na myśl zaokrąglony brzuszek pana Wise'a. — Na dziób, sir — odpowiedział Firth. — Bosman je wydaje. Przy uskoku dziobówki. — Bardzo dobrze — pochwalił go Hornblower. Był pewien, że Foreman zapomniał przekazać rozkaz Busha co do latarń bojowych, ale miał dosyć sprytu, żeby uratować sytuację, a Firth był nie tylko równie bystry, lecz na tyle lojalny, że nie zdradził podoficera, któremu podlegał. Warto będzie mieć oko na tych dwóch, z róż- nych względów. Uskok dziobówki, dobrze to odgadł, bo uskok był przy schowku bosmana. Hornblower wrócił na pokład rufowy, a Bush za nim, patrząc na niego w zamyśleniu. Obejrzał ostatnie działo — karonadę rufową na lewej burcie, po czym wybrał miejsce, gdzie mógł być słyszany przez najwięcej uszu. — Panie Bush — przemówił — mamy piękny okręt. Jeśli dobrze popracujemy, będziemy mieli również wspaniałą załogę. Jeśli Boniuś potrzebuje lekcji, damy ją mu. Może pan kontynuować ćwiczenia. — Tak jest, sir. Słyszało go sześciu żołnierzy piechoty morskiej na pokładzie rufowym, sternik, obsługa karonad, pan Prowse i reszta obsady rufy. Nie była to pora na oficjalne przemówienia, ale był pewny, że słowa jego obiegną okręt podczas najbliższej wachty łamanej. Toteż dobrał je starannie. Słówko „damy” miało stanowić wezwanie do współzawodnictwa. Tymczasem Bush kontynuował ćwiczenia. „Zluzować działa”. „Lufy do poziomu. Wyjąć stemple z luf” i tak dalej. — Już niedługo będą z nich ludzie, sir — oświadczył Bush. — A wtedy wystarczy tylko podejść do burty nieprzyjaciela. — Niekoniecznie do burty, panie Bush. Kiedy przy następnym ćwiczeniu dojdziemy do strzelania, chciałbym, żeby pan podszkolił ludzi w strzałach na duży zasięg. — Tak, sir. Oczywiście — zgodził się Bush. Ale ze strony Busha była to czcza deklaracja. Właściwie nie myślał o manewrowaniu „Hotspurem” w czasie bitwy — walka na bliski dystans, gdzie armaty nie mogą pudłować i gdzie wystarczy je tylko możliwie jak najszybciej ładować i odpalać, to było marzenie Busha. Sytuacja doskonała dla liniowca zaangażowanego w działania bojowe floty, lecz chyba niezbyt odpowiednia dla „Hotspura”, który był tylko słupem, a konstrukcję i poszycie miał nawet słabsze niż fregata. Dwadzieścia dział dziewię- ciofuntowych, którym zawdzięczał swoją „klasę” — nie licząc czterech karonad — było działami dalekonośnymi, odpowiedniejszymi do strzelania na dystans paru kabli niż do walki z bliska, gdy i one, i działa nieprzyjacielskie miałyby takie same szansę trafienia. „Hotspur” był najmniejszym trójmasztowcem z rufówką i dziobówką na liście okrętów marynarki wojennej. Można było oczekiwać, że każda napotkana jednostka nieprzyjacielska będzie większa od niego, lepiej uzbrojona i obsadzona liczniejszą załogą. Szybkość działania i odwaga mogły przynieść mu zwycięstwo, ale fachowość, przezorność i dobra obsługa były pewniejsze. Hornblower poczuł, że wstrząsa nim dreszcz bitewny pod wpływem wibrującego hurkotu wytaczanych armat. — Hej! Widzę ziemię! Widzę ziemię — wrzasnął marynarz na oku z salingu fokmasztu. Ląd jeden rumb od dziobu po zawietrznej. To będzie Francja, Ushant, miejsce przyszłych wyczynów, gdzie może spotkać ich nieszczęście czy śmierć. Rzecz jasna, że przez okręt przebiegła fala podniecenia. Wszystkie głowy uniosły się, a twarze obróciły w tamtą stronę. — Przetrzeć lufy dział! — krzyknął Bush przez tubę. Można było mieć pewność, że utrzyma on dyscyplinę i porządek w każdej trudnej sytuacji. — Ładować! Trudno było ludziom w tych warunkach kontynuować pozorowane ćwiczenia artyleryjskie; z dyscypliną walczyło zniechęcenie i rozczarowanie. — Nastawić działa na cel! Panie Cheeseman! Człowiek z handszpakiem przy dziale nr 7 nie pilnuje swoich obowiązków. Proszę jego nazwisko. Prowse skierował lunetę prosto przed siebie; było to jego obowiązkiem, jako oficera nawigacyjnego, ale również i przywilejem. — Wtoczyć działa! Hornblower palił się do pójścia w ślad Prowse'a, ale się opanował; Prowse będzie informował go o każdym szczególe. Odczekał, aż ćwiczący oddali jeszcze jedną pozorowaną salwę burtową, a potem rzekł: — Panie Bush, może pan już zamocować działa. Dziękuję. — Tak jest, sir. Prowse podał lunetę. — To wieża latarni morskiej na Ushant, sir oznajmił. Hornblower pochwycił drgający obraz, dojrzał nikły zarys konstrukcji z latarnią na szczycie, gdzie w czasie pokoju rząd francuski utrzymywał światło dla statków — połowa wszystkich jednostek handlowych świata przechodziła koło Ushant — które tego potrzebowały. — Dziękuję, panie Prowse, — Hornblower jeszcze raz uzmysłowił sobie wygląd mapy, przypomniał plany, jakie opracował w przerwach między przygotowywaniem okrętu do wyprawy, w przerwach w miesiącu miodowym i przerwach w chorobie morskiej, w czasie ubiegłych pracowitych dni. — Wiatr skręca na zachód. Ale zrobi się ciemno, zanim zdążymy obejść Przylądek Mateusza. Zaczekamy do północy po stronie południowej, z częściowo postawionymi żaglami. Chcę być o trzy mile od Czarnych Skał na godzinę przed świtem. — Tak jest, sir. Podszedł do nich Bush, zakończywszy właśnie mocowanie dział. — Sir, proszę spojrzeć! Mija nas fortuna. Duży statek ukazał się nad widnokręgiem po nawietrznej. W jego żaglach odbijało się zachodzące słońce. — Francuski statek Kompanii Indyjskiej — oświadczył Hornblower skierowawszy na niego lunetę. — Ćwierć miliona funtów razem wziąwszy! — entuzjazmował się Bush. — Jakieś sto tysięcy dla pana, sir, gdyby wojna była już wypowiedziana. Czy to pana nie kusi, sir? Będzie miał ten wiatr przez całą drogę do Hawru i ujdzie bezpiecznie.
— Znajdą się inne — odparł Hornblower pocieszająco. — Nie tak dużo, sir. Może pan być pewny, że Boniuś roześle ostrzeżenia w momencie, gdy zdecyduje się na wojnę i każda jednostka pod flagą francuską schroni się do neutralnego portu, na Maderę i na Azory, w Kadyksie czy w Ferrol; a my moglibyśmy zrobić majątek! Marzenia o pryzowem żyły w myślach każdego oficera marynarki wojennej. — Możliwe, że moglibyśmy — mruknął Hornblower. Pomyślał o Marii, o swojej pensji; nawet kilkaset funtów bardzo by się przydało. — Może, sir… — ciągnął Bush, wyraźnie wyzyskując okazję. — A tam widzimy drugą stronę medalu — dodał Hornblower wskazując na horyzont. Naraz ukazało się pół tuzina statków, wszystkie brytyjskie. Stanowiły one ilustrację ogromnych rozmiarów brytyjskiego handlu morskiego. Wiozły bogactwo, które mogło wesprzeć marynarkę wojenną, podtrzymać sojuszników, utrzymać produkcję broni — nie mówiąc już o tym, że na nich zdobywali podstawowe umiejętności marynarze, którzy przyjdą później na okręty wojenne, otwierające morze dla Anglii, a zamykające je dla jej nieprzyjaciół. — To tylko jednostki brytyjskie, sir — zauważył Prowse ze zdziwieniem. Nie potrafił wybiec myślą tak daleko w przyszłość jak Hornblower. Bush długo wpatrywał się w dowódcę, zanim podjął jego myśl. Wypuszczanie logu przy zmianie wachty uwolniło Hornblowera od pokusy wygłoszenia mowy. — Jaką mamy prędkość, panie Young? — Trzy i pół węzła, sir. — Dziękuję. — Hornblower zwrócił się do Prowse'a: — Proszę trzymać okręt na obecnym kursie. — Tak jest, sir. Hornblower skierował teraz lunetę w stronę dziobu ku lewej burcie. Patrząc w kierunku wyspy Molene zauważył ciemny punkcik to wznoszący się, to opadający w dół. Nie odrywał od niego oka. — Myślę, panie Prowse — powiedział wciąż z lunetą przy oczach — że moglibyśmy iść kursem nieco bliższym lądu. Powiedzmy o dwa rumby. Chciałbym przejść blisko tej łodzi rybackiej. — Tak jest, sir. Była to jedna z małych jednostek trudniących się połowem sardeli, bardzo podobna do widywanych u wybrzeży Kornwalii. W tej chwili wciągała niewód. Gdy „Hotspur” podszedł bliżej, widać było przez lunetę rytmiczne ruchy czterech ludzi. — Ster jeszcze trochę na zawietrzną, panie Prowse, jeśli łaska. Chciałbym minąć ich bliżej. Teraz Hornblower widział za łodzią skrawek wody o zupełnie odmiennej barwie. Połyskiwała metalicznie, inaczej niż reszta szarego morza; łódź natrafiła na ławicę sardeli i właśnie zamykała nad nimi niewód. — Panie Bush, może pan spróbuje odczytać jej nazwę. Zbliżali się szybko do łodzi; po kilku chwilach Bush odcyfrował biały napis na rufie. — Z Brestu, sir. „Duke's Freers”. Teraz Hornblower mógł sam odczytać nazwę: „Deux Freres”, Brest. — Panie Young, Przebrasować grotmarsel na pracę wstecz! — krzyknął Hornblower do oficera służbowego, a potem zwróciwszy się do Busha i Prowse'a wyjaśnił: — Chcę mieć dziś ryby na kolację. Patrzyli na niego ze źle ukrywaniem zdumieniem. — Sardele, sir? — Właśnie. Niewód wlókł się przy burcie „Deux Freres” i rybacy zagarniali w niego masę srebrzystych ryb. Tak bardzo byli zaabsorbowani połowem, że nie zauważyli cichego podejścia „Hotspura” i teraz z zabawnym zdumieniem patrzyli na piękny okręt piętrzący się nad nimi w zachodzącym słońcu. Początkowo ogarnęła ich panika, póki nie uświadomili sobie, że w czas pokoju mniej złego mogą się spodziewać od okrętu brytyjskiego niż od francuskiego, wymuszającego Inscription Maritime. Hornblower wyjął tubę z uchwytu. Drżał z podniecenia, a należało zachować spokój. Mógł to być pierwszy krok w tworzeniu dziejów przyszłości; ponadto od dawna nie rozmawiał po francusku i musiał koncentrować się na tym, co chciał powiedzieć. — Dzień dobry, kapitanie! — zawołał, a rybacy, uspokojeni, zamachali do niego przyjaźnie. — Czy sprzedacie mi trochę ryb? Naradzali się w pośpiechu, a potem jeden z nich spytał: — Ile? — Och, za dwadzieścia funtów. Znowu zaczęli się naradzać. — Dobrze. — Kapitanie — ciągnął Hornblower, szukając w myślach nie tylko odpowiednich słów francuskich, ale i sposobu doprowadzenia do pożądanej sytuacji. — Jak skończycie pracę, prosimy do nas na pokład. Wypijemy po szklaneczce rumu za przyjaźń narodów. Początek zdania był oczywiście niezdarny, ale nie umiał przetłumaczyć „Jak wciągniecie połów”; wiedział jednak, że perspektywa rumu będzie kusząca — aż l'amitié des nations był nawet trochę dumny. Jak jest po francusku „bączek”? Chyba chaloupe. Powtórzył swoje zaproszenie, a któryś z rybaków, zanim powrócili do wyciągania niewodu, dał znak, że przyjmują je. Mając już cały połów w łodzi, dwóch z czteroosobowej załogi łodzi usadowiło się w bączku uczepionym burty „Deux Freres”; był on prawie tak duży jak sama łódź; nic dziwnego, skoro służył do zanurzania niewodu. Dwa wiosła fachowo użyte szybko podciągnęły go w pobliże „Hotspura”. — Przyjmę kapitana u siebie w kajucie — oświadczył Hornblower. — Panie Bush, proszę dopilnować, aby tego drugiego zabrano na dziób i dobrze uczęstowano. Niech mu dadzą kieliszek. — Tak jest, sir. Na linie spuszczonej wzdłuż burty wciągnięto dwa duże wiadra ryb, a za nimi ukazali się dwaj mężczyźni w niebieskich kombinezonach, którzy wdrapali się zręcznie na pokład mimo ciężkich butów rybackich. — Miło mi pana powitać, kapitanie — powiedział Hornblower, czekający na śródokręciu. — Proszę za mną.
Idąc za Hornblowerem na pokład rufowy i dalej do jego kajuty przybysz rozglądał się ciekawie. Usiadł potem ostrożnie na jedynym krześle, a Hornblower przycupnął na koi. Niebieska bluza i spodnie były oblepione łuską rybią — w kajucie czuć będzie rybami przez tydzień. Hewitt wniósł rum i wodę i Hornblower nalał dwie pełne szklanki; Francuz pociągnął z uznaniem. — Czy połów się udał? — zapytał uprzejmie Hornblower. Słuchał opowieści w niezrozumiałym prawie narzeczu bretoriskim o małych dochodach z łowienia sardeli. Rozmowa skakała z tematu na temat i nietrudno było przejść od pokoju do ewentualności wojny — nie sposób, by dwaj żeglarze, spotkawszy się, nie poruszyli tego tematu. — Pewnie robią, co się da, żeby obsadzić okręty wojenne załogami? — Szyper wzruszył ramionami. — Na pewno. Jego ruch ramionami powiedział więcej niż słowo. — Idzie im to chyba bardzo powoli — zauważył Hornblower i Francuz skinął głową potakująco. — Ale okręty są oczywiście gotowe do wyjścia w morze? Hornblower nie miał pojęcia, jak powiedzieć po francusku „czekają w pogotowiu jako rezerwa”, więc musiał zadać pytanie z odwrotnej strony. — O, nie — odpowiedział rybak. Zaczął mówić z pogardą o dowództwie Francuskiej Marynarki Wojennej. Ani jeden okręt liniowy nie był gotowy do wyruszenia. Oczywiście że nie. — Pozwoli pan, kapitanie, że naleję jeszcze jedną? — zaproponował Hornblower. — A fregaty… pewnie załogi zaczynają już na nie przybywać? Może ktoś i przybywa, Bretończyk nie był pewien. Jest oczywiście… Hornblower nie mógł go tu zrozumieć przez dłuższą chwilę. Ale potem pojął. Fregata „Loire” została przygotowana do wyjścia w morze w ubiegłym tygodniu (bretońska wymowa nazwy okrętu sprawiła Hornblowerowi główną trudność), do służby na wodach Dalekiego Wschodu, ale ze zwykłą głupotą dowództwa floty wojennej, zabrano z niej teraz najlepiej wyszkolonych ludzi, żeby stali się trzonem obsady innych okrętów. Bretoński rybak, którego zdolność wchłaniania rumu była zaskakująca, nie czynił nic, by ukryć niechęć Bretończyków do ateistycznego reżymu panującego obecnie we Francji ani pogardy człowieka morza wobec nieudolnej polityki republikariskiej marynarki wojennej. Hornblower musiał tylko pilnować dolewania do szklanki i słuchać, wytężając umysł, aby uchwycić wszystkie znaczenia w obcym języku. Gdy wreszcie rybak wstał, żeby się pożegnać, było wiele prawdy w nieporadnych słowach Hornblowera o żalu z zakończenia wizyty. — Kapitanie, nawet jeśli wojna wybuchnie, możemy się przecież znowu spotkać. Pan chyba wie, iż Brytyjska Marynarka Wojenna nie wojuje z łodziami rybackimi. Zawsze chętnie kupię od pana trochę ryb. Francuz patrzył teraz uważnie na niego, może dlatego, że wyniknął problem zapłaty. Był to najważniejszy moment, wymagający wnikliwej oceny. Ile? Co powiedzieć? — Muszę oczywiście zapłacić za dzisiejszą dostawę — ciągnął Hornblower, z ręką w kieszeni. Wydobył dwie dziesięciofrankówki i położył je na zrogowaciałej dłoni, a Francuz nie mógł ukryć zdziwienia na swojej ogorzałej twarzy. Zdziwienie, potem chciwość, podejrzliwość, kalkulacja i w końcu decyzja — wrażenia te odbijały się na obliczu rybaka jak kolory na konającym delfinie — dłoń zamknęła się spiesznie na monetach i wsunęła je do kieszeni spodni. Dwadzieścia franków w złocie za dwa wiadra sardeli; pewnie sam żył z żoną i dziećmi tydzień za dwadzieścia franków. A dziesięć — mogło być tygodniowym wynagrodzeniem jego ludzi. To były ważne pieniądze; albo kapitan brytyjski nie znał wartości złota, albo… W każdym razie fakt pozostał faktem, że Francuz stał się o dwadzieścia franków bogatszy i mógł spodziewać się dalszych sztuk złota z tego samego źródła. — Mam nadzieję, kapitanie, że spotkamy się znowu — powtórzył Hornblower. — Bo jak pan rozumie, oczywiście, my tu na morzu zawsze cieszymy się z wiadomości o tym, co się dzieje na lądzie. Gdy dwaj Bretończycy przechodzili przez burtę z pustymi wiadrami, Bush z ponurą miną dumał nad śladami pozostawionymi przez nich na pokładzie. — Można pokład wyszorować, panie Bush — powiedział Hornblower. — Będzie to dobre zakończenie dobrego dnia. Rozdział V Gdy Hornblower się ocknął, w kabinie było zupełnie ciemno; najmniejszy błysk światła nie przenikał przez dwa okienka rufowe. Jeszcze nie rozbudzony zwinął się na boku, lecz ostry pojedynczy dźwięk dzwonu okrętowego przywołał go do rzeczywistości. Przewrócił się na plecy i przeciągnął na pół nerwowo i na pół leniwie, próbując uporządkować swe myśli. Musiała to być jedna szklanka wachty porannej, bo jedną szklankę pierwszej wachty po północy słyszał, ściągnięty z koi gdzieś koło północy, wracając do siebie po dokonaniu zwrotu przez sztag. Spał sześć godzin, nawet jeśli się odejmie czas na tamtą przerwę; dowodzenie okrętem miało wielkie zalety — wachta, która poszła spać w tym samym czasie, była już znowu na pokładzie od pół godziny. Koja kołysała się wolno i łagodnie. „Hotspur” szedł na pewno pod żaglami w znacznej części zrefowanymi i według jego wyczucia pod umiarkowanym wiatrem z prawego trawersu. Tak być powinno. Wkrótce będzie musiał wstać — obrócił się na drugi bok i zasnął. — Dwie szklanki, sir — oznajmił Grimes, wchodząc do kajuty z zapaloną lampą. — Dwie szklanki, sir. Jest lekka mgła i pan Prowse powiada, że chciałby przejść na inny hals. — Grimes był wysokim, szparagowatym młodym marynarzem; twierdził, że pełnił obowiązki stewarda kapitańskiego na statku pocztowym do Indii Zachodnich. — Podaj mi płaszcz — powiedział Hornblower. O mglistym świcie było zimno w samym płaszczu narzuconym na koszulę nocną. Wyjął z kieszeni rękawiczki zrobione przez Marię i naciągnął je z uczuciem wdzięczności. — Dwanaście sążni, sir — raportował Prowse, gdy okręt ustawił się na nowym kursie i gdy sondując z ławy wantowej fokmasztu wyciągnął ołowiankę z wody. — W porządku.
Był czas na ubranie się, na śniadanie. Był czas — czuł, że ogarnia go fala pokusy — na kubek kawy. Dwa albo trzy kubki, mocnej i parzącej. A na pokładzie ma tylko dwa funty kawy . Przy cenie siedemnastu szylingów za funt stać go było tylko na tyle. Stopniało cudem zdobyte czterdzieści pięć funtów, wygrane w wista w noc poprzedzającą opublikowanie pisma króla w sprawie floty. Musiał wykupić z lombardu zastawioną odzież morską i szpadę, umeblować swoją kajutę i dać Marii siedemnaście funtów, żeby miała za co żyć do czasu podjęcia jego pensji. Tak więc niewiele zostało na zakup „zapasów kapitańskich”. Nie miał na prosiaka czy owcę ani nawet na kurę. Pani Mason kupiła mu sześć tuzinów jaj — leżały zapakowane w wiórki w fasce przymocowanej do pokładu w kabinie nawigacyjnej — i sześć funtów mocno zasolonego masła. Zabrał też głowę cukru i kilka słoików dżemu i to było wszystko, na co mu starczyło pieniędzy. Zabrakło na boczek i mięso zakonserwowane w fajansowych naczyniach. Wczoraj miał na obiad sardele — fakt, że nabył je za powierzone mu w tajemnicy służbowe pieniądze, dodał im trochę smaku bo sardele nie są smaczną rybą. Ponadto marynarze mają absurdalne uprzedzenie do ryb, stworzeń żyjących w tym samym żywiole co oni. Z obrzydzeniem jedzą ryby podawane od czasu do czasu, zamiast odwiecznych porcji solonej wołowiny i wieprzowiny — trzeba jednak przyznać, że zapach gotowanych ryb utrzymuje się długo i trudno go usunąć z naczyń pobieżnie zmywanych wodą morską. Właśnie teraz o świcie jedno z jagniąt pod siatką w łodzi ustawionej na legarach na śródokręciu obudziło się z przeciągłym bee… bee… Oficerowie z mesy oficerskiej zakupili cztery sztuki w czasie przygotowywania „Hotspura” do wyjścia w morze i teraz lada dzień będą mieli na obiad pieczone jagnię – Hornblower postanowił spowodować zaproszenie go do ich messy na obiad tego dnia. Myśl o tym przypomniała mu, że jest głodny, ale to było niczym w porównaniu z pragnieniem wypicia kawy. — Gdzie jest mój steward? – krzyknął nagle. – Grimes! Grimes! — Sir? Grimes wysunął głowę przez drzwi kabiny nawigacyjnej. — Ubieram się i chcę zjeść śniadanie. Zrobisz mi kawę. — Kawę, sir? — Tak. – Powstrzymał się od dodania „do diabła”. Nie lubił wymyślać komuś, kto nie mógł odpłacić tym samym i kto w gruncie rzeczy jest Bogu ducha winny, podobnie jak są ludzie nie lubiący strzelać do lisów. – Nie wiesz, co to kawa? — Nie, sir. — Weź dębową skrzyneczkę i przynieś ją do mnie. Rozdrabniając mydło kwaterką słodkiej wody Hornblower wyjaśnił Grimesowi, jak ma zrobić kawę. — Odliczysz dwadzieścia ziarenek. Włożysz je do rondelka – dostaniesz go od kucharza. Potem uprażysz je nad ogniem w kambuzie. Ale uważaj, potrząsaj nimi cały czas. Mają być brązowe, a nie czarne. Upalone, a nie spalone. Jasne? — Chyba tak, sir. — Potem zanieś je do doktora, z pozdrowieniami ode mnie. — Do doktora? Tak, sir. – Widząc brwi Hornblowera zbiegające się jak chmury burzowe, Grimes zdołał błyskawicznie stłumić zaskoczenie. — Ma on u siebie tłuczek i moździerz do tłuczenia jalapy4 . Utłucz ziarnka w tym moździerzu. Na drobno. Pamiętaj, drobno, ale nie na puder. Jak proch gruboziarnisty, a nie zmielony na mączkę. Zrozumiano? — Tak, sir. Chyba tak. — Potem… och, idź i zrób to wszystko i wtedy zamelduj się u mnie. Grimes z pewnością nie należał do tych, co działają szybko. Hornblower ogolił się, ubrał i wyszedł na przechadzkę po pokładzie, wściekły, że nie ma jeszcze śniadania, gdy Grimes pojawił się wreszcie z patelenką pełną proszku o wątpliwym wyglądzie. Hornblower poinstruował go krótko, jak ma z tego zrobić kawę. Grimes słuchał z niepewnym wyrazem twarzy. — Idź i zróbże ją wreszcie. I jeszcze, Grimes! — Sir? — Zjem dwa jajka. Smażone. Potrafisz usmażyć jajka? — Ee… tak sir. — Usmaż tak, żeby żółtko prawie się ścieło, ale nie całkiem. I przynieś troszkę masła i dżemu. Hornblower rzucił rozwagę wiatrom na pożarcie – postanowił zjeść dobre śniadanie. Ale te wiatry nagle dały znać o sobie. Niemal bez ostrzegającego powiewu nieoczekiwany poryw omal nie wydął żagli „Hotspura” wstecz, a gdy okręt odpadł od wiatru i odzyskał panowanie nad sobą, lunęła nagle kwietniowa lodowato zimna ulewa. Hornblower odesłał Grimesa, gdy ten pojawił się po raz pierwszy, meldując, że sniadanie gotowe, i poszedł za nim dopiero za drugim razem, kiedy „Hotspur” znowu położył się na swój kurs. Przejaśniało się już i rozwidniało, toteż nie było wiele czasu do stracenia. — Panie Young, za dziesięć minut jestem z powrotem na pokładzie –- powiedział. Kabina nawigacyjna – ciasne pomieszczenie obok kajuty kapitańskiej – wraz z tą kajutą i przynależną do niej pentrą zajmowała całą przestrzeń małej rufówki „Hotspura”. Hornblower wcisnął się w krzesło przy małym stoliku. — Sir – zauważył Grimes – pan nie przyszedł, jak śniadanie było gotowe. Podał jajka. Obrzeże białek było czarne, a żółtka zasmażone na twardo. — No dobrze odparł Hornblower. Nie mógł winić za to Grimesa. — Kawa, sir? — zapytał Grimes. Po zamknięciu drzwi kabiny nawigacyjnej musiał się do nich przyciskać, żeby się móc poruszać. Nalał kawy z dzbanka do kubka i Hornblower zaczął popijać łykami. Nie parzyła go, gdy pił, a więc nie była dosyć gorąca, a w dodatku mętna. — Pamiętaj, żeby następnym razem była gorętsza — skarcił stewarda. — I musisz ją lepiej przecedzić. — Tak, sir. — Głos Grimesa zdawał się dobiegać jakby z daleka. Z trudem mówił nawet szeptem. — Sir… Hornblower spojrzał na niego, Grimes był śmiertelnie przerażony. — Co jest? — Chciałem to panu pokazać, sir. — Grimes wysunął naprzód patelnię z krwistą cuchnącą masą. — Pierwsze dwa jajka były zepsute, sir. Nie chciałem, żeby pan pomyślał… 4 Jalapa – roślina pochodząca z Meksyku, której korzeń ma właściwości przeczyszczające.
— Bardzo dobrze. — Grimes bał się, żeby go nie posądzono o kradzież. — Wyrzuć to świństwo. No i czy to nie było podobne do pani Mason? Kupiła mu jajka, z których połowa jest nie do jedzenia. Hornblower jadł z niesmakiem — nawet te dwa, może nie zepsute, było jednak czuć — pocieszając się, że zrekompensuje to sobie dżemem. Posmarował suchar cennym masłem, a teraz dżem. Czarne porzeczki! Najgorsze co mogło być! Grimes, wciskając się z powrotem do kabiny nawigacyjnej, aż podskoczył, usłyszawszy przekleństwo, które długo wisiało Hornblowerowi na ustach. — Sir? — Nie mówię do ciebie, u licha — warknął Hornblower, już nie mogąc się opanować. Hornblower lubił dżem, ale ze wszystkich istniejących rodzajów najmniej z czarnych porzeczek. Marne zakończenie śniadania. Trudno, musi mu to wystarczyć; wbił zęby w twardy jak kamień suchar. — Nie stukaj do drzwi, jak niesiesz jedzenie — powiedział do Grimesa. — Dobrze, sir. Już nie będę, sir. Hornblower podniósłszy wzrok na stewarda, zauważył, że ręka, w której Grimes trzymał dzbanek z kawą, drży. Już chciał ostro zapytać, dlaczego, ale się powstrzymał, bo odpowiedź była jasna. Grimes po prostu się bał. Jedno słówko Hornblowera mogło go skazać na chłostę na gretingu, gdzie bat odrywałby mięso od kości wijącego się z bólu ciała. Byli we flocie dowódcy, którzy skazaliby na chłostę za podanie takiego śniadania. Nigdy jeszcze się nie zdarzyło, że tyle rzeczy naraz było zrobionych nie tak, jak należy. Ktoś pukał do drzwi. — Wejść! Grimes przycisnął się do ścianki grodziowej, żeby nie wypaść przez otwierane drzwi. — Wiadomość od pana Younga, sir — zameldował Orrock. — Wiatr znowu zmienia kierunek w prawo. — Idę — powiedział Hornblower. Grimes przywarł do ścianki grodziowej, żeby przepuścić Hornblowera, który podążył na pokład rufowy. Sześć tuzinów jajek, a połowa do wyrzucenia. Dwa funty kawy — nie starczy na miesiąc, gdyby chciał pić ją co dzień. I dżem z czarnych porzeczek — zresztą też nie za dużo. O tym myślał, przechodząc obok wartownika, ale myśli te wnet się rozwiały pod wpływem błogosławionego powietrza morskiego i konieczności zajęcia się sprawami okrętu. Prowse patrzył w lewo przez lunetę. Było już prawie całkiem widno, bo deszcz rozpędził mgiełkę. — Czarne Skały na lewym trawersie, sir — oznajmił. — Chwilami widać kipiel. — Zgadza się — potwierdził Hornblower. Kłopoty ze śniadaniem miały przynajmniej tę dobrą stronę, że w ciągu tych ostatnich minut przed rozpoczęciem się rozstrzygającego dnia nie musiał się denerwować. Należało teraz odczekać kilka sekund, żeby zebrać myśli przed wydaniem rozkazów, które spowodują realizację planów, jakie dojrzały już w jego rozgorączkowanym mózgu. — Czy ma pan dobry wzrok, panie Orrock? — Więc, sir… — Tak czy nie? — No więc tak, sir. — Proszę zatem wziąć lunetę i wejść na saling. Niech pan zanotuje w pamięci wszystkie okręty, jakie się uda panu zobaczyć, gdy będziemy mijali redę. Proszę konsultować się z marynarzem na oku. — Tak jest, sir. — Dzień dobry, panie Bush. Proszę wywołać załogę. — Tak jest, sir. Nie po raz pierwszy Hornblowerowi przypomniał się setnik z Nowego Testamentu, który ilustrował swoją władzę słowami: „Mówię mu: chodź, i przychodzi, a drugiemu mówię: idź, i idzie”. Pod względem dyscypliny nic nie różniło Królewskiej Marynarki Wojennej od armii rzymskiej. — A więc panie Prowse, jaka jest teraz odległość do widnokręgu? — Dwie mile, sir. Może trzy… — Zaskoczony pytaniem, Prowse toczył wokół wzrokiem, zbierając myśli. — Według mnie cztery mile — rzekł Hornblower. — Być może — zgodził się Prowse. — Słońce wschodzi. Powietrze staje się przejrzyste. Niedługo widnokrąg odsunie się na dziesięć mil. Wiatr skręca z zachodu na północ. Popłyniemy do Parąuette. — Tak jest, sir. — Panie Bush, proszę zwinąć bramżagle. I żagle dolne. Wystarczą nam marsie i kliwry. — Tak jest, sir. W ten sposób mniej będą zwracać uwagę, ponadto płynąc wolniej będą mieli więcej czasu na obserwację, przecinając kanał wodny prowadzący do Brestu. — Zachód słońca przy pogodnym dniu — zwrócił się Hornblower do Prowse'a — byłby dla nas lepszy. Patrzylibyśmy mając słońce za sobą. — Tak, sir. Słusznie, sir — potwierdził Prowse. Przy tych słowach na jego melancholijnej twarzy odbił się błysk uznania; sam wiedział, oczywiście, że Goulet leży prawie na Unii wschód—zachód, lecz nie wyciągnął z tego żadnych wniosków ani nie poczynił żadnych planów na tej podstawie. — Jesteśmy jednak tutaj. I mamy szansę. Sprzyja nam i wiatr, i pogoda. Może upłynąć wiele dni, nim znowu będziemy mieli podobną okazję. — Tak, sir — rzekł Prowse. — Kurs wschód ku południu, panie Prowse. — Tak jest, sir. „Hotspur” wlókł się powoli. Dzień był pochmurny, lecz widny i widnokrąg poszerzał się z minuty na minutę. Leżała przed nimi dobrze widoczna ziemia francuska, Pointę St Mathieu — Cypel Mateusza. Za nim ląd znów oddalał się z pola widzenia. — Ląd od dziobu po zawietrznej! — krzyknął Orrock z salingu fokmasztu. — To będzie ten drugi cypel, sir — zauważył Prowse.
— Toulinguet — zgodził się Hornblower, a potem powtórzył nazwę, wymawiając ją z angielska, „Toolin- gwette”. Może przez miesiące będzie musiał lawirować wzdłuż tego wybrzeża, więc nie chciał być nie zrozumiany przez któregokolwiek ze swych oficerów, gdy przyjdzie do wydawania rozkazów. Między tymi dwoma cyplami Atlantyk wdzierał się przez dziki brzeg bretoński daleko w głąb lądu, tworząc redę Brestu. — Panie Orrock, czy widzi pan już tor wejściowy? — zawołał Hornblower. — Jeszcze nie, sir. W każdym razie nie za dobrze. Okręt wojenny — okręt królewski — zbliżający się do obcego wybrzeża jest narażony na pewne ograniczenia przy wykonywaniu tego rodzaju misji w okresie pokoju. Nie wolno mu wpłynąć na obce wody terytorialne (chyba że byłby zmuszony do tego warunkami atmosferycznymi), bez uprzedniej prośby o pozwolenie i bez jego uzyskania; również ewentualne przekroczenie granic bazy obcej marynarki wojennej spowodowałoby wymianę gniewnych not między rządami odnośnych krajów. — Musimy się trzymać na odległość strzału z dalekosiężnego działa brzegowego — powiedział Hornblower. — Tak, sir. O, tak, oczywiście, sir — zgodził się Prowse. To powtórne potwierdzenie wypowiedział z większym przekonaniem, uświadomiwszy sobie ukryte znacznie zawarte w słowach Hornblowera. Narody domagały się suwerenności wszystkich wód, nad którymi mogły panować przy pomocy swojej artylerii, nawet jeśli na jakimś cyplu nie było zainstalowanego żadnego działa. W istocie prawo międzynarodowe przekształcało się w konwencję ustalającą arbitralną granicę trzech mil. — Pokład! — zawołał Orrock. — Teraz widzę maszty. Ledwie, ledwie. — Panie Orrock, proszę policzyć bardzo uważnie wszystkie, jakie pan dojrzy. Orrock kontynuował swój raport. Miał on wprawdzie przy sobie na salingu wytrawnego żeglarza, lecz Hornblower nie miał zamiaru polegać wyłącznie na ich obserwacjach, a Bush skręcał się z niecierpliwości. — Panie Bush — zwrócił się do niego Hornblower. — Za piętnaście minut będziemy wykonywać zwrot przez rufę. Może zechce pan łaskawie wejść z lunetą na saling stermasztu. Będzie pan mógł stamtąd dobrze widzieć wszystko, co widzi Orrock. Proszę robić notatki. — Tak jest, sir — odpowiedział Bush. Już za chwilę był na wantach stermasztu i wbiegał po wyblinkach w tempie, którym mógłby się szczycić każdy młody marynarz. — Razem jest dwanaście liniowców, sir — wolał Orrock. — Nie widzę podniesionych steng. Ani rei umoco: wanych na masztach. Marynarz stojący obok przerwał mu. — Kipiel na dziobie po zawietrznej! — To Parąuette — stwierdził Hornblower. Z jednej strony Czarne Skały, z drugiej Parąuette, a dalej, w środku, Rafy Małych Dziewczynek wyznaczały tor wodny do Brestu. W pogodny dzień, jak dziś, przy łagodnym wietrze, nie stanowiły one żadnej groźby, lecz w czasie sztormów setki ludzi traciły na nich życie. Prowse z niepokojem podchodził co pewien czas do kompasu, biorąc namiary. Hornblower badał uważnie kierunek wiatru. Jeśli w eskadrze francuskiej ani jeden okręt nie jest gotów do wyjścia w morze, nie ma potrzeby ryzykować. Zmiana kierunku wiatru może sprawić, że „Hotspur” nie będzie mógł wyjść stamtąd mając brzeg po zawietrznej. Przesunął lunetą po dzikim wybrzeżu, które wyrastało na horyzoncie. — Bardzo dobrze, panie Prowse. Proszę wykonać zwrot przez rufę teraz, kiedy możemy jeszcze minąć Parąuette po nawietrznej. — Tak jest, sir. Na twarzy Prowse'a odmalowała się wyraźna ulga. Do niego należało trzymać okręt z dala od przeszkód nawigacyjnych, toteż wolał mieć szeroki margines bezpieczeństwa. Hornblower poszukał wzrokiem oficera służbowego. — Panie Poole, proszę wykonać zwrot. Rozświergotały się gwizdki i wydano rozkazy. Marynarze stanęli do brasów, gdy sternik wychylił ster na zawietrzną, a Hornblower uważnie obserwował brzeg. — Tak sterować! „Hotspur” potulnie ustawił się na swoim kursie. Hornblower zaczął poznawać już jego nawyki, jak mąż świeżo poślubioną małżonkę. Nie, to porównanie nie było szczęśliwe, więc natychmiast je odrzucił. Miał nadzieję, że obaj z „Hotspurem” bardziej pasują do siebie niż on z Marią. Musi teraz pomyśleć o czymś innym. — Panie Bush! Panie Orrock! Proszę zejść, gdy będziecie pewni, że nie ma już nic, co warto obserwować. Okręt ożywił nowy duch. Hornblower czuł to wyraźnie, patrząc po marynarzach śpieszących do swoich zajęć. Wszyscy na pokładzie zdawali sobie sprawę, że pakują się Boniusiowi w paszczę, że zapuszczają śmiało żurawia do głównej bazy morskiej Francji, dając do zrozumienia, iż Anglia jest gotowa przyjąć na morzu każde wyzwanie. W niedalekiej przyszłości majaczyła wielka przygoda. Hornblower był zadowolony, że w czasie ubiegłych dni przygotował sobie potrzebną broń — okręt z załogą gotową na wszelkie przedsięwzięcia, jak szermierz, co dobrze poznał ciężar i zalety swojej szabli przed wdaniem się w pojedynek. Podszedł Orrock, salutując, i Hornblower wysłuchał jego raportu. Dobrze się stało, że Bush nie zszedł z salingu stermasztu i dalej obserwował Goulet; raporty powinny być złożone oddzielnie, tak aby jeden oficer nie słyszał, co powiedział drugi, ale nie byłoby taktownie prosić Busha, żeby zaczekał na boku. Bush nie schodził jeszcze przez kilka minut; robił systematyczne zapiski ołówkiem na papierze, czego nie czynił Orrock, za co jednak nie można go było winić. Żaden z trzynastu czy czternastu okrętów liniowych stojących na redzie na kotwicach nie był gotów do wyjścia w morze, a na trzech z nich brakowało co najmniej po jednym maszcie. Było tam sześć fregat, trzy z postawionymi stengami i jedna z uzbrojonymi rejami i zwiniętymi żaglami. — To będzie „Loire” — zauważył Hornblower do Busha. — Zna ją pan, sir? — zainteresował się Bush. — Wiem, że tam jest — odparł Hornblower. Chętnie powiedziałby coś więcej na ten temat, ale Bush ciągnął raport. Niemniej był rad, że znów wzrosły trochę jego akcje jako wszystko wiedzącego. Natomiast na redzie panował znaczny ruch. Bush widział kręcące się barki i statki pomocnicze i wydawało mu się, że rozpoznał kadłub z dźwigiem nożycowym, jednostkę służącą wyłącznie do stawiania nowych masztów na dużych okrętach. — Dziękuję, panie Bush — powiedział Hornblower. — Wspaniale. Musimy w miarę możności co dzień prowadzić takie obserwacje.
— Tak, sir. Ciągła obserwacja powiększać będzie zasób informacji w postępie geometrycznym — statki zmieniające kotwicowisko, stawiające stengi, zakładające takielunek. Zmiany więcej powiedzą niż to, co można by wydedukować z jednorazowej inspekcji. — A teraz poszukajmy dalszych łodzi rybackich — powiedział Hornblower. — Tak, sir. Bush skierował lunetę na Parąuette, której ponure, czarne skały, ze znakiem nawigacyjnym na szczycie, wydawały się wznosić i opadać, w miarę jak długa martwa fala atlantycka spiętrzała się wokół nich. — Jest jedna, tam, po zawietrznej rafy, sir — wskazał Bush. — Co robi? — Więcierze na homary, sir — raportował Bush. — Zdaje się, że zbiera połów, sir. — Naprawdę? Dwa razy w życiu Hornblower jadł homary: było to w czasie tych ponurych, gorzkich dni, gdy zmuszony głodem i chłodem występował jako zawodowy gracz w „Long Rooms”. Zamożni goście wpadli tam na kolację i zaprosili również jego. Ze zdumieniem stwierdził, że tamten straszny okres w jego życiu skończył się zaledwie dwa tygodnie temu. — Myślę — zaczął wolno Hornblower — że chętnie zjadłbym dziś homara na kolację. Panie Poole! Niech pan podejdzie trochę bliżej rafy. Panie Bush, byłbym wdzięczny, gdyby przygotował pan łódź rufową do opuszczenia na wodę. Kontrast między tamtymi i obecnymi dniami był fantastyczny. Trwały złote dni kwietniowe; przedziwny czas między pokojem i wojną. Pracowite dni, w czasie których Hornblower miewał przyjacielskie pogawędki ze sternikami łodzi rybackich i rozdawał sztuki złota w zamian za niewielką część ich połowu. Mógł szkolić ludzi i przy okazji ćwiczeń wszechstronnie poznawać zachowanie „Hotspura”. Mógł zerkać ukradkiem na Goulet i oceniać stopień przygotowania floty francuskiej do wyjścia w morze. Mógł badać zatokę Iroise — czyli podejście do Brestu — jej pływy i prądy. Obserwując na tych wodach ruch potrafił wyrobić sobie pojęcie o trudnościach francuskich władz marynarki wojennej w Breście. Bretania jest ubogą prowincją położoną na krańcach Francji, ani uprzemysłowioną, ani gęsto zaludnioną, a komunikacja lądowa między Brestem i resztą Francji jest podła. Nie ma tu żeglownych rzek ani kanałów. Żadne materiały niezbędne do wyekwipowania floty nie mogą być dostarczane do Brestu drogą lądową. Wyposażenie artyleryjskie jednostki pierwszej klasy waży dwieście ton; tylko morzem można dostarczać armaty, kotwice i pociski z hut w Belgii na okręty w Breście. Grotmaszt okrętu pierwszej klasy ma sto stóp długości i trzy grubości; można je przewozić tylko statkami, i to specjalnie do tego przystosowanymi. Do obsadzenia załogami floty stojącej w Breście potrzeba dwudziestu tysięcy ludzi. Marynarze — ilu by ich się nie znalazło — musieliby maszerować setki mil z portów handlowych Hawru i Marsylii, gdyby nie wysłano ich morzem. Dwadzieścia tysięcy ludzi potrzebowało pożywienia i odzieży, specjalnego pożywienia i specjalnej odzieży. Mąka na suchary, bydło, świnie i sól do zasolenia mięsa,- baryłki do przechowywania zapasów — skąd miano je brać? Zaopatrzenie nie jest przy tym operacją, którą przeprowadza się z dnia na dzień, z ręki do ust. Przed wyjściem w morze okręty będą musiały otrzymać racje na sto dni — dwa miliony racji oprócz bieżącego spożycia. Na to wszystko potrzeba setek kabotażowców — Hornblower widział, jak ciągnęły nieprzerwanie w kierunku Brestu, okrążając Ushant od północy, a Pointę du Raz od południa. Jeśli nadejdzie wojna — gdy nadejdzie wojna — zadaniem Królewskiej Marynarki Wojennej będzie odcięcie im dostępu. W szczególności będzie to zadanie dla lżejszych jednostek — jak „Hotspur”. Im więcej dowie się o tutejszych warunkach, tym lepiej. Takimi myślami zaprzątnięty był umysł Hornblowera, gdy „Hotspur” przepływał ponownie obok Parąuette, by móc znowu przeprowadzić obserwację Brestu. Tego popołudnia wiatr był południowo-wschodni i „Hotspur” sunął lekko — pod samymi marslami — w świeżym porannym słońcu. Na salingach siedzieli obserwatorzy. Jeden po drugim odezwali się, ten z fokmasztu i ze stermasztu. — Pokład! Torem wodnym płynie okręt! — To fregata, sir! — Bush uzupełnił informację Cheesemana. — Bardzo dobrze — odkrzyknął Hornblower. Może pojawienie się fregaty nie ma nic wspólnego z. jego manewrami w okolicy Iroise, ale rzecz bardzo prawdopodobna, że tak. Obrzucił wzrokiem okręt: marynarze byli zajęci codziennym cegiełkowaniem pokładów, lecz pięć minut wystarczyłoby na kompletną transformację. W chwilę po wydaniu rozkazu okręt będzie gotowy do boju lub postawienia wszystkich żagli. — Trzymać na tym kursie — zawołał do sternika. — Panie Cargill, proszę podnieść naszą banderę. — Już jest, sir — odezwał się Prowse. W lunecie widać było bramsle fregaty; płynęła w kierunku Goulet z pomyślnym wiatrem, na kursie, który przetnie się z kursem „Hotspura” kilka mil dalej. — Panie Bush, proszę na pokład, jak tylko zakończy pan obserwację. — Tak jest, sir. „Hotspur” sunął powoli; nie było potrzeby spiesznego stawiania dodatkowych żagli czy udawania, że znaleźli się tu przypadkiem — we flocie francuskiej musiano wiedzieć z tuzina źródeł o jego dłuższej obecności u podejścia do Brestu. — Chyba nie będzie im pan ufał, sir? — odezwał się zaniepokojony Bush po zejściu na pokład rufowy, a oznaką tego zaniepokojenia, przy niezmącenie spokojnym zachowaniu, był właśnie fakt pozwolenia sobie na wyrażenie rady w tak zdecydowanej formie. Hornblower nie miał zamiaru uciekać. „Hotspur” znajdował się po nawietrznej i w każdej chwili mogli postawić wszystkie żagle i przeszedłszy na ostry bajdewind odpłynąć w morze, ale on tego nie chciał. Był pewien, że gdyby to uczynił, fregata poszłaby za nim na Atlantyk, ściągając go umykającego jak pies z podkurczonym ogonem. Śmiałe zachowanie doda ducha załodze, wywrze wrażenie na francuzie i — o co najbardziej chodziło — przytłumi jego własne wątpliwości. To były próba. Musi zachować ostrożność, ale czy ta ostrożność nie będzie podyktowana strachem? Zgodnie ze swoją oceną sytuacji nie widział potrzeby ostrożności; to lęk podpowiadał mu, że fregata francuska chce ich zwabić w zasięg swoich dział i zmiażdżyć swoim ogniem. Musi działać zgodnie z rozsądkiem, odtrącając podszepty strachu; żeby tylko serce nie waliło tak gałtownie, dłonie nie wilgotniały i żeby nie mieć tego uczucia, że coś kłuje w stopach! Szkoda, że Bush przypierał go do siatki hamaka, bo mógłby przejść parę kroków tam i z powrotem po pokładzie, ale przecież w takim momencie nie powinien zacząć się przechadzać, zdradzając w ten sposób chwilowy brak zdecydowania.
Tego dnia kabotażowce wypływały tłumnie z Brestu, korzystając z pomyślnego dla nich wiatru. Gdyby wojna została wypowiedziana, nie zachowywałyby się tak. Rozmawiał z ludźmi z trzech różnych łodzi rybackich i nikt z nich nie uczynił najlżejszej wzmianki o wojnie — mogli się wszyscy zmówić w celu uśpienia jego czujności, ale to było raczej nieprawdopodobne. Gdyby wiadomość o wojnie doszła do Brestu przed godziną, fregata nie zdążyłaby w tak krótkim czasie przygotować się do wyjścia w morze i dopłynąć do Goulet. Jego domysły potwierdzało przeświadczenie, że nawet gdyby wojna nie była wypowiedziana, władze Francuskiej Marynarki Wojennej postąpiłyby w ten właśnie sposób. Posłyszawszy o zuchwałym brytyjskim dozorowcu kręcącym się w pobliżu, skompletowałyby załogę fregaty, ogołacając inne okręty z ich szkieletowych załóg, i wysłałyby ją, żeby przepłoszyła okręt brytyjski. Musi nie dać się odstraszyć; wiatr może utrzymać się przez szereg dni, a raz przeszedłszy na zawietrzną, potrzebowałby dużo czasu na powrót i podjęcie obserwacji Brestu. Fregata wysunęła się teraz nad widnokrąg; przez lunetę widział ją aż do linii wodnej. Była duża. Poza działami na dziobówce i pokładzie rufowym miała po dwadzieścia pomalowanych furt strzelniczych w obu burtach. Przypuszczalnie osiemnastofuntówki; toteż przy dwukrotnie większej liczbie dział, niż ma „Hotspur”, może wystrzelić cztery razy silniejszą salwę burtową. Armaty jednak nie były wytoczone, Hornblower podniósł lunetę, żeby przyjrzeć się jej rejom. Wytężył wzrok — tym razem musi polegać nie tylko na swoim osądzie, ale i na oczach. Był pewien tego, co widział. Stropy łańcuchowe nie przytrzymywały fokrei i rei fokmarsla ani grotrei i rei grotmarsla. Na fregacie przygotowanej do boju na pewno nie zapomniano by o takim zabezpieczeniu. Nie planowali walki, to nie była zasadzka. — Jakieś rozkazy, sir? — pytał Bush. Bush chciałby zacząć przygotowania okrętu do boju, pootwierać furty i wytoczyć działa. Jeśli cokolwiek mogłoby przyspieszyć działania wojenne, to właśnie takie postępowanie, a Hornblower pamiętał, że w rozkazach Cornwallisa, zarówno pisanych jak i ustnych, był położony nacisk na nieczynienie niczego, co mogłoby rzucić na Anglię hańbę rozpoczęcia wojny. — Tak — odpowiedział Hornblower na pytanie Busha, na którego twarzy ulga natychmiast zamieniła się w niepokój, gdy spostrzegł błysk w oczach dowódcy. Ten zaś ciągnął: — Mijając ich, musimy oddać honory, panie Bush. — Było coś szalenie podniecającego w przymuszaniu się do chłodnego, służbowego tonu, gdy wewnątrz aż kipiał z podniecenia. Taka reakcja musiała zachodzić w lokomotywie parowej pana Watta, gdy nie działał zawór bezpieczeństwa. — Tak jest, sir — odpowiedział Bush służbiście, jak przystało, na polecenie zwierzchnika. — Pamięta pan procedurę, panie Bush? Hornblower nigdy w życiu nie oddawał honorów francuskiemu okrętowi wojennemu; przez cały czas służby zawodowej aż do tej chwili dostrzeżenie nieprzyjaciela oznaczało walkę. — Tak, sir. — Więc może zechce pan wydać rozkazy. — Tak jest, sir. Cała załoga! Cała załoga! Ustawić się wzdłuż burty! Panie Wise! Dopilnuje pan porządku. Sierżancie piechoty morskiej! Proszę kazać swoim żołnierzom defilować po pokładzie rufowym! A teraz elegancko. Dobosz na prawo. Pomocnicy bosmana! Zagwiżdżecie na uderzenie bębna. — Bush odwrócił się od Hornblowera. — Nie mamy muzyki poza bębnem i gwizdkami. — Nie będą się spodziewali niczego więcej — odparł Hornblower, wciąż z oczyma przy lunecie. Jeden sierżant, jeden kapral, dwunastu szeregowców i dobosz — to był cały skład oddziału piechoty morskiej przydzielanego na siup, ale Hornblower nie zaprzątał sobie teraz głowy piechotą morską. Całą uwagę skoncentrował na francuskiej fregacie. Nie ulegało wątpliwości, że z pokładu francuza tuzin lunet było skierowanych na „Hotspura”. Gdy na pokładzie „Hotspura” zaczął się ruch, to samo zaczęło się dziać na fregacie. Ustawili się wzdłuż burty, cały tłum ludzi. Po wodzie dobiegał gwar głosów czterystu podnieconych Francuzów. — Cisza! — w tym momencie rzucił rozkaz Bush. Było coś obcego w jego tonie, gdy ciągnął dalej sotto voce5 , aby nie być podsłuchanym przez francuza. — Pokażcie żabo- jadom, jak zachowuje się załoga brytyjska. Wy tam, głowy do góry i milczeć. Niebieskie mundury i białe spodnie — to żołnierze francuscy formowali się na pokładzie rufowym fregaty. Hornblower dojrzał przez lunetę błysk stali bagnetów nakładanych na broń i odblask mosiężnych instrumentów muzycznych. Okręty zbliżały się powoli na zbiegających się kursach, przy czym fregata, mając większą powierzchnię żagli, szła szybciej niż siup. Coraz bliżej i bliżej, „Hotspur” był jednostką składającą wizytę. Hornblower odłożył lunetę. — Teraz — powiedział. — Bić w bęben! — rozkazał Bush. Rozległ się długi werbel. — Prezentuj broń! — rzucił rozkaz sierżant piechoty morskiej, a potem ciszej: — Raz, Dwa, Trzy! Muszkiety żołnierzy i laska sierżanta przyjęły pozycję „prezentuj broń” płynnymi ruchami przepisowej musztry. Zapiszczały gwizdki bosmańskie, długo i ogłuszająco. Hornblower zdjął kapelusz i trzymał go przed sobą; salutowanie dłonią nie było odpowiednie na tę okazję. Widział już teraz kapitana francuskiego na pokładzie rufowym, tęgiego mężczyznę, trzymającego kapelusz nad głową na modłę francuską. Na jego piersi lśniła gwiazda, musiała to być Legia Honorowa świeżo ustanowiona przez Boniusia. Hornblower wrócił myślami do rzeczywistości; on pierwszy miał oddać honory i pierwszy zakończyć. Rzucił półgłosem polecenie do Busha. — Werbel! — krzyknął Bush i długi akord bębna zamarł, a za nim świergot gwizdków, nie tak równo, jak by sobie życzył Hornblower. Na pokładzie rufowym francuza ktoś — chyba tamburmajor — podniósł do góry długą laskę obwieszoną dzwonkami mosiężnymi i opuścił ją z hukiem. Natychmiast odezwały się bębny, sześć sztuk, żołnierskim, porywającym rytmem i przez wodę dobiegł głos muzyki, ten niezrozumiały zlepek dźwięków, których sensu Hornblower nie pojmował; laska tambur- majora podnosiła się i opadała rytmicznie. Wreszcie muzyka ucichła, zakończona werblem bębnów. Hornblower włożył kapelusz, kapitan francuski też. — Na… ramię broń! — ryknął sierżant piechoty morskiej. — Cała załoga! Rozejść się! — rzucił rozkaz Bush, a potem łagodniejszym tonem dodał: — Spokojnie tam! Cicho! Po rozkazie „rozejść się” podnieceni marynarze zaczęli mleć językami — nigdy żaden z nich nie przepływał tak blisko francuskiego okrętu wojennego bez ostrzału z dział. Lecz Bush postanowił przekonać francuza, że cała załoga „Hotspura” to sami 5 Sotto voce — półgłosem, z cicha.
flegmatycy. Wise ruchem swej trzcinki przywrócił porządek i załoga rozbiła się w grupki, porządek, zakłócony tylko pojedynczymi i szybko tłumionymi jękami osobników, na których wystające pośladki spadło uderzenie rózgi. — To „Loire”, z całą pewnością, sir — orzekł Bush. Dojrzeli nazwę przewijającą się złoconymi literami w ornamencie rufowym fregaty. Hornblower przypomniał sobie, że Bush dalej nie wie, jakie jest źródło jego informacji. Było zabawne być uważanym za wszystko wiedzącego, nawet bezpodstawnie. — I miał pan rację, nie każąc od nich uciekać — ciągnął Bush. Czemuż nie zasługiwał tym razem na ten błysk podziwu w oczach Busha? Bush nie wiedział o przyśpieszonym biciu serca i wilgotniejących dłoniach. — W ten sposób nasi chłopcy mogli zobaczyć z bliska francuza — powiedział Hornblower z zakłopotaniem. — Na pewno tak, sir — zgodził się Bush. — Nigdy w życiu nie myślałem, że usłyszę tę melodię z fregaty francuskiej! — Jaką melodię? — zdziwił się bezwiednie Hornblower i natychmiast ogarnęła go wściekłość na siebie za ujawnienie swojego słabego punktu. — „Boże chroń Króla”, sir — odparł zwyczajnie Bush. Na szczęście nie przyszło mu do głowy, że ktoś mógłby nie rozpoznać hymnu narodowego. — Gdybyśmy mieli orkiestrę na pokładzie, musielibyśmy zagrać tę ich „Mar- seillaise”. — Niewątpliwie — mruknął Hornblower; musiał szybko zmienić temat. — Patrzcie! Stawia bramsle. Szybko! Ścigajmy się z nim. Zobaczymy, co z nich za marynarze. Rozdział VI Dęła wichura z zachodu tak silna, że trzeba było podwójnie zrefować żagle. Skończyła się niewiarygodnie piękna pogoda panująca przez ubiegły tydzień i teraz Atlantyk pokazywał, co potrafi. „Hotspur” stawiał mu czoło, płynąc bajdewindem na lewym halsie, pod mocno zrefowanymi marslami. Wystawiał lewą stronę dziobu na ogromne wały wodne, nie hamowane niczym w swoim biegu przez trzy tysiące mil wody, od Kanady do Francji. Kołysał się na boki, podjeżdżał w górę, potem, przechylając się z dziobu na rufę, rył nosem w falach, by zaraz wpaść znowu w kołysanie poprzeczne. Potworny nacisk wiatru na marsie nie dawał mu prawie przechylać się na nawietrzną; okręt kładł się na prawą burtę, trwał tak przez chwilę, a potem wracał do pionu, lecz przy tym ograniczonym kołysaniu miał bardzo silne przechyły wzdłużne; całym swym ciężarem dźwigał się w górę i walił w dół, tak że stojąc na pokładzie można było czuć rosnący i malejący w rytm przechyłów nacisk stóp na poszycie. Wiatr wył w olinowaniu, a drewniana konstrukcja stękała pod naporem zmiennych sił wyginających ją wzdłużnie i podnoszących w górę najpierw środek, a potem końce okrętu. Ale te stękania nie miały w sobie nic niepokojącego; nie słyszało się w nich nagłych trzasków czy bezładnego hałasu, wszystkie odgłosy dowodziły, że konstrukcja „Hotspura” nie jest sztywna i krucha, lecz elastyczna i prawidłowo reaguje na obciążenia. Hornblower wyszedł na pokład rufowy. Był blady od choroby morskiej, która go dopadła przy zmianie pogody; jej atak nie był jednak tak ciężki, jak w czasie podróży po Kanale na południe. Opatulony w płaszcz musiał całym ciałem przeciwstawiać się kołysaniu, bo same jego nogi nie umiały jeszcze tej trudnej sztuki. Ze śródookręcia nadchodził Busch z bosmanem; zasalutował, a potem wciąż z Wisem u boku zaczął uważnym spojrzeniem wodzić po okręcie. — Dopiero po pierwszej wichurze wiadomo, sir, co może zostać porwane — wyjaśnił. Urządzenia, wydawałoby się dobrze zamocowane, zaczynały przejawiać alarmującą tendencję do odrywania się pod wpływem niemożliwych do przewidzenia naprężeń, powodowanych przeciągającą się złą pogodą, i Bush z Wisem kończyli właśnie długi obchód okrętu. — Czy sztorm coś zabrał? — zapytał Hornblower. — Drobiazgi, sir, ale poruszył kotwicę prądową. Zamocowaliśmy ją już jednak na nowo. Bush miał uśmiech na twarzy, a oczy mu lśniły; cieszyła go wyraźnie zmiana pogody, hulanie wiatru po pokładzie i fakt, że trzeba było coś działać w związku z tą sytuacją. Zatarł ręce i wciągnął głęboko w płuca powiew wichru. Hornblower mógł się pocieszać wspomnieniem, że i jemu zdarzało się radować z paskudnej pogody i pragnąć jeszcze gorszej, ale, stwierdził z goryczą, słaba to była pociecha przy jego obecnym samopoczuciu. Sięgnął po lunetę i rozejrzał się wkoło. Chwilami przejaśniało się i widnokrąg uciekał od okrętu. W oddali, po prawej ćwiartce rufowej dojrzał krótki błysk bieli; usiłując stać możliwie równo, uchwycił znów tę plamkę w pole widzenia; była to kipiel pod Ar Men — ciekawa nazwa bretońska — najbardziej wysuniętymi w morze i ku południowi skałami i rafami, którymi usiane było podejście do Brestu. Widział, jak grzywacz przyboju uderzył w nagą skałę, tryskając słupem spienionej wody na wysokość grotmarsli na okręcie wojennym pierwszej klasy, lecz po chwili wiatr rozwiał go w nicość. Potem nad okręt nadleciał nowy szkwał, przynosząc ze sobą nawałnicę deszczu, aż widnokrąg zacieśnił się wokół nich ł „Hotspur” stał się ośrodkiem małego skrawka szarego, rozhuśtanego morza, z chmurami wiszącymi tuż nad topami masztów. Szli tak blisko brzegu zawietrznego, jak tylko Hornblower odważył się ryzykować. Ktoś lękliwy uciekłby dalej w morze na pierwsze oznaki złej pogody, ale wówczas zostałby zepchnięty przez wiatr daleko na zawietrzną miejsca, które miał obserwować. Całe dnie mogłyby minąć, zanim by zdołał wrócić na wyznaczone stanowisko — w ciągu tych dni Francuzi, nie obserwowani, mogliby robić, co by chcieli, przy pomyślnym dla nich wietrze. Można by to zobrazować w postaci wykreślonej na mapie linii wzdłuż południków, wyznaczającej z jednej strony brawurę, a odwagę z drugiej — i Hornblower trzymał się na samej granicy brawury. W tej chwili nie było nic innego do roboty, jak tylko — rzecz zwykła w marynarce — patrzeć i czekać. Walczyć z wichurą, obserwując zmęczonymi oczyma każdą zmianę kierunku wiatru, pchać się na północ na jednym halsie, a potem zawracać i iść na południe innym, lawirując tam i z powrotem wzdłuż podejścia do Brestu, aż znów trafi się okazja do przyjrzenia mu się z bliska. Tak było cały dzień poprzedni i tak będzie przez niezliczone dni, jeśli wojna wisząca na włosku wybuchnie. Wrócił do kabiny ukryć nowy atak choroby morskiej. Jakiś czas później, gdy najgorsze już minęło, poderwało go bębnienie w drzwi. — Co jest? — Marynarz na oku krzyczy coś z salingu, sir. Pan Bush kazał mu zejść na dół. — Zaraz przychodzę. Hornblower przybył na moment, gdy obserwator przerzucił się na baksztag i zjechał na pokład. — Panie Cargill — rozkazał Bush — proszę posłać kogoś na maszt, żeby zajął jego miejsce. Zwróciwszy się do Hornblowera Bush wyjaśnił:
— Taki jest wiatr, że nie mogłem zrozumieć, sir, co on tam krzyczy, więc wezwałem go na dół. I cóż masz do powiedzenia? Obserwator stał z czapką w dłoni, nieco skonsternowany obecnością oficerów. — Nie wiem, czy to naprawdę ważne, sir. Ale teraz, jak się na chwilę przejaśniło, zauważyłem fregatę francuską. — Gdzie? — spytał Hornblower, w ostatniej chwili łagodząc obcesowy ton, jakim chciał początkowo przemówić. Wywołując przestrach w tym człowieku, nic by się nie zyskało, a wiele można było stracić. — Po zawietrznej, dwa rumby od dziobu, sir. Była za horyzontem, ale dojrzałem jej marsie, sir. Znam je. Od czasu wydarzenia z oddawaniem honorów często widywali „Loire” w różnych punktach kanału Iroise — trochę to wyglądało na zabawę w chowanego. — Jakim szła kursem? — Ostro pod wiatr, pod podwójnie zrefowanymi marslami, na prawym halsie, sir. — Bardzo dobrze, że daliście znać o tym. Wracajcie teraz na swoje stanowisko. Tego drugiego zatrzymajcie przy sobie na maszcie. — Tak jest, sir. Marynarz odszedł, a Hornblower obrócił wzrok na morze. Teraz pogoda znów się pogorszyła i widnokrąg przybliżył się znacznie. Czy było coś dziwnego w tym, że „Loire” wyszła z portu mimo wichury? Może chodzi o trenowanie załogi przy złej pogodzie. Nie, musi myśleć realnie, takie postępowanie nie jest podobne do Francuzów. We flocie francuskiej wyraźnie nie przesadzano ze szkoleniem ludzi. Hornblower uświadomił sobie nagle, że obok stoi Bush i chce coś powiedzieć. — Co pan sądzi, panie Bush? — Przypuszczam, sir, że ubiegłej nocy zakotwiczyła się w zatoce Berthon. — Nie byłbym tym zaskoczony. Bush miał na myśli zatokę Bertheaume, tuż po stronie odmorskiej Goulet, gdzie było miejsce, aby cyrkulować na kotwicy na dobry kabel przy wietrze z kierunków północ- no-zachodnich. Gdyby stała tam na kotwicy, miałaby kontakt z brzegiem. Mogła otrzymywać wiadomości i rozkazy przesyłane lądem z Brestu odległego o dziesięć mil. Mogła się dowiedzieć o wypowiedzeniu wojny i zaplano- wać wzięcie „Hotspura” przez zaskoczenie. Trzeba zatem działać tak, jakby to właśnie było jej celem. W takim wypadku najbezpieczniej byłoby zmienić hals. Idąc na południe na prawym halsie okręt miałby dużo przestrzeni morskiej i nie zagroziłby mu brzeg zawietrzny, a od „Loire” oddaliłby się na tyle, że mógłby śmiać się z jej pościgu. Ale — jak w monologu Hamleta, gdy mówi: „W tym właśnie sęk” — w chwili przybycia Cornwalissa, znalazłby się daleko od wyznaczonego stanowiska, bez możności powrotu być może przez szereg dni. Nie, w tym wypadku musi rzucić okręt na szalę ryzyka. „Hotspur” jest niczym w starciu dwóch potężnych flot wojennych. Ważny jest dla niego, ale nie dla Cornwalissa, dla którego stokroć cenniejsze są zebrane wiadomości. — Idziemy dalej naszym kursem, panie Bush — zdecydował Hornblower. — Była dwa rumby po zawietrznej przed naszym dziobem, sir — myślał głośno Bush. — Przy spotkaniu powinniśmy się znaleźć całkiem po jej nawietrznej. Hornblower już przeprowadził to obliczenie; gdyby otrzymał inny wynik, „Hotspur” zrobiłby zwrot przez sztag pięć minut temu i uciekałby na bezpieczną odległość. — Znowu się trochę przejaśnia, sir — zauważył Bush, rozglądając się. W tym momencie marynarz na oku zawołał: — Jest tam, sir! Rumb przed prawym trawersem! — Bardzo dobrze! Po przycichnięciu szkwału można już było z pokładu rozmawiać z salingiem. — Jest tam faktycznie, sir — potwierdził Bush patrząc przez lunetę. Gdy „Hotspur” podniósł się na fali, Hornblower dostrzegł niezbyt wyraźnie jej marsie. Były ostro pod- brasowane i w lunecie widać było tylko ich krawędzie. „Hotspur” znajdował się co najmniej o cztery mile od niej, po nawietrznej. — Proszę spojrzeć! Robi zwrot przez sztag, sir! Marsie poszerzyły się w kształt prostokątów, łopotały przez chwilę, a potem przestały; przebrasowano je teraz równolegle do marsli „Hotspura”; oba okręty podążały tym samym halsem. — Zrobiła zwrot sir, jak tylko się upewniła, kto my jesteśmy. Dalej bawi się z nami w chowanego. — Chowanego? Panie Bush, myślę, że mamy wojnę. Trudno mu było wypowiedzieć tak doniosłe oświadczenie zwykłym spokojnym tonem, jakiego użyłby człowiek o żelaznych nerwach, Hornblower jednak bardzo się starał. Bush nie miał takich ambicji. Popatrzył na Hornblowera i gwizdnął. Myśli jego szły teraz tym samym torem, co przed chwilą Hornblowera. — Sądzę, sir, że ma pan rację. — Dziękuję, panie Bush. — Hornblower powiedział to zjadliwie, lecz natychmiast pożałował. Nie było fair kazać Bushowi płacić za napięcie, jakie przeżywał jego dowódca. Zdradzać się ze zdenerwowaniem nie było również w zgodzie z ideałem niewzruszoności, któremu hołdował Hornblower. Na szczęście, następny rozkaz, jaki trzeba było wydać, na pewno zatrze w Bushu ewentualne uczucie przykrości. — Uważam, że powinien pan postawić załogę na stanowiska, panie Bush. Zarządzić pogotowie bojowe, ale nie wytaczać dział. — Tak jest, sir. Bush wyszczerzył zęby, zdradzając ogarniające go podniecenie. Momentalnie zaczął rzucać głośne rozkazy. Na okręcie rozświergotały się gwizdki. Spod pokładu gramolił się dobosz okrętowy. Był to dzieciak najwyżej dwunastoletni, a jego ekwipunek był w kompletnym nieładzie. Tak mu było pilno zacząć, że nie tylko stanął byle jak na baczność na pokładzie rufowym, ale nie wykonał prawidłowego gestu podniesienia wysoko pałeczek przed rozpoczęciem długiego werbla. Nadchodził Prowse; w czasie bitwy jego stanowisko, jako pełniącego obowiązki oficera nawigacyjnego, było na pokładzie rufowym, obok dowódcy okrętu. — Jest teraz dokładnie na prawym trawersie, sir — oznajmił patrząc na „Lorie”. — Długo jej zajęło wykonanie zwrotu. Można zresztą było tego oczekiwać.
Hornblower oparł swoje obliczenia między innymi na fakcie, że „Hotspur” szybciej przechodził linię wiatru niż „Loire”. Zbliżył się Bush, salutując. — Okręt gotów do boju, sir. — Dziękuję panie Bush. W tych paru minutach streszczało się życie marynarki wojennej. Moment decyzji, zamieszanie, zdenerwowanie, a potem spokój i długie czekanie. Oba okręty szły bejdewindem, borykając się z morzem, oddalone od siebie o cztery mile. „Hotspur” prawie dokładnie po nawietrznej „Loire”. Te cztery mile i ten kierunek wiatru zapewniały „Hotspurowi” nietykalność. Dopóki będzie w stanie zachowywać tę odległość, pozostanie bezpieczny. Jeśli nie, jeśli coś się stanie, czterdzieści osiemnastofuntowych dział „Loire” szybko się z nim załatwi. Może walczyć o honor, ale bez nadziei na zwycięstwo. Przygotowywanie się do boju nie było właściwie niczym więcej jak gestem; ludzie polegną albo zostaną straszliwie okaleczeni, a rezultat będzie taki sam, jakby się „Hotspur” poddał potulnie. — Kto jest u steru? — rzucił Prowse pytanie w powie- trze i ruszył nadzorować sterowaniem. Być może i jego myśli szły tym samym torem. Zataczając się, podążał na rufę bosman. Jako podoficer, którego obowiązkiem był ogólny nadzór nad żaglami i takielunkiem, nie miał on w czasie boju żadnego specjalnego stanowiska i mógł poruszać się wszędzie. W tej chwili zachowywał się niezwykle służbiście. Zamiast tylko przytknąć palce do kapelusza, zdjął go, skłonił się nim Bushowi i stanął, trzymając go w ręku, a harcap tańczył mu na plecach szarpany wichurą. Czekał widocznie na pozwolenie przemówienia. — Sir — odezwał się Bush. — Pan Wise pyta w imieniu załogi. Czy to wojna? Tak? Czy nie? — Żabojady już wiedzą, panie Wise, a my… jeszczenie. — Nic nie szkodziło dowódcy przyznać się, że nie wie, jeśli powód tego stanie się zupełnie jasny w momencie, gdy załoga będzie miała czas na zastanowienie się nad tym, a będzie go miała na pewno, może podczas wspaniałej mowy, z której jednak po chwili namysłu Hornblower zrezygnował. Instynkt podpowiedział mu, że sytuacja wymagała czegoś więcej niż tego jednego zdania, jakie przed chwilą wyrzekł. — Każdy na okręcie, komu się zdaje, ze jest jakaś różnica w wypełnianiu obowiązków w czasie pokoju, może oberwać po plecach, panie Wise. Proszę to powtórzyć załodze. To wystarczy na razie. Prowse był już z powrotem. Patrzył kątem oka na takielunek i obserwował zachowanie się okrętu. — Czy sądzi pan, że można postawić sztaksel na grotstengę, sir? Było to pytanie z wieloma implikacjami, lecz odpowiedź tylko jedna. — Nie — odparł Hornblower. Sztaksel zwiększyłby może nieco prędkość „Hotspura”, lecz by spowodował bardzo silny przechył, co przy dodatkowej powierzchni wystawionej na działanie wiatru poważnie zwiększyłoby jego dryf. Hornblower ogląda) „Hotspura” w suchym doku, znał linie jego wodnicy* i mógł określić maksymalny kąt dryfu, przy którym okręt będzie się trzymał kursu. Te dwa czynniki zrównoważą się, ale jest jeszcze trzeci, który mógłby przeważyć szalę — każde zwiększenie powierzchni żagli wystawionych na działanie wiatru wzmoże ryzyko uszkodzenia jakiegoś elementu wyposażenia. Awaria drobna czy poważna, w rodzaju pęknięcia liny lub straty stengi, rzuci bezradnego „Hotspura” w zasięg dział nieprzyjacielskich. — Jeśli wiatr przycichnie, to właśnie te dodatkowe żagle postawimy przede wszystkim — ciągnął Hornblo- .wer, łagodząc ostrość odmowy, i dodał: — Proszę sprawdzić, w jakim ten okręt jest namiarze w stosunku do nas. — Uczyniłem to, sir — odparł Prowse; należało mu to zaliczyć na plus. — Panie Bush! Może pan odesłać pod pokład wachtę wolną od służby. — Tak jest, sir. Ten pościg — ten wyścig — mógł trwać godziny, a nawet dnie i nie było celu męczyć przedwcześnie całej załogi. Wichura uderzyła z nową siłą, zalewając pokład deszczem i bryzgami. Gdy patrzył na „Loire”, jej obraz zamazywał mu się w oczach, a „Hotspur” tymczasem nurzał się i podskakiwał jak dziecinna łódeczka z papieru, walcząc z wichrem i falą. — Ciekawe, ilu z załogi ma chorobę morską? — odezwał się Hornblower. Wymówił te obmierzłe słowa jak ktoś wyrzekający na bolący ząb. — Ładnych parę sztuk — odparł Bush całkiem obojętnym tonem. — Proszę mnie wezwać, gdy fregata znowu pokaże się w polu widzenia — rzekł Hornblower. — I oczywiście ilekroć będzie to potrzebne. Potem z niewymowną godnością i z wielkim trudem dotarł jakoś do swojej kabiny. Szum w głowie sprawiał, że przechyły pokładu pod stopami wydawały się większe, niż faktycznie były, i że silniej chwiała się koja, gdy z jękiem rzucił się na nią. Po jakimś czasie Bush przyszedł zbudzić go. — Pogoda się poprawia, sir — dotarł jego głos spoza ' drzwi kajuty poprzez szum sztormu. — Bardzo dobrze. Zaraz przyjdę. Gdy wyszedł na pokład, po prawej burcie majaczył już niewyraźny kształt, a w miarę jak się przejaśniało, „Loire” stawała się coraz bardziej widoczna. Oto była tam, sztormując ostro, ze zbrasowanymi rejami i furtami strzelniczymi widocznymi na tyle, że można je było policzyć, gdy znów powróciła do równowagi. Fale rozbijały się chmurą o nawietrzną jej dziobu, a potem, przy następnym przechyle, na moment zalśniło jej różowo- brunatne miedziane dno. Hornblower zauważył coś, co Bush i Prowse jednocześnie wyrazili słowami. — Wyprzedza nas! — zawołał Bush. — Jest teraz o cały rumb przed trawersem! — dodał Prowse. „Loire” płynęła szybciej niż „Hotspur”, zdobywając przewagę w wyścigu. Każdy wie, że francuscy konstruktorzy okrętów są lepsi od angielskich; francuskie okręty były na ogół szybsze. W tym konkretnym wypadku mogło to oznaczać tragedię. Lecz na tym nie koniec. — Obawiam się, sir — mówił powoli Bush, jakby każde słowo sprawiało mu ból — że zbliża się do nas, idąc ostrzej do wiatru. Bush chciał przez to powiedzieć, że „Loire” nie poddaje się w tym stopniu co „Hotspur” naporowi wiatru w kierunku zawietrznym; w związku z tym „Hotspur” jest znoszony do fregaty, bliżej jej dział. Hornblower nagle zrozumiał, że Bush ma rację. Jeśli obecne warunki pogodowe utrzymają się, otwarcie furt strzelniczych na „Loire” i rozpoczęcie obstrzału będzie tylko kwestią czasu. Nie mogą zatem dalej bronić się przed niebezpieczeństwem z jej strony w najprostszy sposób, jak to czynili do tej chwili.