uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 436
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 034

C.S.Forester - Cykl-Powieści Hornblowerowskie (05) Hornblower i jego okręt Atropos

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

C.S.Forester - Cykl-Powieści Hornblowerowskie (05) Hornblower i jego okręt Atropos.pdf

uzavrano EBooki C C.S.Forester
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (1)

Gość • 10 miesiące temu

gdzie je kupić

Transkrypt ( 25 z dostępnych 92 stron)

C.S. FORESTER Hornblower i jego okręt Atropos Przekład: Henryka Stępień WYDAWNICTWO MORSKIE GDAŃSK „TEKOP” GLIWICE 1991 Tytuł oryginału angielskiego: Hornblower and the Atropos Redaktor: Alina Walczak Opracowanie graficzne: Erwin Pawlusiński, Ryszard Bartnik Korekta: Teresa Kubica ISBN 83-85297-16-2 Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1991 we współpracy z „Tekop” Spółka z o.o. Gliwice Bielskie Zakłady Graficzne zam. 1720/K Rozdział I Pokonawszy śluzy, łódź kanałowa płynęła teraz krętą trasą przez urocze okolice Cotswoldu1 . Hornblowera rozpierała radość: był w drodze do objęcia dowództwa nad nową jednostką i sycił wzrok nie znanymi widokami, podróżując w zupełnie nowy dla siebie sposób, podczas gdy kapryśna pogoda angielska zdecydowała się zainscenizować jasny, słoneczny dzień w połowie grudnia. Mimo chłodu ten rodzaj podróżowania bardzo mu odpowiadał. — Przepraszam na chwilkę, moja droga — powiedział. Maria, z uśpionym Horatiem w ramionach, skwitowała westchnieniem niecierpliwość małżonka i odsunęła kolana, żeby mu zrobić przejście. Hornblower wyprostował się, na ile było to możliwe w niskiej kajucie pierwszej klasy, i wyszedł na otwartą część dziobową łodzi pasażerskiej, gdzie mógł stanąć na skrzynce ze swoimi rzeczami i rozejrzeć się. Była to dziwna jednostka, o długości najmniej siedemdziesięciu stóp2 i ledwie pięciu stopach szerokości — przynajmniej tak mu się wydawało, gdy patrzył w kierunku rufy — podobne proporcje widywał w zwariowanych canoe z wydrążonych pni, jakimi posługiwano się w Indiach Zachodnich. Zanurzenie musiała mieć poniżej stopy; widać to było wyraźnie, kiedy mknęła za idącymi kłusem końmi z prędkością na pewno ośmiu węzłów — dziewięć mil na godzinę3 , przeliczył szybko w myśli, bo tak mierzono prędkość tu, na wodach śródlądowych. Łódź podążała z Gloucester do Londynu kanałem łączącym Tamizę z rzeką Severn. Sunąc znacznie spokojniej niż dyliżans, była prawie równie szybka i zdecydowanie tańsza, o pensa na mili, mimo że zajmowali kabinę pierwszej klasy. On, Maria i dziecko byli w tej klasie jedynymi pasażerami i kiedy Hornblower wręczał przewoźnikowi opłatę za przejazd, ten, obrzuciwszy porozumiewawczym spojrzeniem figurę Marii, zauważył, że po sprawiedliwości powinni zapłacić za dwoje dzieci, a nie za jedno. Maria zareagowała pogardliwym prychnięciem na taką wulgarność, a obecni przy tej scence skwitowali to chichotem. Stojąc na skrzynce i patrząc przez obwałowanie kanału Hornblower widział szare kamienne ogrodzenia i z takiego samego szarego kamienia zabudowania gospodarskie. Rytmiczny stukot podków biegnących kłusem koni, które holowały łódź, podkreślał gładkość jej biegu; ślizgała się niemal bez szmeru po powierzchni wody — Hornblower podejrzał sztuczkę stosowaną przez przewoźników: gwałtownie przyśpieszając wjeżdżali na grzbiet fali dziobowej wywołanej ruchem łodzi i utrzymywali na niej dziób łodzi, zmniejszając w ten sposób turbulencję w kanale do minimum. A kiedy Hornblower obejrzał się na rufę, spostrzegł, że daleko w tyle trzciny przybrzeżne pochyliły się, aby wyprostować się ponownie dopiero w dłuższą chwilę po ich przejściu. Właśnie ta sztuczka pozwalała na uzyskiwanie fantastycznych w tych warunkach prędkości. Konie zmieniane co pół godziny utrzymywały stałą prędkość dziewięciu mil na godzinę. Dwie liny holownicze uwiązane były do drewnianych pachołków na dziobie i rufie; jeden z przewoźników jechał na tylnym koniu w charakterze poganiacza konia przedniego, pokrzykując i trzaskając z bicza. Na ławce rufowej siedział drugi przewoźnik, o gburowatym wyglądzie. Hak zastępował mu brakującą dłoń u jednej ręki; drugą dzierżył rumpel, prowadząc łódź przez zakręty ze zręcznością budzącą podziw Hornblowera. Nagły dźwięk podków na kamiennym podłożu ostrzegł Hornblowera w samą porę. Nie zwalniając biegu konie cwałowały pod niskim mostem, z trudem mieszcząc się na ścieżce holowniczej między wodą a łukiem przęsła. Jadący konno przewoźnik wtulił twarz w grzywę zwierzęcia, żeby nie zawadzić głową o most; ledwo Hornblower zdążył zeskoczyć ze skrzynki i przykucnąć, a już most przemknął nad nim. Usłyszał, jak sternik zaśmiał się głośno, widząc jego popłoch. — Ucz się pan szybko poruszać w łodzi kanałowej, kapitanie — powiedział głośno ze swego miejsca u steru. — Taki, co ostatni zbiega z masztów, dostaje dwa tuziny kijów! Ale tu w Cotswold, kapitanie, p a ń s k a głowa się rozbije, jak nie będzie pan dobrze uważał. — Nie pozwalaj, Horatio, żeby ten człowiek był taki niegrzeczny dla ciebie — odezwała się Maria z kajuty. — Nie możesz kazać mu przestać? — Nie tak łatwo, moja droga — odparł Hornblower. — Tutaj on jest dowódcą, a ja tylko pasażerem. — Jak nie możesz kazać mu przestać, to chodź tu, gdzie nie dosięgną cię jego ordynarne odezwania. — Dobrze, skarbie, za minutkę. Hornblower wolał wystawiać się na drwiny przewoźnika, byle tylko móc rozglądać się wokoło; była to dla niego doskonała sposobność do obserwacji funkcjonowania kanałów, które w ciągu ubiegłych trzydziestu lat zmieniły ekonomiczne oblicze Anglii. A niedaleko przed nimi znajdował się tunel Sapperton, cud techniki stulecia, największe osiągnięcie nowoczesnej nauki. Chciał go 1 Cotswold — pasmo wzgórz w Gloucestershire. 2 Stopa ang. — ok. 29,48 cm. 3 Tu mila lądowa — ok. 1609 m.

koniecznie zobaczyć. Niech sobie sternik pokpiwa z niego, jeśli ma na to chęć. To zapewne dawny marynarz, zwolniony ze służby z powodu utraty dłoni. Dla takiego to nie lada gratka mieć pod swoją komendą kapitana marynarki wojennej. W dali zamajaczyła szarokamienna wieża śluzy i drobna postać śluzowego otwierającego wrota. Na okrzyk przewoźnika, pełniącego funkcję poganiacza, konie zwolniły bieg; prędkość łodzi bardzo się zmniejszyła, gdy jej dziób ześliznął się z fali dziobowej. Łódź weszła do śluzy i jednoręki sternik wyskoczył na brzeg z liną, owijając ją zręcznie wokół pachoła; jedno, może dwa silne pociągnięcia za linę i łódź prawie stanęła. Przewoźnik pobiegł do przodu i zamocował linę na następnym pachole. — Kapitanie, niech nam pan rzuci tę linę — zawołał i Hornblower posłusznie cisnął w jego stronę cumę dziobową łodzi. Prawo morza obowiązywało również na wodach śródlądowych — najpierw okręt, a następnie, w znacznie dalszej kolejności, godność osobista. Dozorca zamykał już za nimi wrota śluzy, a jego żona otwierała zasuwy wrót górnych, przez które zaczęła wdzierać się woda. Pod jej naporem dolne wrota zamknęły się z trzaskiem i łódź poszła w górę na wzbierającej z bulgotem wodzie. W mgnieniu oka zmieniono konie; przewoźnik-poganiacz wgramolił się na siodło. Przytknąwszy do ust ciemną butelkę, przechylił głowę do tyłu i ciągnął przez kilka sekund pozostałych do wypełnienia się śluzy. Sternik odrzucił liny — Hornblower odebrał od niego cumę dziobową — żona śluzowego napierała na jedną połowę wrót górnych, a śluzowy, nadbiegłszy od dołu śluzy zaczął napierać na drugą. Poganiacz krzyknął, trzasnął z bicza i konie szarpnęły łódź do przodu. Sternik wskoczył na swoje miejsce na ławce rufowej i już płynęli dalej, nie straciwszy ani sekundy. Niewątpliwie ruch na tym kanale był szczytem nowoczesności i przyjemnie było podróżować „Queen Charlotte”, najszybszą ze wszystkich łodzi kanałowych, której wszystkie inne jednostki ustępowały z drogi. Na dziobie miała przytwierdzony połyskujący brzeszczot kosy, dumny symbol swojej ważności. Jego ostrze przecięłoby linę holowniczą każdej zbliżającej się łodzi, która nie opuściłaby jej dostatecznie szybko, żeby dać im przejście. Około czterdziestu żon wieśniaków i dziewcząt wiejskich w drugiej klasie, na rufie, wiozło kury, kaczki, jajka i masło na targ odległy o dwadzieścia mil, z zamiarem powrotu jeszcze tego samego dnia. Naprawdę zadziwiające. Teraz, kiedy płynęli ku szczytowi wzgórza, śluza goniła śluzę, a przy każdej poganiacz podnosił swoją ciemną butelkę do ust. Pokrzykiwał na konie coraz bardziej ochrypłym głosem i coraz częściej strzelał z bata. Przy każdej śluzie Hornblower posłusznie podawał cumę dziobową, mimo usilnych próśb Marii, żeby tego nie robił. — Moja droga — perswadował jej — oszczędzamy w ten sposób czas. — Ale to nie jest w porządku — upierała się Maria. — On wie, że jesteś kapitanem w marynarce wojennej. — Wie aż za dobrze — odparł Hornblower z krzywym uśmiechem. — Ale ja mam dowództwo do objęcia. — Jakby to nie mogło poczekać — fuknęła Maria. Trudno było jej pojąć, że dla dowódcy okrętu jego stanowisko jest najważniejsze ze wszystkiego i że nie będzie on chciał tracić ani godziny, ani minuty w drodze do przejęcia dowództwa nad swoją korwetą4 wojenną na Tamizie; nie mógł się doczekać chwili, gdy ujrzy „Atroposa”, miotany nadzieją i obawą, jak narzeczony zakwefionej dziewicy na Wschodzie — o takiej jednak analogii lepiej było nie mówić Marii. Sunęli teraz częścią kanału wiodącego przez szczyt wzniesienia; wykop pogłębiał się i stukot kopyt końskich odbijał się dzwoniącym echem od skalistych brzegów. Za małym zakrętem będzie już na pewno tunel Sapperton. — Nie popuszczaj, Charlie! — zawołał nagle sternik. Zaraz też skoczył do rufowej liny holowniczej, żeby zdjąć ją z drewnianego pachołka. Nastąpiło wielkie zamieszanie. Krzyki i wrzaski na ścieżce holowniczej, rżenie koni, uderzenia podków. Hornblower ujrzał, jak koń czołowy w szaleńczym wysiłku próbował wdrapać się na stromą ścianę wykopu — tuż przed nimi był zakończony blankami mroczny otwór tunelu i koń nie miał innej drogi. „Queen Charlotte” przechyliła się niebezpiecznie w kierunku brzegu przy akompaniamencie krzyków pasażerek drugiej klasy; przez chwilę Hornblower był przekonany, że się wywrócą. Jednakże po zluźnieniu lin łódź wyprostowała się i stanęła; gwałtowna szarpanina drugiego konia zaplątanego w dwie liny holownicze skończyła się wyzwoleniem go z ich uwięzi. Sternik wygramolił się na ścieżkę holowniczą i założył cumę rufową na pachoł. — Ładny klops — powiedział. Jakiś mężczyzna zbiegł ku nim z wysokiego obwałowania, skąd rżąc spoglądały na nich zapasowe konie. Ujął za uzdy konie holujące „Queen Charlotte”. Na ziemi, tuż u jego stóp, leżał Charlie, przewoźnik-poganiacz, z twarzą zmienioną w krwawą maskę. — Wracać mi z powrotem! — huknął sternik na kobiety wysypujące się tłumnie z kabiny drugiej klasy. — Nic się nie stało. Z powrotem do kabiny! Jak da im się wyjść na ląd — dodał do Hornblowera — to potem trudniej je połapać niż te ich kury. — Horatio, co się dzieje? — pytała Maria stając w drzwiach kajuty pierwszej klasy, z dzieckiem w ramionach. — Nic takiego, skarbie, żebyś musiała się niepokoić — odparł Hornblower. — Opanuj się. To nie jest czas na nerwy. Odwrócił się i patrzył, jak jednoręki sternik pochylony nad Charliem sprawdza, co mu się stało; zaczepiwszy swoim stalowym hakiem o przód jego bluzy uniósł jego tułów do góry, ale głowa Charliego zwisła bezwładnie do tyłu. Po policzkach spływała krew. — Z Charliego niewiele będzie pożytku — stwierdził sternik. Odczepił hak i ciało opadło z tępym stuknięciem. Gdy Hornblower schylił się, żeby popatrzyć z bliska, zauważył strużkę dżynu o trzy stopy od krwawiących ust. Na pół zemdlony i na pół pijany — właściwie bardziej pijany niż zemdlony. — Musimy przenóżkować przez tunel — oświadczył sternik. — Jest tam ktoś w budnyku na górze? — Ani żywej duszy — odpowiedział człowiek trzymający konie. — Cały ruch przeszedł wczesnym rankiem. Sternik gwizdnął. — Będziesz musiał popłynąć z nami — zdecydował. — Ja nie — sprzeciwił się koniarz. — Mam szesnaście koni — z tymi dwoma osiemnaście. Nie mogę ich zostawić. Sternik bluznął stekiem wyszukanych przekleństw, zadziwiając nawet Hornblowera, który tyle ich słyszał w swoim życiu. — Co to znaczy „przenóżkować” przez tunel? — zapytał. Sternik wskazał kikutem ręki posępną, ziejącą mrokiem gardziel tunelu oblankowaną u wlotu. — W tunelu nie ma ścieżki holowniczej, to chyba jasne, kapitanie — powiedział. — Zostawiamy tu konie i przepychamy łódź nogami. Na dziób zakłada się parę „skrzydeł” — coś jak kotbelki. Charlie kładzie się na jednej, ja na drugiej, głowami do środka, 4 Ten typ okrętu tu i w poprzednich tomach nazywany jest też słupem lub dozorowcem (or. sloop), czyli chodzi o to samo, gdy mówi się: dozorowiec, korweta, slup.

a nogami do ścian tunelu. A potem tak jakby idziemy i tak się przeciąga łódź przez tunel, a tam, na południowym końcu, bierze się świeżą parę koni. — Rozumiem — powiedział Hornblower. — Wyleję parę wiader wody na tego opoja — ciągnął sternik. — Może to go ocuci. — Może — zgodził się Hornblower. Ale wiadra wody nie zrobiły żadnego wrażenia na nieprzytomnym Charliem, który uległ widocznie szokowi. Mimo obmycia potłuczonej twarzy ciekła z niej dalej powoli strużka krwi. Sternik wyrzucił z siebie nowy potok przekleństw. — Przypłynom tu za wamy inne — zauważył koniarz. — Za jakie dwie godziny. W odpowiedzi usłyszał nową porcję wymyślań. — Z progów na Tamizie musimy zjechać za widna — stwierdził sternik. — Dwie godziny? Nawet jak ruszymy zaraz, ledwie zdążymy tam za dnia. Powiódł wzrokiem wokoło, po milczącym wykopie kanału i gardzieli tunelu, po kobietach trajkocących po pokładzie łodzi i towarzyszących im paru zgrzybiałych starcach. — Będziemy spóźnieni dwanaście godzin — powiedział zatroskany. Dla Hornblowera oznaczało to dzień zwłoki w objęciu dowództwa nad okrętem. — Niech to diabli — mruknął. — Pomogę wam przenóżkować. — To zacnie z pana strony, sir — ucieszył się sternik, znacząco zastępując egalitarne „kapitanie” słówkiem „sir”, czego dotąd starannie unikał. — Tylko czy pan potrafi? — Chyba tak — uspokoił go Hornblower. — No to zakładamy te skrzydła — zdecydował natychmiast sternik. Były to małe platformy wystające po obu stronach dziobu. — Horatio — zapytała Maria. — Co ty wyczyniasz? Takiego właśnie pytania można się było spodziewać po Marii. Hornblower miał już zamiar odpowiedzieć, że doi kury, jak to kiedyś słyszał na „Renown”, ale się powstrzymał. — Pomagam tylko przewoźnikowi, skarbie — wyjaśnił cierpliwie. — Za mało dbasz o swoją pozycję — gniewała się Maria. Hornblower był już teraz na tyle doświadczonym małżonkiem, żeby wiedzieć, że warto pozwolić żonie mówić, co tylko chce, byle sam mógł robić, na co ma ochotę. Założono skrzydła i wszyscy trzej, on ze sternikiem na łodzi, a koniarz na brzegu, zajęli stanowiska wzdłuż burty „Queen Charlotte”. Silne zespołowe odbicie pchnęło łódź wykopem w stronę tunelu. — Sir, niech pan jej nie daje stanąć — rzucił sternik gramoląc się w stronę dziobu na lewe skrzydło boczne. Było rzeczą oczywistą, że znacznie łatwej jest utrzymywać łódź w ciągłym, acz powolnym, ruchu, niż posuwać się skokami, to zatrzymując się, to ruszając. Hornblower pospieszył na prawe skrzydło, kładąc się na nim na płask z głową skierowaną ku środkowi. Dziób lodzi wsunął się już w mroczną czeluść tunelu. Hornblower wyczuł, że wyciągniętymi nogami dotyka kamiennej obmurówki. Zaparł się stopami i przebierając nimi posuwał łódź naprzód. — Spokojnie, sir — doradził sternik, z głową tuż przy głowie Hornblowera. — Marny do przejścia więcej jak dwie mile. Dwumilowy tunel wydrążony w litej skale pogórza Cotswoldskiego! Nic dziwnego, że uznano go za ósmy cud świata. Akwedukty Rzymian były niczym w porównaniu z tym dziełem. Posuwali się coraz dalej w głąb tunelu, w gęstniejących ciemnościach, aż mrok stał się kompletny i chociaż wytężali wzrok, przestali widzieć cokolwiek. Na początku tunelu kobiety gadały, śmiały się i pokrzykiwały, żeby usłyszeć echo swoich słów. — Głupie gęsi — mruknął sternik. Teraz jednak, przygnębione ciemnością, zamilkły wszystkie, z wyjątkiem Marii. — Mam nadzieję, Horatio, że pamiętasz o porządnym ubraniu, które masz na sobie — gderała. — Tak, skarbie — odparł Hornblower, rad, że Maria nie może go widzieć. To, co robił, nie miało nic wspólnego z godnością ani z wygodą. Po kilku minutach mocno już odczuwał twardość platformy pod sobą, wkrótce i nogi zaczęły się buntować przeciwko wysiłkowi, do jakiego zostały zmuszone. Próbował zmieniać trochę pozycję, pracować innymi mięśniami i leżeć na innych okolicach swego ciała, ale szybko zorientował się, że należy to czynić rytmicznie i w odpowiednich momentach, żeby nie zakłócić równomiernego tempa posuwania się łodzi — sternik leżący tuż przy nim ofuknął go mrukliwie za to, że łódź chybnęła się nieco, kiedy Hornblower nie zdążył odepchnąć się prawą nogą od muru. — Niech pan jej nie daje stanąć, sir — powtórzył. Niczym w koszmarnym śnie posuwali się w absolutnej ciemności i ciszy. „Queen Charlotte” płynęła zbyt wolno, żeby wzbudzić szmer wody pod dziobem. Hornblower przebierał wciąż stopami, zmuszając obolałe nogi do ciągłego wysiłku; podeszwami butów wyczuł, że skończyła się obmurowana część tunelu, a zaczęła naga skała — szorstka i nierówna, jak ją zostawili drążący tunel robotnicy po rozbiciu oskardami i ładunkami prochu. To jeszcze bardziej utrudniało jego zadanie. Z dala dobiegi go jakiś odgłos, cichutki pomruk — początkowo tak słaby, że dopiero gdy zwrócił na niego uwagę, zorientował się, że słyszał go już od pewnego czasu. W miarę posuwania się łodzi pomruk nasilał się, aż przeszedł w głośny ryk; Hornblower nie miał pojęcia, co to takiego, a ponieważ leżący obok sternik nie zdradzał niepokoju, postanowił go nie pytać. — Odpocznijmy minutkę, sir — zaproponował sternik. Zdziwiony jego słowami Hornblower zluźnił nacisk obolałych stóp, gdy tymczasem jego sąsiad, dalej w pozycji leżącej, szukał czegoś obok po omacku. Po chwili naciągnął na nich obu plandekę aż po stopy wystające poza nią. Pod plandeką nie było ciemniej niż na zewnątrz, ale znacznie duszniej. — Pchamy dalej, sir — powiedział sternik i Hornblower znowu zaczął odpychać się stopami od skały. Plandeka przytłumiła nieco słyszany przedtem hałas. Przetoczyła się po niej głośno strużka wody, potem druga, i Hornblower nagle pojął, co to był za odgłos. — Nadchodzi — powiedział sternik spod plandeki. Podziemny strumień przerwał tu sklepienie tunelu i spływał hucząc do kanału. Woda lała się na nich ogłuszającymi kataraktami, cisnąc na plandekę i dudniąc po daszkach kabin. W tym huku utonęły krzyki kobiet. Po chwili potok wody osłabł, zaczął się rozpadać na strużki i wkrótce pozostał za nimi. — Jeszcze raz będzie coś takiego — mówił sternik obok niego w dusznych ciemnościach. — Po suchym lecie jest lepiej.

— Zmokłeś, Horatio? — rozległ się głos Marii. — Nie, skarbie — odparł Hornblower, tym prostym zaprzeczeniem zapobiegając dalszym indagacjom. Stopy miał faktycznie mokre, ale po jedenastu latach na morzu była to fraszka dla niego; znacznie bardziej martwiło go zmęczenie odczuwane w nogach. Wydawało mu się, że wiek upłynął, zanim następne strużki wody i okrzyk sternika „Nadchodzi” oznajmiły drugi potop. Gdy przeszli pod nim, sternik z westchnieniem ulgi ściągnął z nich plandekę. A wtedy, wykręciwszy szyję, Hornblower dojrzał coś daleko w przodzie. Oczy przywykły już do ciemności i w gęstym mroku, bardzo bardzo daleko, mignęło nagle coś o rozmiarach może ziarnka piasku. To był drugi koniec tunelu. Hornblower zaczął energiczniej pracować nogami. Wylot tunelu rósł w oczach, od ziarnka piasku do nasiona grochu; jak się należało spodziewać, kształt miał półokrągły i wciąż się zwiększał, dzięki czemu w tunelu robiło się powoli coraz widniej, aż można było dojrzeć ciemną powierzchnię wody i nierówności sklepienia. Tutaj tunel miał znowu wymurówkę z cegieł i łatwiej było się posuwać — przynajmniej się zdawało, że dużo łatwiej. — Koniec nóżkownia — zakomenderował sternik odepchnąwszy się ostatni raz. Hornblowerowi trudno było uwierzyć, że nie musi już wysilać nóg, że wypływają już na światło dzienne i że nie spadną na niego kaskady z podziemnych źródeł, gdy dusząc się będzie leżał pod plandeką. Łódź wyśliznęła się wolno z gardzieli tunelu i mimo że płynęła powoli, a zimowe słońce świeciło słabo, poczuł się przez chwilę oślepiony. Głośne teraz paplanie pasażerów urosło prawie do rozmiaru hałasu, z jakim podziemny strumień lał się na plandekę. Usiadł i mrugając powiekami rozglądał się wokoło. Na ścieżce holowniczej czekał człowiek z parą koni. Złapał linę rzuconą przez sternika i konie przyciągnęły łódź do brzegu. Duża grupa pasażerów, którzy tu wysiadali, wyroiła się z tobołkami i drobiem. Reszta czekała na pokładzie. — Horatio — odezwała się Maria wychodząc ze swej kajuty. Maleńki Horatio obudził się i trochę kaprysił. — Co, skarbie? Hornblower czuł na sobie spojrzenie Marii, lustrujące nieporządny wygląd jego odzieży. Wiedział, że Maria najpierw go zbeszta, a potem wyszczotkuje mu ubranie, traktując go z taką samą macierzyńską zaborczością, z jaką on traktował swego syna. Ale w tym momencie nie chciał być traktowany zaborczo. — Chwileczkę, kochanie, wybacz mi — powiedział i zszedłszy spiesznie na ścieżkę holowniczą, włączył się do rozmowy sternika i właściciela koni. — Nie ma tu ani jednego mężczyzny — mówił ten ostatni. — I nie znajdziecie nikogo aż do Oksfordu, to wam ręczę. Sternik obrzucił go takim samym stekiem przekleństw, co poprzedniego koniarza. — Nie ma rady, tak sprawy stoją — stwierdził filozoficznie koniarz. — Będziecie musieli poczekać aż ktoś przypłynie. — Nie ma nikogo na podorędziu? — dziwił się Hornblower. — Nikogo, sir — odparł sternik i dodał po chwili wahania: — Może pan, sir, zgodziłby się zająć parą koni? — Ja nie — odpowiedział natychmiast Hornblower — tak go zaskoczyła ta propozycja, że nie próbował nawet ukryć konsternacji na myśl o poganianiu koni, co dotąd robił potłuczony Charlie; potem przyszło mu do głowy, jak zachowując swoją godność może się wymigać spod opiekuńczych zakusów Marii, więc dodał: — Ale zajmę się sterem. — To by pan mógł, sir — ucieszył się sternik. — Sterować dla pana nie pierwszyzna. Na pewno da pan sobie radę. Sprawa jasna. A ja poprowadzę szkapy . Moja awaryjna ręka mi w tym pomoże — dodał kierując spojrzenie na kikut ze stalowym hakiem. — Załatwione — zdecydował Hornblower. — Jestem panu wdzięczny, sir, jak pragnę zdrowia — ciągnął sternik, dorzucając parę przekleństw dla podkreślenia swej szczerości. — Dostałem zamówienie na ten przejazd — tamte dwie skrzynie herbaty na dziobie dla Londenu5 , z pierwszego zbioru w Chinach. Zaoszczędzi mi pan funtów, sir, i pomoże zachować moje dobre imię. Wdzięczny jestem jak… Znowu podkreślił przekleństwami prawdziwość swoich słów. — Nie ma o czym mówić — odparł Hornblower. — Im wcześniej ruszymy, tym szybciej będziemy na miejscu. Jak się nazywacie? — Jenkins, sir. — Tom Jenkins, sternik, który teraz miał pełnić funkcję poganiacza, pociągnął za grzywkę nad czołem. — Starszy obsady marsa na starej „Superb”, pod kapitanem Keatesem, sir. — W porządku, Jenkins. Ruszamy. Właściciel koni zabrał się do przywiązywania lin holowniczych. Jenkins odrzucił cumę dziobową; Hornblower rzucił rufową i czekał, z liną raz tylko owiniętą wokół pachołka; Jenkins żwawo wgramolił się na siodło i zaczepił lejce o hak u kikuta. — Ależ, Horatio — zawołała Maria — co ty masz zamiar robić? — Dopłynąć do Londynu, skarbie — odparł Hornblower. W tym momencie świsnął bat i liny holownicze naprężyły się. Hornblower, dzierżąc linę w ręku, musiał skoczyć na ławkę rufową i chwycić za rumpel. Maria mogła jeszcze gadać swoje, ale on był już zbyt zajęty, żeby słuchać, co ona mówi. Rzecz zadziwiająca, jak szybko „Queen Charlotte” nabierała rozpędu, gdy konie, przeszedłszy nagle w kłus, wciągnęły jej dziób na falę dziobową. Konie z kłusa przeszły w cwał i prędkość stała się fantastyczna — tak przynajmniej odbierała to wyobraźnia Hornblowera, który ze zwykłego pasażera stał się teraz sternikiem. Brzegi uciekały szybko; na szczęście w tym głębokim wykopie, przeprowadzonym szczytem wzniesienia, kanał biegł początkowo prosto, bo sterowanie nie było wcale takie łatwe. Dwie liny holownicze, jedna zamocowana do dziobu, a druga do rufy, utrzymywały stateczek w położeniu równoległym do nasypu przy minimalnym użyciu rumpla — to ekonomiczne wykorzystanie siły przemawiało do matematycznego umysłu Hornblowera, lecz utrudniało nieco wyczuwanie ruchu łodzi, gdy Hornblower chciał wypróbować działanie rumpla. Z pewną obawą patrzył przed siebie na zbliżający się zakręt, a gdy podpływali do niego, przerzucał spojrzenie z brzegu na brzeg, chcąc się upewnić, że idą środkiem toru wodnego. Za zakrętem, prawie na wprost nich, był most — jeszcze jeden z tych piekielnych mostów kanałowych, oszczędnie budowanych, gdzie z powodu wybrzuszenia ścieżki holowniczej pod łukiem mostowym trzeba było dobrze uważać, żeby nie stracić z oczu środka bardzo tu zwężonego kanału. Maria z pewnością mówiła coś do niego, a mały Horatio niewątpliwie darł się w niebogłosy, ale nie miał czasu spojrzeć na nich ani nawet o nich pomyśleć. Przeprowadził łódź za zakręt i kopyta konia czołowego już zadzwoniły o kocie łby pod mostem. O Boże! Za mocno wychylił ster. Pchnął go z powrotem. Za daleko w drugą stronę! Cofnął ster i wyprostował kurs łodzi, gdy dziobem już weszła w zwężenie kanału. Skręciła, nawet dość szybko — częścią rufową prawej burty, gdzie stał Hornblower, uderzyła z tępym odgłosem o wygiętą obmurówkę ściany kanału, ale 5 Or.: for Lunnon — żargon.

pas jej poszycia był w tym miejscu zabezpieczony grubą liną odbojową — przypuszczalnie właśnie na takie sytuacje — co zamortyzowało wstrząs; uderzenie było za słabe, żeby pasażerowie w kabinie pospadali z ławek, ale Hornblower, który nisko przykucnął w czasie przechodzenia pod łukiem mostu, omal nie upadł na twarz. Nie było czasu myśleć o tym, chociaż na dziobie mały Horatio, uderzywszy się widocznie o coś wskutek wstrząsu, darł się teraz jeszcze głośniej niż przedtem — kanał skręcał w przeciwną stronę i trzeba było przeprowadzić „Queen Charlotte” przez ten zakręt. Trzask — trzask — trzask — trzask — to Jenkins z biczem — czyżby prędkość wciąż mu była za mała? Na zakręcie pojawiła się inna łódź, holowana wolniutko przez jednego konia, płynąca naprzeciw nim. Hornblower zrozumiał, że te cztery trzaśnięcia biczem były sygnałem żądającym wolnego przejścia; miał gorącą nadzieję, że je otrzymają, gdyż szybko zbliżali się do barki. Flisak prowadzący konia holującego barkę zatrzymał go i skierował za ogrodzenie przy ścieżce holowniczej; jego żona wychyliła ster i barka resztą rozpędu skręciła majestatycznie w trzciny porastające przeciwległy brzeg. Zluźniona w ten sposób lina między koniem i barką opadła na ścieżkę i dosyć głęboko w wodę. Poganiane przez Jenkinsa konie przeszły nad nią galopem, a Hornblower skierował łódź w wąskie przejście między barką a ścieżką holowniczą. Domyślał się, że woda przy brzegu jest płytka i że łódź musi przepłynąć możliwie blisko barki. Żona flisaka, przywykła mieć do czynienia z wytrawnymi sternikami, zostawiła mu bardzo mało miejsca. Mknęli szybko i Hornblower był już bliski popadnięcia w panikę. Ster w lewo — wstrzymywać. Ster w prawo — wstrzymywać. Sam sobie wydawał te rozkazy, jakby swemu sternikowi; poprzez zamęt w mózgu przebiła się myśl, że chociaż potrafi rzucać polecenia, nie może mieć pewności, iż jego niezręczne kończyny wykonają je z precyzją doświadczonego sternika. Wpływał właśnie w lukę; rufa skręcała jeszcze i dopiero w ostatnim momencie udało mu się opanować ją przy pomocy steru wyłożonego na burtę. Miał wrażenie, że mijają barkę z szybkością strzały; ledwie zauważył kącikiem oka, jak pozdrowienie rzucone przez żonę flisaka przeszło w zaskoczenie na widok „Queen Charlotte” sterowanej przez kogoś zupełnie nieznajomego. Usłyszał, że kobieta coś powiedziała, ale nie dosłyszał co — nie mógł pozwolić sobie na rozpraszanie uwagi przez wymianę grzecznościowych zwrotów. Przemknęli jak błyskawica i znowu mógł odetchnąć spokojnie i wyszczerzyć zęby w uśmiechu; wszystko idzie dobrze na tym cudownym świecie, kiedy steruje się łodzią płynącą z prędkością dziewięciu mil na godzinę kanałem Tamiza-Severn. Ale oto Jenkins znowu coś krzyczy i ściąga cugle koni; przed nimi widać szarą wieżę budynku śluzy. Wrota są otwarte i stoi przy nich śluzowy. Hornblower skierował tam łódź, co przyszło mu dużo łatwiej dzięki nagłemu spadkowi prędkości „Queen Charlotte”, gdy fala dziobowa uciekła spod jej dziobu. Z cumą rufową w ręce Hornblower wyskoczył na brzeg, jakimś cudem utrzymując się na nogach. Podbiegł do pachołka oddalonego o dziesięć stóp, zarzucił na niego pętlę liny i począł hamować pęd łodzi. Idealnym rozwiązaniem byłoby prawie całkowite wytracenie prędkości przez łódź, tak aby wsunęła się wolniutko do śluzy i stanęła przy następnym pachole, lecz trudno było oczekiwać, że uda mu się to za pierwszą próbą. Przepuszczał linę między dłońmi, obserwując posuwanie się łodzi, ale w pewnym momencie pociągnął za nią zbyt gwałtownie. Zaskrzypiał pachołek z liną; „Queen Charlotte” obróciła się w śluzie i uderzyła dziobem o przeciwległą stronę; stanęła, bezradna, w połowie drogi, aż żona śluzowego musiała przybiec od wrót wylotowych i odepchnąć dziób. Potem złapała za cumę dziobową i przełożywszy ją sobie przez mocne plecy przeciągnęła łódź przez końcowe dwanaście jardów śluzy — w ten sposób stracili kilka minut. Ale to jeszcze nie był koniec, gdyż za szczytem wzniesienia śluza prowadziła w dół. Hornblower nie zdążył przestawić się w myślach na tę zmianę i został zaskoczony nagłym spadaniem „Queen Charlotte” wraz z opadającą wodą po otwarciu skrzydeł wrót. W ostatniej chwili zluźnił cumę rufową — w przeciwnym razie łódź mogłaby na niej zawisnąć. — Hej, człowieku, masz marne pojęcie o łodziach — powiedziała żona śluzowego, a Hornblowera zapiekły uszy ze wstydu. Pomyślał o zdanym przez siebie egzaminie z nawigacji i praktyki morskiej; o tym, jak często halsował wielkim okrętem liniowym w sztormowej pogodzie. Doświadczenie to nie na wiele mu się przydało tu, na śródlądowych wodach hrabstwa Gloucester — a może to już było hrabstwo Oksford — w każdym razie śluza opróżniła się, wrota stały otworem, liny holownicze były napięte i musiał szybko skoczyć sześć, a może i więcej stóp w dół, na rufę już będącą w ruchu, pamiętając o zabraniu ze sobą cumy rufowej. Jakoś mu to poszło, niezdarnie jak zwykle, i przepływając dołem, usłyszał z góry serdeczny śmiech żony śluzowego; coś też zawołała, ale nie dosłyszał co, bo musiał schwycić za rumpel i przeprowadzić pod mostem nabierającą rozpędu łódź. A kiedy na początku podróży płacił za przejazd, myślał, jakie przyjemne musi być życie przewoźnika na kanale! O, niech to licho! Maria stanęła przy nim, przeszedłszy na rufę przez kabinę drugiej klasy. — Kochany, jak możesz pozwalać tym ludziom, żeby się tak bezczelnie zachowywali wobec ciebie? — pytała. — Czemu nie powiesz im, kim jesteś? — Moja droga… — zaczął Hornblower i dał spokój. Jeśli Maria nie rozumie, co znaczy fakt, że kapitan marynarki wojennej źle steruje łodzią kanałową, to nie ma co się z nią spierać. Nie mógł zresztą poświęcać jej uwagi, gdy „Queen Charlotte” mknęła lotem strzały ciągnięta przez galopujące konie. — Wszystko to razem wydaje mi się całkiem niepotrzebne, mój drogi — ciągnęła Maria. — Po co masz się tak poniżać? Czy naprawdę cały ten pośpiech jest taki konieczny? Hornblower przeprowadzał łódź przez zakręt — pogratulował sobie, że już wyczuwa ster. — Czemu mi nie odpowiadasz? — denerwowała się Maria. — I obiad już czeka na nas, a mały Horatio… Jej głos brzmiał jak głos sumienia — i faktycznie Maria była jego sumieniem. — Mario — rzucił Hornblower. — Wracaj na dziób! Na dziób, mówię ci. Idź z powrotem do kajuty. — Ależ, skarbie… — Idź na dziób! Tym razem Hornblower krzyknął ostro — zbliżała się następna barka i nie miał czasu na małżeńskie cackanie się. — Nie masz zupełnie serca — westchnęła Maria — i to kiedy jestem w takim stanie. Być może jest bez serca, ale tak bardzo był zaabsorbowany tym, co robił. Wychylił ster, a Maria, z chusteczką przy oczach, energicznym ruchem — na ile pozwolił jej obecny stan — odwróciła się i wycofała się do kabiny drugiej klasy. „Queen Charlotte” zgrabnie przemknęła luką między barką i ścieżką holowniczą i Hornblower mógł już teraz pomachać ręką żonie flisaka w odpowiedzi na jej pozdrowienie. Miał też czas na wyrzuty sumienia za sposób, w jaki potraktował Marię, ale tylko przez chwilę. Musiał dalej sterować łodzią.

Rozdział II Było jeszcze widno, kiedy wpływali w dolinę Tamizy i Hornblower spoglądając w prawo widział w dole strużkę rodzącej się rzeki — nie tak bardzo zresztą skąpą przy zimowym stanie wody. Każdy zakręt i każda śluza przybliżały kanał do strumienia, aż wreszcie dotarli do Inglesham, skąd widać było wieżę kościelną w Lechlade, i do miejsca, gdzie kanał łączył się z rzeką. Przy śluzie Inglesham Jenkins zostawił konie i podszedł do Hornblowera. — Sir, teraz będą na rzece trzy progi i trzeba będzie z nich zjechać — powiedział. Hornblower nie miał pojęcia, jakie to są te progi i bardzo mu zależało, aby się dowiedzieć, zanim będzie musiał z nich zjeżdżać, ale równocześnie nie chciał się zdradzać z ignorancją. Może Jenkins miał tyle taktu, żeby to wyczuć, bo dodał wyjaśniająco: — To są takie tamy na rzece, sir. O tej porze roku, kiedy jest dużo wody, niektóre zasuwki w tamach po stronie ścieżki holowniczej są otwarte na stałe i robi się tam mały wodospad, pięć albo sześć stóp w dół. — Pięć albo sześć stóp? — powtórzył zaniepokojony Hornblower. — Tak, sir. Coś koło tego. Ale to nie jest właściwie wodospad, jeśli pan wie, co mam na myśli, sir. Stromy spadek, nic więcej. — I musimy zjechać nim w dół? — Tak, sir. To dosyć łatwo, sir… przynajmniej w górnej części. — A na dole? — Tam robi się wir, jak zresztą można się spodziewać. Ale jeśli utrzyma pan łódź prosto dziobem do przodu, to szkapy was przeciągną. — Utrzymam ją prosto — stwierdził Hornblower. — Jasna rzecz, sir. — Ale po co im, do diabła, te progi na rzece? — Żeby spiętrzać wodę dla młynów… i dla nawigacji, sir. — Czemu nie robią śluz? Jenkins rozłożył bezradnie ręce — jedną z hakiem zamiast dłoni. — Bo ja wiem, sir. Śluzy są znowu za Oksfordem. A te progi to istna plaga. Czasem trzeba sześć koni, żeby wywindować na nie w górę „Queen Charlotte”. Zastanawiając się nad tą sprawą, Hornblower nie doszedł jeszcze w myślach do problemu pokonywania progów pod prąd; był trochę zły na siebie, że nie poruszył tego tematu. Zrobił więc tylko mądrą minę i kiwnął potakująco głową. — Nie wątpię — powiedział. — No ale w tej podróży nie musimy się tym kłopotać. — Nie, sir — potwierdził Jenkins i ciągnął dalej, wskazując na kanał przed nimi. — Pierwszy jest tam, pół mili za mostem lechladzkim. Bardziej z lewej burty. Na pewno go pan nie przeoczy. Hornblower miał nadzieję, że nie. Zajął swe miejsce na rufie i chwycił za rumpel, dzielnie próbując ukryć obawę. Pomachał na pożegnanie dozorcy, gdy łódź pędem wyskoczyła ze śluzy — nabrał już takiej wprawy, że mógł sobie na to pozwolić, mimo że musiał przeprowadzić łódź przez wrota. Wypadli na powierzchnię szerszej tu już rzeki; płynęli z dość silnym prądem — Hornblower dostrzegł wir koło cypelka — ale konie biegły tak szybko, że zapewniały łodzi sterowną prędkość. Most lechladzki mieli wprost przed sobą — a Jenkins mówił, że próg jest pół mili za nim. Chociaż powietrze było całkiem chłodne, Hornblower czuł, że jego dłonie spoczywające na rumplu są zupełnie mokre. Pomyślał teraz, że to wielka lekkomyślność z jego strony podejmować próbę spłynięcia w dół przez tamę bez żadnego doświadczenia w tej mierze. Dałby wiele — bardzo wiele — żeby to było niepotrzebne. Ale musiał przeprowadzić łódź pod sklepieniem mostu — konie szły tu po pęciny w wodzie, chlapiąc na wszystkie strony — a potem było już za późno na zmianę decyzji. Ukazała się linia tamy przecinającej strumień w poprzek, z dobrze widoczną luką po lewej stronie. Z powodu spadku za tamą nie było widać powierzchni rzeki, natomiast nad luką lśniąca woda spiętrzała się i była wyższa po bokach niż w środku; szczątki unoszące się na wodzie bystro spływały w tę stronę, jak ludzie w wielkiej sali pchający się do jednego wyjścia. Hornblower, tracąc dech z podniecenia, sterował na środek luki; czuł zmianę przegłębienia łodzi, w miarę jak jej dziób opadał, a rufa podnosiła się na stromiźnie wody. Zlatywali w dół, coraz niżej. W dole gładki strumień wody zwężał się do miejsca, za którym i po którego obu stronach był zmętniały wir. Łódź szła jeszcze na tyle szybko względem wody, że Hornblower mógł sterować na ten punkt; czuł reagowanie łodzi na ster, i chwilami kusiło go pójść po linii matematycznego rozwiązania tej sytuacji, podsuwanego mu przez mózg, ale nie miał na to ani czasu, ani właściwie ochoty. Dziób z pluskiem i wstrząsem wbił się w zbełtaną wodę. Łódź przechyliła się w wirze, lecz za chwilę liny holownicze pociągnęły ich do przodu. Jeszcze dwie sekundy uważnego sterowania i już byli za wirem i szli znowu po gładkiej powierzchni, wprawdzie ze smugami piany, ale gładkiej, i Hornblower roześmiał się na głos. Zadanie okazało się proste, a fakt, że się udało, tak go ucieszył, iż zapomniał naurągać sobie w myślach za swoje obawy. Jenkins obróciwszy się w siodle spojrzał w jego stronę i pomachał batem, a Hornblower odpowiedział ruchem dłoni. — Horatio — oświadczyła Maria — m u s i s z przyjść zjeść obiad. Przez cały dzień zostawiłeś mnie samą. — Teraz, skarbie, mamy już blisko do Oksfordu — odparł Hornblower — jakoś udało mu się nie zdradzić, że przez pewien czas, aż do tej chwili, zapomniał o istnieniu żony i syna. — Horatio… — Za momencik, kochanie — powiedział Hornblower. Zapadał zimowy wieczór, jasność dnia bladła, gasnąc nad polami ornymi i łąkami, nad ogłowionymi wierzbami, których pnie stały w wodzie, nad domostwami i zabudowaniami gospodarskimi. Wyglądało to tak pięknie, że Hornblower zapragnął, aby chwila ta trwała wiecznie. Czuł się szczęśliwy; dobre samopoczucie przeszło w spokój, spokojna też stała się powierzchnia wody za wirem. Wkrótce będzie żył znowu innym życiem, w świecie okrucieństwa i wojny — świecie, jaki zostawił za sobą na wodach rzeki Severn i w jaki wejdzie znowu w obszarze pływowym Tamizy. Było coś symbolicznego w fakcie, że tę przelotną chwilę głębokiego szczęścia przeżył tu, w środku Anglii. Bydło na polach, gawrony na drzewach — czy i one w części wpłynęły na to uczucie? Może tak, a może nie. Szczęście miało źródło w nim samym, a zależało od czynników może jeszcze bardziej ulotnych. Hornblower wdychał z lubością powietrze wieczorne, gdy zauważył, że Jenkins daje mu z siodła znak, wskazując na coś biczem, i chwila szczęścia umknęła, stracona na zawsze. To, co pokazał Jenkins, to była następna zapora. Hornblower skierował łódź na nią, bez zdenerwowania; ustawił łódź na kurs nad zaporą, wyczuł podniesienie łodzi i nagłe przyspieszenie, gdy weszła na szczyt stromizny

wodnej i ukazał zęby z ukontentowaniem, kiedy poszła w dół jak strzała, trafiła w wir pod tamą i wyszła z niego, jak poprzednio, po króciutkiej chwili niepewności. Płynęli w dół rzeki wśród gęstniejących ciemności, minęli mosty i jeszcze jedną tamę — Hornblower ucieszył się, że już ostatnią. Jenkins miał wiele racji mówiąc, że trzeba je pokonywać przy świetle dziennym. Zostawiali za sobą wsie, kościoły. W końcu zrobiło się całkiem ciemno i Hornblower poczuł, że jest zziębnięty i zmęczony. Gdy Maria znowu przyszła do niego na rufę, rozmawiał z nią w miły sposób i nawet podzielił jej oburzenie, że Oksford jest tak daleko. Jenkins zapalił latarnie świecowe: jedna wisiała u chomąta konia czołowego, a druga u tylnego łęku siodła konia, na którym jechał. Ze swojej ławki rufowej na „Queen Charlotte” Hornblower widział plamki światła tańczące na ścieżce holowniczej — sygnalizowały mu one zakręty rzeki i umożliwiały prowadzenie łodzi bezpiecznym kursem, chociaż dwukrotnie serce skoczyło mu do gardła, gdy otarli się burtą o trzciny przybrzeżne. Ściemniło się już zupełnie, kiedy Hornblower poczuł, że łódź zwalnia nagle wskutek zluźnienia lin holowniczych. Na spokojne zawołanie Jenkinsa skierował łódź w stronę oświetlonej latarniami przystani. Czekający tam ludzie chwycili za liny i zacumowali łódź, i pasażerowie zaczęli ją tłumnie opuszczać. — Kapitanie… sir? — odezwał się Jenkins. Nie w taki sposób użył słowa „kapitanie” przy ich pierwszym spotkaniu. Wtedy pobrzmiewał w nim egalitarny ton szyderstwa; teraz użył formułki i intonacji, jakiej by użył każdy członek załogi okrętu zwracając się do swego dowódcy. — Słucham? — odparł Hornblower. — To Oksford, sir, i zmiana obsady. W chwiejnym blasku latarni Hornblower zobaczył dwóch mężczyzn, na których wskazywał Jenkins. — Więc mogę już zjeść obiad? — zapytał z łagodną ironią. — No chyba, sir. I bardzo mi przykro, sir, że musiał pan z tym czekać. Sir, jestem pańskim dłużnikiem. Sir… — Nie ma o czym mówić, Jenkins — przerwał mu Hornblower z rozdrażnieniem. — Miałem własne powody, żeby chcieć się dostać do Londynu. — Dzięki serdeczne, sir, i… — Jak daleko stąd do Londynu? — Sto mil rzeką do Brentford, sir. Będziecie tam o świcie. Jem, jak będzie wtenczas z pływem? — Akurat będzie przypływ — odpowiedział członek obsady zmianowej, z biczem w ręku. — Może pan tam złapać odpływ, sir, i za godzinę być przy Schodach Whitehall. — Dziękuję — rzucił w odpowiedzi Hornblower. — A zatem, Jenkins, do zobaczenia. — Do widzenia, sir, i jeszcze raz dziękuję za prawdziwą szlachetność. Maria stalą na dziobie łodzi, słabo widoczna, lecz Hornblower wyczul wyrzut w jej postawie. Jej słowa jednak nie odzwierciedliły tego. — Dostałam dla ciebie, Horatio, gorącą kolację — powiedziała. — Na Jowisza! — ucieszył się Hornblower. Na nabrzeżu czekało kilku chłopców i dziewcząt sprzedających różne rzeczy do jedzenia pasażerom podróżującym rzeką. Ten, na którym spoczął wzrok Hornblowera, był młodzieńcem silnej budowy, z baryłką na nosidłach, niewątpliwie zawierającą piwo; Hornblower poczuł, że męczy go pragnienie silniejsze chyba od głodu. — Tego mi właśnie potrzeba — powiedział. — Daj mi kwartę6 . — Tylko w półkwaterkach, sir — odpowiedział młodzieniec. — To dawaj dwie, ciamajdo. Bez trudu, jednym tchem opróżnił drewniany kufel i już brał się za drugi, kiedy przypomniał sobie, że f powinien uważać na swoje zachowanie. Ale tak był spragniony, że zupełnie o tym zapomniał. — A ty, skarbie? — zapytał Marię. — Wypiłabym ćwierć kwaterki — odpowiedziała — mógł od razu domyślić się, co powie. Według Marii damy piją piwo wyłącznie ćwierćkwaterkami. — Tylko w półkwaterkach — powtórzył młodzian. — No to podaj pani, a jak nie wypije, to ja dokończę — zdecydował Hornblower, wypróżniając drugi kufel. — Wszyscy na pokład! — zawołał nowy sternik. — Wszyscy na pokład! — Należy się szyling, sir — oznajmił sprzedawca. — Cztery pensy za półkwaterkę takiego piwska! — cudowała Maria. — Wcale niedrogo — stwierdził Hornblower. — Masz tu, chłopcze. W przystępie dobrego humoru dał sprzedawcy monetę dwuszylingową. Ten, uradowany, podrzucił ją w górę i dopiero potem wsunął do kieszeni. Hornblower wziął kufel z rąk Marii, wypił do końca i rzucił chłopcu. — Wszyscy na pokład! Hornblower wszedł do łodzi i uważnie pomógł wejść Marii. Był niemile zaskoczony faktem, że „Queen Charlotte” przyjęła dalszych pasażerów pierwszej klasy, tu czy na wcześniejszym etapie podróży. W kajucie oświetlonej lampą siedziało dwóch lub trzech mężczyzn i z pół tuzina kobiet; mały Horatio spał w rogu kabiny. Maria była zdenerwowana; chciała pomówić o sprawach rodzinnych, ale krępowała się obecnością obcych. Powiedziała szeptem, co miała powiedzieć, wykonując od czasu do czasu gesty w kierunku nowo przybyłych siedzących z obojętnymi twarzami, mające dać do zrozumienia, o ile więcej powiedziałaby, gdyby ich tu nie było. — Dałeś chłopcu dwa szylingi, mój drogi — stwierdziła. — Czemuś to zrobił? — Straciłem chyba rozum, skarbie, straciłem rozum Maria spojrzała z westchnieniem na swego nieobliczalnego małżonka, który wyrzucał szylinga i mówił przy obcych, że musiał zgłupieć, nie przyciszając wcale głosu. — A tu kolacja, którą kupiłam, kiedy rozmawiałeś z tymi ludźmi — ciągnęła Maria. — Chyba jeszcze ciepła. Nie brałeś nic do ust przez cały dzień, a chleb i mięso, kupione na obiad, już nie są dobre do jedzenia. 6 Kwarta — 1,136 1.

— Zjem wszystko, co jest i jeszcze więcej — zapewniał ją Hornblower, mając w pustym żołądku tylko przeszło kwartę piwa. Maria wskazała na dwa drewniane talerze stojące na ławie obok małego Horatia. — Wyjęłam nasze łyżki i widelce — powiedziała. — A talerze zostawimy tu, na łodzi. — Wyśmienicie — pochwalił ją Hornblower. Na każdym talerzu leżały dwie kiełbaski i masa dymiącego jeszcze puree z grochu. Hornblower usiadł z talerzem na kolanach, i zabrał się do jedzenia. Kiełbaski były naturalnie z wołowiny, jeśli nie z baraniny, a może z mięsa koziego lub końskiego, zrobione z najmniej wartościowych części. Skórka była równie twarda jak nadzienie. Hornblower spojrzał ukradkiem na Marię, która jadła z wyraźnym zadowoleniem. Tego dnia uraził ją już parokrotnie i nie chciał dotknąć jej znowu; w przeciwnym razie wyrzuciłby te kiełbaski przez burtę do rzeki, gdzie może ryby poradziłyby sobie z nimi. Ale w tej sytuacji zabrał się do nich dzielnie. Gdy jednak zaczai drugą, uznał, że to ponad jego siły. Przygotował chusteczkę w lewej ręce. — Lada chwila dopłyniemy do pierwszej śluzy — powiedział do Marii, gestem prawej ręki odciągając jej uwagę w stronę ciemnego okna. Maria próbowała coś dojrzeć, a on w tym czasie zawinął kiełbaskę w chusteczkę i wpakował w kieszeń. Pochwycił spojrzenie starszawego mężczyzny siedzącego prawie na wprost nich w wąskiej kabinie. Osobnik ten, okutany w obszerny płaszcz i szal, z kapeluszem nisko nasuniętym na czoło, z dezaprobatą obserwował spod oka każdy ruch Hornblowera. Hornblower mrugnął porozumiewawczo w stronę podejrzliwego starucha, widząc zdumienie malujące się na jego twarzy, zamiast poprzedniego nieprzychylnego zaciekawienia. Nie było to mrugnięcie spiskowca; nie podjął też Hornblower beznadziejnej próby udawania, że co dzień wsadza do kieszeni gorące kiełbaski. Mrugnięciem tym dał po prostu do zrozumienia starszemu człowiekowi, aby nie robił uwag i nawet nie zastanawiał się specjalnie nad tym cudacznym postępkiem. Sam zabrał się do zjedzenia resztek puree z grochu. — Tak szybko jesz, mój drogi — odezwała się Maria. — To nie wyjdzie na dobre twojemu żołądkowi. Ona sama zmagała się desperacko ze swymi kiełbaskami. — Taki jestem głodny, że pożarłbym konia — odrzekł Hornblower. — A teraz zabiorę się do tego, co miało być na obiad, nawet jeśli już jest niezbyt świeże. — Bardzo się z tego cieszę — powiedziała Maria. — Pozwól, że… — Nie, skarbie. Siedź spokojnie. Dam sobie radę. Hornblower sięgnął po paczkę z jedzeniem i otworzył ją. — Całkiem dobre — stwierdził, z ustami pełnymi chleba i mięsa. Starał się teraz wynagradzać Marii nonszalancję, z jaką traktował ją przez cały ten dzień. Im więcej jadł, tym większy okazywał apetyt i tym większą sprawiał Marii przyjemność. Mały gest, taki jak wzięcie sobie samemu obiadu, radował ją ogromnie. Mógł dawać jej tyle szczęścia; i tak łatwo ją ranić. — Żałuję, moja droga — powiedział — że tak mało spędziłem dziś z tobą czasu. To strata dla mnie. Ale gdybym nie pomógł w prowadzeniu łodzi, tkwilibyśmy dotychczas przed tunelem Sapperton. — Tak, skarbie — przyznała Maria. — Bardzo chciałem pokazywać ci mijane krajobrazy — ciągnął, walcząc z budzącą się w nim odrazą dla własnej hipokryzji. — Ale i tak chyba ci się podobały? — Nie tyle co gdybyś był ze mną, kochany — odparła Maria, uszczęśliwiona ponad wszelką miarę. Obrzucała spojrzeniami inne kobiety w kabinie, aby dostrzec zazdrość, jaką muszą odczuwać, że ona ma takiego nadzwyczajnego męża. — Czy dzieciak był grzeczny? — zapytał Hornblower. — Zjadł swoją kaszkę? — Wszyściutko — powiedziała Maria, z dumą patrząc na śpiącego synka. — Chwilami popłakiwał, ale teraz śpi ładnie. — Gdybyśmy odbywali tę podróż dwa lata później — ciągnął dalej Hornblower — jak by go to interesowało! Pomagałby przy cumach, a ja pokazałbym mu, jak trzymać rumpel. Teraz w jego słowach nie było ani krzty hipokryzji. — Już dzisiaj zdradzał zaciekawienie — chwaliła syna Maria. — A jak tam jego siostrzyczka? — dopytywał się Hornblower. — Czy dobrze się zachowywała? — Horatio! — Maria była wyraźnie zgorszona. — Mam nadzieję, skarbie, że nie najgorzej — odpowiedział za nią Hornblower, uśmiechem pokrywając jej zmieszanie. — Tak, bardzo dobrze — potwierdziła Maria. Wpływali w śluzę; Hornblower słyszał szczęk zamykanych za nimi wrót. — Jakoś wolno ci idzie z kiełbaskami, kochanie — zauważył. — Pozwól, że ja zajmę się nimi, a ty zjedz tymczasem trochę chleba z mięsem — naprawdę smakuje świetnie. — Ale, skarbie… — Proszę cię o to — powiedział z naleganiem. Wziął talerz swój i Marii i przeszedł na dziób łodzi, gdzie było ciemno. Wystarczyła chwila na spłukanie za burtą tego, co zostało na talerzach; następnie wyrzucił błyskawicznie do wody kiełbaskę ukrytą w kieszeni i wrócił z ociekającymi talerzami do Marii, zgorszonej i zachwyconej, że małżonek jej zniżył się do tak pospolitej czynności. — Za ciemno, żeby podziwiać krajobraz — rzekł — łódź opuszczała już śluzę. — Mario, kochanie, jak skończysz kolację, przygotuję ci w miarę wygodne posłanie na noc. Stał pochylony nad śpiącym dzieckiem, podczas gdy Maria pakowała resztki z kolacji. — No już, skarbie. — Horatio, naprawdę nie powinieneś. Proszę cię, Horatio … — Kapelusz nie jest konieczny o tej porze nocy. A więc zdejmiemy go. Jest dosyć miejsca dla ciebie na ławie. Połóż tu nogi. Buciki też niepotrzebne. Cicho, ani słowa. Teraz poduszka pod głowę. Podłożymy pod nią worek. Czy tak ci wygodnie? A teraz przykryjemy cię kocem, żeby ci było ciepło. No już, śpij dobrze, kochana. Maria była wniebowzięta z powodu tych objawów władczej troski, toteż nie protestowała. Leżała spokojnie całe dwie minuty, zanim otworzyła znowu oczy, aby zapytać, co zrobi, żeby jemu było wygodnie. — Nie martw się o to, moja droga. Jestem weteranem zaprawionym w bojach. No, zamknij oczy i śpij spokojnie, mój skarbie. Hornblowerowi stanowczo nie było wygodnie, chociaż spędził już wiele gorszych nocy, na przykład w otwartych łodziach. Ponieważ Maria z dzieckiem leżała na cienko wyściełanej ławie, on musiał siedzieć prosto, jak inni pasażerowie. W małej,

zatłoczonej kajucie powietrze było duszne od lampy i oddechów zgromadzonych tu ludzi; nogi miał zdrętwiałe i bolał go krzyż, a cześć ciała, na której siedział, protestowała przeciwko ciągłemu dźwiganiu jego ciężaru. Ale przecież będzie to tylko jedna noc. Wsunął ręce w kieszenie i poprawił się na siedzeniu. Łódź płynęła rzeką w ciemnościach, przystając pod śluzami, uderzając łagodnie o ich ściany i sunąc znowu naprzód. Nie znał oczywiście odcinka rzeki między Oksfordem i Londynem, toteż nie orientował się, jakie okolice mijali. Ale posuwali się w dół rzeki, ku nowej jednostce, nad którą miał objąć dowództwo. Szczęście, że ją dostałem, mówił sobie. Nie jest to fregata, lecz duża korweta uzbrojona w dwadzieścia dwa działa — akurat dosyć, aby mógł nią dowodzić kapitan, a nie młodszy oficer. Na nic lepszego nie mógł liczyć człowiek, który przed miesiącem był sześćset pierwszym kapitanem na liście liczącej sześćset dwa nazwiska. Przypuszczalnie Caldecott, dotychczasowy dowódca „Atroposa”, rozchorował się w trakcie wyposażania tej jednostki w Deptford, i temu zawdzięczał Hornblower niespodziewane wezwanie go na jego miejsce. Rozkazy doszły do niego jednocześnie z dotarciem do Anglii wiadomości o zwycięstwie Nelsona pod Trafalgarem. Od tego czasu wszyscy myśleli tylko o Nelsonie i Trafalgarze. Kraj radował się ogromnie ze zniszczenia floty Villeneuve'a i tonął w smutku z powodu śmierci Nelsona. Nelson — Trafalgar — Nelson — Trafalgar — na każdej szpalcie gazety, w każdej przelotnej pogawędce z obcym musiały paść te słowa. Ojczyzna hojnie szafowała nagrodami. Ogłoszono, że pogrzeb Nelsona odbędzie się na koszt państwa. Dla marynarki wojennej znalazły się tytuły parów i godności szlacheckie oraz awanse. Po ponownym wprowadzeniu rangi admirała Eskadry Czerwonej7 dwudziestu kapitanów pierwszych na liście otrzymało awans na admirałów; dwóch kapitanów padło pod Trafalgarem, dwaj zmarli i na liście kapitanów Hornblower przesunął się na pięćset siedemdziesiątą siódmą pozycję. Równocześnie szczodrze rozdawano awanse młodszym oficerom. Na liście kapitanów znalazło się czterdzieści jeden nowych nazwisk — przyjemnie pomyśleć, że jest się teraz starszym stażem od czterdziestu dwóch kolegów. Oznaczało to jednak, że obecnie sześciuset dziewiętnastu kapitanów poszukuje zatrudnienia i nawet ogromnej machinie marynarki wojennej nie będzie dla nich dosyć wolnych miejsc. Co najmniej stu — a raczej nawet stu pięćdziesięciu — będzie wegetować na połowie pensji, czekając na obsadzenie. Można by uznać, że tak być powinno. Ci czekający nie tylko mogli zastąpić chorujących dowódców i tych, co odchodzili na emeryturę, ale sprawiali, że było rzeczą niepotrzebną zatrudniać osoby nieudolne. Chyba że ci nieudolni mieliby przyjaciół na wysokich stanowiskach; wówczas na połowie pensji zostawałby pechowiec pozbawiony przyjaciół. Hornblower wiedział, że ich nie ma i nawet gratulując sobie szczęśliwego zrządzenia losu wciąż uważał, że i tak w końcu jest skazany na niepowodzenie. Płynął przejąć okręt wyposażony przez kogoś innego, z oficerami i członkami załogi, o których nic nie wiedział; już same te fakty stwarzały dostateczną podstawę do snucia pesymistycznych przewidywań. Maria na ławie westchnęła i zmieniła pozycję; Hornblower przysunął się do niej, żeby poprawić gruby płaszcz, którym była przykryta. Rozdział III W Brentfordzie, we wczesnym świetle zimowego poranka, było zimno, wilgotno i ponuro. Mały Horatio ciągle popłakiwał. Maria nie czuła się dobrze i była zmęczona. Stała obok Hornblowera, patrząc jak wyładowywano z łodzi jej kufer i dwie skrzynki z jego rzeczami. — Kochanie, czy daleko do Deptfordu? — zapytała. — Dosyć daleko — odparł Hornblower; między Brendfordem i Deptfordem leżał cały rozległy Londyn, ale odległość była jeszcze większa, bo rzeka, którą płynęli, wiła się szerokimi meandrami — to w przód, to do tyłu. W dodatku przybyli tu późno i odpływ niewiele im pomoże. Przewoźnicy prześcigali się w oferowaniu swoich usług. — Łódź, sir? Z jednym wioślarzem, sir? A może z dwoma? — Z dwoma — zdecydował Hornblower. Przejazd łódką z dwoma wioślarzami kosztował dwa razy tyle, co z jednym wioślarzem wiosłującym „na śrubkę”, lecz w warunkach odpływu to się opłacało. Hornblower pomógł Marii z dzieckiem usadowić się na ławce rufowej, pilnując równocześnie załadunku bagażu. — Dobra, Bili, ruszamy — powiedział wzorowy i odcumowana łódź lotem strzały wpłynęła na szarą rzekę. — Och — przestraszyła się trochę Maria. Wiosła zgrzytały w dulkach, a łódź tańczyła na krótkiej fali. — Powiadają, sir, że stary król dostał zdrowego zamętu w głowie z powodu śmierci lorda Nelsona — odezwał się wzorowy, wskazując ręką w kierunku dzielnicy Kew, po drugiej stronie rzeki. — On tam mieszka, sir. W tym pałacu. — Tak — mruknął Hornblower; nie miał nastroju do rozmowy o królu, lordzie Nelsonie i w ogóle o nikim. Wiał dość silny wiatr z zachodu; gdyby był wschodni, woda na rzece byłaby bardziej pofalowana i łódź płynęłaby wolniej, więc można było przynajmniej powiedzieć coś pozytywnego o tym ponurym świecie. — Pomału, Arry — rzucił dziobowy i łódka weszła w zakręt. — Cicho, malutki. Nie lubisz tej brzydkiej łodzi? — mówiła Maria do synka, którego zachowanie potwierdzało jej słowa. — Pewnie zimno łobuzowi — powiedział wzorowy. — Chyba tak — zgodziła się z nim Maria. Ku uldze Hornblowera przewoźnik wdał się w rozmowę z Marią; mógł więc pogrążyć się w rozmyślaniach, snuć nadzieje i obawy — te ostatnie dominowały — na temat okrętu, który czekał na niego w dole rzeki. Jeszcze godzina, dwie i znajdzie się na jego pokładzie, nie wiedząc nic o okręcie, oficerach i załodze. — Tam mieszka książę, szanowna pani — przekrzyczał przewoźnik wrzaski małego Horatia. — A za drzewami zobaczy pani pałac biskupa. Miał to być pierwszy pobyt Marii w Londynie i dobrze się złożyło, że trafili na rozmownego lodziarza. 7 Nazwa eskadra „czerwona” pochodzi od koloru podnoszonej bandery. Biała (white ensign) stalą się banderą marynarki wojennej na cześć Nelsona, który pod Trafalgarem był dowódcą eskadry „białej”; niebieska (blue ensign) — jednostek pomocniczych marynarki wojennej, a czerwona (red ensign) — marynarki handlowej.

— Widzisz te śliczne domki — mówiła Maria bujając dziecko w ramionach. — Popatrz na te ładne łódki. Mijali coraz więcej domów, przepływali pod coraz to innym mostem; ruch na rzece nasilał się i nagle Hornblower uświadomił sobie, że są pod samym Londynem. — Westminster, proszę szanownej pani — oznajmił przewoźnik. — Pracowałem tutaj na promie, zanim nie postawili mostu. Te pół pensa mostowego odebrało wtenczas chleb niejednemu uczciwemu przewoźnikowi. — Na pewno tak — powiedziała Maria ze współczuciem. Już zapomniała o swojej wysokiej pozycji żony kapitana. — Schody Whitehall, proszę pani, a tam dalej to Strand. Hornblower często brał łódź do Schodów Whitehall w czasie owych gorzkich dni wegetowania na połowie pensji, kiedy starał się w Admiralicji o zatrudnienie. — Katedra Świętego Pawła, proszę pani. Teraz już byli naprawdę na terenie londyńskiego City. Hornblower pochwycił w nozdrza zapach dymu węglowego z kominków. — Zwolnij, Arry — rzucił przez ramię wioślarz od dziobu. Łodzie, lichtugi i barki pokrywały powierzchnię wody, a wprost przed sobą mieli Most Londyński. — Mocno naprzód! — zakomenderował dziobowy i obaj wioślarze desperacko ruszyli przez lukę między różnorodnymi jednostkami stłoczonymi koło mostu. Prąd odpływu rwał szybko między wąskimi przęsłami; za przewężeniem mostowym woda spiętrzała się. Lotem strzały przemknęli przez wąski otwór. — Boże! — westchnęła Maria. Wpływali do największego portu świata; okręty na kotwicy, statki wyładowujące towary i bardzo wąski tor wodny biegnący środkiem. Węglowce z północy kraju, trawlery z Ramsgate, kabotażowce, statki ze zbożem i górująca nad nimi szara bryła Tower8 . — W Pool9 , szanowna pani, jest zawsze coś ciekawego do oglądania — zauważył wioślarz. — Nawet jak jest wojna i cały ten bałagan. Ożywiony ruch w porcie świadczył najlepiej, że Bonaparte po drugiej stronie Kanału przegrywa swoją wojnę przeciwko Anglii. Anglia nie padnie, póki na morzu panuje marynarka wojenna, trzymająca w szachu mocarstwa z kontynentu europejskiego i zapewniająca swobodę żeglugi handlowej flocie brytyjskiej. Za basenem Pool stał bezczynnie na kotwicy okręt wojenny; stengi miał opuszczone, a marynarze na ławach bosmańskich malowali od zewnątrz burty. Dziób ozdabiał niezdarnie wyrzeźbiony galion w kształcie postaci kobiecej odzianej w fałdziste szaty w kolorach białym i czerwonym. W grubo ciosanych dłoniach postać trzymała duże pozłacane nożyce i po nich właśnie poznał Hornblower, co to za jednostka, jeszcze zanim mógł policzyć jedenaście furt działowych na burcie i odczytać nazwę „Atropos” w trakcie przepływania pod rufą. Łykając ślinę z podniecenia przyglądał się okrętowi, notując w pamięci jego przegłębienie, kształt sylwetki, i podoficerowi wachty kotwicznej — wszystkiemu, co tylko mógł zauważyć w tej tak denerwującej dla niego chwili. — „Atropos”, dwadzieścia dwa działa — informował wzorowy widząc zaciekawienie Hornblowera. — Mój małżonek jest jego dowódcą — oznajmiła z dumą Maria. — Naprawdę, sir? — pytał wzorcowy z rosnącym respektem, co musiało miło połechtać Marię. Łódź już skręcała; mieli przed sobą Deptford Greek10 i Deptford Hard11 . — Zwolnić! — komenderował dziobowy. — Teraz znowu naprzód! Wiosła! Łódź zaszurała o brzeg i podróż z Gloucester dobiegła końca. Nie, jeszcze nie, stwierdził w myślach Hornblower przygotowując się do zejścia na ląd. Czekały ich kłopoty z wyszukaniem mieszkania, przeniesieniem bagaży i ulokowaniem tam Marii, zanim będzie mógł udać się na swój okręt. Życie składa się z gorzkich pigułek, które trzeba kolejno przełykać. Zapłacił przewoźnikowi pod czujnym okiem Marii; na szczęście zjawił się włóczęga portowy szukający zarobku, z wózkiem, na którym ustawił bagaże. Hornblower ujął pod ramię Marię niosącą dziecko i pomógł jej wejść po śliskim nabrzeżu Hard. — Odetchnę — powiedziała Maria — jak zdejmę buciki z nóg. I trzeba jak najprędzej przebrać małego. Cicho, skarbeńku, cicho. Od „George'a” dzielił ich na szczęście tylko mały kawałek drogi. Przyjęła ich pulchna gospodyni, obrzuciwszy współczującym spojrzeniem figurę Marii. Powiodła ich do pokoju, poganiając po drodze służącą, aby szybko przyniosła gorącej wody i ręczniki. — Cicho, kruszynko — uspokajała gospodyni małego Horatia. — Och — westchnęła z ulgą Maria siadając na łóżku i od razu zabrała się do ściągania bucików. Hornblower stanął przy drzwiach, czekając aż wniosą skrzynki z jego wyprawą marynarską. — Kiedy szanowna pani spodziewa się rozwiązania? — zapytała gospodyni. Po chwili obie z Marią zagłębiły się w rozmowę na temat akuszerek i rosnących kosztów utrzymania — ten drugi problem pojawił się, gdy Maria zaczęła targować się zaciekle o cenę pokoju. Pomocnik oberżysty i łazik portowy przerwali spór, wnosząc bagaże do izby i ustawiając je na podłodze. Hornblower wyjął klucze i z pośpiechem uklęknął przy skrzynce. — Horatio, skarbie — odezwała się Maria z wymówką w głosie — mówimy do ciebie. — Aha… co? — spytał z roztargnieniem przez ramię. — Może coś na rozgrzewkę, sir, zanim będzie śniadanie? — zaproponowała gospodyni. — Szklaneczkę rumu, herbaty? — Dla mnie nic, dziękuję — odmówił Hornblower. Otworzył już skrzynkę i wypakowywał ją gorączkowo. — Mój drogi, czy nie możesz z tym poczekać, aż zjemy śniadanie? — skarciła go Maria. — Mogłabym wtedy zrobić to za ciebie. — Raczej nie — odparł, dalej klęcząc, Hornblower. — Twoje najlepsze koszule! Pognieciesz je — protestowała Maria. Hornblower wyciągnął spod koszul swój mundur, ułożył go na drugiej skrzynce i zabrał się do szukania epoletu. — Idziesz na swój okręt! — wykrzyknęła Maria. 8 The Tower of London — niegdyś pałac i forteca, później więzienie państwowe. Obecnie obiekt turystyczno-zabytkowy. 9 The Pool of London — nazwa odcinka Tamizy stanowiącego port londyński. 10 Deptford Greek — odnoga. 11 Deptford Hard — nabrzeże.

— Oczywiście, skarbie — odpowiedział Hornblower. Gospodyni opuściła pokój, mogli więc rozmawiać swobodniej . — Ale musisz przedtem zjeść śniadanie — upierała się Maria. Hornblower znalazł wyjście. — Niech będzie, pięć minut na śniadanie, jak się ogolę — zdecydował. Położę mundur na łóżku, zły, że jest taki pognieciony, i otworzył lakierowane pudło, w którym spoczywał jego trójgraniasty kapelusz. Zdjął surdut, szybko odwinął halsztuk i odpiął sztywny kołnierz. W tym momencie mały Horatio postanowił znowu zaprotestować przeciwko nieczułości otaczającego go świata. Hornblower rozłożył zawiniątko z przyborami toaletowymi, wyjął brzytwę i zabrał się do golenia, a Maria zajęła się dzieckiem. — Wezmę Horatia na dół i dam mu mleka z chlebem — powiedziała. — Dobrze, skarbie — mruknął Hornblower z ustami oblepionymi pianą mydlaną. Zobaczył w lustrze odbicie Marii i zmusił się do powrotu do rzeczywistości. Stała patrząc na niego z rozczuleniem, więc odłożył brzytwę i otarł ręcznikiem usta z piany. — Nie pocałowałaś mnie od wczoraj — rzekł. — Mario, kochana, czy nie uważasz, że mnie zaniedbujesz? Padła w jego wyciągnięte ramiona; oczy jej zwilgotniały, lecz łagodny głos i lekki ton męża wywołały na jej wargi uśmiech przez łzy. — Myślałam, że to ja jestem zaniedbywana — wyszeptała. Całowała go żarliwie i zaborczo, z rękami zarzuconymi mu na szyję i przyciskając go do nabrzmiałego brzucha. — Myślałem tylko o swoich obowiązkach — ciągnął — zapominając o innych rzeczach, o których powinienem był pamiętać. Czy wybaczysz mi najdroższa? — Czy wybaczę! — Gdy mówiła, jej uśmiech i łzy było widać jeszcze wyraźniej. — Nie mów tak, skarbie. Rób, co chcesz, jestem twoja. Jestem twoja. Całując ją znowu Hornblower czuł, jak wzbiera w nim fala prawdziwej czułości; szczęście — całe życie istoty ludzkiej zależało od jego cierpliwości i taktu. Nie wytarł mydła zbyt dokładnie; na twarzy Marii pozostały ślady piany. — Moja najsłodsza — rzekł — dzięki temu jesteś tym, co mam najdroższego. Całując ją, myślami był przy „Atroposie” stojącym na kotwicy na rzece, więc zaczął wymyślać sobie w duchu od niewiernych hipokrytów. Lecz został nagrodzony za ukrycie zniecierpliwienia, bo gdy mały Horatio znowu się rozpłakał, Maria sama oderwała się od niego. — Biedne maleństwo — powiedziała, uwalniając się z objęć męża. Schyliła się nad dzieckiem i podniósłszy wzrok dodała z uśmiechem: — Muszę dopilnować, aby obaj moi mężczyźni zostali nakarmieni. Hornblower musiał jej coś powiedzieć, ale wymagało to taktu, więc zastanowił się przez chwilę, szukając właściwych słów. — Najdroższa — rzekł. — Dla mnie cały świat może się dowiedzieć, że cię właśnie pocałowałem, ale nie chciałbym, żebyś ty się poczuła zawstydzona. — O Boże! — jęknęła Maria zrozumiawszy, o co mu chodzi, i podbiegła do lustra zetrzeć z twarzy pianę mydlaną. Potem wzięła dziecko. — Przypilnuję, żebyś miał śniadanie gotowe, jak zejdziesz na dół. Wychodząc z pokoju uśmiechnęła się do niego z wyrazem nieopisanego szczęścia i posłała mu całusa. Hornblower jeszcze raz rozrobił mydło, a potem przystąpił do dalszych przygotowań związanych z udaniem się na jednostkę. Głowę przepełniały mu myśli o okręcie, żonie, synku i dziecku, które miało przyjść na świat. W zapomnienie poszło przelotne uczucie szczęścia, jakiego doświadczył ubiegłego dnia; może gdyby nie uświadamiał sobie, że jest nieszczęśliwy, mógłby i dziś zostać poczytany za szczęśliwca; nie należał jednak do ludzi, którzy potrafią być szczęśliwi. Zjadłszy wreszcie śniadanie, wziął znowu łódkę w Hard, żeby przebyć mały szmat wody dzielący go od jego okrętu; usiadł na ławce rufowej, nasadził mocniej trójgraniasty kapelusz ze złotym oblamowaniem i sprzączką i zsunął płaszcz, odsłaniając epolet na prawym ramieniu, świadczący o tym, że jest kapitanem z niespełna trzyletnim stażem. Kilka razy dotknął kieszeni, sprawdzając czy ma tam rozkazy, a potem siedział wyprostowany z całą godnością, na jaką potrafił się zdobyć. Wyobrażał sobie, co się teraz dzieje na „Atroposie” — służbowy oficer dostrzega trójgraniasty kapelusz i epolet; posłaniec pędzi z tą wiadomością do pierwszego oficera; zostają wezwani marynarze trapowi i pomocnicy bosmana i fala niepokoju i zaciekawienia na wieść o przybyciu nowego dowódcy przebiega przez okręt. Myśli te wywołały uśmiech na jego usta, mimo że sam był zdenerwowany i zaciekawiony. — Łódź ahoj! — nadbiegło obwołanie z okrętu. Przewoźnik spojrzał pytająco na Hornblowera i Otrzymawszy przyzwalające skinienie głową, odkrzyknął co sił w potężnych płucach: — „Atropos!” Było to potwierdzeniem dla okrętu, że nadpływa jego dowódca. — Dobijać do burty — polecił Hornblower. „Atropos” był jednostką o ciągłym pokładzie, siedzącą nisko w wodzie; stanąwszy w łodzi Hornblower mógł ze swego miejsca bez trudu dosięgnąć ławy wantowej. Przewoźnik zakaszlał taktownie. — Czy pamięta pan o mojej należności za przejazd, sir? — zapytał, i Hornblower poszukał miedziaków, żeby mu zapłacić. Potem zaczął wchodzić po burcie, starając się opanować rozdrażnienie spowodowane tym drobnym incydentem. Maskując zdenerwowanie, wkroczył na pokład pośród świergotu gwizdków. Salutował, jak należało, dłonią przyłożoną do ronda kapelusza, nie był jednak w stanie rozróżnić twarzy oczekujących go tu ludzi. — John Jones, pierwszy oficer — powiedział jakiś głos. — Witamy na pokładzie, sir. Padały dalsze nazwiska, przesuwały się inne twarze, równie niewyraźne jak nazwiska. Hornblower opanował jakoś nerwowe połykanie śliny, nie chcąc, aby to zauważono. Z trudem udało mu się przemówić prawidłowo modulowanym tonem. — Panie Jones, proszę wywołać załogę. — Cała załoga na pokład! Cała załoga na pokład! Wołanie rozniosło się po pokładzie, gwizdki znowu się odezwały. Hornblower usłyszał tupot stóp, odgłosy zamieszania i przytłumiony szmer. A potem na śródokręciu zobaczył przed sobą mnóstwo twarzy, lecz wciąż był zbyt zdenerwowany, by móc je rozróżnić.

— Załoga zebrana, sir. Hornblower odsalutował w odpowiedzi — zakładając, że Jones uczynił to przedtem, bo nie zauważył, czy tak było istotnie — i wyjąwszy rozkazy, przystąpił do ich odczytywania. „Rozkazy Komisarzy z urzędu Lorda Admirała, naczelnego dowódcy floty Wielkiej Brytanii i Irlandii, adresowane do kapitana Horatia Hornblowera z Królewskiej Marynarki Wojennej. Niniejszym poleca się panu…” Przeczytał pismo do końca, złożył i wsunął z powrotem do kieszeni. Od tej chwili stał się prawnie dowódcą „Atroposa”, objąwszy stanowisko, którego mógł go pozbawić tylko sąd wojenny, uchwała parlamentu albo utrata okrętu. I teraz nie będzie już na połowie pensji, lecz zacznie otrzymywać pełne pobory kapitana szóstej klasy. Czy fakt, że w tym samym momencie przestał widzieć jak przez mgłę, pozostawał z tym w jakimś związku? Jones miał zapadłe policzki, dokładnie ogolona broda przeświecała sinawo przez opaleniznę. Hornblower poszukał jego spojrzenia. — Proszę odprawić załogę, panie Jones. — Tak jest, sir. Hornblower wiedział, że mogła to być odpowiednia chwila na przemowę. Weszło to nawet w zwyczaj. Ale nie był przygotowany, toteż uznał, że lepiej nic nie mówić. Przechowywał w pamięci przeświadczenie, że powinien sprawić na pierwszy rzut oka wrażenie człowieka zimnego, twardego, sprawnego w działaniu i pozbawionego sentymentów. Odwrócił się do grupki czekających oficerów; teraz potrafił już odróżnić jednego od drugiego i zauważyć, że każdy z tych ludzi, na których będzie musiał polegać i z których pomocy korzystać przez lata — jest inny. Nie zapamiętał jednak ich nazwisk. Właściwie żadne z nich nie dotarło do jego świadomości w czasie tych denerwujących sekund tuż po przybyciu na pokład rufowy. — Dziękuję, panowie — powiedział. — Nie wątpię, że wkrótce poznamy się bliżej. Zasalutowali i odeszli, z wyjątkiem Jonesa. On zaś powiedział: — Sir, jest dla pana list z Admiralicji. List z Admiralicji! Rozkazy! Klucz do przyszłości, który pozwoli mu poznać, co ich czeka — słowa mogące posłać „Atroposa” wraz z nim do Chin, Grenlandii czy Brazylii. Hornblower poczuł, że znowu ogarnia go właściwie niewygasła dotąd fala podniecenia. Raz jeszcze powstrzymał się od nerwowego przełknięcia śliny. — Dziękuję, panie Jones. Przeczytam list, jak tylko znajdę czas. — Czy zechciałby pan zejść pod pokład, sir? — Dziękuję. Pomieszczenia kapitańskie na „Atroposie” były ciasne, jak się Hornblower tego spodziewał: kabina dzienna najmniejsza z możliwych i takaż sypialnia. Były tak małe, że nie przedzielono ich nawet ścianką działową; przypuszczalnie miała być między nimi zasłona, ale jej nie było. Nie było tu w ogóle niczego — koi, biurka czy krzesła — niczego. Prawdopodobnie schodząc z okrętu Caldecott zabrał ze sobą wszystkie swoje rzeczy. Rzecz normalna, ale utrudniająca sytuację. Kajuta była ciemna i duszna; ponieważ okręt opuścił właśnie suchy dok, nie nasiąkła jeszcze przeróżnymi zapachami, które będą później do niej przenikać. — Gdzie te rozkazy? — spytał szorstko Hornblower, tłumiąc podniecenie. — W moim biurku, sir. Zaraz przyniosę. Hornblower niecierpliwie czekał na Jonesa pod małym świetlikiem. Wziął do ręki zalakowany pakiet i stał z nim przez chwilę. Był to moment w pewnym sensie przełomowy. Dwudziestoczterogodzinna podróż, którą właśnie zakończył, trwała długo, ale miała ten sam charakter — stanowiła przerwę między jednym rodzajem działalności a innym. Następne parę sekund mogą przekształcić „Atroposa” z jednostki stojącej bezczynnie na Tamizie w okręt w czynnej służbie na morzu, z obserwatorami na salingach, z działami gotowymi do boju, z niebezpieczeństwem, przygodą i śmiercią tuż za widnokręgiem, a może nawet przy burcie. Hornblower złamał pieczęć — zaplątaną kotwicę stanowiącą emblemat Admiralicji, najmniej odpowiedni, jaki można było wymyślić dla narodu panującego na morzu. Podniósłszy wzrok, napotkał spojrzenie Jonesa; pierwszy oficer oczekiwał niespokojnie na wiadomość, co ich czeka. Hornblower uświadomił sobie, że należało go odprawić przed złamaniem pieczęci, ale teraz było już za późno. Przeczytał pierwsze linijki — z góry wiedział jak będą brzmiały początkowe sześć czy nawet dwanaście słów. „Niniejszym prosi się pana i żąda, aby natychmiast po otrzymaniu tych rozkazów…” To była ta chwila; Hornblower napawał się nią przez pół sekundy. „…zaczekał pan na Henry'ego Pallendera, Esq.12 Herolda Błękitnego Płaszcza do Spraw Wojskowych, młodszego członka Kolegium Heraldycznego…” — Niech Bóg ma mnie w swej opiece — westchnął Hornblower. — Co piszą, sir? — spytał Jones. — Jeszcze nie wiem — odparł Hornblower. „…aby się z nim naradzić w sprawie organizacji łodziowego konduktu pogrzebowego zmarłego wiceadmirała lorda wicehrabiego Nelsona…” — A więc o to chodzi — mruknął Hornblower. — O co, sir? — podjął Jones, ale Hornblower nie miał w tej chwili czasu na wyjaśnianie. „…Obejmuje pan, na mocy niniejszych rozkazów, dowództwo nad wszystkimi oficerami, marynarzami i żołnierzami Królewskiej Piechoty Morskiej, którzy wezmą udział we wzmiankowanym wyżej kondukcie, oraz nad wszystkimi statkami, łodziami i barkami stanowiącymi własność miast Londynu i Westminsteru, a także przedsiębiorstw żeglugowych w tych miastach. Wyda pan wszelkie rozkazy niezbędne dla przeprowadzenia konduktu zgodnie z wymaganiami sztuki żeglarskiej. Konsultując się z rzeczonym Henrym Pallenderem, Esq., upewni się pan co do wymogów ceremoniału i pierwszeństwa, jednakże zostaje pan niniejszym zobowiązany zwracać na własne ryzyko baczną uwagę na warunki pływu i pogody, tak aby spełniając wymogi ceremoniału nie wystawić na niebezpieczeństwo lub uszkodzenie wzmiankowanych wyżej łodzi, barek i innych jednostek pływających ani też ich załóg i pasażerów”. — Proszę, sir. P r o s z ę, sir — nalegał Jones. Hornblower wrócił myślami do ciasnej kabiny. 12 Esq. — Esquire, tytuł grzecznościowy, używany na listach po imieniu i nazwisku adresata.

— To są rozkazy osobiście dla mnie — powiedział. — No… dobrze, może je pan przeczytać, jeśli panu na tym zależy. Jones czytał, poruszając wargami, a potem, zdezorientowany, podniósł wzrok na Hornblowera. — To okręt zostaje tutaj? — zapytał. — Oczywiście. Od tej chwili „Atropos” jest flagową jednostką konduktu pogrzebowego — wyjaśnił Hornblower. — Potrzebuję natychmiast łodzi z załogą. Och, jeszcze pióro i papier, muszę przesłać wiadomość żonie. — Tak jest, sir. — Proszę dać do łodzi dobrego podoficera. Będzie miała długie postoje przy nabrzeżu. — Tak jest, sir. Co dzień ktoś nam dezerteruje. Rzecz jasna, że dezercja mogła być bardzo poważnym problemem na okręcie zakotwiczonym na rzece, z brzegiem, do którego można dopłynąć, i niezliczoną ciżbą łodzi kręcących się w pobliżu, z bliskością Londynu, gdzie uciekinier mógłby przepaść bez śladu. Istniało też niebezpieczeństwo przemytu alkoholu na okręt przez łodzie z lądu. A Hornblower przebywał na „Atroposie” zaledwie od dziesięciu minut i miał równie słabe pojęcie jak wczoraj o sprawach, które chciałby znać przede wszystkim: jaką okręt ma załogę i oficerów, czego mu brakuje, w jakim jest stanie. Na razie musi jednak odłożyć na bok wszystkie problemy, którymi tak bardzo chciał się zająć, i poświęcać im wolne chwile w przerwach między wypełnianiem swego nowego, niecodziennego zadania. Sama tylko sprawa umeblowania własnej kajuty wymagała więcej uwagi, niż mógł jej poświęcić. Poprzedniego dnia dowiedział się z gazety, że zwłoki Nelsona czekają w Nore13 na pomyślny wiatr, który pozwoli przetransportować je do Greenwich. Czas naglił, a na pewno trzeba będzie wypisywać setkami rozkazy. I tak minął moment przełomowy. Gdyby pozwolono mu zgadywać tysiąc razy, co zawierają rozkazy przeznaczone dla niego, nigdy by nie przyszło mu do głowy, że otrzyma takie właśnie zadanie. Byłoby to śmieszne, gdyby sprawa nie była tak poważna. Mimo to roześmiał się. Zdumiony Jones spojrzał na niego, ale uznawszy, że należy pójść w ślady dowódcy, też zaśmiał się uniżenie. Rozdział IV — Czarne bryczesy? — pytał zdezorientowany Hornblower. — Oczywiście. Czarne spodnie i pończochy oraz opaski żałobne — oświadczył pan Pallender z uroczystą powagą. Był to mężczyzna w podeszłym wieku, z łysiną ma czubku głowy. Resztę długich siwych włosów, jakie mu zostały, miał splecione na karku w krótki, gruby warkocz ściągnięty czarną wstążką. Jego jasnoniebieskie oczy skaprawiały od starości, a u zaczerwienionego, cienkiego, spiczastego nosa wisiała kapka, może z powodu zimna w pokoju — a może była tam zawsze. Hornblower zapisał na leżącej przed nim kartce, że mają być czarne bryczesy, pończochy i opaski żałobne, a w pamięci zanotował, że i dla siebie musi postarać się o te rzeczy, zastanawiając się, skąd weźmie na to pieniądze. — Najlepiej byłoby — ciągnął pan Pallender — żeby kondukt przepływał przez City w południe. Ludzie będą mieli wtedy dosyć czasu, żeby się zgromadzić, a terminatorzy zdążą zrobić swoją przedpołudniową robotę. — Tego nie mogę obiecać — zauważył Hornblower. — Będzie to zależało od stanu pływu. — Pływ, kapitanie Hornblower? Musi pan zdawać sobie sprawę, że jest to ceremonia, która bardzo interesuje dwór — i samą jego królewską mość. — Mimo to będzie zależała od pływu — powtórzył Hornblower. — A także od wiatru. — Naprawdę? Jego królewska mość bardzo się rozgniewa, jeśli jego pomysły nie zostaną zrealizowane. — Rozumiem — mruknął Hornblower. Chciał zauważyć, że chociaż jego królewska mość panuje nad morzami, nie ma większej władzy nad pływem niż jego słynny przodek, król Kanut. Zastanowiwszy się, doszedł jednak do wniosku, że pan Pallender nie należy do ludzi potrafiących docenić żarty na temat ograniczeń władzy królewskiej. Postanowił więc naśladować uroczystą powagę pana Pallendera. — Ponieważ nie powzięto jeszcze decyzji co do dnia ceremonii — rzekł — można wybrać taki, w którym stan pływu będzie najbardziej sprzyjający. — I ja tak sądzę — zgodził się pan Pallender. Hornblower zrobił notatkę o potrzebie niezwłocznego zajrzenia do tablic pływów. — Lord Mayor14 — ciągnął pan Pallender — nie będzie obecny osobiście, przybędzie natomiast jego przedstawiciel. — Rozumiem. Ulżyło mu nieco, że spada z niego odpowiedzialność za osobę Lorda Mayora, ale zaraz sobie uświadomił, że obecnych będzie ośmiu najwyższych rangą admirałów w marynarce wojennej i że będzie musiał czuwać nad ich bezpieczeństwem. — Czy naprawdę nie chce pan spróbować troszkę tego koniaku? — pytał pan Pallender lekko popychając ku niemu karafkę. — Nie, dziękuję. O tej porze dnia Hornblower zdecydowanie nie miał chęci na koniak, ale teraz już wiedział, skąd pochodzi czerwonawe zabarwienie koniuszka nosa pana Pallendera. Pan Pallender pociągnął zdrowy łyk, zanim zaczął mówić dalej. — Teraz, jeśli idzie o salut żałobny… Jak się okazało, wzdłuż trasy konduktu wyznaczono piętnaście punktów, w których działa miały oddawać wystrzały w minutowych odstępach i jego królewska mość miała słuchać, czy strzelają równo. Hornblower pokrywał coraz więcej kartek notatkami. Na kondukt złoży się trzydzieści osiem łodzi i barkasów, które trzeba będzie zebrać w bardzo trudnym nawigacyjnie kanale pływowym koło Greenwich, ustawić w odpowiednim porządku i doprowadzić do Schodów Whitehall; stamtąd trzeba je odprawić po przekazaniu zwłok warcie honorowej marynarki wojennej, która będzie eskortowała ciało do Admiralicji, gdzie ma ono zostać przez noc poprzedzającą ostatnie odprowadzenie zwłok do Św. Pawła. — Sir, czy może mi pan powiedzieć, jakiego rodzaju są te barkasy pogrzebowe? — zapytał Hornblower. Ledwie zadał to pytanie, już tego pożałował. Pan Pallender był zaskoczony, że ktoś może nie wiedzieć, co to są barkasy do specjalnych uroczystości, ale oczywiście trudno się było po nim spodziewać, żeby miał pojęcie o zwrotności tych łodzi na 13 Nore — ujście Tamizy. 14 Lord Mayor — burmistrz Londynu.

sfalowanej wodzie, czy choćby po ile mają wioseł na burtę. Hornblower pomyślał, że im szybciej weźmie taką łódź i przepłynie nią trasę konduktu przy odpowiednim stanie pływu, koordynując w czasie poszczególne etapy, tym będzie lepiej. Robił dalsze notatki na kartkach, a pan Pallender mówił o tym, co dla niego było rzeczą najważniejszą — o kolejności łodzi w kondukcie; obecne będzie całe Kolegium Heraldyczne z Głównym Heroldem z Norroy15 i z nim samym, Heroldem Błękitnego Płaszcza; książęta krwi królewskiej i admirałowie; trzeba będzie przestrzegać etykiety przy wsiadaniu do łodzi i schodzeniu na ląd; Główny Żałobnik z paziem niosącym tren, paziowie z całunem i Rodzina Nieboszczyka. — Dziękuję, sir — rzekł w końcu Hornblower, zbierając swoje notatki. — Przystępuję natychmiast do przygotowań. — Jestem wielce zobowiązany, naprawdę, sir — powiedział pan Pallender do zabierającego się do odejścia Hornblowera. Była to operacja równie skomplikowana jak lądowanie Abercrombiego16 na wybrzeżu egipskim, a na Morzu Śródziemnym nie ma komplikujących zadanie pływów. Trzydzieści osiem łodzi z załogami i wioślarzami; warty honorowe; żałobnicy i przedstawiciele władz; Hornblower będzie miał pod swoją komendą najmniej tysiąc oficerów i marynarzy. Opadł trochę na duchu, kiedy przejąwszy jeden z barkasów od robotników przybijających do niego insygnia w stoczni Deptford, mógł sam przeprowadzić z nim próby. Okazało się, że jest to wielka, mało zwrotna jednostka, niewiele mniejsza od lichtugi towarowej i prawie tak samo trudna do manewrowania. Na odkrytym dziobie miała dwanaście stanowisk dla wioślarzy; od śródokręcia po rufę była przykryta wielkim baldachimem o mocnej konstrukcji, który mógł stawiać potężny opór wiatrowi. Barkas przeznaczony do transportu Ciała (w czasie ich rozmowy pan Pallender mówił w sposób nie pozostawiający wątpliwości, iż trzeba to słowo traktować jak pisane z dużej litery) był do tego stopnia ustrojony pióropuszami, że będzie łapać wiatr jak grotżagiel fregaty. Do tej jednostki trzeba będzie odkomenderować krzepkich wioślarzy — najlepiej byłoby mieć ukrytą pod baldachimem prawie pełną zmianę. Ponieważ barkas będzie płynął na czele konduktu, a inne ustawią się za nim, musi pilnować, żeby nie szedł zbyt szybko. Trzeba będzie zgrać wszystko dokładnie w czasie — w górę rzeki z przypływem, podejście do Schodów Whitehall dokładnie w momencie przesilenia pływu, tak aby można tam było przeprowadzić skomplikowane manewry przy minimum ryzyka, a potem wycofywanie się z odpływem i rozpuszczanie po drodze barkasów i załóg. — Mój drogi — zagadnęła go Maria w ich sypialni u „George'a”. — Obawiam się, że mało mi teraz poświęcasz uwagi. — Co mówisz, skarbie? — zapytał Hornblower podnosząc wzrok znad stolika, przy którym siedział zajęty pisaniem. Zastanawiał się właśnie, jak wydać solidne śniadanie dla tysiąca ludzi, którzy będą mieli nikłą szansę na następny posiłek w ciągu dnia. — Mówiłam ci, że rozmawiałam dziś z akuszerką. Wygląda na zacną niewiastę. Od jutra jest wolna. Ponieważ mieszka przy sąsiedniej ulicy, nie ma potrzeby, żeby tu się sprowadzała, póki nie nadejdzie czas, co się szczęśliwie składa… wiesz przecież, Horatio, jak mało mamy pieniędzy. — Tak, skarbie — odparł Hornblower. — Czy przyniesiono już te moje czarne spodnie? Przejście od zbliżającego się rozwiązania Marii poprzez problem pieniędzy do czarnych bryczesów Hornblowera było rzeczą całkiem naturalną, ale Maria poczuła się dotknięta pozornym brakiem serca ze strony męża. — Bardziej cię obchodzą spodnie niż twoje dziecko? — powiedziała — albo ja? — Najdroższa — obruszył się Hornblower. Musiał odłożyć pióro i wstać z krzesła, żeby ją pocieszyć.— Tyle mam na głowie. Nie potrafię wyrazić, jak mi przykro, że to właśnie w tej chwili. Szatańska sytuacja. Oczy nie tylko Londynu, lecz całej Anglii będą zwrócone na ten kondukt. Nigdy mu nie wybaczą, jeśli zdarzy się jakaś gafa. Ale musiał ująć dłonie Marii w swoje ręce i dodać jej otuchy. — Ty, moja kochana — mówił patrząc jej w oczy z uśmiechem — jesteś moim wszystkim. Nic na świecie nie jest dla mnie ważniejsze od ciebie. — Chciałabym, żeby tak było — rzekła Maria. Ucałował dłonie, które trzymał w rękach. — Cóż mogę powiedzieć, żeby cię upewnić — pytał — że cię kocham? — To byłoby całkiem miłe — stwierdziła Maria. — Kocham cię, skarbie — powiedział, a widząc, że się jeszcze nie uśmiecha, ciągnął: — Jesteś mi droższa niż moje nowe czarne bryczesy. — Och! — westchnęła na to Maria. Musiał wymyślić coś jeszcze, by zrozumiała, że w żartach chce wyrazić swą czułość. — Droższa niż tysiąc par czarnych bryczesów — dodał. — Czy jakikolwiek mężczyzna mógłby powiedzieć więcej ? Uśmiechnęła się w końcu i wysunąwszy dłonie z uścisku jego rąk położyła mu je na ramionach. — Czy mam na zawsze zachować ten komplement w pamięci? — spytała. — Kochana, zawsze pozostanie on prawdą — zapewnił ją. — Jesteś najmilszym z mężów — odrzekła, a załamanie głosu świadczyło, że tak myśli naprawdę. — Który ma najsłodszą z żon — dorzucił. — Czy teraz mogę wrócić do swojej pracy? — Oczywiście, kochany. Oczywiście. Jestem chyba egoistką. Ale… ale… najdroższy, tak cię kocham. Tak bardzo cię kocham! — No, no — mówił Hornblower, poklepując ją po plecach. Być może przeżywał tę chwilę równie głęboko jak Maria, ale było poza tym tyle innych spraw, którymi musiał się mocno przejmować. Gdyby źle przygotował uroczystość, dziecko mające przyjść na świat czekałby marny wikt przy ojcu pobierającym połowę pensji do końca życia. Zwłoki Nelsona są teraz wystawione na widok publiczny w Greenwich, procesję pogrzebową wyznaczono na pojutrze, o jedenastej, kiedy zacznie się przypływ, a tu tyle jeszcze zostało do zrobienia. Był rad, że może wrócić do wypisywania rozkazów. Z radością udał się na pokład „Atroposa”, żeby się tam pogrążyć w robocie. — Panie Jones, zechce pan łaskawie wezwać midszypmenów i młodszych oficerów. Potrzebuję pół tuzina ludzi z ładnym charakterem pisma. 15 Główny Herold z Norroy — jeden z pięciu przewodniczących Kolegium Heraldycznego z jurysdykcją na północ od rzeki Trent. 16 Or.: Abercrombie — według „Encyklopaedia Britannica”: Sir Ralph A b e r c r o m b y (1734—1801), wybitny wojskowy i reformator brytyjski. Przygotował egipską kampanię, okupioną własną śmiercią, przyszłe zwycięstwo Anglików nad Napoleonem w Egipcie.

Kajuta na „Atroposie” przypominała klasę w szkole, z midszypmenami siedzącymi na stołkach z mesy przy zaimprowizowanych stolikach zaopatrzonych w kałamarze i pióra, przepisującymi brudnopisy rozkazów Hornblowera, a on krążył wśród nich jak wiewiórka w klatce, odpowiadając na pytania. — Sir, nie mogę odczytać tego słowa. — Sir, czy mam teraz zacząć od nowego akapitu? Był to jeden ze sposobów dowiedzenia się czegoś o młodszych oficerach, rozróżnienia jednostek w bezkształtnej dotąd dla niego masie oficerów; niektórzy bez przerwy zwracali się o pomoc, a inni potrafili wyprowadzać wnioski z kontekstu; byli też głupcy wypisujący nonsensowne rozkazy. — Do licha, człowieku — zżymał się Hornblower — czy jakikolwiek pacjent Bedlam17 powiedziałby coś takiego… a tym bardziej napisał? — Ale tak właśnie to wyglądało, sir — upierał się midszypmen. — Boże, dopomóż nam — westchnął zrozpaczony Hornblower. Ale ten akurat miał wyjątkowo czytelny charakter pisma, toteż Hornblower zasadził go do wypisywania nagłówków na wszystkich listach. Okręt JKM „Atropos” w Deptford 6 stycznia 1806 Sir Na podstawie uprawnień nadanych mi przez Lordów Komisarzy Admiralicji… Od tego miejsca mogli pisać inni, co dawało oszczędność czasu. Wreszcie zakończono wypisywanie dziewięćdziesięciu różnych rozkazów wraz z kopiami i do północy rozesłano je gdzie należało; z różnych miejsc ściągnięto załogi i podoficerów dla wszystkich łodzi, jakie miały brać udział w kondukcie, przydzielono im racje żywnościowe, wyznaczono dokładnie ich miejsca w szeregu… „Zajmie pan siedemnastą pozycję, zaraz za łodzią Głównodowodzącego w Nore i tuż przed barkasem Czcigodnej Gildii Handlarzy Ryb”. O drugiej nad ranem w dniu uroczystości zostały zakończone ostatnie przygotowania z panem Pallenderem i Hornblower, ziewając, nie mógł wymyślić nic, co jeszcze można byłoby zrobić. Tak, została do przeprowadzenia ostatnia zmiana. — Panie Horrocks, popłynie pan ze mną w pierwszym barkasie, z Ciałem. Pan, panie Smiley, obejmie dowództwo nad drugim, wiozącym Głównego Żałobnika. Horrocks był najgłupszy z midszypmenów, a Smiley najbardziej rozgarnięty — było rzeczą naturalną zatrzymać tego ostatniego przy sobie, ale teraz uświadomił sobie, że skoro Herrocks jest taki tępy, trzeba mieć go stale na oku. — Tak jest, sir. Hornblowerowi wydało się, że Smiley jest zadowolony, iż w ten sposób uniknie bezpośredniego nadzoru swego dowódcy, i pospieszył rozwiać to złudzenie. — Smiley — powiedział — będzie pan miał jako pasażerów dziewięciu admirałów i czterech kapitanów. W tym admirała floty, Sir Petera Parkera, i lorda St Yincenta. Na te słowa Smileyowi wydłużyła się twarz. — Panie Jones, niech szalupa z załogą czeka o szóstej przy molo Greenwich. — Tak jest, sir. — A teraz proszę wezwać dla mnie gig. — Tak jest, sir. — Będę u „George'a” do piątej. Proszę tam przekazywać ewentualne wiadomości. — Tak jest, sir. Miał jeszcze życie prywatne; czas rozwiązania Marii był bardzo bliski. Na pokładzie rześki zachodni wiatr — porywisty, jak zauważył Hornblower — wygrywał w takielunku swoją melodię. Jeśli nie osłabnie porządnie, trzeba będzie ostrożnie prowadzić barkasy. Zszedł do gigu. — Do Deptford Hard — rzucił sternikowi i owinął się ciaśniej w płaszcz, bo w kabinie „Atroposa” było gorąco od stłoczonych w niej ludzi, lamp i świec. Przeszedł nabrzeżem Hard i zastukał do drzwi „George'a”; z bocznego okna padało słabe światło, a położone nad nim okno ich pokoju było jasno oświetlone. W drzwiach pojawiła się gospodyni. — O, to pan, sir. Myślałam, że akuszerka. Właśnie posłałam po nią Daviego. Pańska małżonka… — Proszę mnie przepuścić — powiedział Hornblower. Maria w szlafroku chodziła po sypialni oświetlonej dwoma świecami. Gdy Hornblower otworzył drzwi, cienie baldachimu i innych mebli zatańczyły złowieszczo. — Kochany! — ucieszyła się Maria. Hornblower podszedł do niej z wyciągniętymi rękami. — Mam nadzieję, skarbie, że z tobą wszystko w porządku — rzekł. — Chyba tak. Myślę… myślę, że tak. To się dopiero zaczęło — odparła Maria. Pocałowali się. — Kochany — powiedziała Maria — jaki dobry jesteś, że przyszedłeś. Ja… ja się spodziewałam, że cię jeszcze zobaczę, zanim… zanim… przyjdzie mój czas. — Żadne dobry — obruszył się Hornblower. — Przybyłem, bo chciałem przyjść. Zapragnąłem cię zobaczyć. — Ale jesteś przecież taki zajęty. To dziś ta procesja, nieprawdaż? — Tak — potwierdził Hornblower. — I dziś przyjdzie na świat nasze dziecko. Dziewczynka, mój drogi? Albo drugi chłopczyk? 17 Szpital Matki Boskiej z Betlejem dla obłąkanych. Zrazu, w 1247 r., był to klasztor, przekształcony na zakład dla obłąkanych w 1547 r.; „bedlam” oznacza też ogólnie dom wariatów.

— Niedługo się dowiemy — rzekł Hornblower. Wiedział, czego pragnie Maria. — Wszystko jedno, co się urodzi, będziemy kochać ją… albo jego. — Na pewno — zgodziła się Maria. Ostatnią sylabę wypowiedziała głośniej, niżby należało, a na jej twarzy pojawił się wyraz zaniepokojenia. — Co się stało najdroższa? — przestraszył się Hornblower. — To tylko ból — odpowiedziała z uśmiechem — wymuszonym uśmiechem, o czym wiedział doskonale. — Jeszcze nie są bardzo częste. — Tak chciałbym ci pomóc — martwił się Hornblower, jak miliony innych ojców. — Pomogłeś, skarbie, przychodząc tu do mnie — uspokajała go Maria. Hałas za drzwiami i pukanie oznajmiło przybycie akuszerki i gospodyni. — No tak — mówiła akuszerka — zaczęło się, co? Hornblower przyjrzał się jej uważnie. Nie wyglądała schludnie, nie można było zresztą oczekiwać tego od nikogo w takich warunkach — ale przynajmniej była trzeźwa i uśmiechała się miło, ukazując dziury po zębach. — Zaraz panią obejrzę, madam — powiedziała akuszerka i spojrzawszy ukosem dodała: — Panowie zechcą odejść. Maria podniosła wzrok na męża. Bardzo starała się udawać spokój. — Przyjdę znowu do ciebie, kochana — powiedział Hornblower, równie usilnie jak ona próbując maskować zdenerwowanie. Gdy wyszedł z sypialni, gospodyni zaproponowała mu z serdeczną gościnnością: — Może łyk wódki, sir? Albo szklaneczkę rumu, gorącego? — Nie, dziękuję — odmówił Hornblower. — Młody panicz śpi teraz u jednej z pokojówek — wyjaśniła gospodyni. — Nie zapłakał wcale, ani razu, jakeśmy go przenosiły. Prawdziwy mały mężczyzna, sir. — Tak — mruknął Hornblower. Potrafił uśmiechnąć się na myśl o synku. — Niech pan lepiej zajdzie do kawiarni, sir — namawiała gospodyni. — Pali się tam jeszcze w kominku. — Dziękuję — odparł Hornblower spoglądając na zegarek. Boże, jak ten czas ucieka. — Z pańską małżonką wszystko będzie dobrze — powiedziała gospodyni macierzyńskim tonem. — Będzie chłopiec, rzecz pewna. Mogę to powiedzieć na podstawie jej wyglądu w czasie ciąży. — Możliwe, że będzie tak, jak pani mówi — odparł Hornblower i znowu popatrzył na zegarek. Musi już naprawdę zacząć przygotowania do nadchodzącego dnia. — Proszę posłuchać — przemówił i przerwał, bo chciał uwolnić myśli od troski o Marię i od śmiertelnego zmęczenia. Zaczął wyliczać kolejno gospodyni na palcach ręki rzeczy, których potrzebował z sypialni na piętrze. Czarne spodnie i pończochy, epolet i najlepszy trójgraniasty kapelusz, szpada i żałobna opaska. — Wszystko przyniosę, sir. Może się pan tu przebrać — nikt nie będzie panu przeszkadzał o tej porze nocy. Wróciła za chwilę z naręczem rzeczy, o które prosił Hornblower. — Nie pojmuję, jak mogłam zapomnieć, że to dzień Pogrzebu, sir — powiedziała. — Od tygodnia nie mówi się o niczym innym po obu brzegach rzeki, sir. Proszę, sir, tu są pańskie rzeczy. Przyjrzała się uważnie Hornblowerowi w blasku świec. — Powinien się pan ogolić, sir — dodała. — Może pan wziąć brzytwę mojego męża, jeżeli pańska została na okręcie. Najmniejsza wzmianka o macierzyństwie wydaje się zmieniać każdą kobietę w matkę. — Dobrze zgodził się Hornblower. Przebrawszy się spojrzał jeszcze raz na zegarek. — Muszę już iść — powiedział. — Zechciałaby pani dowiedzieć się, czy mogę się zobaczyć z żoną? — Od razu mogę powiedzieć, sir, że nie — odparła gospodyni. — Jeżeli słyszy pan to samo co ja. To co czuł Hornblower, musiało odmalować się na jego twarzy, bo gospodyni ciągnęła: — Za godzinę będzie po wszystkim, sir; nie mógłby pan trochę poczekać? — Czekać? — powtórzył Hornblower, ponownie patrząc na zegarek. — Nie, nie mogę. Muszę iść. Gospodyni zapaliła świeczkę w jego latarni od świecy na gzymsie nad kominkiem. — Boże zmiłuj się — westchnęła. — Pan mi na takiego wygląda. Ale na dworze zimno. Zapięła mu guzik od płaszcza pod szyją. — Nie mogę pozwolić, żeby się pan przeziębił. No, proszę się już nie martwić. Dobra rada, myślał Hronblower schodząc z powrotem ku rzece, ale tak samo trudna do wykonania, jak większość dobrych rad. Na skraju wody dojrzał światełko gigu i nagłe poruszenie majaczących w nim postaci. Załoga gigu musiała wyznaczyć kogoś spośród siebie, żeby wypatrywał jego latarni, podczas gdy reszta starała się uszczknąć choć trochę snu w wyjątkowo niewygodnym do tego celu gigu. Mimo tej niewygody i tak lepiej im było niż jemu. Czuł, że zasnąłby na watersztagu „Atroposa”, gdyby tylko miał do tego okazję. Wszedł do gigu. — W dół rzeki — rzucił sternikowi. Na molo Greenwich było jeszcze ciemno, nic nie zwiastowało późnego świtu styczniowego. A wiatr dalej wiał z zachodu w dół rzeki. W ciągu dnia pewnie się nasili. Gdy szedł po molu, zatrzymało go głośne wezwanie wartownika. — Swój — odpowiedział Hornblower, ukazując w świetle swojej latarni mundur pod płaszczem. — Zbliżyć się i podać hasło! — Pamięć Nieśmiertelna — rzucił Hornblower — sam wybierał to hasło; jeden szczegół z tysiąca załatwionych poprzedniego dnia. — Przechodź, przyjacielu. Wszystko w porządku — powiedział wartownik. Był to szeregowiec z milicji Blackheath; w czasie gdy Ciało było wystawione na widok publiczny w Greenwich, we wszystkich punktach musiały być rozstawione warty, żeby nie dopuszczać ludzi do miejsc, gdzie nie byli pożądani. Szpital był oświetlony; panował już tam ruch i zdenerwowanie. — Gubernator ubiera się właśnie, sir — meldował porucznik z drewnianą nogą. — Oczekujemy wyższych osobistości o ósmej. — Tak — odparł Hornblower. — Wiem.

Sam przecież układał program dnia; dygnitarze z rządu, marynarki wojennej i cywilnej mieli nadjechać drogą karetami z Londynu, żeby wracać z Ciałem wodą. A oto i Ciało, w trumnie. Katafalk, na którym spoczywało, zasłany był flagami, zdobycznymi trofeami i insygniami heraldycznymi. Nadchodził gubernator powłócząc zreumatyzowanymi nogami; jego łysina lśniła w blasku lamp. — …ńdobry, Hornblower. — Dzień dobry, sir. — Wszystko załatwione? — Tak, sir. Ale wieje bardzo silny wiatr od zachodu. Będzie hamował pływ. — Bałem się tego. — Opóźni to oczywiście łodzie, sir. — To jasne. — W takim wypadku, sir, byłbym zobowiązany, gdyby spowodował pan punktualne odpłynięcie żałobników. Będziemy mieli niewielki zapas czasu, sir. — Zrobię, Hornblower, co będę mógł. Ale nie można poganiać admirała floty. Ani lorda St Vincenta czy Lorda Mayora… albo nawet jego przedstawiciela. — Wiem, sir, że będzie to trudne. — Hornblower, zrobię, co się da. Muszę jednak przekąsić coś na śniadanie. Gubernator wskazał gestem na następną salę, gdzie pod nadzorem porucznika z drewnianą nogą marynarze w czarnych szalach owiniętych wokół szyi nakrywali do stołu. Na bufecie stał pasztet na zimno, szynka, płaty zimnej pieczeni wołowej; na śnieżnobiałym obrusie rozkładano srebrne sztućce. Na mniejszym bufecie zaufany podoficer ustawiał karafki i butelki. — Coś na ząb i szklaneczkę czegoś? — spytał gubernator. Hornblower jak zawsze popatrzył na zegarek. — Dziękuję, sir. Mam jeszcze trzy minuty czasu. Przyjemnie było jeść posiłek, gdy się już na to nie liczyło; przyjemnie było pochłaniać płaty szynki, które w przeciwnym razie poszłyby do żołądka admirała floty. Popił szynkę szklanką wody, ku słabo maskowanemu zdumieniu podoficera przy bufecie ze spirytualiami. — Dziękuję, sir — zwrócił się do gubernatora. — A teraz muszę odejść. — Do widzenia, Hornblower. Powodzenia. Na molu był już prawie świt — dosyć światła, aby zgodnie z mahometańską definicją można było odróżnić czarną nić od białej. Na rzece zaroiło się od łodzi. Z kierunku jej górnego biegu wiatr przyniósł odgłos plusku wioseł i urywanych komend żeglarskich. Przybywała szalupa z „Atroposa”, ze Smileyem i Horrocksem na ławce rufowej; nadpływały łodzie z jednostki strażniczej i ze statku odbierającego; miarowy tupot na molu zwiastował nadejście następnego oddziału marynarzy. Dzień zaczynał się na dobre. To już nie były żarty. Należało obsadzić załogami trzydzieści osiem łodzi i ustawić je w prawidłowym szyku rozciągającym się na milę w dół rzeki. Znalazło się paru durniów, którym zapodziały się gdzieś rozkazy, i półgłówków nie umiejących połapać się w rozkazach, które mieli w ręku. Hornblower śmigał swoim gigiem tam i z powrotem wzdłuż rozstawionych na rzece łodzi, to wyciągając zegarek z kieszeni, to go chowając. Sytuację komplikował fakt, że sprzedawcy grogu, przewidując dobry dzień dla siebie, już kręcili się przy łodziach; nie ulegało wątpliwości, że zdążyli sprzedać cichaczem trochę towaru. Świadczyły o tym zaczerwienione twarze i głupawe uśmiechy niektórych marynarzy. Trwał jeszcze odpływ wspomagany wiatrem. Horrocks, w barkasie pogrzebowym mającym wieźć Ciało, pomylił się fatalnie w ocenie odległości, gdy próbował dobić do mola. Wielka, mało zwrotna jednostka, wystawiona na wiatr i niesiona pływem, uderzyła z głośnym trzaskiem o pomost prawą ćwiartką rufową. Hornblower na molo otworzył usta, żeby zakląć, ale zmilczał. Jeśli będzie wymyślał przy każdym potknięciu, to wkrótce całkiem zachrypnie. Wystarczyło rzucić spojrzenie na nieszczęsnego Horrocksa. Ten wielki, kościsty prostak skręcił się pod jego wzrokiem i zaraz odwrócił się, żeby wywrzeć swoją złość na wioślarzach. Trzeba jednak przyznać, że te barkasy pogrzebowe są wyjątkowo trudne w manewrowaniu. Dwanaście wioseł ledwie starczyło, żeby utrzymywać kontrolę nad taką jednostką o długości ponad czterdziestu stóp, a napór wiatru na wielką kabinę na rufie był ogromny. Hornblower zostawił Horrocksa, usiłującego ustawić się na wyznaczonej mu pozycji, i wrócił do gigu. Popłynęli kawałek z prądem, a potem, ciężko wiosłując, pod prąd. Wyglądało, że wszystko jest w porządku. Gdy wróciwszy na molo Hornblower spojrzał na wodę, wydało mu się, że dostrzega zmniejszenie siły prądu. Późno, ale nie za późno. Od Szpitala dobiegł wysoki, czysty dźwięk trąbki. Dla niego, głuchego na muzykę, było rzeczą obojętną, co grała. Wystarczyło, że się odezwała. Milicja ustawiała się wzdłuż drogi ze Szpitala na molo; w uroczystym pochodzie nadchodzili dygnitarze, parami, najmniej ważni na przedzie. Do mola podpływały łodzie na ich przyjęcie, w odwrotnej kolejności numeracji — jak trudno było Hornblowerowi wbić to w głowy dowodzących nimi podoficerów — i odbijały z powrotem w dół rzeki, żeby tam czekać w ustalonym porządku. Nawet i teraz jedna czy dwie łodzie wypadły ze swego miejsca w szyku, ale w tej chwili nie można się było przejmować drobiazgami. Niektórych dygnitarzy z mola także skierowano do niewłaściwych barek, nie dając im możności zaprotestowania. Na molo wkraczały coraz to ważniejsze osobistości, heroldowie i młodsi członkowie Kolegium Heraldycznego, z panem Pallenderem wśród nich. W końcu zjawił się Główny Żałobnik, admirał floty Sir Peter Parker, z Blockwoodem niosącym jego tren, oraz ośmiu innych admirałów — z melancholijnym wyrazem na obliczach — jak nakazywał regulamin; mieliby pewnie ten melancholijny wyraz na twarzach nawet bez regulaminu. Hornblower odprowadzał ich do łodzi, wszystkich po kolei. Prąd pływu zmienił się i już można było zauważyć przypływ. Teraz minuty będą cenne. Hornblower drgnął na huk wystrzału z ustawionego w pobliżu działa, ale miał nadzieję, że nikt tego nie zauważył. Było to pierwsze z dział, które odtąd miały strzelać w odstępach minutowych, dopóki Ciało nie dotrze do następnego, tymczasowego miejsca spoczynku w Admiralicji. Dla Hornblowera był to sygnał, że wyniesiono Ciało ze Szpitala. Pomógł Sir Peterowi Parkerowi wejść na barkasa. Na głośny rozkaz pułkownika milicji żołnierze przerzucili broń kolbami w górę i oparli się na lufach. Hornblower widział, jak ćwiczyli to w każdej wolnej minucie w ciągu ubiegłych dwóch dni. On sam odwrócił swoją szpadę z taką żołnierską precyzją, na jaką mógł się zdobyć — parę dni temu Maria wchodząc do ich sypialni u „George'a” zastała go, jak się w tym wprawiał i bardzo śmiała się z niego. Barkas z żałobnikami już odbił od pomostu i Horrocks podprowadzał swój ostrożnie do mola. Hornblower obserwował tę operację spod oka, ale teraz, przy wietrze wiejącym pod pływ, nie sprawiała ona większych trudności.

Nadchodziła orkiestra. Dla Hornblowera wszystkie melodie brzmiały przygnębiająco, ale zorientował się, że ta, którą gra orkiestra, jest bardziej ponura od innych. U nasady mola grający zrobili zwrot w prawo i otworzyli za sobą widok na marynarzy ciągnących lawetę; szli krótkim krokiem, ze zwieszonymi głowami. Hornblower pomyślał o długim rzędzie łodzi usiłujących utrzymywać się w ustalonym szyku na prostym odcinku rzeki i poczuł nonsensowne pragnienie, aby idący przyspieszyli kroku. Monotonne dudnienie armaty strzelającej w odstępach minutowych znaczyło upływ cennego czasu. Lawetę podciągnięto na koniec mola. Przetransportowanie z niej trumny na barkas pogrzebowy stanowiło skomplikowane zadanie; Hornblower pochwycił uchem kilka słów wyrzeczonych zduszonym szeptem przez podoficera nadzorującego tę operację i ledwie opanował uśmiech z powodu ich niestosowności w tej sytuacji. Ale trumnę ustawiono bezpiecznie na jej miejscu i szybko zamocowano. Gdy zaczęto przykrywać zamocowania flagami i wieńcami, Hornblower ruszył w stronę barkasa. Musiał posuwać się krótkim krokiem, z pochyloną głową i melancholijnym wyrazem twarzy, trzymając odwróconą szpadę pod prawą pachą. Usiłował zachować tę postawę przy przechodzeniu z mola na rufę barkasa za baldachimem. — Odbijać! — rzucił półgłosem. Strzelające co minuta działa żegnały hukiem barkas oddalający się od mola; wiosła mocno zagarniały wodę, póki łódź nie nabrała szybkości. Siedzący obok niego Horrocks wychylił ster, kierując barkas w środek nurtu. Zanim ustawili się prosto na kursie, Hornblower, wciąż z pochyloną głową, zdążył obejrzeć się ukradkiem na kondukt czekający na wyruszenie. Wyglądało, że wszystko jest w porządku; łodzie, miejscami luźno rozstawione, miejscami stłoczone, z trudem utrzymywały się na wyznaczonych stanowiskach w ciężkich warunkach pogodowych, ale gdy ruszą, będzie z tym łatwiej. — Na początku powoli — mruknął do Horrocksa, który przekazał rozkaz wioślarzom; trzeba było dać łodziom czas na ustawienie się. Hornblower zapragnął spojrzeć na zegarek. Co więcej, uświadomił sobie, że musi mieć go ciągle przed oczyma, a trudno wyjmować zegarek z kieszeni co minutę. Tuż przy twarzy miał nogi trumny. Szybkim ruchem odczepił łańcuszek z zegarkiem i powiesił go na uchwycie trumny, tak że cyferblat miał przed samym nosem. Wszystko szło dobrze; mimo czterech minut spóźnienia mieli jeszcze w zapasie pełne jedenaście minut. — Wydłużyć pociągnięcia — rzucił ściszonym głosem do Horrocksa. Płynęli teraz przez zakręt. Nawet tak daleko od Londynu pełno było gapiów na rzece i na jej brzegu. Zgodnie z rozkazem Hornblowera reje „Atroposa” obsadzone były pozostałą na okręcie częścią załogi. Widział to kącikiem oka; a gdy podpłynęli bliżej, ostry, wyraźny huk dziewięciofuntówki na tyle rufy okrętu oznajmił, że włączyła się ona do łańcucha strzelających co minutę dział, za armatą w Greenwich. W dalszym ciągu wszystko szło dobrze. Ze wszystkich niewdzięcznych zadań, jakimi mógł zostać obarczony oficer marynarki wojennej, to było chyba najniewdzięczniejsze. Choć będzie wykonane jak najlepiej, czy zostanie docenione? Nikt — nawet w Admiralicji — nie zada sobie trudu, żeby się zastanowić, ile wysiłku umysłowego i pracy trzeba było włożyć w zorganizowanie największego konduktu po wodzie, jaki Londyn w ogóle widział, po jednym z najtrudniejszych do nawigacji torów wodnych podlegających pływom. Ale jeśli cokolwiek pójdzie nie tak, znajdą się setki tysięcy par oczu gotowych to zauważyć i setki tysięcy ust skorych do wyrażenia potępienia. — Sir! Sir! Zasłony na rufowym końcu kabiny rozchyliły się; z miejsca, gdzie czekali w ukryciu zapasowi wioślarze, wyjrzała zaniepokojona twarz marynarza; tak bardzo było mu pilno powiedzieć to, co miał do powiedzenia, że wysunął rękę i pociągnął za czarne bryczesy Hornblowera, żeby zwrócić jego uwagę. — Co jest? — Sir, złapaliśmy przeciek. O Boże! Wiadomość ta z diabelską precyzją zbiegła się z jego poprzednimi myślami. — Czy duży? — Nie wiem, sir. Ale woda już się pokazała nad poszyciem dna. Stąd wiemy. Musi prędko nabierać, sir. To się stało z pewnością wtedy, gdy Horrocks dopuścił do uderzenia barkasa o molo. Poszła pewnie od tego jakaś klepka. Ale żeby już przeciekło przez podłogę? Wobec tego nie ma mowy, żeby dopłynęli na czas do Schodów Whitehall. Boże, jeśliby mieli pójść na dno tu, na środku rzeki! Nigdy, p r z e n i g d y nie wybaczyłaby Anglia człowiekowi, który by dopuścił do zatopienia trumny Nelsona, bez odpowiedniego ceremoniału, w mule Tamizy, obok Wyspy Psów. Podejść do brzegu i dokonać naprawy? Z całym konduktem za nimi — cóż by to powstał za bałagan! I z pewnością nie zdążą skorzystać z przypływu, i sprawią zawód tysiącom czekających, nie mówiąc już o jego królewskiej mości. A jutro ma się odbyć końcowa ceremonia przeniesienia Ciała z Admiralicji do Św. Pawła — książęta, parowie, rodzina królewska, tysiące oddziałów wojska, setki tysięcy ludzi miało wziąć w niej udział lub się jej przyglądać. Zatonięcie byłoby tragedią. Zatrzymanie się — też. Nie; mógłby nakazać wyciągnięcie barkasa na brzeg i przeprowadzenie naprawy, powodując rezygnację z dzisiejszej uroczystości. Ale wówczas można by przenieść Ciało wieczorem do Admiralicji, umożliwiając odbycie się pogrzebu następnego dnia. Dla niego oznacza to koniec kariery zawodowej, ale jest to najbezpieczniejszy półśrodek. Nie, nie, nie! Do diabła z półśrodkami. — Panie Horrocks! — Sir! — Ja zajmę się sterem. A pan niech idzie pod pokład. Idioto, czekaj, i słuchaj, co mówię. Podnieście podłogę i zajmijcie się przeciekiem. Wylewajcie wodę cały czas — kapeluszami albo wszystko jedno czym. Ma pan znaleźć ten przeciek i zatkać go, jeśli się da — choćby koszulą któregoś z marynarzy. Zaraz. Żeby mi nie widziano, że wyczerpujecie wodę. Wylewać ją tu, za moimi nogami. Zrozumiano? — Ee… tak, sir. — Więc proszę mi dać rumpel. I szybko na dół. A jak pan tego nie załatwi, to przysięgam, że zedrę z pana skórę, choćby to miała być moja ostatnia czynność na tym padole. No, ruszać pod pokład. Horrocks dał nura za zasłony, a Hornblower ujął rumpel i tak się przesunął na ławce, żeby widzieć, co się dzieje z przodu przed trumną. Musiał pozwolić, żeby szpada opadła na dół i pozbyć się melancholijnego wyrazu twarzy, ale to nie była żadna trudność. Wiatr z zachodu dmuchał im prosto w twarze z siłą prawie wichury; wiejąc w kierunku przeciwnym do pływu powodował zdecydowanie krótką falę — od dziobu leciały bryzgi, a od czasu do czasu pióra wioseł wyrzucały w górę fontanny wody. Może właśnie był to powrót do ojczyzny, jaki przystoi zmarłemu bohaterowi, którego zwłoki leżały tuż przed nim. Gdy zbliżali się do zakrętu, silniejszy podmuch zniósł ich na zawietrzną wskutek potężnego naporu wiatru na wysoką nadbudówkę na rufie.

— Przyłóżcie się lepiej! — krzyknął Hornblower na wioślarzy, z uszczerbkiem dla swojej powagi osoby będącej wiodącą postacią w kondukcie. Wioślarze zacięli zęby i mrucząc przekleństwa pod nosem zaczęli mocniej wiosłować, całą silą ciągnąc oporny barkas do przodu. Wiatr, wiejąc teraz prosto pod pływ, wzbijał na wodzie potężne fale i barkas szedł przez nie to z dziobem w dole, to w górze, chwiejąc się i kołysząc pionowo jak statek rybacki w czas wichury na morzu, to znów kiwając się na boki i nurzając się dziobem; trudno było ustać w nim prosto, a jeszcze trudniej utrzymywać go na kursie. W dodatku Hornblower wyczuwał, że przy przechyłach woda przelewa się kaskadami to na dziób barkasa, to na rufę. Wioząc ciężką trumnę ustawioną wysoko na pokładzie. Hornblower zaczynał martwić się zakłóceniami stateczności tej niepoczytalnej jednostki pływającej. Cal za calem wywalczali sobie drogę wokół zakrętu, a gdy już wyszli z niego, łodzie stłoczone po stronie północnej dały im osłonę. — Panie Horrocks, czy oderwał pan wreszcie te deski denne? — denerwował się Hornblower, starając się tak mówić do kabiny, żeby nie zauważyły tego tłumy widzów. W tym momencie usłyszał odgłos pękania i twarz Horrocksa pojawiła się między zasłonami. — Wszystkie były mocno przybite gwoździami — oznajmił. — Musiałem je podważyć. Siedzimy głębiej rufą i tak czy owak będziemy musieli wyczerpywać stąd wodę. Z trumną i zapasowymi wioślarzami musieli, oczywiście, mieć przegłębienie na rufę. — Ile wody? — Powiedziałbym, sir, że mało brakuje do stopy. — Wyczerpywać ile sił! Ledwie nos Horrocksa zniknął za zasłonami, a już przy nogach Hornblowera chlusnęła woda wylewana z kapelusza, a potem znowu i jeszcze raz. Sporo wody chlapnęło na nowo czarne bryczesy Hornblowera. Zaklął, ale nie mógł narzekać. Znajdowali się na wysokości Bermondsey położonego na skraju Surrey; Hornblower popatrzył na zegarek zawieszony na trumnie. Dzięki temu wiatrowi mieli tylko bardzo nieznaczne opóźnienie. Niegroźne na razie. Znacznie bardziej groziło im zatonięcie na środku rzeki niż niezdążenie na przypływ. Hornblower, zdeprymowany, w przemoczonych spodniach, przesunął się na ławce i spojrzał do tyłu. Kondukt całkiem dobrze trzymał się ustalonych pozycji; Hornblower mógł objąć wzrokiem połowę łodzi, gdyż środek procesji mijał właśnie zakręt, który oni już wzięli. Przed sobą mieli następny zakręt, tym razem w prawo. Będzie tam znowu przeciwny wiatr. I tak też było. Znów nurzali się dziobem i z trudem gramolili na fale. W pewnym momencie barkas wparł się dziobem w nurt i nabrał masę wody — musiało jej wlać się tyle, ile dotąd zdołał Horrocks wyczerpać. Hornblower zaklął, zapominając o zachowaniu melancholijnego wyrazu twarzy. Słyszał i czuł przetaczanie się wody przy przechyłach barki. Ale spoza zasłon dalej wylewano wodę kapeluszami, przy nogach i na nogi Hornblowera, który przestał się już martwić, jakie wrażenie robi na widzach barkas pogrzebowy, z którego wyczerpuje się wodę. Każdy marynarz w tłumie, widząc wzburzone fale, zrozumie, że to rzecz konieczna, nawet nie wiedząc o przecieku. Przebrnęli jakoś przez zakręt; w ciągu kilku dramatycznych sekund wyglądało, że wcale nie posuwają się naprzód, chociaż pióra wioseł zagarniały wodę. Lecz wiatr ucichł na chwilę i mogli płynąć dalej. — Panie Horrocks, czy nie może pan zatkać tej dziury? — To nie tak łatwo, sir — odparł Horrocks, znowu wystawiając nos spoza zasłon. — Uszkodzona jest cała klepka. Kołki na końcach ledwo co trzymają. Jak zatkam za mocno… — No dobrze. Zabierzcie się z powrotem do wylewania. Skierować barkas na brzeg? Tam, pod Tower? Miejsce byłoby dogodne. Nie, u diabła. Nigdy. Wyczerpywać, wyczerpywać, wyczerpywać. Sterować po kursie pozwalającym na maksymalne wykorzystanie przypływu i osłony stwarzanej przez inne jednostki — to wymagało trudnych obliczeń, czegoś, co mogło zająć jego umysł. Gdyby znalazł wolną chwilę, żeby rozejrzeć się wokoło, zobaczyłby tysiące widzów zgromadzonych na brzegach. Gdyby znalazł wolną chwilę… Boże! Zupełnie zapomniał o Marii! Zostawił ją w trakcie porodu. Być może — prawie na pewno — dziecko przyszło na świat do tej pory. Może… może… nie, o tym nie był w stanie myśleć. Most Londyński, z wąskimi przęsłami i zdradliwymi wirami i przeciwprądami. Dzięki próbnym przejazdom, odbytym dwa dni temu, wiedział, że wiosła nie mieszczą się w przęsłach. Trzeba zgrać wszystko dokładnie w czasię; na szczęście główna siła wiatru załamywała się na samym moście. Przełożył ster i ustawił barkas wedle swych najlepszych umiejętności na kursie przez środek przęsła. — Teraz, mocno wiosłować! — huknął na marynarzy u wioseł; barkas śmignął do przodu niesiony pływem i wzmożonym wysiłkiem wioślarzy. — Wiosła skróć! Na szczęście zrobili to zręcznie. Z szybkością strzały wskoczyli w przęsło, gdzie czekał już na nich wiatr wyjący między filarami, lecz barkas szedł naprzód rozpędem. Hornblower mierzył wzrokiem przebytą drogę. Za przęsłem dziób wykręcił nagle w bok i zaczął się obracać w wirze, ale barkas minął już most, chociaż on sam na ławce rufowej był jeszcze pod przęsłem. — Mocno wiosłować! — krzyknął — tu, pod mostem, nie bał się, że ktoś zauważy jego mało dostojne zachowanie się. Wysunięte wiosła zazgrzytały w dulkach. Wir obracał barkas — wiosła pchały go do przodu — teraz ster mógł znowu wgryźć się w wodę. Przeszli — zostawiając wiry za sobą. Woda ciągle lała się kaskadami przez zasłony, wsiąkając w jego już i tak namokłe spodnie, ale mimo szybkiego wyczerpywania nie podobało mu się zachowanie barkasa. Szedł wolno i niemrawo. Widocznie przeciek się powiększał i zbliżali się do niebezpiecznego punktu. — Dalej mocno wiosłować! — rzucił głośno rozkaz wioślarzom; obejrzawszy się zobaczył drugi barkas, z głównymi żałobnikami, wynurzający się spod mostu. Za zakrętem spostrzegł kościoły na Strandzie — żaden rozbitek na morzu nie witał widoku żagla z większą radością. — Woda dochodzi już prawie do ławek, sir — meldował Horrocks. — Wyczerpywać do diabła! Somerset House i jeszcze jeden, płytki, zakręt w kierunku Schodów Whitehall. Hornblower pamiętał rozkazy wydane przez siebie dla konduktu — rozkazy opracowane w porozumieniu z panem Pallenderem. Barkas pogrzebowy miał stąd odejść w kierunku Surrey, aby następne sześć barkasów mogło przybić kolejno do schodów i wysadzić swoich pasażerów. Dopiero po ustawieniu się pasażerów we właściwym porządku, w żadnym razie nie wcześniej, barkas pogrzebowy miał dobić do mola w celu wyładowania trumny z należytym ceremoniałem. Tak, ale nie teraz, gdy miał wody po ławki i gdy tonął pod jego stopami. Odwrócił się i spojrzał

na Smileya stojącego na ławce rufowej następnego barkasa, z głową opuszczoną zgodnie z instrukcjami. Na szczęście marynarz u steru zauważył jego spojrzenie i szturchnął Smileya, żeby zwrócić jego uwagę. Hornblower podniesieniem dłoni nakazał zatrzymanie się; podkreślił swój gest pokazując rękami pchanie do tyłu. Musiał powtórzyć gesty, zanim Smiley skinął głową na znak, że zrozumiał. Hornblower przełożył rumpel w prawo i barkas zaczął skręcać powoli, pełznąc w poprzek rzeki. Dalszy skręt; nie; przy tym wietrze i przy słabnącym przypływie lepiej będzie dobijać do brzegu ustawiwszy się dziobem w górę rzeki. Hornblower naprostował ster, oceniając wzrokiem odległość, i barkas powlókł się ku schodom. — Wiosła złóż! Bogu dzięki, przybili do pomostu, gdzie stał Herold do Spraw Wojskowych w kaftanie z naszytymi insygniami królewskimi, z oficerem marynarki wojennej dowodzącym eskortą. — Sir! — zaprotestował Herold tak ostro, jak mu na to pozwalał służbowo melancholijny wyraz twarzy. — Pan wyszedł z szyku… pan… — Milczeć! — warknął Hornblower i zwracając się do oficera marynarki polecił: — Zabierzcie trumnę na ląd, szybko! Wyładowali trumnę z pośpiechem, na jaki pozwalała powaga sytuacji; stojąc przy nich Hornblower, teraz znów z opuszczoną głową i odwróconą szpadą, odetchnął z głęboką ulgą, gdy spojrzawszy spod opuszczonych powiek zauważył, że uwolniony spod wielkiego ciężaru trumny barkas wyraźnie podniósł się na wodzie. Wciąż ze zwieszoną głową rzucał krótkie rozkazy. — Panie Horrocks! Proszę odprowadzić barkas do tamtego pomostu. Szybko. Weźcie plandekę, przeciągnijcię ją pod dnem i zatkajcie przeciek. Wyczerpcie wodę. Odbijać, już. Barkas oddalił się od schodów; Hornblower mógł się teraz przekonać, iż Horrocks nie przesadzał mówiąc, że woda sięga do ławek. Zorientowawszy się w sytuacji, Smiley podprowadzał barkas z żałobnikami pod schody i Hornblower ustąpił im z drogi, pamiętając żeby stąpać małymi krokami. Jeden za drugim wychodzili na nabrzeże: Sir Peter Parker z Blackwoodem niosącym tren, Cornwallis i St Vincent. St Vincent, drepcąc na swych artretycznych nogach, z obwisłymi ramionami i zwieszoną głową, zaczął wymyślać półgłosem idąc w górę schodami. — Co, u diabła, Hornblower? — pomrukiwał. — Nie czytał pan swoich własnych rozkazów? Hornblower przeszedł przy nim kilka kroków, powolnych i krótkich. — Mieliśmy przeciek, sir… to znaczy, milordzie — wyjaśnił również kącikiem ust. — Omalże nie poszliśmy na dno. Nie było czasu do stracenia. — Ha! — mruknął St Vincent. — No cóż, w takim razie wszystko w porządku. Proszę sporządzić raport w tej sprawie. — Dziękuję, milordzie — odparł Hornblower. Przystanął znowu, z opuszczoną głową i odwróconą szpadą, i przepuścił pozostałych żałobników. Ta część ceremoniału była zaimprowizowana, ale wyszła dobrze. Hornblower starał się stać jak posąg, chociaż żaden z posągów, jakie widział dotąd, nie miał na sobie spodni ociekających wodą. Musiał stłumić dreszcz, gdy przypomniał sobie o Marii. Chciałby już wiedzieć. A potem znów przebiegł go dreszcz, trudniejszy do opanowania. Jego zegarek! Dyndał dalej u trumny, ładowanej teraz na podstawiony karawan. Trudno, w tej chwili nie mógł nic zrobić w tej sprawie. Ani w sprawie Marii. Stał więc dalej w swoich zlodowaciałych bryczesach. Rozdział V Wartownik przed Admiralicją był zmartwiony, lecz nieubłagany. — Przykro mi, sir, ale takie mam rozkazy. Nie przepuszczać nikogo, nawet admirała, sir. — Gdzie dowódca warty? — zapytał Hornblower. Podoficer był nieco bardziej skłonny wysłuchać jego argumentów. Ale i on powiedział: — Takie mamy rozkazy, sir. Nie ośmieliłbym się, sir. Pan rozumie, sir. Żaden podoficer marynarki wojennej nie kwapiłby się powiedzieć „nie” kapitanowi mianowanemu, nawet takiemu, co ma niecałe trzy lata starszeństwa. Hornblower rozpoznał przechodzącego w głębi porucznika w trójgraniastym kapeluszu. — Bracegirdle! — zawołał. Bracegirdle służył z nim jako midszypmen na starej „Indefatigable” i razem przeżyli niejedną szaloną przygodę. Teraz miał on na sobie mundur porucznika z dystynkcjami oficera sztabowego. — Jak się pan miewa, sir? Wymienili uścisk dłoni i przyglądali się sobie, jak to czynią mężczyźni spotykający się po latach wojny. Hornblower powiedział o swoim zegarku i poprosił o pozwolenie zabrania go. Bracegirdle gwizdnął ze współczuciem. — Niedobrze — powiedział. — Zaryzykowałbym, gdyby to był ktokolwiek inny, tylko nie stary Jervie. Ale to on osobiście wydał ten rozkaz. Nie chciałbym żebrać na bruku przez resztę moich dni. Jervie to był admirał lord St Vincent, ostatnio znowu mianowany pierwszym lordem Admiralicji, dawniej Sir John Jervis, o którego poglądach na dyscyplinę mówiono stłumionym szeptem w całej marynarce wojennej. — A pan jest jego oficerem flagowym? — zapytał Hornblower. — Właśnie — potwierdził Bracegirdle. — Są łatwiejsze posady. Zamieniłbym moją na dowództwo hulka z prochem w piekle. Ale muszę tylko na to poczekać. Kiedy zakończę okres niewolniczej służby u Jerviego, tylko takie dowództwo będą mieli mi do zaoferowania. — A więc mogę pożegnać się na zawsze z moim zegarkiem — westchnął Hornblower. — I to bez pocałunku — zażartował Bracegirdle. — Lecz gdy po latach odwiedzi pan kryptę u Św. Pawła, będzie pan mógł z satysfakcją popatrzeć na nagrobek bohatera, wiedząc, że jest tam z nim pański zegarek. — Pańskie żarty są często nie na miejscu, panie Bracegirdle — zauważył Hornblower całkiem wyprowadzony z równowagi — i zdaje się pan zapomnieć, że różnica rangi między nami wymaga większego respektu ze strony młodszego oficera. Hornblower był zmęczony i rozdrażniony; zanim skończył mówić, już był zły na siebie za to, co powiedział. Lubił Bracegirdle'a, z którym łączyły go wspólnie przeżyte niebezpieczeństwa i pamięć żartobliwego przekomarzania się w czasach, kiedy obaj byli midszypmenami. Nie było, można powiedzieć, w dobrym tonie wykorzystywać swoją wyższą rangę (którą zawdzięczał tylko

pomyślnemu zrządzeniu losu), by zranić uczucia Bracegirdle — jak to niewątpliwie zrobił — i tylko po to, żeby sobie ulżyć. Bracegirdle stanął sztywno na baczność. — Przepraszam, sir — powiedział. — Pozwoliłem sobie puścić wodze językowi. Mam nadzieję, sir, że wybaczy pan obrazę. Obaj oficerowie przez chwilę mierzyli się wzrokiem, zanim Bracegirdle, wróciwszy do swobodnej postawy, dodał: — Nie powiedziałem jeszcze, jak bardzo mi przykro z powodu pańskiego zegarka, sir. Ogromnie mi przykro ze względu na pana. Naprawdę przykro, sir. Hornblower już miał powiedzieć coś na załagodzenie sytuacji, gdy w tyle, za Bracegirdlem, pojawiła się inna postać, wysoka i zwalista, w szamerowanym złotem mundurze galowym, patrząca spod krzaczastych siwych brwi na obu oficerów. Był to St Vincent; Hornblower zasalutował, a Bracegirdle po tym geście zorientował się, że stoi za nim jego przełożony. — Czemuż to, Hornblower, tak bardzo przykro temu młodemu człowiekowi? — spytał St Vincent. Hornblower wyjaśnił rzecz w krótkich słowach, tym razem wypowiadając słówko „milordzie” prawie bez zająknienia. — Cieszę się, widząc, że pan Bracegirdle przestrzega moich rozkazów — stwierdził St Vincent. — W przeciwnym razie w jednej chwili mielibyśmy Admiralicję zapchaną gapiami po brzegi. Ale pan, kapitanie Hornblower, otrzymuje moje osobiste zezwolenie na przejście przez straże. — Dziękuję, milordzie. Jestem ogromnie wdzięczny. St Vincent miał już odkuśtykać w swoją stronę, gdy nagle zmienił zamiar i popatrzył na Hornblowera przenikliwiej niż dotychczas. — Młodzieńcze, czy został już pan przedstawiony jego królewskiej mości? — Nie, sir… milordzie. — Powinien pan. Każdy oficer powinien okazać swój respekt królowi. Zabiorę tam pana. Hornblower pomyślał o żonie, o dziecku, co właśnie przyszło na świat, o swoim okręcie w Deptford i o mokrym mundurze, który trzeba by elegancko uprasować, zanim będzie mógł pokazać się w nim na dworze. Pomyślał o bogatych, wielkich i możnych, co bywają na dworach, i wiedział, że on będzie tam nie na miejscu, że będzie się czuł nieswojo przez cały czas audiencji. Mógłby się ostatecznie wymówić. Ale… ale będzie to nowe przeżycie. Zniechęcające go przykre aspekty wizyty na dworze prowokowały jednocześnie do stawienia im czoła. — Dziękuję, milordzie — odpowiedział, szukając w myśli stosownych słów — byłbym głęboko zaszczycony, wysoce zobowiązany. — A więc załatwione. Dziś mamy poniedziałek, nieprawdaż? Ranne przyjęcia u króla są w środy. Zabiorę pana swoim powozem. Proszę tu być o dziewiątej. — Tak jest, sir… milordzie. — Panie Bracegirdle, proszę przepuścić kapitana Hornblowera — polecił St Vincent i pokuśtykał w swoją stronę. Bracegirdle doprowadził Hornblowera do miejsca, gdzie na podpórkach stała trumna, a na uchwycie, od strony nóg, wciąż jeszcze wisiał zegarek. Z uczuciem ulgi Hornblower zdjął go stamtąd i poszedł za Bracegirdlem do wyjścia. Stanąwszy tam wyciągnął dłoń na pożegnanie. Gdy ściskali sobie ręce, na twarzy Bracegirdle pojawił się wyraz wahania. — A więc pojutrze, o dwóch szklankach wachty przedpołudniowej, sir — powiedział, leciutko akcentując słowo „przedpołudniowej”. — Tak, do zobaczenia pojutrze — pożegnał go Hornblower. Pod naporem myśli o czekających go innych obowiązkach odwrócił się i ruszył spiesznie ku Schodom Whitehall. Gdy szedł, układając w myśli plan działania na dwa następne dni, przypomniał sobie o akcencie położonym przez Bracegirdle'a na ostatnim słowie. Porucznik uwolnił go w ten sposób od drobnego dodatkowego kłopotu — już jutro głowiłby się, czy jest umówiony ze St Vincentem na rano, czy na wieczór. Przy schodach odpływ szedł już w pełni; po obu brzegach rzeki pojawiły się szerokie łachy mułu. Przy pomoście Lambeth widać było barkas pogrzebowy z Horrocksem i załogą kończącą przeciąganie plandeki pod dnem. Inne łodzie, które brały udział w kondukcie, stały w zbitych grupkach tu, tam i wszędzie, toteż Hornblower ucieszył się, zobaczywszy swój gig na dole przy schodach. Zszedł do niego, ujął w dłonie tubę i przystąpił do ustawiania lodzi zgodnie z porządkiem ustalonym w jego poprzednich rozkazach. Wiał dalej silny wiatr, lecz teraz, po zmianie kierunku pływu, powierzchnia wody stała się gładsza, a jedyną nową komplikacją była ogromna ciżba małych jednostek, które kręciły się po rzece, wypełnione gapiami żądnymi zobaczenia z bliska łodzi biorących udział w uroczystości. Radni miejscy i przemysłowcy z City, członkowie Kolegium Heraldycznego i admirałowie, wszyscy zeszli na ląd i udali się do domu na obiad; i nie zapadł jeszcze styczniowy mrok, gdy Hornblower, załatwiwszy ostatni ze swoich obowiązków w Greenwich, już był z powrotem w gigu i mógł z uczuciem ulgi wydać rozkaz zawiezienia go do Deptford Hard. Zmarznięty, głodny i zmęczony dowlókł się do „George'a”. W jego pamięci ten pracowity dzień mógłby się wydać tygodniem — gdyby nie fakt, że to właśnie dziś rano zostawił Marię w połogu. Wszedł do „George'a” i pierwszą osobą, na którą się natknął, był gospodarz — postać mało tu znacząca, z którą prawie się nie stykał w tym domu, gdzie ster rządów dzierżyła gospodyni. — Jak się czuje moja żona? — zapytał. Gospodarz zamrugał powiekami. — Nie bardzo wiem, sir — powiedział; Hornblower odwrócił się od niego niecierpliwie i pobiegł schodami na górę. Przed drzwiami sypialni zawahał się; serce biło mu szybko. Usłyszał szmer głosów wewnątrz i otworzył drzwi. Maria leżała w łóżku, wsparta na poduszkach, akuszerka kręciła się przy oknie. Świeca słabo oświetlała twarz Marii. — Horry! — ucieszyła się Maria; radosne zaskoczenie w jej głosie usprawiedliwiło to zdrobnienie. Hornblower ujął jej dłoń. — Wszystko dobrze, najdroższa? — pytał. — Tak — uspokoiła go. Podała mu usta do pocałunku, zwracając jednocześnie wzrok w stronę koszyka wiklinowego stojącego na stoliku przy łóżku. — Dziewczynka, skarbie — oznajmiła. — Nasza mała dziewuszka. — Śliczne maleństwo — dodała akuszerka.

Hornblower obszedł łóżko i zajrzał do koszyka. Koc przykrywał drobne ciałko — Hornblower, przywykły bawić się z małym Horatiem, zapomniał, jakie małe jest nowo narodzone niemowlę — na poduszeczce widać było drobniutką czerwoną twarzyczkę, karykaturę człowieka. Patrzył na dziecko; mikroskopijne wargi otwarły się i wydały pisk, słaby i wysoki, przy którym zapamiętany płacz małego Horatia wydawał się głośnym rykiem. — Jest piękna — stwierdził szarmancko; maleństwo wciąż kwiliło, dwie zaciśnięte piąstki wysunęły się nad kocyk. — Nasza maleńka Maria — mówiła Maria. — Jestem pewna, że będzie miała kręcone włosy. — No, no… — strofowała ją akuszerka, nie za jej słowa, ale za to, że próbowała dźwignąć się w łóżku, żeby popatrzeć na dziecko. — Niech tylko wyrośnie na taką jak jej matka — wtrącił Hornblower — a będzie najlepszą córką, jakiej mógłbym zapragnąć. Maria podziękowała mu uśmiechem i opadła na poduszki. — Mały Horatio jest na dole — oznajmiła. — Widział swoją siostrzyczkę. — I co o niej sądzi? — Zapłakał usłyszawszy, że ona płacze — odparła Maria. — Pójdę lepiej zobaczyć, co z nim — zaproponował Hornblower. — Zrób to, proszę — wyciągnęła do niego rękę, a on pochylił się i ucałował jej dłoń. W pokoju było bardzo ciepło od ognia buzującego na kominku i pachniało chorobą; było to męczące dla płuc Hornblowera po ostrym, styczniowym powietrzu, jakie wypełniało je przez cały dzień. — Jestem szczęśliwy ponad wszelką miarę, kochana, widząc cię w tak dobrym stanie — rzucił odchodząc. Gdy stał, wahając się w hallu na dole, z kuchni wyjrzała gospodyni: — Mały panicz jest tu, sir — oznajmiła — może pan zajrzy do nas. Malec siedział w wysokim krzesełku. Na widok ojca twarz rozjaśniła mu się uśmiechem — najbardziej głaszczące serce uczucie, jakiego doznał kiedykolwiek Hornblower — i zaczai podskakiwać w krzesełku wymachując trzymaną w rączce skórką chleba. — No, no! Patrzcie, jak się cieszy, że tatuś przyszedł do domu! — kiwała głową gospodyni; zawahała się przez moment, zanim wystąpiła z propozycją, która — czuła to — była dość ryzykowna. — Niedługo czas mu do łóżeczka, sir. Może pobawiłby się pan z nim do tej pory, sir? — Dobrze — zgodził się Hornblower. — Widzisz, malutki! — cieszyła się gospodyni. — Tatuś pobawi się z tobą. No to hops, kwiatuszku. Salka w barze jest pusta, sir. Tędy, sir. Emilio, przynieś świecę dla pana kapitana. Znalazłszy się na podłodze saloniku mały Horatio popadł w rozterkę, jaki sposób poruszania się będzie odpowiedniejszy dla takiego jak on prawie rocznego mężczyzny. Na czworakach potrafił czynić to szybko i w każdym wybranym przez siebie kierunku. Natomiast trzymając się nogi krzesła mógł przyjąć pozycję pionową; rozpromieniony wyraz twarzy był dowodem satysfakcji z tego osiągnięcia. Następnie puszczał się krzesła, jeśli udało mu się zdobyć na ogromny wysiłek odwrócenia się od niego i robił kroczek w stronę ojca; potem stawał chwiejnie na szeroko rozstawionych nóżkach, zanim zrobił następny krok i rzadko udawało mu się go ukończyć bez lądowania z hukiem na podłodze. I czy to możliwe, że powtarzana tak często monosylaba — coś jakby „ta” — była próbą powiedzenia „tata”? Przeżył jeszcze jedną ulotną, przemijającą chwilę szczęścia, patrząc, jak synek z promiennym uśmiechem sunie ku niemu na chwiejnych nóżkach. — Chodź do taty — powiedział wyciągając do dziecka ręce. Ale uśmiech przeszedł w figlarny grymas i mały Horatio puścił się na czworakach przez pokój, galopując jak błyskawica i zanosząc się radosnym chichotem, gdy ojciec ruszył za nim, żeby go złapać i pobujać w powietrzu. Prosta, rozkoszna radość; a potem, trzymając na odległość ramion zanoszące się śmiechem i kopiące nóżkami dziecko, Hornblower przypomniał sobie na moment, jak sam wisiał uczepiony sterwanty, kiedy zwalił się stermaszt „Indefatigable”, a dowodził wtedy obsadą marsa. I to dziecko pozna grozę, niebezpieczeństwo — i strach; w późniejszych latach. Nie pozwoli, żeby ta myśl zaciemniała mu chwilę szczęścia. Opuścił malca, trzymając go dalej na odległość rąk — co, sądząc po radosnym śmiechu, bardzo mu się podobało. Weszła gospodyni pukając do drzwi — Grzeczny, duży mężczyzna — powiedziała, a Hornblower starał się nie czuć skrępowania faktem, że zastała go na wesołej zabawie z własnym dzieckiem. — Nie wiem, sir, co się ze mną robi — ciągnęła gospodyni. — Zupełnie zapomniałam spytać, czy życzy pan sobie kolację. — Kolację? — powtórzył Hornblower. Ostatni posiłek zjadł w Malowanej Sali w Greenwich. — Jajka na szynce? — proponowała gospodyni. — Kawałek zimnej wołowiny? — Jedno i drugie, jeśli łaska — poprosił Hornblower. — Wszystko będzie na stole, zanim się pan obejrzy — zapewniła gospodyni. — Niech pan zajmie małego, póki nie wrócę. — Powinienem iść do pani Hornblower. — Wytrzyma jeszcze dziesięć minut bez pana — uspokoiła go wesoło gospodyni. Wniesione jajka na boczku pachniały bosko. Hornblower mógł zabrać się z apetytem do jedzenia, bo Emilia wzięła małego, żeby go położyć spać. A po jajkach na boczku, zimnej wołowinie i marynowanej cebuli oraz wielkim kuflu piwa — jeszcze jedna prosta radość: najedzenia się do syta i ponad miarę; świadomość, że je za dużo, dodawała jeszcze smaku — jemu, który prawie zawsze trzymał się w ryzach i miał zazwyczaj nieufny i pełen pogardy stosunek do przesadnego folgowania sobie. Wykonawszy pomyślnie zadania tego dnia raz chociaż nie przejmował się tym, co będzie potem, mimo że pojutrze czekało go oszałamiające przeżycie w postaci uczestniczenia w porannym przyjęciu u króla. Maria przeszła bezpiecznie swoją próbę, a on ma córeczkę, która będzie równie cudowna jak synek. Pomyślawszy to, kichnął trzy razy z rzędu. Rozdział VI — Schody Whitehall — rzucił Hornblower wchodząc do gigu w Deptford Hard. Wygodnie było mieć tu swój gig do dyspozycji; był szybszy od łodzi przewoźników i nic go nie kosztował.

— Naprzód! — powiedział sternik. Oczywiście padał deszcz. Wiatr, wiejący wciąż z zachodu, przyniósł dziś przelotne strugi ulewnego deszczu, który z sykiem opadał na powierzchnię rzeki, grzmocił o brezentową odzież nieszczęsnej załogi łódki i głośno bębnił w zydwestkę naciągniętą przez Hornblowera na głowę — trójgraniasty kapelusz tkwił pod opończą łodziową. Hornblower kichał okropnie. Był przeziębiony jak nigdy przedtem i powinien wytrzeć nos chusteczką. Ale w tym celu trzeba by wysunąć rękę spod okrycia, a tego nie chciało mu się robić — z opończą rozpostartą jak namiot nad ławką rufową, na której siedział, i z zydwestką na wierzchu mógł mieć nadzieję, że nie wykonując zbędnych ruchów, mogących zburzyć tę konstrukcję, dotrze do Whitehall prawie nie zmoknąwszy. Już wolał kichać. W strugach deszczu płynęli w górę rzeki, pod Mostem Londyńskim i przez zakręty, które poznał tak dobrze w ciągu ubiegłych paru dni. Zbolały, wstrząsany dreszczami, kulił się pod swoim okryciem. Nigdy jeszcze w życiu nie czuł się tak źle. Powinien leżeć w łóżku, z nagrzanymi cegłami w nogach i gorącą wodą z rumem pod ręką; ale w dniu, w którym pierwszy lord Admiralicji zabierał go na dwór królewski, nie mógł wymawiać się chorobą, chociaż po krzyżu latały mu dreszcze, a nogi wydawały się zbyt słabe, żeby go utrzymywać. Schody były oślizłe w miejscach, gdzie ustąpił z nich przypływ; Hornblower czuł się tak słaby, że wstępując po nich ledwie trzymał się na nogach.Na górze, pod strumieniami deszczu, doprowadził jako tako swój wygląd do ładu. Zwinął zydwestkę i wsunął ją do kieszeni opończy, włożył trójgraniasty kapelusz i kuląc się przebiegł w strugach deszczu sto pięćdziesiąt jardów dzielących go od Admiralicji. Ta krótka chwila wystarczyła, żeby zachlapał pończochy wodą, która zebrała się również za rondem kapelusza. Był rad, że może postać przed kominkiem w Sali Kapitańskiej, czekając na Bracegirdle'a, który zresztą nadszedł wkrótce oznajmiając, że jego lordowska wysokość już czeka na niego. — …ńdobry, Hornblower — powiedział St Vincent stojący pod portykiem. — Dzień dobry, milordzie. — Nie ma co czekać na przejaśnienie — mruczał St Vincent patrząc na ulewę i mierząc wzrokiem odległość do powozu. — Idziemy. Pokuśtykał mężnie naprzód, a za nim Hornblower i Bracegirdle. Byli bez okryć — Hornblower zostawił swoje w Admiralicji — i musieli czekać na deszczu, aż St Vincent podejdzie do karety i z nieskończoną powolnością wgramoli się do niej. Hornblower pospieszył za nim, a na końcu Bracegirdle wcisnął się do środka i przycupnął na odchylanej ławeczce z przodu. Powóz zaturkotał po kocich łbach, a wstrząsy od kół w żelaznych obręczach nałożyły się na dreszcze przebiegające ciągle jeszcze Hornblowerowi po krzyżu. — To, oczywiście, absolutny nonsens jechać karetą z Admiralicji na dwór królewski — gderał St Vincent. — Na starym „Orionie” przespacerowywałem pełne trzy mile po moim pokładzie rufowym. Hornblower znowu kichnął paskudnie. Nie mógł nawet pogratulować sobie, że czuje się na tyle chory, by nie doznawać prawie wcale niepokoju z powodu czekającego go nowego przeżycia, otępiały bowiem od przeziębienia nie był nawet zdolny zagłębić się swoim zwyczajem w samoanalizę. — Hornblower, przeczytałem wczoraj wieczorem pański raport — ciągnął St Vincent. — Zadowalający. — Dziękuję, milordzie. — Zrobił wysiłek, żeby powiedzieć coś z sensem. — A czy wczoraj, u Św. Pawła, pogrzeb wypadł dobrze? — Nieźle. Powóz potoczył się po Mali18 . — Jesteśmy na miejscu — oznajmił St Vincent. — Chyba wróci pan ze mną, co, Hornblower? Nie zamierzam zostawać długo. Już dziewiąta, a nie zrobiłem jeszcze jednej trzeciej tego, co mam dziś do zrobienia. — Dziękuję, milordzie. Wobec tego będę się trzymał blisko pana. Drzwiczki powozu otwarły się i Bracegirdle wysiadł żwawo, żeby pomóc swemu przełożonemu w zejściu ze schodków. Hornblower ruszył za nim; teraz serce biło mu szybciej. Rojno tu było wszędzie od uniformów, czerwonych, niebiesko-złotych, błękitno-srebrnych; wielu mężczyzn nosiło pudrowane peruki. Jeden z nich — z kontrastowo ciemnymi oczyma pod peruką — oderwał się od grupy i podszedł do St Vincenta. Miał na sobie czarny uniform szamerowany srebrem. Wypolerowane powierzchnie srebrnej rękojeści szpady chwytały i odbijały światło w niezliczonej ilości punktów. — Dzień dobry, milordzie. — …ńdobry, Catterick. Oto mój protegowany Horatio Hornblower. Jednym bystrym spojrzeniem ciemnych oczu Catterick zlustrował każdy szczegół wyglądu Hornblowera, mundur, spodnie, pończochy, szpadę, bez żadnej zmiany w wyrazie twarzy. Można było pomyśleć, że przywykł do obecności oficerów marynarki w sfatygowanych mundurach na porannych przyjęciach u króla. — Rozumiem, kapitanie, że zostanie pan przedstawiony przez jego lordowska wysokość. Proszę towarzyszyć mu do Sali Audiencyjnej. Hornblower kiwnął głową; zastanawiał się, ile kryje w sobie słówko „protegowany”. Trzymał w ręku kapelusz; za przykładem innych szybko włożył go pod pachę. — A wiec proszę za mną — powiedział St Vincent. Schody w górę; na podestach mężczyźni w uniformach trzymający straż; jeszcze jeden czarno-srebrzysty uniform u szczytu schodów; znowu krótka wymiana zdań; tłum lokai w perukach u wejścia; anonsowanie przybyłych wspaniale brzmiącym głosem, przyciszonym, lecz bardzo wyraźnym. — Admirał jego wysokość lord St Vincent. Kapitan Horatio Hornblower. Porucznik Anthony Barcegirdle. Sala Audiencyjna zgromadziła barwy prawie wszystkich możliwych mundurów. Szkarłat piechoty; lekka kawaleria we wszystkich kolorach tęczy, z obszyciami z sutaszu i futra, powiewająca połami płaszczów i wlokąca szable za sobą; ciężka kawaleria w sięgających ud butach; biało-zielone mundury obcokrajowców. Zwalisty St Vincent torował sobie drogę między nimi jak okręt wojenny wśród jachtów. A oto i król, siedzący na krześle tronowym z wysokim oparciem; zaskoczeniem było zobaczenie go, 18 Mali — aleja w Parku Św. Jakuba (St Jame's Park) w Londynie, pierwotnie przeznaczona do gry w pall-mall (polegającej na przepychaniu kuli przez obręcz uderzeniem drewnianego młotka); obecnie ulica Pall-Mall.

w małej, związanej z tyłu peruczce, wyglądającego zupełnie jak swój własny portret. Za nim stali półkolem mężczyźni z wstęgami i gwiazdami orderów. Wstęgi były niebieskie, czerwone, zielone, przepasane przez lewe ramię albo prawe; byli to zapewne kawalerowie Orderu Podwiązki, Orderu Łaźni, Św. Patricka, wielcy mężowie kraju. St Vincent pochylił się przed królem w niezdarnym reweransie. — Miło mi cię widzieć, milordzie, naprawdę miło — przemówił król. — Nie miałem ani chwili od poniedziałku. Rad jestem, że wszystko poszło dobrze. — Dziękuję, sir. Czy mogę przedstawić oficera, który był odpowiedzialny za morską część uroczystości? — Może pan. Król obrócił wzrok na Hornblowera; miał oczy jasnoniebieskie, wypukłe, lecz o miłym spojrzeniu. — Kapitan Horatio Hornblower — powiedział St Vincent i Hornblower skłonił się jak umiał najpiękniej, tak jak dziesięć lat temu uczył go francuski emigrant, nauczyciel tańca; lewa stopa wysunięta, dłoń na sercu. Nie wiedział, jak nisko należy się pochylić ani jak długo trwać w zgiętej pozycji. Wyprostował się w końcu, z uczuciem człowieka wynurzającego się na powierzchnię wody po zanurkowaniu na dużą głębokość. — Jaki okręt, sir? Jaki okręt? — pytał król. — „Atropos”, dwadzieścia dwa działa, wasza królewska mość. Chociaż Hornblower nie zmrużył oka poprzedniej nocy, przypuszczał, że padnie takie pytanie, toteż odpowiedział na nie dość szybko. — Gdzie on jest teraz? — Deptford, wasza królewska mość. — Ale pan wkrótce wyrusza w morze? — Ja… ja… — Hornblower nie mógł dać odpowiedzi na to pytanie, wyręczył go St Vincent. — Bardzo niedługo, sir — powiedział. — Tak — zamyślił się król. — Rozumiem. Podniósł dłoń i potarł czoło gestem niewymownego znużenia, zanim przystąpił do sprawy, którą chciał załatwić. — Mój wnuk stryjeczny — powiedział — książę Ernest — czy mówiłem już panu o nim, milordzie? — Tak, sir — odparł St Vincent. — Czy sądzi pan, że kapitan Hornblower nada się do tego zadania? — Ależ tak, sir. Jak najbardziej. — Niecałe trzy lata stażu — zastanawiał się król patrząc na epolet Hornblowera. — Ale niech będzie. Harmond! — Wasza królewska mość. Lśniąca od złota postać z wstęgą i gwiazdą wysunęła się naprzód z półkola. — Przedstaw kapitana Hornblowera Jaśnie oświeconemu. — Dobrze, wasza królewska mość. W bladoniebieskich oczach błysnął uśmiech. — Dziękuję, kapitanie — rzekł król. — Niech pan wykonuje swoje obowiązki tak jak dotąd, a sumienie pańskie zawsze będzie czyste. — Tak, wasza królewska mość. St Vincent oddawał znowu ukłon; Hornblower uczynił to samo. Pamiętał, że nie wolno mu odwrócić się plecami do króla — to było prawie wszystko, co wiedział o dworskim ceremoniale — i stwierdził, że wcale nie tak trudno cofać się tyłem. Za drzwiami uformował się już szereg ludzi czekających na audiencję u króla i Hornblower minął ich bokiem, idąc śladem torowym St Vincenta. — Tędy proszę — mówił Harmond, kierując ich w drugi koniec sali. — Panowie chwilkę zaczekają. — Służba u jego królewskiej mości dziwnie czasem kojarzy ludzi — zauważył St Vincent, gdy tak stali czekając. — Nie spodziewałem się, że pana tym obarczą, Hornblower. — Ja… ja wciąż nie bardzo rozumiem, sir — jąkał się Hornblower. — Och, książę jest… Harmond był już z powrotem. — Tędy proszę — powiedział. Powiódł ich ku drobnej postaci oczekującej ze spokojem. Młodzieniec — nie, jeszcze chłopiec — w dziwacznym zielono-złotym mundurze i z krótką szpadą ze złoconą rękojeścią u boku, z orderami na piersi i jeszcze dwoma zawieszonymi na szyi. Za nim stał wysoki osobnik o zwalistej postaci w spokojniejszej wersji tego samego uniformu, o śniadej cerze i tłustych, obwisłych policzkach. Sam chłopiec był przystojny, z jasnymi włosami opadającymi pierścieniami na uszy, z otwartym spojrzeniem niebieskich oczu i lekko zadartym nosem. Tęgi mężczyzna postąpił do przodu, zagradzając nadchodzącym drogę do młodzieńca. Wymienił spojrzenia z Harmondem. — Prezentacji należy dokonać najpierw mnie — oświadczył chropawym głosem, z niemieckim akcentem, jak się wydało Hornblowerowi. — A dlaczegóż to, sir? — spytał Harmond. — Na mocy podstawowych praw Seitz-Bunau19 tylko marszałek dworu może dokonywać prezentacji przed Jaśnie oświeconym. — Tak? — A ja, sir, o czym pan wie, jestem marszałkiem dworu. — No dobrze, sir — odparł Harmond z rezygnacją. — Czy mogę zatem mieć zaszczyt przedstawienia — jego lordowska wysokość admirał St Vincent, kapitan Horatio Hornblower, porucznik Anthony Bracegirdle. Hornblower miał już się skłonić, gdy kątem oka dostrzegł, że St Vincent wciąż stoi dumnie wyprostowany, więc powstrzymał się. — Komu mam honor być przedstawiany? — zapytał St Vincent chłodnym tonem. Wyglądało, że ma on jakieś uprzedzenia w stosunku do Niemców. — Doktor Eisenbeiss — odpowiedział Harmond. 19 Seitz-Bunau — nazwa fikcyjna.

— Jego ekscelencja baron von Eisenbeiss, marszałek dworu i sekretarz stanu Jaśnie oświeconego księcia Seitz-Bunau — dodał tęgi osobnik. — Jest mi bardzo miło poznać panów. Przez chwilę wytrzymywał spojrzenie St Vincenta, a potem skłonił się; dopiero gdy Eisenbeiss zaczął wykonywać ukłon, St Vincent odwzajemnił mu się; za jego przykładem poszli Hornblower i Bracegirdle. Wszyscy czterej wyprostowali się równocześnie. — A teraz — rzekł Eisenbeiss — mam zaszczyt przedstawić… Odwrócił się do księcia i mówił dalej po niemiecku, przypuszczalnie powtarzając to, co powiedział, po czym kolejno wymienił ich nazwiska. Przy każdym mały książę schylał się w półukłonie, ponieważ jednak St Vincent skłonił się nisko — tak nisko prawie jak przed królem — Hornblower postąpił tak samo. Potem książę powiedział coś po niemiecku do Eisenbeissa, który to przetłumaczył : — Jego Jaśnie oświecona wysokość mówi, że jest mu bardzo miło poznać oficerów marynarki jego królewskiej mości, ponieważ jest wolą Jaśnie oświeconego prowadzić wraz z nim wojnę przeciwko francuskiemu tyranowi. — Proszę powiedzieć Jaśnie oświeconemu — odparł St Vincent — że i nam jest bardzo przyjemnie. W trakcie tłumaczenia tych słów książę obdarzył każdego z nich uśmiechem. Potem nastąpił krępujący moment, gdy wszyscy spoglądali na siebie. Wreszcie Eisenbeiss znowu powiedział coś do księcia i uzyskawszy odpowiedź zwrócił się do przybyłych. — Jaśnie oświecony mówi, że nie będzie dłużej panów zatrzymywał. — Phi — fuknął St Vincent, ale raz jeszcze, razem z pozostałymi, skłonił się w pas i wszyscy wycofali się tyłem i bokiem, sprzed oblicza Jaśnie oświeconego. — Przeklęty parweniuszowski impertynent — burczał pod nosem St Vincent, a potem dodał głośniej: — W każdym razie zrobiliśmy, co do nas należało. Możemy odejść. Idźcie za mną do tamtych drzwi. Głośnym wołaniem lokaj na dziedzińcu sprowadził powóz lorda. Wsiedli do niego — Hornblower był całkiem oszołomiony chorobą i podniecającym przeżyciem i zaintrygowany incydentem, którego był uczestnikiem. — A więc, Hornblower, to jest pański midszypmen — odezwał się St Vincent. Głos jego grzmiał jak żelazne obręcze po kocich łbach i Hornblower pomyślał, że może się przesłyszał — tym bardziej że słowa St Vincenta były tak zaskakujące. — Przepraszam, milordzie? — Nie wątpię, że słyszał pan. Powiedziałem, że to pański midszypmen… książę Seitz-Bunau. — Ale któż to jest, milordzie? — Jeden z tych książątek niemieckich. W zeszłym roku, po drodze do Austerlitz, Bonio wygnał go z jego księstwa. W naszym kraju roi się od książąt niemieckich wypędzonych przez Bonia. Chodzi o to, że, jak pan słyszał, jest on wnukiem stryjecznym króla. — I on ma być jednym z moich midszypmenów? — Właśnie. Jest jeszcze na tyle miody, żeby się nauczyć rozumu, w przeciwieństwie do większości z nich. Przeważnie idą do wojska. Do sztabu, niech Bóg ma sztab w opiece. Ale ostatnio modna się stała marynarka wojenna — po raz pierwszy od czasu wojen holenderskich. Wygrywamy bitwy, a wiadomo, że wojsko nie. Wobec tego wszyscy młodzi lordowie, którym się nie powiodło, wstępują teraz do marynarki, zamiast do lekkich dragonów. To pomysł jego królewskiej mości, żeby ten młodzik uczynił to samo. — Rozumiem, milordzie. — Jemu to nie zaszkodzi. Ale „Atropos” to oczywiście nie pałac. — O tym właśnie myślałem, milordzie. Mesa midszypmenów na „Atroposie”… — Niemniej jednak będzie pan musiał ulokować go tam. Niewiele jest miejsca na gładkopokładowej korwecie. Gdyby to był okręt liniowy, mógłby książę dostać koję dla siebie, ale skoro to ma być „Atropos”, będzie musiał brać, co dają. A nie będzie to kawior ani dziczyzna. Oczywiście przyślę panu rozkazy w tym przedmiocie. — Tak jest, milordzie. Powóz ze zgrzytem zatrzymał się przed Admiralicją; ktoś otworzył drzwiczki i St Vincent zaczął gramolić się z siedzenia. Hornblower poszedł za nim pod portyk. — A więc do widzenia, Hornblower — powiedział St Vincent wyciągając dłoń. — Do widzenia, milordzie. St Vincent stał patrząc na niego spod brwi. — Hornblower — rzekł — marynarka wojenna ma dwa zadania. Jedno znamy wszyscy: bić się z Francuzami i spuścić Boniowi porządne lanie. — Tak, milordzie? — O drugim nie myślimy tak dużo. Powinniśmy jednak pilnować, aby odchodząc pozostawiać marynarkę wojenną równie dobrą jak ta, w której służyliśmy. Na razie ma pan, Hornblower, niecałe trzy lata starszeństwa, ale zobaczy pan, lata prędko płyną. Ledwie się pan obejrzy, już będzie miał pan za sobą czterdzieści trzy lata stażu, jak ja. To idzie szybko, zapewniam pana. Może wtedy pan zabierze innego młodego oficera, żeby go przedstawić u dworu. — Mhh… tak, milordzie. — Niech pan wybiera starannie, Hornblower, jeśli kiedyś będzie pan musiał. Można się mylić. Ale niech to będą uczciwe pomyłki. — Tak, milordzie. — To wszystko. Starzec odwrócił się już bez słowa, zostawiając Hornblowera z Bracegirdlem pod portykiem. — Jervie jest w rzewnym nastroju — zauważył Bracegirdle. — Tak się wydaje. — Myślę, że chciał powiedzieć, iż poznał się na panu, sir. — Ale przy tym bezpiecznie stanął na kotwicy — odparł Hornblower, myśląc o tym, co St Vincent powiedział o możliwości popełniania pomyłek. — Jervie nigdy nie wybacza, sir — powiedział poważnie Bracegirdle. — No cóż…