list przysłany najoczywiściej z Admiralicji, urzędującej na drugim końcu Whitehall5
Dziekan, któremu głos załamał się na
moment, podjął żwawo kazanie, mówiąc monotonnie do głuchych uszu, nie słuchających go od dłuższej chwili, gdyż St Vincent,
przeczytawszy raz list bez żadnej zmiany wyrazu swej jak w kamieniu ciosanej twarzy natychmiast wrócił do początku i czytał go
ponownie. St Vincent, tak odważnie ryzykujący los Anglii w bitwie, co przyniosła mu tytuł para, nie był przecież człowiekiem,
który zabierałby się pochopnie do dzieła, mając czas na zastanowienie się.
Skończył powtórne czytanie, złożył list i przesunął spojrzeniem po kaplicy. Każdy z czterdziestu kawalerów Orderu Łaźni
zesztywniał z podniecenia w nadziei, że pochwyci jego wzrok. St Vincent wstał i owinął się purpurowym płaszczem; rzucił
słówko czekającemu porucznikowi, a potem, sięgnąwszy po kapelusz z pióropuszem, pokuśtykał sztywno ku wyjściu z kaplicy.
Uwaga zebranych przeniosła się natychmiast na porucznika; oczy wszystkich obserwowały go idącego transeptem6
,
a Hornblowerowi szybko zabiło serce i poruszył się niespokojnie, gdy się zorientował, że porucznik zmierza prosto ku niemu.
— Wyrazy szacunku od jego lordowskiej wysokości, sir — rzekł porucznik — i chciałby on natychmiast zamienić słówko
z panem.
Teraz na Hornblowera przyszła kolej zapiąć płaszcz i pamiętać o zabraniu kapelusza z piórami. Musi za wszelką cenę
wyglądać nonszalancko i nie dać zgromadzonym tu kawalerom Orderu okazji do podśmiewania się, że stracił głowę z powodu
wezwania go przez Pierwszego Lorda7
. Musi wyglądać, jakby to był dla niego chleb powszedni. Gdy niedbałym krokiem
wychodził że stalli, szpada dostała mu się między nogi i tylko dzięki łasce Opatrzności nie runął jak długi głową naprzód.
Wyprostował się z brzękiem ostróg i szpady i ruszył nawą boczną powoli i z godnością. Wszyscy patrzyli na niego; obecni tu
oficerowie wojsk lądowych odczuwali pewnie tylko obojętne zaciekawienie, lecz ci z marynarki wojennej — Lydiard i inni —
muszą się zastanawiać, jaki to nowy, nieprzewidziany obrót wzięła wojna na morzu i zazdrościć mu czekających go przeżyć
i możliwości wyróżnienia się. W tyle kaplicy, na miejscach siedzących zarezerwowanych dla osób uprzywilejowanych,
Hornblower spostrzegł Barbarę wychodzącą mu na spotkanie ze swojej ławki. Uśmiechnął się do niej nerwowo — nie był pewny
siebie na tyle, aby się odezwać, czując oczy wszystkich na sobie — i podał jej ramię. Poczuł, że wsparła się mocno na nim
i usłyszał jej czysty, ostry głos; Barbary oczywiście nie speszył fakt, że wszyscy ich obserwują.
— Pewnie jakieś nowe kłopoty, mój drogi? — spytała.
— Chyba tak — odparł Hornblower półgłosem. Za drzwiami czekał na nich St Vincent, lekki wiatr kołysał strusimi piórami
na jego kapeluszu i szeleścił jedwabiem purpurowego płaszcza. Jego masywne uda rozpierały biały jedwab spodni o długości do
kolan; chodził tam i z powrotem na wielkich, zniekształconych podagrą stopach, deformujących białe trzewiki. Ekscentryczny
strój nie ujmował jednak nic z jego niezachwianej godności. Barbara wysunęła dłoń spod ramienia Hornblowera i dyskretnie
pozostała w tyle, żeby obaj mężczyźni mogli porozmawiać swobodnie.
— Sir? — zwrócił się Hornblower, a potem, przypominając sobie — nie przywykł jeszcze do stosunków z parami —
milordzie?
— Hornblower, jest pan teraz zdolny do czynnej służby?
— Tak, milordzie.
— Będzie pan musiał zacząć dziś wieczorem.
— Tak jest, sir… milordzie.
— Jak podstawią mi ten przeklęty powóz, zabiorę parta do Admiralicji, gdzie otrzyma pan ode mnie rozkazy. — St Vincent
ryknął głosem, który byłby słyszany na salingu grotmasztu podczas huraganów na wodach Indii Zachodnich. — Johnson, nie ma
j e s z c z e tych przeklętych koni?
St Vincent zauważył Barbarę za plecami Hornblowera.
— Sługa łaskawej pani — rzekł; zdjął kapelusz z pióropuszem i ukłonił się przyciskając go do piersi; wiek, podagra i lata
spędzone na morzu nie pozbawiły go dworskich manier, lecz że sprawy kraju przede wszystkim wymagały jego uwagi, zaraz
obrócił się do Hornblowera.
— Jakie to zadanie, milordzie? — spytał Hornblower.
— Stłumienie buntu — odparł srogim tonem St Vincent. — Przeklętego buntu, niech go piekło pochłonie. Może się
powtórzyć rok dziewięćdziesiąty czwarty8
. Miał pan może okazję poznać Chadwicka… porucznika Augustyna Chadwicka?
— Był ze mną midszypmenem u Pellewa9
, milordzie.
— No więc on… ach, jest wreszcie ten przeklęty powóz. Co z Lady Barbarą?
— Wrócę moją karetą na Bond Street — odparła Barbara — i odeślę ją po Horatia do Admiralicji. Już nadjeżdża.
Kareta z Brownem i stangretem na koźle zatrzymała się za powozem St Vincenta i Brown zeskoczył na ziemię.
— No to świetnie. Idziemy, Hornblower. Jeszcze raz sługa łaskawej pani.
St Vincent z trudem wgramolił się na siedzenie, Hornblower siadł obok niego i ciężki wehikuł ruszył ze stukotem kopyt
końskich o bruk. Blade światło słońca padało przez okienka na grubo ciosane oblicze St Vincenta siedzącego ze zgiętymi plecami
na skórzanym siedzeniu; jacyś oberwańcy na ulicy spostrzegli barwnie odzianych panów w powozie i krzyknęli „Hurra”
machając postrzępionymi czapkami.
— Chadwick był dowódcą brygu „Flame”10
, osiemnastodziałowego — powiedział St Vincent. — Załoga zbuntowała się
w Zatoce Sekwańskiej i trzyma jego i pozostałych oficerów jako zakładników. Wysłali podoficera nawigacyjnego i czterech
5
Whitehall — ulica w Londynie, przy której znajduje się siedziba rządu i Admiralicji.
6
Transept — poprzeczna nawa, prostopadła do nawy głównej w kościele o rzucie w kształcie krzyża.
7
Admiralicji.
8
1794 — bunt w Brytyjskiej Marynarce Wojennej.
9
C. S. Forester: Pan midszypmen Hornblower, Gdańsk 1974.
wiernych nam marynarzy w gigu z ultimatum skierowanym do Admiralicji. Gig przybył do Bembridge11
ubiegłej nocy, a papiery
właśnie mi dostarczono — oto one.
St Vincent potrząsnął pismem trzymanym w sękatej dłoni, wraz z załącznikami, które dopiął po otrzymaniu ich w Opactwie
westminsterskim.
— Jakież to ultimatum, milordzie?
— Amnestia… darowanie winy. I powieszenie Chadwicka. W przeciwnym razie przekazują bryg Francuzom.
— Zwariowani głupcy! — mruknął Hornblower.
Pamiętał Chadwicka z „Indefatigable”, już wtedy, dwadzieścia lat temu, za starego na midszypmena. Teraz chyba po
pięćdziesiątce i tylko porucznik. Jako midszypmen miał podły charakter; pomijany wciąż przy awansach, musiał być jeszcze
gorszy będąc porucznikiem. Jeśli chciał, mógł zrobić prawdziwe piekło na tak małej jednostce jak „Flame”, gdzie był
prawdopodobnie jedynym oficerem z patentem królewskim. Wystarczający powód do buntu. Po straszliwych nauczkach
w Spithead i Nore12
, po zamordowaniu Pigotta na „Hermionie” wyeliminowano z marynarki wojennej osobników o najgorszych
charakterach. Jest to wciąż ciężka, okrutna służba, lecz nie do tego stopnia, żeby doprowadzać marynarzy do tak samobójczego
kroku jak bunt, chyba że w grę wchodzą szczególne okoliczności. Dowódca okrętu, okrutny i niesprawiedliwy, zaś wśród załogi
przywódca zdeterminowany i bystry — taka kombinacja może wywołać bunt. Niezależnie jednak od przyczyny bunt musi być
natychmiast stłumiony, musi się spotkać z najsurowszą karą. Ospa ani cholera nie są bardziej zaraźliwe ani bardziej zgubne niż
bunt na jednostce bojowej. Niech jeden buntownik uniknie kary, a wszyscy następni mający jakieś żale będą go wspominać i iść
za jego przykładem.
A przecież Anglia jest w krytycznym momencie walki z francuskim despotyzmem. Pięćset okrętów wojennych w morzu —
z tego dwieście to jednostki liniowe — broni mórz przed nieprzyjaciółmi. Sto tysięcy wojska pod dowództwem Wellingtona13
przedziera się przez Pireneje do południowej Francji. A cała zbieranina wojsk Europy wschodniej, Rosjanie i Prusacy, Austriacy
i Szwedzi, Kroaci, Węgrzy i Holendrzy, jest odziewana, karmiona i uzbrajana staraniem Anglii. Wydawało się, że Anglia nie jest
w stanie zdobyć się na jeszcze jeden wysiłek w tej walce; nawet że musi zachwiać się i załamać pod tak straszliwym obciążeniem.
Bonaparte walczył o swoje życie z całą przebiegłością i okrucieństwem, jakiego można się było po nim spodziewać. Kilka
dalszych miesięcy uporczywych zabiegów, kilka miesięcy straszliwego wysiłku może przywieść go do upadku i przywrócić pokój
na tym oszalałym świecie; moment niepewności, chwila zwątpienia, i tyrania może zacisnąć szpony na ludzkości na dalsze
pokolenie, na wiele przyszłych pokoleń.
Powóz wtoczył się na dziedziniec Admiralicji i dwaj emerytowani marynarze ciężko stąpając na drewnianych protezach
podeszli otworzyć drzwiczki. St Vincent wysiadł pierwszy, za nim Hornblower i obaj w płaszczach ze wspaniałego szkarłatnego
i białego jedwabiu udali się do biura Pierwszego Lorda.
— To jest ich ultimatum — powiedział St Vincent rzucając papier na biurko.
Napisane niewprawnym pismem — pomyślał od razu Hornblower — nie pisał tego jakiś zbankrutowany kupiec czy
pracownik biura adwokackiego siłą wcielony do marynarki.
Na pokładzie okrętu JKM „Flame”
w pobliżu Hawru.
7 października 1813 roku
My wszyscy tutaj jesteśmy dusze lojalne i wierne, ale porucznik Augustyn Chadwick nas chłosta i nas głodzi i przez miesiąc
wywołuje całą załogę dwa razy na każdej wachcie. Wczoraj zapowiedział, że dziś wychłosta co trzeciego z nas, a resztę z nas jak
tylko tym drugim się zagoi. To trzymamy go zamkniętego pod kluczem w jego kajucie i czeka na niego lina przepuszczona przez
blok na noku fokrei, bo on powinien być powieszony potem co zrobił chłopcu Jamesowi Jonesowi, on jego zabił i my myślimy, że
w swoim raporcie doniósł, że jemu się zmarło od gorączki. Chcemy, żeby Ich Lordowskie Wysokości w Admiralicji obiecali nam
osądzić jego za jego zbrodnie i dać nam nowych oficerów i niech co było pójdzie w zapomnienie. Chcemy dalej bić się o swobody
dla Anglii, bo z nas dusze lojalne i wierne, jak już żeśmy mówili, ale Francja jest na naszej zawietrznej i wszyscy jesteśmy w tym
razem i nie chcemy dać się powiesić jako buntowniki i jak spróbujecie zająć ten okręt, to my jego wciągniemy na nok rei
i popłyniemy do Francuzów. Podpisujemy to wszyscy.
Z uniżonym poważaniem
Wszędzie na marginesie listu były podpisy, siedem podpisów i kilkadziesiąt krzyżyków z dopiskiem przy każdym krzyżyku:
„Henry Wilson, jego znaczek”, „William Owen, jego znaczek” i tak dalej; podpisy wykazywały zwykłą proporcję piśmiennych
i niepiśmiennych w przeciętnej załodze okrętu. Skończywszy czytać, Hornblower podniósł wzrok na St Vincenta.
— Zbuntowane psy — warknął St Vincent.
10
„Flame” (ang.) — „Płomień”.
11
Bembridge — port na wschodnim brzegu wyspy Wight.
12
Spithead — reda w Kanale, między Portsmouth a wyspą Wight; Nore — port nad Tamizą. Miejsca buntów
w Brytyjskiej Marynarce Wojennej. Bunt w Nore trwał od 20 maja do 13 czerwca 1797 r. Przywódca Richard Parker
został powieszony na noku rei swego okrętu, innych buntowników zgładzono lub poddano chłoście.
13
Artur Wellesley, pierwszy książę Wellington (1769—1852) — generał i polityk, jeden z najbardziej wpływowych
ludzi w Europie jego czasów.
Może i tak, pomyślał Hornblower. Ale pomyślał również, że mieli swoje racje, by się zbuntować. Mógł doskonale wyobrazić
sobie sposób, w jaki byli traktowani, nie kończące się, niczym nie usprawiedliwione pasmo okrucieństw obok normalnych trudów
życia na okręcie w służbie blokadowej; niedole, którym kres przynieść może tylko śmierć albo bunt — innego wyjścia nie ma.
Postawieni wobec pewnej chłosty w bliskiej przyszłości zbuntowali się, a on nie potrafił winić ich za to. Widział dosyć
pleców pociętych na pasy; wiedział, że sam zrobiłby wszystko, dosłownie wszystko, żeby uniknąć tej tortury, gdyby stanął wobec
takiej perspektywy. Skóra na nim ścierpła, gdy zaczął się poważnie zastanawiać, jak by się czuł wiedząc, że ma być wychłostany
w przyszłym tygodniu. Ludzie ci mają moralne prawo po swojej stronie; to nie sprawiedliwość, lecz konieczność sprawia, że
muszą ponieść karę za ten dający się usprawiedliwić występek. Byt kraju i narodu w znacznej mierze zależy od zamykania
buntowników, wieszania prowodyrów i karania chłostą pozostałych; od wypalenia gorącym żelazem tego nowego punktu
zapalnego, który pojawił się na prawym ramieniu Anglii, zanim choroba się rozszerzy. Muszą zostać powieszeni, choćby
moralnie byli niewinni — jest to taka sama konieczność wojenna jak zabijanie Francuzów będących być może doskonałymi
mężami i ojcami. Dobrze też będzie nie dać St Vincentowi odgadnąć jego uczuć — Pierwszy Lord oczywiście nienawidzi
buntówników jako takich, bez zadawania sobie trudu głębszego wniknięcia w ich sytuację.
— Jakie ma pan dla mnie rozkazy, milordzie? — zapytał.
— Dam panu carte blanche — odparł St Vincent. — Wolną rękę. Ma pan przyprowadzić tu „Flame” bezpiecznie i cało,
a z nim buntowników, i pańska sprawa, jak pan to zrobi.
— Da mi pan pełne uprawnienia, milordzie, na przykład do negocjowania?
— Do diaska, nie to miałem na myśli — odparł St Vincent. — Chciałem powiedzieć, że może pan dostać tyle jednostek, ile
pan poprosi. Mogę użyczyć panu trzech okrętów liniowych, jeśli pan chce. Dwie fregaty. Jednostki bombowe. Nawet statek
rakietowy, jeśli uważa pan, że będzie go można wykorzystać — ten Congreve chciałby znowu zobaczyć swoje rakiety w akcji.
— Sytuacja nie wygląda na taką, milordzie, w której potrzebna byłaby specjalnie duża siła. Okręty liniowe są za wielkie do
tego celu.
— Do diaska, też wiem o tym. — Na wielkiej twarzy St Vincenta odbijała się walka wewnętrzna. — Ci podli szubrawcy
mogą wpłynąć w mgnieniu oka do ujścia Sekwany na pierwszą oznakę grożącego im niebezpieczeństwa. Wiem, że tu trzeba
rozumu. Dlatego, Hornblower, posłałem po pana.
Piękny komplement. Hornblower czuł się trochę pochlebiony; rozmawia tu prawie jak równy z równym z jednym
z największych admirałów, których proporzec powiewał kiedykolwiek na maszcie okrętu, i to uczucie jest niesłychanie
przyjemne. W dodatku pod wpływem rosnącego nacisku wewnętrznego Pierwszy Lord wyrzucił nagle z siebie jeszcze bardziej
zaskakujące stwierdzenie:
— I marynarze lubią pana, Hornblower. Do licha, nie znam nikogo, kto by pana nie lubił. Wierzą w pana i słuchają pana. Jest
pan jednym z oficerów, o których się mówi wśród marynarzy. Ufają panu i spodziewają się po panu wielkich rzeczy — i ja też,
u diaska, jak sam pan widzi.
— Lecz, milordzie, jeśli przemówię do załogi, będzie to oznaczało, że prowadzę z nimi negocjacje.
— Żadnych rozmów z buntownikami! — huknął St Vincent, bijąc w stół ogromną jak udziec barani pięścią. — Mieliśmy tego
dosyć w dziewięćdziesiątym czwartym.
— Wobec tego carte blanche, jaką mi pan daje, to nic więcej, milordzie, jak zwykłe rozkazy dla oficera marynarki wojennej
— zauważył Hornblower.
Sprawa jest poważna; wysyła się go z niezwykle trudnym zadaniem, i będzie musiał wziąć na siebie całe odium za
ewentualne niepowodzenie. Nie wyobrażał sobie, że będzie kiedykolwiek licytować się w argumentach z Pierwszym Lordem,
a przecież to właśnie robił zmuszony zwykłą koniecznością. W błysku jasnego widzenia uświadomił sobie, że ostatecznie wiedzie
spór nie ze względu na siebie; nie próbuje bronić własnych interesów. Dyskutował zupełnie bezosobowo; oficer który jest
wysyłany z zadaniem odbicia „Flame” i którego przyszłość może zależeć od udzielonych mu pełnomocnictw, to nie Hornblower
siedzący w tym rzeźbionym fotelu, odziany w biały i szkarłatny jedwab, ale jakieś biedaczysko, którego mu żal i którego interesy
leżą mu na sercu, gdyż reprezentują one interes narodowy. Potem obie te istoty stopiły się znowu w jedno i to był on, mąż
Barbary, człowiek, który był na przyjęciu u Lorda Liverpoolu14
ubiegłego wieczora i wciąż jeszcze odczuwał po tym lekki ból
w czaszce nad czołem, który ma wypłynąć w tej nieprzyjemnej misji, nie dającej za grosz okazji do sławy czy wybicia się,
wystawiając się na ogromne ryzyko fiaska mogącego uczynić z niego pośmiewisko marynarki wojennej i przedmiot kpin w całym
kraju.
Znowu badał uważnie wyraz twarzy St Vincenta; admirał nie jest głupcem i pod tym kanciastym czołem kryje się inteligentny
umysł — boryka się z własnymi uprzedzeniami, próbując zrezygnować z nich przy pełnieniu swej powinności.
— A więc dobrze, Hornblower — rzekł wreszcie. — Dam panu całkowitą swobodę działania. Każę sporządzić rozkazy dla
pana w tym sensie. Oczywiście będzie pan miał stanowisko komodora.
— Dziękuję, milordzie — odparł Hornblower.
— Oto lista załogi okrętu — ciągnął St Vincent. — Nie mamy tu zastrzeżeń wobec żadnego z nich. Nathaniel Sweet,
pomocnik bosmana — tu jest jego podpis — był kiedyś starszym oficerem na węglowcu z Newcastle — zwolniony za pijaństwo.
Może on jest prowodyrem. Ale może nim być każdy z nich.
— Czy wiadomość o buncie została ujawniona?
— Nie. I prośmy Boga, żeby do tego nie doszło, dopóki nie zostanie wciągnięta flaga sądu wojennego. Holden w Bembridge
miał dosyć rozumu, żeby nie pisnąć o tym. Zatrzymał pod kluczem podoficera nawigacyjnego i załogę łodzi, jak tylko usłyszał,
14
Robert Banks Jenkinson, drugi Lord Liverpoolu (1770—1828) — jako polityk doprowadził wojnę z Napoleonem
do pomyślnego końca.
jaką przywieźli nowinę. „Dart” wychodzi do Kalkuty w przyszłym tygodniu — zostaną zamustrowani na ten statek. Upłyną
miesiące, zanim ta historia przedostanie się do publicznej wiadomości.
Bunt to zaraza roznoszona przez słowa. Miejsce zarażone musi zostać odizolowane do chwili, aż Będzie można wypalić je
gorącym żelazem.
St Vincent przysunął do siebie plik papierów i sięgnął po pióro — piękne pióro indycze z jedną z tych świeżo
wprowadzonych złotych stalówek.
— Jaką chce pan jednostkę?
— Coś zwrotnego i niedużego — odrzekł Hornblower.
Nie miał pojęcia, jak się zabierze do odzyskania okrętu, któremu wystarczy przesunąć się o dwie mile w kierunku
zawietrznym, żeby stał się nie do odzyskania, lecz duma kazała mu stwarzać pozory pewności siebie. Złapał się na tym, iż
zastanawia się, czy wszyscy mężczyźni są tacy jak on, silący się na udawanie odwagi cywilnej, gdy faktycznie czują się słabi
i bezradni — pamiętał jednak uwagę Swetoniusza15
o Neronie, że uważał on wszystkich ludzi za tak samo zepsutych jak on,
chociaż publicznie nie przyznawali się do tego.
— Mamy „Porta Coeli”16
— powiedział St Vincent unosząc siwe brwi. — Bryg uzbrojony w osiemnaście dział — w istocie
bliźniak „Flame”. Stoi w Spithead gotowy do odpłynięcia. Dowódcą jest Freeman — ten co miał kuter „Clam” pod pańskim
dowództwem na Bałtyku. To on przywiózł pana do kraju, czy tak?
— Tak, milordzie.
— Nada się?
— Myślę, że tak, milordzie.
— Pellew dowodzi eskadrą w środkowej części Kanału. Prześlę mu rozkaz, żeby dał panu wszelką pomoc, jakiej może pan
zażądać.
— Dziękuję, milordzie.
— I oto podjął się trudnego — może nawet niewykonalnego — zadania bez najmniejszej próby zostawienia sobie furtki do
wycofania się, nie starając się nawet zasiać ziarna wymówek, które mógłby wyzyskać w razie niepowodzenia. Bardzo to było
lekkomyślne z jego strony, wiedział jednak, że nie pozwoliła mu na to jego śmieszna duma. Nie umiał stosować tych wszystkich
„jeżeli” lub „ale” wobec ludzi pokroju St Vincenta, a faktycznie wobec nikogo. Zastanawiał się, czy to dlatego, że komplement
wypowiedziany przed chwilą przez Pierwszego Lorda uderzył mu do głowy, czy też może ze względu na rzuconą mimochodem
uwagę, że może „żądać” pomocy od Pellewa, głównodowodzącego, pod którym służył dwadzieścia lat temu za swoich czasów
midszypmeńskich. Uznał, że jedyny powód to jego bezsensowna duma.
— Wiatr jest północno-zachodni i stały — mówił St Vincent rzucając okiem na tarczę powtarzającą wskazania wiatrowskazu
na dachu Admiralicji. — Ale barometr spada. Im wcześniej pan wypłynie, tym lepiej. Poślę za panem rozkazy do miejsca, gdzie
się pan zatrzymał — niech pan skorzysta z tej okazji, żeby się pożegnać z żoną. Gdzie ma pan swoje rzeczy?
— W Smallbridge, milordzie. Prawie po drodze do Portsmouth.
— Dobrze. Teraz jest południe. Powiedzmy, że wyjedzie pan o trzeciej, karetą pocztową do Portsmouth — nie może pan
jechać rozstawnymi końmi ze swoim kufrem marynarskim. Osiem godzin — siedem, drogi nie są jeszcze rozmiękłe o tej porze
roku. Zaraz wyślę kurierem rozkazy do Freemana. Życzę powodzenia, Hornblower.
— Dziękuję, milordzie.
Hornblower owinął się płaszczem, poprawił szpadę i ruszył do wyjścia. Jeszcze nie opuścił pokoju, a już wchodził urzędnik
wezwany przez St Vincenta dzwonkiem, żeby pisać pod jego dyktando rozkaz dla Hornblowera. Na dworze wiał silny północno-
zachodni wiatr, o którym mówił St Vincent, i Hornblower w swoim płaszczu o żywych szkarłatno-białych barwach poczuł się
zziębnięty i zagubiony. Ale kareta czekała na niego, tak jak obiecała Barbara.
Rozdział II
Ona sama powitała go, gdy dotarł na Bond Street, spokojnym spojrzeniem i opanowanym wyrazem twarzy, jak przystało na
przedstawicielkę rasy bojowników. Bała się jednak wyrzec więcej niż jedno słowo.
— Rozkazy? — zapytała.
— Tak — odparł Hornblower, a potem ulegając naporowi silnych mieszanych uczuć, kłębiących się w jego duszy, dodał: —
Tak, kochana.
— Kiedy?
— Odpływam dziś wieczorem ze Spithead. Wypisują mi teraz rozkazy… muszę ruszać, jak tylko mi je tu doślą.
— Z wyrazu twarzy St Vincenta domyśliłam się, że tak będzie. Wysłałam więc Browna do Smallbridge, żeby zapakował twój
kuferek. Będzie już przygotowany, jak tam przyjedziemy.
Niezawodna, przewidująca, opanowana Barbara! Ale „Dziękuję ci, moja droga”, to było wszystko, co potrafił powiedzieć.
Nawet teraz, po spędzonym z nią dłuższym okresie, zdarzały się często te trudne momenty; chwile, gdy przepełniony uczuciem (a
może właśnie dlatego), nie umiał przecież znaleźć słów.
— Kochanie, czy mogę spytać, dokąd się udajesz?
— Gdybyś spytała, nie mógłbym ci powiedzieć — odrzekł Hornblower z wymuszonym uśmiechem. — Przykro mi, skarbie.
15
Swetoniusz — historyk rzymski żyjący w II w. n. e., m. in. autor biografii dwunastu cesarzy, od Cezara do
Domicjana.
16
„Porta Coeli” (łac.) — „Brama Niebios”.
Barbara nie pisnęłaby nikomu słówka ani nie dałaby niczym poznać, w jakiej misji został wysłany, ale mimo to nie mógł jej
nic zdradzić, żeby nie można było obciążyć jej odpowiedzialnością na wypadek rozejścia się wieści o buncie; lecz nie to było
rzeczywistym powodem. Jego obowiązkiem było milczeć, a obowiązek nie dopuszcza żadnych wyjątków. Barbara — jak tego
wymagała sytuacja — odpowiedziała mu pogodnym uśmiechem. Przeniosła uwagę na jego jedwabny płaszcz i wdzięczniej
udrapowała mu go na ramionach.
— Szkoda — zauważyła — że w tych nowoczesnych czasach mężczyźni mają tak mało okazji, żeby się ładnie ubrać.
W szkarłacie i bieli jest ci, mój drogi, do twarzy. Bardzo przystojny z ciebie mężczyzna — wiedziałeś o tym?
Wtedy krucha, sztuczna bariera między nimi pękła i rozwiała się jak przekłuta bańka mydlana. Hornblower z usposobienia był
człowiekiem spragnionym uczucia, dowodów miłości, jednakże przestrzeganie przez tyle lat dyscypliny wewnętrznej
w bezlitosnym świecie utrudniało mu, nawet prawie uniemożliwiało, ujawnienie tej cechy. Czaiła się w nim zawsze obawa przed
odtrąceniem, rzecz zbyt straszna, żeby się na to narażać. Miał się zawsze na baczności przed samym sobą, przed światem
zewnętrznym. A ona… ona znała te jego nastroje, zdawała sobie z nich sprawę, choć urażało to jej dumę. Stoickie wychowanie
angielskie wykształciło w niej nieufność wobec emocji, niechęć do ich uzewnętrzniania. Była tak samo dumna jak on; potrafiła
złościć się, że jest od niego zależna w osiąganiu pełni życia, jak on bywał zły, że czuje się niepełny bez jej miłości. Byli
dwojgiem dumnych ludzi, którzy z tej czy innej przyczyny uczynili egocentryczną samowystarczalność normą doskonałości, od
której odejście wymagało często większego poświęcenia niż to, na jakie byli przygotowani.
W chwilach jednak, gdy kładł się nad nimi cień rozstania, znikała duma i niechęć i potrafili być cudownie naturalni,
odrzucając krępujące pancerze nałożone na nich przez lata życia. Znalazła się w jego ramionach, a jej dłonie wyczuwały pod
płaszczem ciepło jego ciała poprzez cienki jedwab kubraka; przywarła z żarem do niego, a on objął ją również gorącym
uściskiem. Gorsety wyszły już wtedy z mody i suknia Barbary była tylko leciutko usztywniona w talii fiszbinami; czul, jak w jego
objęciach jej śliczne ciało omdlewa i poddaje się mimo dobrze wyrobionych mięśni (dzięki konnej jeździe i długim spacerom), co
wreszcie nauczył się uważać za pociągające u kobiety, zamiast dawniej uznawanej wiotkości i słabości. Zwarli się w pocałunku
gorącymi wargami, patrząc na siebie śmiejącymi się oczyma.
— Mój najdroższy! Mój skarbie! — rzekła, a potem z ustami przy ustach wymruczała do swego ukochanego czułe słówka
bezdzietnej kobiety: — Moje dziecko. Mój drogi dzieciaku!
Nic milszego nie mogła mu powiedzieć. Ulegając jej pozbywając się swego ochronnego pancerza, pragnął być zarówno jej
dzieckiem, jak i mężem; podświadomie chciał mieć pewność, że obnażając się tak przed nią znajdzie ją oddaną mu i lojalną, jak
matka dziecku, nie wyzyskującą jego bezbronności. Stopniały resztki rezerwy; zlali się w jedno w szalonym porywie namiętności,
jaki rzadko zdarzało im się przeżywać. Nic nie mogło zmącić go teraz. Mocne palce Hornblowera rozluźniły jedwabny sznur
przytrzymujący płaszcz; zapięcia kubraka, z którymi nie był obeznany, śmieszę sznurówki krótkich spodni — mocowanie się
z tym wszystkim nie popsuło mu nastroju. W pewnej chwili Barbara schwytała się na tym, że okrywa pocałunkami jego ręce, te
długie piękne palce, których wspomnienie prześladowało ją czasem nocą w okresach rozstań, i był to gest najczystszego uczucia
bez żadnej symboliki. Byli wolni dla siebie nawzajem, swobodni, nieskrępowani, zakochani. Stanowili cudowną jedność, nawet
gdy już opadła fala namiętności; przeżyli spełnienie bez nasycenia się sobą. Pozostali złączeni, nawet gdy zostawił ją tam leżącą,
gdy zerknąwszy w lustro zobaczył, że jego rzedniejące włosy są okropnie potargane.
Mundur wisiał na drzwiach ubieralni. Barbara pomyślała o wszystkim, gdy on był ze St Vincentem. Umył się w miednicy,
wytarł gąbką rozgrzane ciało, ale nie miał uczucia, że zmywa brud — był to akt czystej przyjemności. Gdy lokaj zastukał do
drzwi, Hornblower już w koszuli i w spodniach narzucił na siebie szlafrok i wyszedł. To były rozkazy dla niego; pokwitował ich
odbiór, skruszył pieczęć i usiadł, aby je przeczytać i upewnić się, że nie ma w nich niczego niejasnego, co należałoby wyklarować
przed opuszczeniem Londynu. Stare, znane zwroty: „Niniejszym prosi się pana i nakazuje”; „Poleca się zatem panu jak najściślej”
— te same, pod których nakazem Nelson szedł do boju pod Trafalgarem, a Blake pod Teneryfą. Sens rozkazów był jasny,
a zakres przekazanych uprawnień jednoznaczny. Przeczytane na głos załodze okrętu — lub sądowi wojennemu — zostałyby bez
trudu zrozumiane. Czy będzie musiał w ogóle odczytywać je na głos? Oznaczałoby to wszczęcie negocjacji z buntownikami. Miał
do tego upoważnienie, lecz byłoby to oznaką słabości, wywołującą unoszenie brwi na tę wiadomość w całej marynarce wojennej,
czymś, co rzuciłoby cień rozczarowania na grubo ciosane oblicze St Vincenta. W taki czy inny sposób, oszustwem lub
podstępem, musi nakłonić setkę angielskich marynarzy do oddania się w jego ręce, aby można ich było powiesić lub wychłostać
za coś, co — jak świetnie wiedział — sam uczyniłby w podobnych okolicznościach. Musi pełnić swój obowiązek; czasem tym
obowiązkiem jest zabijanie Francuzów, a czasem może to być coś innego. Jeśli w ogóle trzeba kogoś zabić, to wolałby, aby to
byli Francuzi. I jak, u Boga Ojca, ma się zabrać do wykonania swego obecnego zadania?
Drzwi sypialni otwarły się i weszła Barbara, promienna i uśmiechnięta. Spojrzenia ich zetknęły się, a dusze wybiegły sobie
naprzeciw; ani groźba fizycznego rozstania, ani rozmyślania Hornblowera nad jego nową, nieprzyjemną misją nie zdołały
naruszyć duchowej harmonii między nimi. Ich związek był mocniejszy niż kiedykolwiek i, szczęśliwcy, wiedzieli o tym.
Hornblower wstał.
— Za dziesięć minut będę gotów do odjazdu — rzekł. — Odprowadzisz mnie do Smallbridge?
— Czekałam, żebyś mnie o to poprosił — odparła Barbara.
Rozdział III
Noc była najciemniejsza, jaką można sobie wyobrazić, a wiatr skręcając ku zachodowi dął z siłą półwichury, i wyglądało, że
będzie się nasilał. Owiewał Hornblowera, trzepocząc nogawkami jego spodni przy kolanach nad wysokimi butami morskimi, zaś
wszędzie naokoło i nad głową takielunek wył w ciemnościach wściekłym chórem, jak gdyby protestując przeciwko ludzkiej
głupocie wystawiającej kruchy, człowieczą ręką wykonany osprzęt na gwałtowne ataki sił natury. Nawet tu, pod osłoną wyspy
Wight, mały bryg miotał się pod stopami Hornblowera stojącego na niewielkim pokładzie rufowym. Gdzieś po jego nawietrznej
ktoś — chyba podoficer — beształ marynarza za nieznane przewinienie; niewybredne słowa dolatywały do uszu Hornblowera
z porywami wiatru.
Człowiek obłąkany, myślał Hornblower, musi znać te szalone kontrasty, te nagłe przeskoki z nastroju w nastrój, te gwałtowne
przemiany w otaczającym go świecie; w takim wypadku zmianom podlega szaleniec, ale w jego własnym wypadku zmieniało się
otoczenie. Rano, nie więcej jak dwanaście godzin temu, siedział w Opactwie westminsterskim z kawalerami Orderu Łaźni,
wszystkimi w szkarłatnych i białych jedwabiach; poprzedniego wieczora jadł obiad z premierem. Był w ramionach Barbary;
prowadził luksusowy żywot na Bond Street17
, gdzie wystarczyło pociągnąć za sznur dzwonka, aby spełniona została każda
zachcianka, jaka mogłaby przyjść do głowy. Było to bytowanie w przyjemnym dogadzaniu sobie. Dwadzieścioro służby byłoby
naprawdę zdumione i zmartwione, gdyby zaszło najdrobniejsze zakłócenie w ustabilizowanym toku życia Sir Horatia — oba te
słowa były oczywiście wymawiane przez nich łącznie, z czego tworzyło się jakieś cudaczne „Surroratio”. Barbara chodziła koło
niego całe lato, pilnując, żeby resztki rosyjskiego tyfusu, który sprowadził go chorego do domu, zostały zlikwidowane.
Przechadzał się w słońcu po ogrodach Smallbridge za rączkę z małym Ryszardem, a ogrodnicy czapkując ustępowali mu
z szacunkiem z drogi. Wspominał to złociste popołudnie, kiedy obaj z Ryszardem leżeli obok siebie na brzuchach nad sadzawką
z rybkami, próbując łapać rękoma złotego karpia; jak wracali do domu w blasku zachodzącego słońca, zabłoceni, mokrzy i niewy-
mownie szczęśliwi, on i jego dziecko, tak sobie bliscy jak on i Barbara tego ranka. Szczęśliwy żywot, zbyt szczęśliwy.
Tego popołudnia w Smallbridge, gdy Brown z forysiem przenosili jego marynarski kuferek do karety pocztowej, pożegnał się
z Ryszardem uściskiem dłoni, jak mężczyzna z mężczyzną.
— Ojcze, idziesz znowu bić się? — spytał Ryszard.
Jeszcze raz mówił Barbarze do widzenia; nie było to rzeczą łatwą. Jeśli szczęście będzie mu sprzyjać, za tydzień może być
z powrotem w domu. Nie mógł jednak powiedzieć jej o tym, bo ujawniłby zbytnio charakter swojej misji. To małe kłamstwo
przyczyniło się do zniweczenia nastroju jedności i więzi między nimi; znowu stał się trochę chłodny i oficjalny. Odwracając się
od Barbary miał uczucie, że traci coś na zawsze. Potem wsiadł do karety, Brown obok niego i w zapadającym zmierzchu ruszyli
przez jesienny krajobraz wyżyn Downs do Guildford, a stamtąd nocą wjechali na Portsmouth Road — drogę przemierzaną przez
niego przy tylu ważnych okazjach. W krótkim czasie przeszedł od luksusu do niewygód. O północy Hornblower stanął na
pokładzie „Porta Coeli”, witany przez Freemana, barczystego, krępego i śniadego jak zawsze, z czarnymi włosami po cygańsku
zwisającymi mu na policzki, aż dziw, że nie miał kolczyków w uszach. Potrzeba było nie więcej niż dziesięciu minut, żeby
powiedzieć Freemanowi, w absolutnej tajemnicy, z jakim zadaniem jest wysyłana „Porta Coeli”. Zgodnie z rozkazami
otrzymanymi cztery godziny wcześniej Freeman miał już bryg przygotowany do wyjścia w morze i gdy dziesiąta minuta
dobiegała końca, marynarze u kabestanu zaczęli wyciągać kotwicę.
— Zanosi się na parszywą noc, sir — zauważył Freeman stojący w ciemnościach obok Hornblowera. — Barometr wciąż leci
w dół.
— I chyba będzie dalej spadał, panie Freeman.
Freeman podniósł nagle głos do ryku, najgłośniejszego chyba, jaki kiedykolwiek słyszał Hornblower — ta sklepiona jak
beczka klatka piersiowa była w stanie wydać z siebie zadziwiająco potężny dźwięk.
— Panie Carlow! Cała załoga do zwijania żagli górnych! Zwinąć grotstensztaksel! Zrefować podwójnie marsie! Sterniku,
południowy wschód ku południu.
— Południowy wschód ku południu, sir.
Pokład pod stopami Hornblowera drżał lekko od tupotu nóg załogi; gdyby nie to, nie poznałby w tych ciemnościach, że
rozkazy Freemana są wykonywane; pisk krążków w blokach tonął w wietrze lub wyciu olinowania, nie można też było dojrzeć
marynarzy wdrapujących się na maszty, żeby refować marsie. Hornblower czuł się zziębnięty i zmęczony po dniu, który zaczął
się — aż wprost nie do wiary — od przybycia krawca w celu odziania go w uroczysty strój Kawalera Orderu Łaźni.
— Panie Freeman, schodzę do kajuty — powiedział. — Proszę mnie wezwać w razie potrzeby.
— Tak jest, sir.
Freeman odsunął ruchomą pokrywę łukową nad zejściówką — „Porta Coeli” była gładkopokładowcem — i ukazało się słabe
światło oświetlające schody; słabe, lecz oślepiające po intensywnej czerni nocy. Hornblower schodził zginając się prawie wpół
pod belkami pokładowymi. Drzwi na prawo prowadziły do jego kajuty, o wymiarach sześć stóp na sześć i wysokości czterech
stóp i dziesięciu cali; Hornblower musiał aż przykucnąć, żeby ją obejrzeć w chwiejnym świetle lampy zwisającej z pokładu. Wie-
dział, że ciasnota tego pomieszczenia, najlepszego na brygu, jest niczym w porównaniu z warunkami, w jakich gnieżdżą się
pozostali oficerowie, a dwadzieścia razy niczym w porównaniu z warunkami mieszkalnymi załogi. Na dziobie odległość między
pokładami jest taka sama jak tu — cztery stopy i dziesięć cali — a marynarze śpią tam w dwóch rzędach hamaków zawieszonych
jedne nad drugimi; ci na górze szorują nosami o pokład nad nimi, zaś ci z dolnego rzędu pośladkami uderzają o pokład pod nimi,
a w środku nosy tych z dołu stykają się z pośladkami tych z góry. „Porta Coeli” to najlepsza machina bojowa w tej grupie tonażu,
zdolna do pływania po morzach; jest uzbrojona w działa mogące zdruzgotać każdego przeciwnika o tej samej wielkości; jej
magazyny mieszczą zapasy artyleryjskie wystarczające na całe godziny i dnie walki, a żywności zabiera tyle, że może przebywać
miesiącami w morzu bez podchodzenia do lądu; jest podatna w prowadzeniu i na tyle mocna żeby stawić czoło każdej wichurze;
jedyna rzecz, jaką można jej zarzucić, to fakt, że aby uzyskiwać takie wyniki z brygiem 190-tonowym, istoty ludzkie żyjące na
nim muszą zadowalać się warunkami w jakich żaden troskliwy wieśniak nie trzymałby swego bydła. To właśnie kosztem ludzi
Anglia utrzymuje niezliczone małe jednostki zapewniające jej bezpieczeństwo na morzach pod osłoną potężnych okrętów
liniowych.
17
Bond Street — ulica w Londynie z drogimi sklepami i lokalami, ulubione miejsce bogaczy.
Kajuta, nie dość że mała, cuchnęła potwornie. Pierwsza rzecz, jaką rejestrowały nozdrza, to duszący smród zakopconej
lampy, lecz zaraz potem atakowała je cała gama dodatkowych odorów. Był tam mdły smród zęzowy, znośny, faktycznie prawie
nie odczuwany przez Hornblowera wąchającego fetor zęz od dwudziestu lat. Była też drażniąca woń sera i jakby dla jej
uwydatnienia czuć było wyraźnie szczurami. I jeszcze zapach wilgotnej odzieży i wreszcie mieszanina zapachów ludzkich
z dominującym wyziewem nie mytych ciał męskich w długo zamkniętym pomieszczeniu.
Przeciwwagą dla tej całej mieszaniny woni była gama odgłosów. Każda wręga rezonowała skrzyp takielunku; przebywający
w kajucie czuł się jak mysz zamknięta w pudle skrzypiec w czasie gry. Nad głową nieustanne stąpania po pokładzie rufowym,
w połączeniu ze stukotem rzucanych lin sprawiały wrażenie — żeby kontynuować analogię — jakby równocześnie pukano
młoteczkami w pudło skrzypiec. Drewniane poszycie brygu trzeszczało i skrzypiało w takt ruchu okrętu na wodzie, jakby jakiś
wielkolud walił w nie pięściami od zewnątrz; a pociski w stojakach też przesuwały się nieco, uderzając o siebie z głuchym,
nieoczekiwanym dudnieniem przy końcu przechyłu, gdy już przestawały się przemieszczać.
Ledwie Hornblower wszedł do kajuty, „Porta Coeli” przechyliła się niespodziewanie mocno na burtę; widocznie w momencie
wychodzenia na otwarte wody Kanału zachodni wiatr uderzył w nią z całą siłą, kładąc bryg na burtę. Zaskoczony Hornblower —
zawsze dość wolno odzyskiwał „morskie nogi” po dłuższym pobycie na lądzie — poleciał do przodu, na szczęście w kierunku
koi. Padł na nią twarzą i gdy leżał rozciągnięty, ucho jego pochwyciło znane odgłosy różnych pojedynczych przedmiotów,
zazwyczaj nie zamocowanych odpowiednio na początku podróży, lecących kaskadą po pokładach przy tym pierwszym dużym
przechyle poprzecznym. Przewracając się na koi Hornblower, zaskoczony następnym przechyłem, wyrżnął głową o belki pokładu
i opadł na szorstką poduszkę, spocony w dusznej, wilgotnej kajucie z wysiłku i wskutek zaczynającej się choroby morskiej. Klął
cicho, lecz dosadnie; wzbierała w nim głęboka nienawiść do tej wojny, tym głębsza, że zupełnie bezsilna. Nie umiał sobie
właściwie wyobrazić, jak to jest, kiedy panuje pokój — był dzieckiem, gdy świat żył jeszcze w pokoju — lecz niewymownie
pragnął pokoju jako odpoczynku od wojny. Był nią zmęczony, zbyt zmęczony, a to zmęczenie podkreślały jeszcze i pogarszały
przeżycia ubiegłego roku. Wieści o całkowitym rozbiciu armii Bonapartego w Rosji początkowo wzbudziły nadzieje na szybki
pokój, ale Francja nie zdradzała żadnych oznak załamania i zebrawszy świeże siły odcięła falę rosyjskiego kontrataku z dala od
jakiegokolwiek ważnego punktu cesarstwa. Mędrkowie wskazywali na dotkliwy charakter rekwizycji szeroko stosowanych przez
Bonapartego, na surowość przy egzekwowaniu nakładanych podatków i przepowiadali rychłe powstanie wewnątrz cesarstwa,
wsparte, być może, buntem generałów. Upłynęło dziesięć miesięcy od czasu, gdy zaczęto powszechnie snuć takie przepowiednie,
a wciąż nic nie wskazywało, żeby się miały urzeczywistnić. Gdy Austria i Szwecja dołączyły do szeregów nieprzyjaciół
Bonapartego, ludzie zaczęli znowu wyglądać natychmiastowego zwycięstwa. Mieli nadzieję, że kiedy kraje będące wbrew swej
woli sprzymierzeńcami Bonapartego — Dania, Holandia i inne — wydostaną się spod tej zależności, będzie to zapowiedzią
szybkiego rozpadu cesarstwa i za każdym razem przeżywali rozczarowanie. Rozważniejsi przepowiadali od dawna, że gdy fala
wojny wtargnie na terytorium cesarstwa, gdy Bonaparte zostanie zmuszony do przekształcenia jej w wojnę obronną, prowadzoną
na ziemi swoich poddanych, nie zaś nieprzyjaciół czy lenników, walka zakończy się prawie automatycznie. A przecież upłynęło
trzy miesiące od czasu, kiedy Wellington ze stu tysiącami żołnierzy wdarł się poprzez Pireneje w obręb nienaruszalnych dotąd
granic i zmaga się na śmierć i życie daleko na południu, ciągle jeszcze siedemset mil od Paryża. Wygląda, że nie ma końca
zasobom czy determinacji Bonapartego.
W obecnym, beznadziejnym nastroju Hornblowerowi wydawało się, że walka musi trwać, póki nie padnie ostatni człowiek
w Europie i nie wyczerpią się bezpowrotnie wszystkie zasoby Anglii; a jeśli idzie o niego samego, to zanim starość go uwolni,
będzie skazany — wskutek szaleńczego uporu jednego, jedynego człowieka — na brak swobody, spędzania dni i nocy w tak
odrażających warunkach jak te tutaj, z dala od żony i syna, nękany przez chorobę morską i zimno, zdeprymowany i załamany. Po
raz pierwszy chyba w życiu zaczął pragnąć cudu czy jakiegoś nieprzewidzianego a pomyślnego obrotu losu — żeby zbłąkana
kula uśmierciła Bonapartego lub żeby jakiś jego kolosalny błąd pozwolił odnieść niezaprzeczalne i decydujące zwycięstwo; żeby
ludność Paryża powstała, z powodzeniem, przeciwko tyranowi, żeby urodzaj we Francji był bardzo zły albo marszałkowie, chcąc
zachować swoje majątki, opowiedzieli się przeciwko cesarzowi i zdołali nakłonić wojsko do pójścia w ich ślady. Wiedział jednak,
że nie ma najmniejszego prawdopodobieństwa, by cokolwiek z tego mogło się wydarzyć; walka musi toczyć się dalej, a on
pozostanie nękanym chorobą morską więźniem w łańcuchach dyscypliny, aż włos mu posiwieje.
Otworzył mocno zamknięte oczy, by stwierdzić, że Brown jest przy nim.
— Stukałem, sir, ale pan mnie nie słyszał.
— Co jest?
— Czy mam przynieść coś panu, sir? Zaraz będą wygaszać ogień w kambuzie. Kubek kawy, sir? Herbaty? Gorącego grogu?
Porządna dawka alkoholu mogłaby go uśpić, zagłuszyć chorobliwe, przygnębiające myśli, dać wytchnienie od czarnej
depresji, w jakiej był pogrążony. Hornblower złapał się na tym, że naprawdę zastanawia się, czy nie ulec pokusie i stwierdzenie to
było dla niego wstrząsem. Fakt, że on, który przez dwadzieścia lat pił tak, żeby się nie upić, nie znosząc stanu nietrzeźwości
u siebie bardziej jeszcze niż u innych, miał choćby na moment dopuścić taką możliwość, wzbudził w nim trwogę i odrazę. To
jeszcze jedna brzydka cecha, której istnienia w sobie dotąd nie podejrzewał, a pogarszała się świadomość, że został wysłany
w sekretnej misji o wielkiej wadze, gdzie jasność umysłu i zdolność szybkiego osądu będą mu tak potrzebne. Poczuł gorzką
wzgardę dla samego siebie.
— Nie — odparł. — Wrócę na pokład.
Zwiesił nogi z koi. „Porta Coeli”, odpłynąwszy daleko od lądu, kiwała się poprzecznie i nurzała jak zwariowana na
sfalowanych wodach Kanału. Wiatr z baksztagu przechylał ją tak mocno, że Hornblower wstając poleciałby na przeciwległą
grodź, gdyby Brown wyciągnąwszy krzepką dłoń nie przytrzymał go. Brown nigdy nie tracił „nóg morskich”; Brown nigdy nie
zapadał na chorobę morską; Brown posiadał tę wielką siłę fizyczną, jaka zawsze była przedmiotem pragnień Hornblowera. Stał
na rozkraczonych nogach jak skała, zupełnie niewrażliwy na zwariowane podskoki brygu, gdy Hornblower chwiał się niepewnie.
Uderzyłby głową o rozbujaną lampę, gdyby Brown nie odsunął go na bok mocnym chwytem za ramię.
—Podła noc, sir, i chyba długo jeszcze trzeba będzie czekać na poprawę.
Hiob miał takich samych pocieszycieli. Hornblower zerknął z ukosa na Browna w rozdrażnieniu powodowanym złym
nastrojem, tym gorszym wobec filozoficznego stosunku Browna do jego humorów. Był zły za traktowanie go jak rozzłoszczone
dziecko.
—Sir, niech pan lepiej włoży ten szal, co jej wysokość zrobiła dla pana — ciągnął nieporuszony Brown. — Do rana będzie
piekielnie zimno.
Jednym ruchem wyciągnął szufladę i wydobył z niej szal. Był to kawałek niezwykle kosztownego jedwabiu, lekkiego
i ciepłego, może najdroższa rzecz, jaką Hornblower posiadał kiedykolwiek, nie wyłączając szpady za sto gwinei. Barbara zadała
sobie wiele trudu, żeby przyozdobić go haftem — nie znosiła manipulowania igłą i naparstkiem, i fakt, że się na to zdobyła, był
dla niego wyrazem największego oddania z jej strony. Hornblower owinął szalem szyję pod kołnierzem kurtki; jego ciepło
i miękkość oraz świadomość, że został zrobiony przez Barbarę, dodały mu otuchy. Uspokoił się i ruszył ku drzwiom i dalej, po
pięciu schodkach, na pokład rufowy.
Było tam zupełnie ciemno i Hornblower opuściwszy nawet tak marnie oświetloną kajutę poczuł się jak ślepy. Wokoło wiatr
huczał potężnie, aż musiał schylić głowę przed jego podmuchem. „Porta Coeli” była właśnie przechylona na burtę, mimo że pod
wiatrem z baksztagu, a nie pod półwiatrem. Kołysała się bocznie i wzdłużnie. Bryzgi fal i pył wodny zmieszane z deszczem
zalewającym pokład cięły w twarz Hornblowera posuwającego się z trudem ku zawietrznemu nadburciu. Nawet gdy wzrok
przywykł już do ciemności, trudno mu było odróżnić słaby zarys wąskiego prostokąta zrefowanego grotmarsla. Okręcik pod jego
stopami wyprawiał szaleńcze skoki, jak rozbrykany koń; morze było wzburzone — nawet przez łoskot wichury Hornblower
słyszał stękanie linobloków sterownicy, gdy marynarz u steru starał się nie dopuścić do odpadnięcia brygu od wiatru w dolinę fali.
Hornblower wyczuł obecność Freemana w pobliżu, lecz zignorował go. Nie było nic do powiedzenia, a gdyby nawet było, to
utrudniłaby to gwałtowność wiatru. Wparł się łokciem w siatkę do przechowywania hamaków, żeby stać pewnie, i wlepił wzrok
w ciemność. Tuż za burtą ukazywał się na moment biały grzbiet każdej nadchodzącej fali, zanim „Porta Coeli” nie weszła na nią.
Gdzieś przed nim marynarze pracowali u pomp; ucho Hornblowera chwytało od czasu do czasu ich tępy zgrzyt. Nic w tym nie
było dziwnego, bo przy gwałtownym ruchu brygu na falach szwy muszą się otwierać i zamykać jak wargi. Gdzieś w mrokach
nocy żeglują okręty miotane wichurą; statki wpadają na brzeg i marynarze giną w kipieli wśród wycia bezlitosnego wiatru. Wloką
się kotwice i pękają liny. Ale wichura dmie również nad nędznymi biwakami uwikłanej w wojnę Europy. Miliony nieznanych
chłopów wcielonych do wojska, skupione wokół z trudem utrzymywanych ognisk obozowych, przeklinają wiatr i deszcz leżąc,
bezsenni i z pustymi brzuchami, w oczekiwaniu na jutrzejszą bitwę. Było rzeczą dziwną myśleć, że to od nich, nieznanych
i nieważnych, zależy w znacznej mierze jego uwolnienie od obecnego jarzma. Zwymiotował boleśnie do ścieku burtowego
w szczytowym momencie nasilenia choroby morskiej.
Freeman mówił coś do niego niewyraźnie. Nie rozumiał jego słów, więc Freeman musiał wykrzyczeć je głośniej.
— Sir, chyba będę musiał stanąć w dryf.
Zwracając się do Hornblowera Freeman, nieco speszony, mówił początkowo przyciszonym tonem. Był w trudnej sytuacji;
mocą prawa i zwyczaju on był dowódcą tego okrętu, a Hornblower, chociaż o tyle wyższy rangą, tylko pasażerem. Jedynie
admirał mógł przejąć dowództwo z rąk oficera wyznaczonego do tego celu, bez uprzednich długich i skomplikowanych
formalności; inny oficer, nawet w randze komodora, jak Hornblower, nie mógł tego uczynić. Według prawa i Regulaminu
Wojennego Hornblower mógł tylko kierować operacjami „Porta Coeli”; Freeman był odpowiedzialny za sposób, w jaki rozkazy
Hornblowera były wykonywane. Według prawa wyłącznie Freeman mógł decydować, czy stanąć w dryf, czy też nie; żaden
jednak zaledwie w randze porucznika dowodzący osiemnastodziałowym brygiem nie będzie beztrosko lekceważyć życzeń
obecnego na okręcie komodora, zwłaszcza gdy tym komodorem jest Hornblower, ze swą opinią niecierpiącego zwłoki
i gorliwego w wypełnianiu nałożonych na niego zadań — nie uczyni tego w każdym razie żaden porucznik myślący o własnej
przyszłości. Mimo mdłości Hornblower uśmiechnął się na myśl o tym dylemacie Freemana.
— Proszę stanąć w dryf, panie Freeman, jeśli pan chce — odkrzyknął i ledwie wyrzekł te słowa, a już Freeman podniesionym
głosem podawał rozkazy przez tubę.
— Stanąć w dryf! Sprzątnąć fokmarsel! Postawić grotsztaksel. Sterniku, na wiatr.
— Na wiatr, sir.
Przy sprzątniętym fokmarslu napór wiatru zmniejszył się, zaś sztaksel ustawił bryg pod wiatr. Dotąd okręcik zmagał się
z nim; teraz poddawał mu się jak kobieta ulegająca w końcu natarczywemu wielbicielowi. Wyprostował się i zwrócony dziobem
z prawej burty do fali podnosił się na niej i opadał rytmicznie zamiast podskakiwać, jak przedtem, nieobliczalnie na falach z bak-
sztagu. Grotwanty prawej burty osłaniały nieco Hornblowera, w miejscu gdzie stał oparty o prawe nadburcie, tak że nawet siła
wiatru wydawała się mniejsza.
Rozdział IV
Sytuacja zmieniła się na dużo lepszą i niewątpliwie bezpieczniejszą. „Porta Coeli” nie musiała już bać się utraty drzewc czy
płótnisk ani znaczniejszego otwierania się spoin poszycia. Lecz bryg nie zbliżał się przez to ku „Flame” i jego zbuntowanej
załodze; wprost przeciwnie, oznaczało to znoszenie go coraz dalej od nich, i to ku zawietrznej. Zawietrzna! Hornblower, jak
każdy żeglarz, miał obsesję na punkcie trzymania się po nawietrznej celu podróży. Gorzko żałował każdego jardu, o jaki bryg
przesuwał się w kierunku zawietrznym, dużo bardziej niż sknera rozstający się ze swymi sztukami złota. Tu, na Kanale, w okresie
późnej jesieni każdego dnia można się było spodziewać wichur od zachodu i każdy znos na wschód trzeba będzie może odrabiać
z dużą nawiązką. Po osłabnięciu wiatru każda godzina dryfu będzie musiała być zrekompensowana dwoma albo i trzema
godzinami halsowania z powrotem w kierunku nawietrznym, chyba żeby wiatr zmienił się na wschodni, czego jednak nie można
było oczekiwać.
A liczyła się każda godzina; nikt nie mógł przewidzieć, jaki będzie następny nieobliczalny krok zdesperowanych marynarzy
na „Flame”. W każdej chwili powodowani paniką mogą się oddać w ręce Francuzów albo prowodyrzy mogą opuścić okręt
i szukać schronienia we Francji, gdzie stryczek nie dosięgnie żadnego z nich. I w każdej chwili w marynarce wojennej może się
zacząć rozchodzić wiadomość, że jednemu z okrętów królewskich udało się zrzucić więzy dyscypliny, że poniewierani dotąd
marynarze prowadzą, jak równy z równym, rokowania z lordami Admiralicji. Hornblower łatwo mógł sobie wyobrazić, jaki byłby
wpływ takiej nowiny. Im wcześniej rozprawi się z „Flame” w sposób przykładowy, tym lepiej, ale wciąż nie wie, jak się do tego
zabrać. Obecna wichura nic prawie nie może zrobić tamtemu brygowi — będzie mógł ją przeczekać pod osłoną Półwyspu
Normandzkiego. Jednostka o jego tonażu może poruszać się po całej Zatoce Sekwańskiej; może udać się z jednej strony do
Hawru lub też popłynąć rzeką w kierunku Caen.
Baterie na wybrzeżu Cotentin będą go osłaniać; patrolowce i kanonierki sekwańskie będą gotowe do przyjścia mu z pomocą.
W Cherbourgu i Hawrze stoją fregaty francuskie i okręty liniowe, wprawdzie z niepełną załogą i nie przygotowane do wyjścia
w morze, lecz zawsze w razie konieczności zdolne wypłynąć z portu na odległość kilku mil, aby osłaniać ucieczkę „Flame”. Na
widok zbliżającej się większej jednostki bryg z buntownikami na pewno ruszyłby do ucieczki, może natomiast pozostać i podjąć
walkę z okrętem o równej sile, takim jak „Porta Coeli”. Hornblower przyznał jednak przed sobą, że waha się przed perspektywą
walki z brytyjską jednostką o tej samej sile, obsadzoną marynarzami brytyjskimi, którzy będą się bić z odwagą zrozpaczonych.
Zwycięstwo byłoby drogo okupione — cóż za triumfalny szum podniósłby Bonaparte w całej Europie na wieść o bitwie między
dwoma okrętami brytyjskimi! Byłoby wielu zabitych — jaki wpływ na marynarkę wojenną miałaby wiadomość o wzajemnym
mordowaniu się marynarzy brytyjskich? Jakie byłyby reperkusje w parlamencie? Istnieje też duże prawdopodobieństwo, że obie
jednostki tak się nawzajem uszkodzą, iż staną się łatwym łupem dla francuskich patrolowców i kanonierek. Co gorsza, możliwa
jest również klęska. Jednostki o równej sile i tej samej liczebności załóg, okoliczność równie nie do przewidzenia, jak rezultat
próby „orzeł czy reszka”, może rozstrzygnąć bitwę. Nie, nie podejmie normalnej akcji bojowej przeciwko „Flame”, chyba tylko
jako ostatnie wyjście z sytuacji, w co zresztą sam raczej wątpił. Ale co, u diabla, ma robić ?
Hornblower wrócił do rzeczywistości otaczającego go świata, otrząsnąwszy się z myśli, które zagnały go do tej ślepej uliczki.
Naokoło dalej szalał wiatr, lecz ciemność nieco zrzedłą. Przed jego oczyma smukły prostokąt zrefowanego grotmarsla zarysował
się wyraźnie na tle nieba. Już niebo zaczynało szarzeć; widział wyraźnie upstrzone bielą fale, na które bryg dźwigał się z trudem.
Zbliża się ranek, a on stoi tu w dryfie, pośrodku Kanału, daleko od lądu. Nie upłynęły jeszcze dwadzieścia cztery godziny od
chwili, gdy siedział w jedwabiach między kawalerami Orderu Łaźni w Opactwie westminsterskim, a znacznie mniej czasu, gdy
Barbara… nie, musi jak najszybciej otrząsnąć się także i z tych myśli. Znowu zaczęło padać, chłodne krople biły go po twarzy.
Przemarzł na wskroś; poruszywszy się poczuł, że jedwabny szal od Barbary nasiąka wodą spływającą mu z policzków. Obok stał
Freeman. Jednodniowy zarost przydawał mu jeszcze bardziej wyglądu Cygana.
— Barometr stoi nisko, sir — rzekł. — Żadnych oznak poprawy pogody.
— Ja też ich nie widzę — odparł Hornblower.
Nie bardzo było o czym mówić, nawet gdyby chciał wdawać się w rozmowę ze swoim podwładnym. Szare niebo i sine
morze, wyjący wiatr, przenikliwe zimno, posępny cień pesymizmu nad myślami — wszystko to pomagało Hornblowerowi trwać
przy świadomej małomówności, którą od tak dawna kultywował.
— Panie Freeman, niech pan każe mnie zawołać przy pierwszych oznakach zmiany — powiedział.
Ruszył ku zejściówce; z wysiłkiem stawiał stopę przed stopą i z wielkim trudem zgiął się, żeby przy schodzeniu oprzeć się
rękami o zrębnice luku. Trzeszczały mu stawy, gdy posuwał się pod niebezpiecznie niskimi belkami pokładu ku swojej kajucie.
Był całkiem zdrętwiały z zimna, zmęczenia i choroby morskiej. Z niechęcią pomyślał, że nie wolno mu paść, jak tego pragnął, we
wszystkim, co ma na sobie, na koję — nie z obawy przed reumatyzmem, ale dlatego, że przez wiele dni mogłoby nie być
możliwości wysuszenia zamoczonej pościeli. A potem Brown zjawił się u jego boku, jakby nagle zmaterializowany — musiał
czuwać w pentrze podoficerskiej oczekując na jego przybycie.
— Sir, niech mi pan pozwoli zdjąć z siebie płaszcz — powiedział. — Pan przemarzł, sir. Odwinę szal. Teraz guziki, sir.
Niech pan siądzie, sir, to ściągnę panu buty.
Brown rozbierał go z mokrej odzieży, jakby był dzieckiem. Wyczarował skądś ręcznik i roztarł nim żebra swego dowódcy;
Hornblower czuł, jak pod dotknięciem szorstkiego materiału życie wraca w niego żyłami. Brown włożył mu przez głowę
flanelową koszulę nocną, a potem ukląkłszy na kołyszącym się pokładzie rozcierał nogi i stopy. Przez zamroczony umysł
Hornblowera przemknął podziw dla sprawności Browna. Brown jest dobry we wszystkim, do czego się zabiera; potrafi wiązać
węzły i pleść liny, powozić parą koni; umie rzeźbić modele okrętów dla Ryszarda, być mu nauczycielem i niańką; rzucać sondę;
skracać i refować żagle, usługiwać przy stole; pełnić wachtę u steru albo kroić gęś; rozebrać zmęczonego mężczyznę i — co jest
rzeczą równie ważną — wie, kiedy przerwać strumień uspokajających uwag, w milczeniu ułożyć swego pana na koi, przykryć
kocami i odejść bez oklepanej, irytującej formułki, że ma nadzieję, iż będzie dobrze spał. Zanim wyczerpany, z zamętem
w głowie zapadł w sen, zdążył jeszcze pomyśleć, że Brown jest znacznie pożyteczniejszym człowiekiem społeczeństwa niż on
sam; że gdyby w wieku chłopięcym nauczono go pisać i rachować i gdyby los zawiódł go na pokład rufowy jako młodziutkiego
kadeta, a nie na dolny pokład jako marynarza wziętego w brance, do tej pory byłby już pewnie kapitanem. A przy tym, rzecz
znamienna, rozmyślając o Brownie, Hornblower wcale mu nie zazdrościł; stał się już na tyle dojrzały, żeby móc się zdobyć na
bezinteresowny podziw. Brown byłby doskonałym mężem dla kobiety, jak długo nie byłoby innej w pobliżu. Hornblower
uśmiechnął się na tę myśl i zasnął z uśmiechem na wargach mimo choroby morskiej i przechyłów „Porta Coeli” na zbitej fali.
Ocknął się odświeżony i głodny. Przez chwilę przysłuchiwał się dobrotliwie dobiegającym zewsząd odgłosom hałaśliwego
okrętu, a potem wysunął głowę spod koców i krzyknął na Browna. Wartownik za drzwiami kajuty powtórzył wezwanie i Brown
zjawił się prawie natychmiast.
— Która godzina?
— Dwie szklanki, sir.
— Jaka wachta?
— Popołudniowa, sir.
Mógł był się tego domyślić bez pytania. Spał dokładnie cztery godziny. Dziewięć lat w stopniu kapitana nie wykorzeniło
nawyków nabytych w czasie dwunastoletniej służby w charakterze oficera wachtowego. Jakaś wyjątkowo stroma fala
przepływając pod „Porta Coeli” dźwignęła w górę najpierw rufę brygu, a potem dziób.
— Pogoda nie poprawiła się?
— Wciąż wieje silna wichura, sir. Zachodnio-południowo-zachodnia. Dryfujemy pod grotsztakslem i potrójnie zrefowanym
grotmarslem. Poza widokiem lądu. Nie widać też żadnego żagla, sir.
Do tego aspektu wojny powinien już był przywyknąć; nie kończące się zwlekanie, z niebezpieczeństwem tuż za
widnokręgiem. Poczuł się fantastycznie wzmocniony czterogodzinnym snem; znikła depresja i tęsknota za końcem wojny, może
nie wymazana na dobre, lecz przytłumiona odzyskanym na powrót fatalistycznym stosunkiem weterana do życia. Przeciągnął się
z rozkoszą w bujającej się koi. Żołądek wyraźnie wciąż był przewrażliwiony, lecz gdy Hornblower leżał tak wypoczęty, jakoś nie
buntował mu się, chociaż trudno przewidzieć, jak się zachowa, gdy jego właściciel zacznie się ruszać. Ale nie musi się ruszać!
Gdyby wstał i ubrał się, nie miałby nic do roboty; nie musi pełnić wachty; według prawa jest tylko pasażerem, i póki ta wichura
się nie wydmucha i nie zaistnieje jakieś nieprzewidziane niebezpieczeństwo, nie ma nic, czym musiałby zaprzątać sobie głowę.
Ma jeszcze duże zaległości w spaniu; czekają go przypuszczalnie bezsenne, niespokojne noce, gdy zabierze się do wykonywania
powierzonego mu zadania. Może więc pozwolić sobie na pławienie się w swoim obecnym rozleniwieniu.
— Doskonale, Brown — rzekł nadając swemu głosowi to obojętne brzmienie, o które zawsze się tak starał. — Zawołaj mnie,
jak pogoda się poprawi.
— Śniadanie, sir? — Wyraźne zaskoczenie wyczuwalne w głosie Browna ogromnie ucieszyło Hornblowera; takiej reakcji
Brown wcale się nie spodziewał ze strony swego niecierpliwego dowódcy.
— Kawałeczek zimnej wołowiny i szklanka wina, sir?
— Nie — odparł Hornblower. Bał się, że tak czy inaczej żołądek nie utrzyma pokarmu.
— Nic, sir?
Hornblower nie raczył mu nawet odpowiedzieć. Pokazał się jako człowiek, którego zachowania nie da się przewidzieć, i to
było naprawdę jakieś osiągnięcie. Brown może w każdej chwili stać się zbyt zaborczy i za bardzo z siebie zadowolony. Ten
incydent wskaże mu znowu, gdzie jego miejsce, sprawi, że przestanie być tak pewny, iż zna wszystkie nastroje swego dowódcy.
Nie mogąc, jak uważał, stać się nigdy bohaterem w oczach Browna, mógł przynajmniej być nieodgadniony. Patrzył spokojnie na
belki pokładowe tuż nad swoim nosem, aż Brown, zbity z tropu, opuścił kajutę, a wtedy skulił się znowu, tłumiąc napływające od
żołądka mdłości. Zadowolony ze swej doli z satysfakcją wylegiwał się podrzemując i śniąc na jawie. Tam, skąd wieje wiatr
zachodni, czeka na niego bryg pełen buntowników. I chociaż dryfując oddala się od nich z prędkością mili albo dwóch na
godzinę, to jednak płynie ku nim tak szybko, jak to jest w jego mocy. A Barbara jest taka kochana.
Pod koniec wachty spał tak lekko, że zbudziły go krzyki bosmana wywołującego następną wachtę, hałas, do którego powinien
był już przywyknąć. Krzyknął na Browna i wstał z koi, ubierając się spiesznie, żeby złapać resztkę światła dziennego. Gdy
wyszedł na pokład, oczom jego przedstawiła się dokładnie taka sceneria beznadziejnej pustki, jakiej się spodziewał —
jednostajnie szare niebo, sine morze upstrzone bielą, poorane krótkimi, stromymi falami Kanału. Wiał wciąż wiatr o sile wichury,
oficerowie w zydwestkach, z kapturami nisko nasuniętymi na oczy, kulili się pod jego podmuchami, a marynarze pełniący wachtę
przykucnąwszy pod nawietrznymi nadburciami szukali tam osłony.
Rozglądając się Hornblower uświadamiał sobie zamieszanie wywołane jego pojawieniem się na pokładzie. Była to pierwsza
okazja dla załogi „Porta Coeli” zobaczenia go przy świetle dziennym. Midszypmen wachtowy, szturchnięty przez podoficera
nawigacyjnego, ruszył pod pokład prawdopodobnie zameldować Freemanowi o jego przybyciu; widział też, jak poszturchują się
marynarze z obsługi dziobu. Na ciemnych plandekach pojawiły się białe plamki, to twarze załogi zwracały się w jego stronę. Roz-
mawiali o nim: to ten Hornblower, który zatopił „Natividad” na Pacyfiku18
i pobił francuską flotyllę w zatoce Rosas19
,
a w zeszłym roku utrzymał Rygę obleganą przez całą armię Bonia20
.
Teraz już Hornblower mógł myśleć z pewnym spokojem ducha, że ludzie mówią o nim. Ma na swoim koncie niezaprzeczalne
osiągnięcia, poważne zwycięstwa, których był sprawcą, toteż zasłużenie chodzi w laurach. Jego słabostki, podatność na chorobę
morską i zmienność nastrojów wywołują teraz uśmiechy, a nie drwiny. On jeden, i nikt inny, zdawał sobie sprawę, że złote laury
mają skazy. Nikt nie znał jego zwątpień i wahań ani nawet faktycznych błędów — on sam tylko wiedział, że gdyby odwołał kecze
bombowe pod Rygą zaledwie pięć minut wcześniej — jak powinien był zrobić — młody Mound żyłby dotychczas i byłby
wybitnym oficerem marynarki wojennej. Manewrowanie przez Hornblowera jego eskadrą na Bałtyku określono w parlamencie
jako „najdoskonalszy w ostatnich latach przykład użycia sił morskich przeciwko armii lądowej”. Hornblower wiedział o niedo-
ciągnięciach, ale inni widocznie potrafili być ślepi na nie. Może patrzeć śmiało w oczy towarzyszom po fachu i ludziom z jego
18
Patrz C. S. Forester: Szczęśliwy powrót
19
C. S. Forester: Okręt liniowy,
20
C. S. Forester: Komodor,
sfery społecznej. Ma teraz żonę piękną i z koneksjami, obdarzoną dobrym smakiem i taktem, żonę, z której jest dumny, a nie taką,
za którą, krytykowaną przez otoczenie, musiałby się rumienić — biedna Maria w swoim zapomnianym grobie w Southsea.
Nadszedł Freeman, dopinając w drodze po trapie ubranie sztormowe; zasalutowali sobie wzajemnie.
— Barometr ruszył w górę, sir — wykrzyknął Freeman przez dłonie złożone w trąbkę. — Wichura niedługo się wydmucha.
Hornblower przytaknął głową, chociaż w tym momencie targnięte silniejszym podmuchem nieprzemakalne spodnie uderzyły
mu o uda — te podmuchy też świadczą, że wichura ma się ku końcowi. Światło dnia szybko gasło na szarym niebie; może
z zachodem słońca wiatr zacznie słabnąć.
— Obejdzie pan ze mną okręt? — krzyknął Hornblower, i tym razem Freeman skinął głową, że tak. Ruszyli w stronę dziobu,
posuwając się z trudem po rozkołysanych, ociekających wodą pokładach. Hornblower rozglądał się uważnie. Dwa dalekosiężne
działa na dziobie — sześciofuntowe, reszta uzbrojenia to dwunastofuntowe karonady. Liny mocujące i odciągi są w dobrym
stanie. Takielunek na masztach, stały i ruchomy, porządnie założony i należycie utrzymany. Najlepszym jednak dowodem, że na
okręcie panuje ład, był fakt, że nic nie zostało porwane z niego w czasie tej dwudziestoczterogodzinnej wichury. Freeman to
dobry dowódca; Hornblower wiedział już o tym. Ale w obecnej wyprawie najważniejsze są nie działa ani sprawność morska
brygu, lecz ludzie. Sprawdzając stan brygu Hornblower rzucał spod brwi na boki krótkie spojrzenia — starając się zaobserwować
wygląd i postawę załogi. Bogu dzięki, wyglądają na cierpliwych, ale nie zrezygnowanych. Są czujni, robią wrażenie gotowych do
każdego zadania. Hornblower zszedł lukiem dziobowym pod pokład w nieopisany hałas i zaduch ciasno zapchanych
międzypokładów. Niektórzy głośno chrapiąc spali z przedziwną zdolnością marynarza brytyjskiego do zasypiania na gołych
deskach pokładu mimo panującego wokół rozgwaru. Inni w zbitych grupkach zabawiali się w gry hazardowe. Zauważył, jak na
jego widok pociągają się za rękawy i wskazują w jego stronę kciukami — po raz pierwszy ujrzeli legendarnego już prawie
Hornblowera. Przechodząc mimo skinął im głową i mrugnął porozumiewawczo. Oceniając ich uczucia z właściwą sobie
przenikliwością stwierdził, że patrzą na niego z nadzieją, a nie obojętnie czy nawet z niechęcią.
Dziwna rzecz, ale nie można było wątpić, że ci ludzie są zadowoleni z perspektywy służby pod jego, Hornblowera,
dowództwem; tego Hornblowera (zastrzegł się w myślach), w którego istnienie ci ludzie wierzą, nie zaś Hornblowera z krwi
i kości, odzianego oto w mundur i spodnie. Oczekują zwycięstwa, podniecających przeżyć, odznaczeń, sukcesów: biedni głupcy.
Nie zastanawiają się, że ludzie giną tam, gdzie Hornblower dowodzi. Jasność myślenia, rezultat choroby morskiej i pustego
żołądka (Hornblower nie pamiętał, kiedy jadł coś ostatnio), pozwoliła na swobodną grę sprzecznych uczuć w jego duszy: radość,
że tak chętnie idą za nim; współczucie dla bezmyślnych ofiar; dreszcz podniecenia na myśl o czekającej go akcji i fala
wątpliwości, czy tym razem uda mu się wydrzeć sukces losowi z gardła; przyjemność płynąca z faktu, do którego przyznał się
niechętnie, że znowu znalazł się w morzu i na stanowisku dowódczym, i żal, gorzki i dotkliwy, za życiem dopiero co
pozostawionym za sobą, za miłością Barbary i ufnym oddaniem małego Ryszarda. Uświadomiwszy sobie tę wewnętrzną burzę
uczuć Hornblower zwymyślał siebie od sentymentalnych durniów i w tym momencie swym bystrym wzrokiem dostrzegł
marynarza, który salutując przestępował z nogi na nogę i szczerzył zęby, zakłopotany i ucieszony.
— Znam ciebie — powiedział Hornblower, szukając pośpiesznie w pamięci. — Czekaj. Pewnie ze starej „Indefatigable”21
.
— Tak jest, sir. Byliśmy wtenczas kolegami, sir. I ja bardzo przepraszam, sir, ale wtenczas pan był jeszcze chłopaczkiem, sir.
Midszypmen z obsady fokmarsla, sir.
Marynarz wytarł dłoń w nogawkę spodni, zanim delikatnie ujął wyciągniętą do niego rękę Hornblowera.
— Nazywasz się Harding — rzekł Hornblower z ogromnym trudem przypomniawszy sobie to nazwisko. — Uczyłaś mnie
długiego splotu, kiedy przebywaliśmy koło Ushant.
— Tak było, sir. Pan ma rację, sir. To był dziewięćdziesiąty drugi, a może dziewięćdziesiąty trzeci?
— Dziewięćdziesiąty trzeci. Cieszę się, Harding, że jesteś na tym okręcie.
— Pięknie dziękuję, sir, naprawdę. Pięknie dziękuję.
Czemu cały okręt huczy z radości, że on rozpoznał dawnego towarzysza z okrętu sprzed dwudziestu lat? Dlaczego ma to
stanowić jakąkolwiek różnicę? A jednak stanowiło; Hornblower wiedział to i czuł. Trudno powiedzieć, co było na pierwszym
planie — współczucie czy sympatia dla słabych współtowarzyszy w tym nowym splocie uczuć wyzwolonych owym incydentem.
Bonaparte być może w tej samej chwili czyni to samo, rozpoznając na jakimś biwaku w Niemczech starego towarzysza broni
w szeregach Gwardii.
Doszli już do rufowej części brygu i Hornblower zwrócił się do Freemana:
— Idę teraz na obiad, panie Freeman — rzekł. — Może potem będzie można postawić na brygu jakieś żagle. W każdym razie
przyjdę na pokład zobaczyć.
— Tak jest, sir.
Obiad. Jadł go siedząc na małym schowku pod ścianką grodziową. Solona wołowina na zimno — całkiem dobry kawałek,
smakujący podniebieniu od dawna przywykłemu do tej strawy, a pozbawionemu jej przez ostatnie jedenaście miesięcy.
„Superdelikatne suchary okrętowe firmy Rexam” z pudła powleczonego wewnątrz ołowiem, wyszukane i dostarczone przez
Barbarę, najlepsze pieczywo okrętowe, jakiego kiedykolwiek próbował, kosztujące pewnie dwadzieścia razy tyle co zarobaczone
świństwo, jadane często poprzednio. Odrobina czerwonego sera, ostrego i dojrzałego, świetnie pasującego do drugiej szklanki
czerwonego wina. To absurd, że w ogóle odczuwa zadowolenie, iż może znowu prowadzić tego rodzaju życie, ale tak właśnie
było. Z całą pewnością.
Wytarł usta serwetką, włożył ubranie sztormowe i wrócił na pokład.
— Panie Freeman, mam wrażenie, że wiatr trochę osłabł.
— I mnie się tak zdaje, sir.
21
Patrz C. S. Forester: Pan midszypmen Hornblower,
„Porta Coeli” płynęła fordewindem prawie całkiem swobodnie, wdzięcznie wznosząc się i opadając. Fale za burtą nie były już
tak strome jak poprzednio, a po twarzy siekł go deszcz, a nie szkwał, i po tym deszczu poznał, że najgorszą część sztormu mają
już za sobą.
— Ze zrefowanym kliwrem i grotżaglem bomowym możemy przejść na wiatr, sir — zaproponował Freeman.
— Proszę bardzo, panie Freeman. Niech pan to zrobi.
Prowadzenie brygu wymaga szczególnych umiejętności, zwłaszcza gdy się płynie na wiatr. Z postawionym kliwrem,
sztakslami i grotżaglem bomowym można nim manewrować jak jednostką z ożaglowaniem skośnym. Hornblower wiedział to
wszystko z teorii, ale zdawał sobie sprawę, że w praktyce miałby poważne trudności, zwłaszcza po ciemku i w czasie wichury.
Był rad, że może pozostać w cieniu i pozwolić Freemanowi robić, co chce. Freeman wykrzyczał rozkazy; przy akompaniamencie
przeraźliwego zgrzytu bloków linowych grotżagiel bomowy sunął w górę masztu, a marynarze na chwiejącej się rei zwijali
grotmarsel. Bryg stanął w dryfie na prawym halsie, a gdy wiatr zadziałał odczuwalnie na kliwer, okręt zaczął lekko odpadać od
wiatru.
— Szoty grotżagla! — ryknął Freeman, a potem do marynarza u steru: — Tak trzymać!
Ster stawił opór wodzie, przeciwdziałając tendencji „Porta Coeli” do odpadania, a grotżagiel bomowy złapał wiatr i pociągnął
okręt do przodu. W jednej chwili „Porta Coeli”, spokojna dotąd i uległa, przekształciła się w stwór zawzięty i uparty. Przestała
poddawać się wiatrowi i fali, przestała pozwalać im na przemykanie się obok niej; teraz sama wychodziła im na przeciw,
walczyła z nimi, brała się z nimi za bary. Była niby tygrysica pierwej zadowalająca się unikaniem myśliwych przez przekradanie
się chyłkiem od jednej osłony do drugiej, a teraz rzucająca się na swoich prześladowców w napadzie furii bojowej. Wiatr
przechylił ją, bryzgi wody lunęły strumieniem przez dziób. Zamiast, jak poprzednio, wznosić się łagodnie i opadać, podskakiwała
bez żadnej logiki, idąc z niezachwianą odwagą na spotkanie stromym falom, kiwała się i trzęsła torując sobie przez nie drogę.
Siłom natury, starym, prymitywnym mocom, rządzącym lodem i wodą od czasu stworzenia świata, rzucił wyzwanie człowiek,
stworzenie słabe i śmiertelne, które dzięki rozumowi zamkniętemu w jego kruchej czaszce potrafiło nie tylko stawiać czoło tym
siłom, lecz nakłaniać je, aby słuchały jego woli, zmuszać do służenia sobie. Natura wypuściła na Kanał wichurę zachodnią —
chytrze i po mistrzowsku „Porta Coeli” wyzyskiwała ją, żeby posuwać się na zachód — powoli, z trudem i wysiłkiem, ale jednak
na zachód. Stojąc obok steru Hornblower czuł, że ogarnia go fala uniesienia na widok „Porta Coeli” pchającej się tak do przodu.
Był jak Prometeusz kradnący ogień bogom; z powodzeniem buntował się przeciwko ślepym prawom przyrody; może czuć się
dumny, że jest tylko śmiertelną istotą ludzką.
Rozdział V
Freeman schylił się nad łojem oblepiającym spód ołowianki j marynarz trzymał przy jego ramieniu latarnię, żeby światło
padało na to miejsce. Grupkę stanowiącą kompozycję czerni i jasności na tle panującego wokół gęstego mroku uzupełniał
podoficer nawigacyjny i midszypmen wachtowy. Freeman nie śpieszył się z wyrażeniem swego zdania; obejrzał próbkę gruntu
z dna morza najpierw pod jednym kątem, potem pod innym. Powąchał ją, przeciągnął po niej wskazującym palcem i dotknął nim
języka.
— Piasek i czarne muszle — mruknął do siebie.
Hornblower trzymał się z dala od tej grupki; na tym Freeman zna się lepiej od niego, chociaż stwierdzenie tego publicznie
graniczyłoby z bluźnierstwem, biorąc pod uwagę fakt, że on był kapitanem22
, a Freeman tylko porucznikiem.
— Chyba jesteśmy w pobliżu Antiferu23
— orzekł wreszcie Freeman. Ze światła przeniósł wzrok w ciemność, gdzie stał
Hornblower.
— Panie Freeman, niech pan będzie łaskaw przejść na przeciwny hals. I kontynuować sondowanie.
Żeglowanie nocą w pobliżu zdradliwego wybrzeża Normandii było przedsięwzięciem denerwującym, chociaż w ciągu
minionych dwudziestu czterech godzin wichura przeszła w silny wiatr. Ale Freeman wiedział, co ma robić; dwanaście lat
manewrowania jednostkami na małych głębokościach przy brzegach Europy dało mu znajomość rzeczy i wyczucie niemożliwe
do zdobycia w inny sposób. Hornblower musiał polegać na doświadczeniu Freemana; sam, mając do pomocy kompas, ołowiankę
i mapę morską, potrafiłby wykonać fachowo podobne zadanie, ale oceniać siebie wyżej jako pilota w Kanale od Freemana byłoby
rzeczą śmieszną. Freeman powiedział „chyba”, ale Hornblower potrafił ocenić prawdziwe znaczenie tego „chyba”. Freeman jest
pewien swoich słów. A zatem „Porta Coeli” znajduje się w okolicy przylądka Antifer, trochę za bardzo w kierunku zawietrznym,
niż chciałby się znajdować o świcie.
Wciąż nie miał sprecyzowanego planu, jak postąpić z „Flame” w razie natknięcia się na niego; jak się orientował, nie było
możliwości obejścia prostej trudności natury geometrycznej, tej mianowicie, że buntownikom mającym otwarty dostęp z jednej
strony do Hawru, a z drugiej do Caen, nie da się odciąć drogi ucieczki do Francuzów, gdyby chcieli z niej skorzystać; jeśli już
o to chodzi, to istnieje tuzin innych podejść do lądu, wszystkie dobrze osłaniane przez baterie, gdzie „Flame” może się schronić.
A wszelkie forsowanie sprawy może łatwo skończyć się powieszeniem Chadwicka na noku rei jego własnego okrętu, żeby tam
dyndał jako trup — a to byłaby rzecz najgorsza i najniebezpieczniejsza w dziejach marynarki wojennej od czasu zamordowania
Pigotta. Trzeba jednak nawiązać kontakt ze zbuntowanymi — to pierwsza rzecz, jaką należy uczynić — i nie będzie bynajmniej
nic złego w próbie nawiązania tego kontaktu w możliwie najkorzystniejszym punkcie. Może zdarzyć się jakiś cud; musi
spróbować znaleźć się na drodze któregoś z wędrujących cudów. Co to takiego powiedziała mu kiedyś Barbara? „Szczęściarz to
22
Poza tym komodorem, co we współczesnej Polskiej Marynarce Wojennej odpowiada kontradmirałowi. Komodor
zwykle dowodził flotyllą; nie jednym okrętem.
23
Antifer — Cap d'Antifer, przylądek po francuskiej stronie kanału La Manche.
ten, kto wie, ile zostawić losowi szczęścia”. Barbara ma o nim zbyt dobrą opinię, nawet jeszcze teraz, lecz jest coś z prawdy w jej
słowach.
„Porta Coeli” sprawnie zmieniła hals i ruszyła w kierunku północno-zachodnim, idąc ostro pod wiatr południowo-zachodni.
— Prąd24
zmienia się teraz, Sir Horatio — oznajmił stojący obok Freeman. — Dziękuję.
To była dodatkowa informacja potrzebna do rozwiązania problemu dnia jutrzejszego, który jeszcze nie rysował mu się
zupełnie jasno. Wojna najmniej ze wszystkiego przypomina trygonometrię sferyczną, uśmiechnął się w duchu Hornblower,
rozbawiony nie konsekwencją swoich myśli. Na wojnie częstokroć podchodzi się do problemu nie wiedząc, co się chce osiągnąć,
czego dowieść lub co zbudować i nie znając nawet całości środków dostępnych do realizacji zadania. Wojna to zwykle sprawa
pobieżnej, spiesznej improwizacji, działanie na chybił trafił. Gdyby nawet nie była mordercza i marnotrawna, to i tak nie jest to
zajęcie dla kogoś znajdującego upodobanie w logice. Może jednak ocenia siebie zbyt pochlebnie; może jakiś inny oficer — na
przykład Cochrane czy Lidyard — będąc na jego miejscu, miałby już gotowy plan rozprawienia się z buntownikami, plan
gwarantujący zadowalające wyniki.
Rozległ się ostry dźwięk czterech szklanek; płynęli tym halsem już ponad pół godziny.
— Panie Freeman, proszę łaskawie zmienić hals. Nie chcę za bardzo oddalać się od lądu.
— Tak jest, sir.
Gdyby nie wojna, żaden dowódca ani przez moment nie odważyłby się pchać okrętu w ciemnościach ku temu płytkiemu
wybrzeżu, zwłaszcza mając poważne wątpliwości co do jego dokładnej pozycji — obecna ich ocena jest sumą szeregu domysłów,
jak daleko ich zniosło podczas dryfowania, domysłów na temat pływów i zgodności między wynikami ich własnych sondowali
a głębokościami oznaczonymi na mapie morskiej.
— Jak pan myśli, sir, co zrobią buntownicy, kiedy nas zobaczą? — spytał Freeman.
Fakt, że Hornblower raczył wyjaśnić, czemu kazał zmienić hals, musiał ośmielić Freemana do tej poufałości. Zirytowało to
Hornblowera, głównie jednak dlatego, że sam nie miał jeszcze zdania na ten temat.
— Panie Freeman — odparł cierpko — nie ma sensu zadawać pytań, na które czas z pewnością da odpowiedź.
— Jednakże, Sir Horatio, spekulacja myślowa to rzecz fascynująca — upierał się Freeman, tak całkiem nie speszony, że
Hornblower w ciemnościach wlepił w niego szeroko rozwarte oczy. Bush, gdyby Hornblower odezwał się w ten sposób do niego,
wycofałby się dotknięty do swojej skorupy.
— Może się pan w to zabawić, panie Freeman, jeśli ma pan ochotę. Ja nie mam zamiaru tego robić.
— Dziękuję, Sir Horatio.
Był odcień kpiny w służbistym tonie tej odpowiedzi, czy tylko tak mu się zdawało? Czy możliwe, aby Freeman podśmiewał
się faktycznie w duchu ze starszego rangą oficera? Jeśli tak, to bardzo dużo ryzykuje; uwaga w przyszłym raporcie Hornblowera,
nasuwająca myśl o niezadowoleniu, uczyniłaby z Freemana rozbitka życiowego. Ale już w chwili gdy ta myśl przyszła mu do
głowy, Hornblower wiedział, że nie zrobiłby tego. Nie zdobyłby się nigdy na zniweczenie kariery zdolnego człowieka tylko
dlatego, że nie odnosi się on do niego z niewolniczym respektem.
— Woda szybko płyciej e, sir — powiedział nagle Freeman. Obaj z Hornblowerem podświadomie słuchali zawołań
sondującego z ławy wantowej. — Chciałbym znów zmienić hals.
— Istotnie, panie Freeman — odparł Hornblower urzędowym tonem.
Opływali przylądek de la Heve, północny cypel ujścia Sekwany, tam gdzie leży Hawr. Istnieje szansa, wprawdzie bardzo
mała, że o świcie znajdą się po zawietrznej „Flame” i jednocześnie między brygiem i Francją, tak że zbuntowany bryg nie będzie
miał żadnej możliwości ucieczki. A noc się dłuży; już chyba niedaleko do świtu.
— Ma pan dobrego obserwatora na salingu, panie Freeman?
— Tak, Sir Horatio.
Trzeba będzie powiedzieć marynarzom, z jakim zadaniem zostali wysłani, chociaż oznacza to naruszenie tajemnicy
utrzymywanej wokół buntu. Zwykle nie ma żadnej potrzeby informowania załogi. Marynarze brytyjscy nastawieni fatalistycznie
po dwudziestu latach wojny strzelaliby do Francuzów, Amerykanów czy Holendrów nie zastanawiając się specjalnie, czy robią
dobrze, czy źle, lecz żądanie, aby walczyli przeciwko siostrzanej jednostce, strzelali do okrętu brytyjskiego, który, z tego wszyst-
kiego co wiedział Hornblower, może jeszcze pływać pod proporcem dowódcy brytyjskiego i białą banderą Brytyjskiej Marynarki
Wojennej, mogłoby sprawić, że się zawahają, jeśli każe im to robić bez żadnego uprzedzenia. Ostrożny oficer w normalnych
warunkach nie wyrzekłby nawet szeptem słowa „bunt” wobec własnej załogi; żaden pogromca lwów nie przypominałby lwu, że
lew jest silniejszy od człowieka. Zrobiło się prawie widno.
— Panie Freeman, zechce pan łaskawie wywołać całą załogę? Pragnę do nich przemówić.
Po okręcie poniósł się świst gwizdków, i marynarze nie pełniący wachty zaczęli strumieniem wypływać z luku na pokład
i sennie podążać ku rufie; biedacy, tracą godzinę snu z powodu lekceważącego braku zbieżności między świtem i końcem
wachty. Hornblower rozejrzał się za jakimś odpowiednio podwyższonym miejscem, skąd mógłby przemówić; na
gładkopokładowcu, jakim była „Porta Coeli”, nie miał tej dogodnej możliwości przemawiania z pokładu rufowego do marynarzy
zebranych w dole na śródokręciu. Wszedł na nadburcie nawietrznej i oparł rękę na padunie grotmasztu, żeby utrzymać
równowagę.
— Chłopcy — zaczął — zastanawiacie się, czemu was tu przysłano?
Może i zastanawiali się, ale te stojące przed nim szeregi dość zaspanych, apatycznych ludzi, którzy nie jedli jeszcze śniadania,
nie bardzo na to wyglądały.
— Zastanawiacie się, czemu wypłynąłem wraz z wami w morze?
24
To znaczy: prąd pływowy.
Na Boga, m u s z ą się nad tym zastanawiać. Zwykli marynarze muszą medytować, dlaczego aż komodor, i to nie zwykły
komodor, ale Hornblower, człowiek o legendarnej przeszłości, został wysłany w morze na zaledwie osiemnastodziałowym brygu.
Poczuł się pochlebiony na widok spowodowanego zainteresowaniem poruszenia w szeregach, uniesienia głów, mimo że był zły
na los, iż musi uciekać się do retorycznych chwytów, a jeszcze bardziej za konieczność wyzyskiwania swojej osobistej reputacji.
— Łotrostwo znalazło się na morzu — powiedział. — Marynarze brytyjscy zhańbili się. Zbuntowali się na samych oczach
nieprzyjaciela.
Teraz już bez wątpienia wzbudził ich ciekawość. Wypowiedział słowo „bunt” wobec tych niewolników bata i gwizdka. Bunt,
lekarstwo na wszystkie ich choroby, niosące oswobodzenie od trudów żywota, okrucieństwa i niesprawiedliwości, podłego wiktu
i odcięcia od wszelkich uroków życia. Jedna załoga zbuntowała się. Czemuż i oni nie mieliby postąpić tak samo? Będzie musiał
powiedzieć im o „Flame”, przypomnieć, że w pobliżu są wybrzeża Francji, gdzie Bonaparte obsypałby bogactwem i luksusem
każdego marynarza brytyjskiego, przyprowadzającego mu brytyjską jednostkę bojową. Hornblower nadał swemu głosowi nutkę
potępienia.
— Załoga „Flame”, naszego siostrzanego brygu, uczyniła to. Teraz szukają schronienia tutaj, w tej właśnie Zatoce
Sekwańskiej. Wszyscy są przeciwko nim. Francuzom na nic się zdadzą buntownicy, i naszym zadaniem jest wykurzyć te szczury
z ich nor. Zdradzili Anglię, zapomnieli o swoim obowiązku wobec Króla i Ojczyzny. Sądzę, że większość z nich to ludzie
porządni, lecz głupi, sprowadzeni z uczciwej drogi przez knowania paru łotrów. I właśnie te łotry muszą zapłacić za swoje
łotrostwo, a my powinniśmy dopilnować, żeby nie udało im się uciec. Jeśli są na tyle głupi, żeby chcieć walki, to musimy bić się
z nimi. Jeżeli poddadzą się bez rozlewu krwi, to fakt ten będzie przemawiał na ich korzyść, kiedy staną przed sądem. Nie dążę do
rozlewu krwi, gdy mogę tego uniknąć — wiecie tak samo jak ja, że kula armatnia zabija człowieka nie pytając, czy jest łotrem,
czy tylko głupcem. Jeśli jednak oni chcą rozlewu krwi, to będą go mieli.
Hornblower skończył przemowę i dał wzrokiem znak Freemanowi, żeby odprawił załogę. Niewesołe to było zadanie
przemawiać do głodnych ludzi o szarym świcie, ale popatrując ukradkiem na marynarzy zabierających się do swoich zajęć
Hornblower poznał, że nie ma czego się obawiać ze strony załogi brygu. Oczywiście gadają teraz między sobą jak najęci, lecz
wiadomość o buncie pobudziłaby do gadania każdą załogę, podobnie jak w każdej wsi podniósłby się szum na wieść
o dokonanym tam morderstwie. Wiedział jednak, że to tylko gadanie; marynarze nie wyciągali żadnych wniosków z nowiny.
Przedstawił im wypadek w taki sposób, aby stało się dla nich rzeczą oczywistą, iż spodziewa się posłuszeństwa z ich strony przy
rozprawianiu się z buntownikami i nie dopuścił, aby w jego wystąpieniu znalazł się choćby cień obawy, że mogliby odczuwać
pokusę pójścia za przykładem tamtych. Nie przyszło im to jeszcze na myśl — ale mogłoby, gdyby im pozwolono przemyśliwać
nad tą sprawą. Musi dopilnować, żeby wciąż byli zajęci; w obecnej chwili zapewniał to zwykły tok życia na okręcie, bo zabrali
się do pracy, od której zaczyna się każdy dzień na jednostce wojennej, do zmywania pokładów i pracowali, aż gwizdek wezwał
ich na śniadanie.
— Ląd! — dobiegł okrzyk z salingu. — Ląd po lewej stronie dziobu.
Pogoda była dość mglista, typowa dla Kanału pod koniec roku, lecz w nasilającym się świetle dziennym Hornblower dojrzał
ciemną kreskę na tle szarości. Freeman oglądał brzeg przez lunetę.
— To południowy brzeg zatoki — rzekł. — Widać rzekę prowadzącą do Cane.
Hornblowerowi zaczęło właśnie świtać, że Freeman wymówił z angielska „Caen”25
, gdy ten przesunął dalej lunetę, dając
szereg jeszcze bardziej zdumiewających przykładów, co Anglik może zrobić z nazwami francuskimi.
— Tak, to przylądek dee lay Heave26
i Harbour-Grace27
— dodał.
Robiło się coraz jaśniej i można już było stwierdzić, że „Porta Coeli” znajduje się na kursie w kierunku południowego brzegu
ujścia Sekwany.
— Panie Freeman, tej nocy pokazał pan kawał świetnej nawigacji.
— Dziękuję, Sir Horatio.
Hornblower dodałby kilka cieplejszych słów pochwały, gdyby nie chłodna raczej reakcja Freemana; powiedział sobie, że
Freeman, jeśli chce, ma prawo być w złym humorze przed śniadaniem. Ponadto każdy zdolny porucznik może odczuwać zawiść
w stosunku do kapitana; w oczach każdego ambitnego porucznika kapitan to po prostu porucznik, któremu się poszczęściło
i któremu dalej będzie się szczęścić przy pensji trzykrotnie wyższej od poborów porucznika, plus pryzowe, zbierający żniwo
z trudów porucznika i żyjący w bezpiecznej świadomości, że czas zrobi go w końcu admirałem, podczas gdy awans porucznika
wciąż zależy od kaprysu jego zwierzchników. Hornblower pamiętał, że odczuwał to samo będąc porucznikiem; okazywanie tego
przez Freemana jest odruchem naturalnym, chociaż niezbyt mądrym.
Sądząc po zawołaniach sondującego z ławy wantowej woda znowu stawała się płytsza; zostawili mieliznę środkową daleko
w tyle i przepłynęli w poprzek południowego toru wodnego ujścia rzeki. Dla „Porta Coeli” wciąż jednak było dosyć wody; bryg
ten został zaprojektowany właśnie do zapuszczania się w wejścia i delty rzeczne, aby walczyć z Bonapartem jak najbliżej
brzegów jego cesarstwa. Władza Bonapartego kończyła się na linii zasięgu jego baterii brzegowych, a za tą linią panowała
Anglia, wyniosła i nie zagrożona.
— Żagiel z podwietrznej od strony dziobu! — zawołał marynarz na oku.
Ze zręcznością małpy Freeman wspiął się na zawietrzne wanty grotmasztu; oparty o wyblinki skierował lunetę w tamtą
stronę.
— Bryg, sir — krzyknął w dół do Hornblowera, dodając w kilka sekund później: — To z całą pewnością „Flame”, sir.
25
Caen nad rzeką Orne.
26
de la Heve (fr.)
27
Harbour-Grace — Hawr.
— Panie Freeman, niech pan łaskawie każe przełożyć ster na nawietrzną, popłyniemy do niego.
„Flame” był dokładnie w miejscu, gdzie należało się go spodziewać, blisko lądu, osłonięty przed każdą wichurą wiejącą od
północnego zachodu do wschodu; mając przy tym swobodę kierowania się własnym bezpieczeństwem zarówno w razie ataku ze
strony Brytyjczyków jak i Francuzów. Wkrótce Hornblower odszukał go lunetą w szarej pomroce. Strymowany piękny mały
statek, leżący nieruchomo na skraju mielizny. Nie zdradzał, przynajmniej z tej odległości, żadnych oznak nieładu na pokładzie.
Hornblower pomyślał, ile to lunet patrzy z niego na „Porta Coeli”, jaką nerwową dyskusję wszczęli tam marynarze, Uznawszy
nowego przybysza za pierwszy krok ze strony ich lordowskich wysokości z Admiralicji w odpowiedzi na samobójcze ultimatum.
Ludzie ci mają stryczki na szyjach.
— Czeka, żebyśmy podeszli do niego — rzekł Freeman.
— Zastanawiam się, jak długo postoi — mruknął Hornblower.
— Czemu stoicie i mielecie jęzorami? — nagle wybuchnął Freeman zwracając się do grupy podnieconych marynarzy, którzy
oblepili nadburcie na dziobie. — Profosie! Profosie! Zapisać nazwiska tych ludzi i podać mi je pod koniec wachty. Ej, ty,
pomocniku bosmana! Collier! Trzymaj swoich przy robocie! To okręt wojenny, a nie głupia szkółka dla panienek!
Nikły promyk bladego słońca przedarł się przez szarość i oświetlił „Flame” leżącego w polu widzenia lunety Hornblowera.
Nagle spostrzegł on, że reje okrętu obracają się; bryg obrócił się na pełny wiatr i ruszył w stronę Honfleur. Na fokmarslu miał
rzucające się w oczy naszycie — jasny krzyż na ciemniejszym tle, niby jakiś okręt z krucjaty.
— Nie będą stać i czekać na nas — stwierdził Freeman.
— Widzę żagiel! — zawołał znowu obserwator. — Żagiel z podwietrznej, po stronie rufy.
Wszystkie lunety naraz zwróciły się w tamtym kierunku, jakby poruszane jednym mechanizmem. Duży okręt z postawionymi
wszystkimi normalnymi żaglami aż po bombramsle wynurzył się z mgły za mielizną środkową na kursie szybko odchylającym się
od kursu „Porta Coeli”. Hornblower od razu, bez pomocy Freemana, poznał, co to za jednostka.
— Francuski statek Kompanii Zachodnioindyjskiej — stwierdził Freeman. — Wyraźnie zmierza do Harbour-Grace.
Jeden z nielicznych statków, jakim udało się przedostać przez blokadę kontynentalną, wiozący bezcenny ładunek zboża
i cukru na ulżenie Bonapartemu w jego trudnej sytuacji; ostatnia wichura, co zepchnęła eskadry blokujące z ich stanowisk, dała
mu sposobność przemknięcia się przez Kanał. Ładunek dostarczony na Sekwanę, gdzie koncentruje się potęga cesarstwa i skąd
rozchodzi się cały system dróg i kanałów, wart jest dwóch takich ładunków dostarczonych do jakiejś odciętej zatoczki na
wybrzeżu biskajskim. Małe wojenne jednostki brytyjskie, w rodzaju „Porta Coeli” i „Flame”, są budowane i wysyłane na pozycje
po to właśnie, żeby do tego nie dopuszczać.
— Nie da rady dogonić go przed Harbour-Grace — mruknął Freeman.
— Niech sobie płynie, panie Freeman — powiedział głośno Hornblower. — My teraz musimy rozprawić się z „Flame”.
Pryzowe, co dziesięć funtów na głowę, przechodzi nam przed nosem.
W pobliżu było dosyć marynarzy mogących usłyszeć jego słowa; powtórzą je reszcie załogi. Myśl o straconym pryzowem nie
usposobi nikogo lepiej wobec buntowników.
Hornblower przeniósł ponownie uwagę na „Flame”; bryg szedł prosto i bez wahania kursem, który miał go zawieść do
Honfleur. Niezadługo znajdzie się w mocy Francuzów, i byłoby głupotą doprowadzić aż do takiej ostateczności, mimo że
przyznanie się do niepowodzenia to gorzka pigułka do przełknięcia.
— Och, panie Freeman, proszę postawić okręt w dryf. Zobaczymy, co wtedy zrobią oni.
„Porta Coeli”, reagując na pracę steru i żagli, zbliżyła się do wiatru. Hornblower przesuwał lunetę, żeby nie tracić „Flame”
z pola obserwacji. Z chwilą gdy manewr „Porta Coeli” stał się jasny, „Flame” poszedł jej śladem, również stając ostrzej do wiatru
i dryfując w miejscu, z białym krzyżem wyraźnie widocznym na fokmarslu.
— Panie Freeman, proszę znowu ruszyć w ich stronę.
„Flame” natychmiast skierował się ku Francji.
— Mądrej głowie dość dwie słowie, panie Freeman. Stańmy ponownie w dryf.
Buntownicy nie mieli wyraźnie zamiaru przypuścić „Porta Coeli” bliżej, niż była obecnie, w odległości znacznie
przekraczającej zasięg strzału armatniego. Prędzej oddadzą się w ręce Francuzów, niż pozwolą na zmniejszenie dystansu między
brygami.
— Panie Freeman, niech pan łaskawie każe wywalić dla mnie łódź. Popłynę pogadać z łotrami.
Będzie to oznaką słabości, lecz przecież buntownicy nie mogą wątpić w słabość jego położenia i siłę własnej sytuacji. Jest dla
nich rzeczą oczywistą, że trzymają w impasie Hornblowera, lordów Admiralicji i samo imperium brytyjskie. Freeman nie okazał
ani cienia wątpliwości w słuszność zdania się tak wartościowego dowódcy na łaskę buntowników. Hornblower zszedł do kajuty,
żeby włożyć do kieszeni rozkazy; może zajść potrzeba okazania buntownikom danego mu pełnomocnictwa — uczyni to jednak
tylko w ostateczności; stanowiłoby to pozwolenie zbuntowanym na zbytni wgląd do sekretów ich lordowskich wysokości. Gdy
wrócił na pokład, łódź z Brownem u steru była już na wodzie. Hornblower przeszedł przez burtę i usadowił się na ławce rufowej.
— Naprzód! — rzucił Brown; wiosła wgryzły się w wodę i łódź ruszyła w kierunku „Flame”, tańcząc na drobnych falach
ujścia Sekwany.
Podpływając do brygu Hornblower obserwował go uważnie; stał w dryfie, ale działa miał wytoczone i siatki abordażowe
założone, co wskazywało, że nie mają tam bynajmniej zamiaru dać się wziąć przez zaskoczenie. Udział stali artylerzyści, na
masztach siedzieli obserwatorzy, na rufie podoficer z lunetą pod pachą — żadnej absolutnie oznaki buntu na okręcie.
— Kto na łodzi? — dobiegło po wodzie obwołanie.
Brown podniósł cztery palce, uniwersalny sygnał oznaczający obecność kapitana w łodzi — cztery palce to czterej chłopcy
trapowi wymagani przez ceremoniał.
— Kto jesteście? — pytał ten sam głos.
Brown obejrzał się na Hornblowera i gdy ten skinął przyzwalającego, odkrzyknął:
— Komodor Sir Horatio Hornblower, Kawaler Orderu Łaźni.
— Wpuścimy komodora na pokład, ale nikogo więcej. Stańcie przy burcie, a jakbyście próbowali jakichś sztuczek, to mamy
tu na was śmiercionośne pociski.
Hornblower uchwycił się podwięzi wantownych grotmasztu i skoczył na nie; jakiś marynarz podniósł siatki abordażowe,
pozwalając mu przecisnąć się pod nimi na pokład.
— Komodorze, niech pan każe swojej łodzi odsunąć się — odezwał się czyjś głos. — Nie chcemy ryzykować.
Z tymi słowami zwrócił się do niego siwowłosy starzec z lunetą pod pachą, co oznaczało, że jest oficerem wachtowym. Wiatr
rozwiewał mu siwe włosy nad uszami, niebieskie oczy spoglądały badawczo spod brwi na Hornblowera. Jedyną rzeczą
bynajmniej nie budzącą zdziwienia w jego wyglądzie był pistolet zatknięty za pas. Hornblower odwrócił się i wydał żądany
rozkaz.
— A teraz, komodorze, mogę spytać, czego pan tu szuka? — odezwał się starzec.
— Chcę mówić z przywódcą buntowników.
— Jestem dowódcą tego okrętu. Może pan zwrócić się do mnie, Nathaniela Sweeta, sir.
— Będę z warni rozmawiał, jeśli zechcę, chyba że jesteście równocześnie przywódcą buntowników.
— W takim razie, sir, może pan przywołać łódź i opuścić nas.
I od razu impas. Hornblower zatrzymał spojrzenie na niebieskich oczach starego człowieka. W zasięgu słuchu było jeszcze
kilku innych ludzi, lecz nie czuł wśród nich wahania ani wątpliwości; są gotowi poprzeć swego dowódcę. Warto jednak może
przemówić do nich.
— Marynarze! — zaczął podnosząc głos.
— Dosyć tego! — krzyknął starzec. Wyrwał pistolet zza pasa i wycelował go w brzuch Hornblowera. — Jeszcze jedno słowo
nie na temat, a wyładuję w pana uncję prochu.
Hornblower obrócił spokojny wzrok na niego i na jego broń; dziwna rzecz, ale zamiast czuć strach, miał wrażenie, że
obserwuje ruchy graczy w partii szachów, zapominając, że sam jest jednym z pionków i że ryzykuje własnym życiem.
— Zabij mnie — odparł uśmiechając się ponuro — Anglia zaś nie spocznie, póki nie zawiśniesz na szubienicy.
— Anglia wysłała tu pana, żeby i bez tego mnie powiesić — zauważył posępnie Sweet.
— Nie — odpowiedział Hornblower. — Jestem tu, żeby wam przypomnieć o waszym obowiązku wobec Króla i Ojczyzny.
— Puszczając co było w niepamięć?
— Będziecie musieli stanąć przed sprawiedliwym sądem, ty i twoi współspiskowcy.
— To oznacza szubienicę, jak mówiłem — odrzekł Sweet. — Szubienicę dla mnie, a i tak będę szczęściarzem w porównaniu
z tym, co czeka innych.
— Sprawiedliwy i uczciwy proces — ciągnął Hornblower — ze wszystkimi okolicznościami łagodzącymi wziętymi pod
uwagę.
— Jedyny proces, na jaki bym się stawił — odpowiedział starzec — to taki, na którym złożyłbym zeznanie przeciwko
Chadwickowi. Pełne darowanie kary dla nas — sprawiedliwy sąd dla Chadwicka. Takie są nasze warunki, sir.
— Jesteście głupcami — odparł Hornblower. — Odrzucacie swoją ostatnią szansę. Poddajcie się teraz, z Chadwickiem
uwolnionym z więzów i okrętem w dobrym ładzie, a te okoliczności poważnie zaważą na waszą korzyść podczas rozprawy.
Odmawiając, czego możecie się spodziewać? Śmierci. Niczego więcej. Śmierci. Cóż może was uratować od zemsty ze strony
naszej ojczyzny? Nic.
— Przepraszam, kapitanie, ale Bonio może — przerwał mu szorstko starzec.
— Ufacie słowu Bonapartego? — zdziwił się Hornblower, zbierając desperacko siły w obliczu tego niespodziewanego
kontrataku. — Pewnie, chciałby dostać ten okręt. Ale ciebie i twoją bandę? Bonaparte nie będzie popierał buntu — jego potęga za
bardzo opiera się na jego własnej armii. Odda was w nasze ręce, żeby uczynić z was przykład.
Był to strzał na oślep i całkiem minął się z celem. Sweet wsunął pistolet za pas, wyjął z kieszeni trzy listy i pomachał nimi
obraźliwie Hornblowerowi przed nosem.
— Tu jest list od gubernatora wojskowego Harbour-Grace — rzekł. — Obiecuje nam tylko dobre przyjęcie. A tu mam pismo
od prefekta Departamentu Dolnej Sekwany z obietnicą dostarczenia zapasów wody i żywności, gdybyśmy ich potrzebowali. Zaś
ten oto list przesłany nam pocztą z Paryża zawiera przyrzeczenie, że nie zostaniemy aresztowani, oferuje prawa obywatelskie we
Francji i emeryturę dla każdego po osiągnięciu sześćdziesięciu lat. Podpisany „Maria Luiza, Cesarzowa, Królowa Regentka”.
Bonio nie cofnie słowa danego przez jego małżonkę, sir.
— Komunikowaliście się z lądem? — wydusił z siebie Hornblower. Nie potrafił udawać opanowania.
— Tak — odparł starzec. — A gdyby pan, kapitanie, miał przed sobą groźbę chłosty na oczach całej floty, też uczyniłby pan
tak samo.
Nie było sensu kontynuować tej dyskusji. Na razie przynajmniej buntownicy nie dadzą się przekonać. Jedyne warunki, jakie
zgodzą się omawiać, to ich własne. Nie widać na okręcie oznak wątpliwości czy sprzeciwu. Gdyby jednak dano im więcej czasu
na zastanowienie się, gdyby mieli kilka godzin na rozważenie faktu, że ściga ich sam Hornblower, wówczas mogłoby się zrodzić
zwątpienie. Mogłaby utworzyć się grupa zdecydowana uratować swoje głowy odbijając okręt; mogliby dobrać się do alkoholu —
Hornblower był zdumiony, że zbuntowana załoga brytyjska nie wydziera się po pijanemu — coś mogło się zdarzyć. Ale musi
wycofać się bojowo, nie wolno mu tchórzliwie przeleźć przez burtę.
— Jesteście więc nie tylko buntownikami, ale i zdrajcami? — wybuchnął. — Mogłem się tego spodziewać. Mogłem się
domyślić, co z was za łajdaki. Nie chcę kalać sobie płuc oddychając tym samym powietrzem co wy.
Odwrócił się do burty i przywołał łódź.
— My jesteśmy takimi łajdakami — odezwał się Sweet — co dają panu odejść, kiedy mogliby zamknąć pana pod pokładem
w komorze linowej, razem z Chadwickiem. Moglibyśmy dać panu pokosztować keta28
, komodorze Sir Horatio Hornblowerze. Jak
by się to panu podobało, sir? Niech pan pomyśli jutro, że ma pan nie posiekane plecy, bo my oszczędziliśmy pana.
Do widzenia panu, kapitanie.
W tych ostatnich słowach był jad i żądło; wywołały one w wyobraźni Hornblowera obrazy, od których skóra mu ścierpła. Nie
czuł się wcale godnie przeciskając się pod siatkami przeciwabordażowymi.
„Flame”, stojący w dryfie pod wiatr, wciąż spokojnie unosił się na wodzie, gdy łódka tańcząc po falach ruszyła w drogę
powrotną. Hornblower przenosił wzrok z „Flame” na „Porta Coeli” i z powrotem, dwie siostrzane jednostki, wyglądające
identycznie, z wyjątkiem białego naszycia w kształcie krzyża na fokmarslu „Flame”. Ironią było, że nawet wprawne oko nie
potrafiłoby dojrzeć żadnej różnicy w wyglądzie brygu lojalnego wobec króla i drugiego, otwarcie zbuntowanego przeciwko
niemu. To jeszcze bardziej wzmogło w nim gorycz; odniósł porażkę, zawiódł na całej linii już w pierwszej próbie pozyskania
sobie buntowników. Nie wierzył, aby istniała najmniejsza nawet możliwość złagodzenia stawianych przez nich warunków; będzie
musiał dokonać wyboru między zawarciem z nimi ugody, przyrzeczeniem buntownikom całkowitego darowania kary
a wpędzeniem ich w ręce Bonapartego. W obu wypadkach nie spełni swojej misji; najzwyklejszy, najmniej doświadczony
midszypmen w marynarce wojennej tyle potrafiłby dokonać. Jest jeszcze trochę czasu, gdyż prawdopodobieństwo przecieku
wiadomości o buncie było wciąż znikome; jeśli jednak czas nie wprowadzi niezgody między zbuntowanych — a nie widział
takiej możliwości — to raczej będzie to tylko czas stracony.
Łódź była teraz w połowie drogi między dwoma brygami; mając pod swoją komendą obie jednostki mógłby podjąć
energiczną akcję przeciwko wybrzeżu normandzkiemu; czuł, że potrafiłby postawić w stan wrzenia całą deltę Sekwany.
Ogarniało go coraz silniejsze rozgoryczenie, aż w pewnej chwili opanował się. Przyszedł mu do głowy pewien pomysł, a z nim
wszystkie stare, dobrze znane objawy, suchość w gardle, mrowienie w nogach, przyśpieszony puls. Przenosił wzrok z jednego
brygu na drugi i podniecenie ogarniało go falą; obliczenia wiatru, pływu i światła dziennego formułowały się już same w jego
mózgu.
— Przyłóżcie się, chłopcy, lepiej do wioseł — powiedział do załogi łodzi, a oni posłuchali go, lecz gig w ogóle nie był
w stanie posuwać się z prędkością, która by go zadowoliła w jego obecnym nastroju.
Brown popatrywał na niego z ukosa zastanawiając się, jaki plan powstaje w głowie dowódcy; sam Brown, zdający sobie
równie dobrze sprawę z okoliczności jak Hornblower, nie widział żadnego możliwego wyjścia z sytuacji. Wiedział tylko, że jego
dowódca ogląda się od czasu do czasu na zbuntowany bryg.
— Wiosła złóż! — rzucił Brown rozkaz załodze, gdy oficer wachtowy dał łodzi sygnał, żeby podeszła do burty; bosakowy
zahaczył bosakiem o podwięzia wantowe i Hornblower wszedł niezdarnie przez burtę brygu z pośpiechem, którego nie potrafił
powściągnąć. Freeman czekał na niego na pokładzie rufowym. Odsalutowując mu Hornblower już rzucał pierwszy rozkaz.
— Panie Freeman, proszę posłać po żaglomistrza. Będę też potrzebował jego pomocników i wszystkich marynarzy
umiejących posługiwać się igłą i rękawicą żeglarską.
— Tak jest, sir.
Rozkaz to rozkaz, nawet jeśli dotyczy tak nieistotnej sprawy jak szycie żagli w trakcie prowadzenia rozmów ze zbuntowaną
załogą. Hornblower spojrzał na „Flame”— wciąż dryfujący poza zasięgiem ognia artyleryjskiego. Zbuntowany okręt ma dobrą
pozycję, nie do załamania ogniem frontalnym, z flankami nie do zdobycia. Trzeba by szukać bardzo okrężnej drogi dla zmiany tej
pozycji i chyba właśnie jakiś sposób zarysował mu się w głowie. Ma po swej stronie pewne niecodzienne, lecz pomyślne dla
siebie okoliczności. Jego zadaniem jest nie przepuścić ich i wyzyskać je do granic możliwości. Będzie musiał podjąć szalone
ryzyko, lecz zrobi wszystko, co w jego mocy, aby zapanować nad czyhającymi na niego przeciwnościami. Szczęściarz to ten, kto
wie jak dalece można zdać się na los szczęścia.
Przygarbiony marynarz czekał, aż Hornblower zwróci na niego uwagę; przy nim stał Freeman.
— Swenson, pomocnik żaglomistrza, sir.
— Dziękuję, panie Freeman. Widzicie ten fokmarsel w łaty? Swenson, obejrzyjcie go sobie dobrze przez lunetę.
Szwed ujął lunetę w sękate dłonie i podniósł ją do oczu.
— Panie Freeman, chcę, żeby „Porta Coeli” miała taki sam fokmarsel, tak aby nie można było odróżnić od siebie tych dwóch
jednostek. Czy da się to zrobić?
Freeman popatrzył na Swensona.
— Tak jest, sir mogę to zrobić — odparł Swenson przenosząc wzrok z Freemana na Hornblowera i z powrotem. — Mamy
sztukę białego drelichowego płótna, no i stary fokmarsel — potrafię to zrobić, sir.
— Chcę mieć żagiel uszyty i przygotowany do założenia o czterech szklankach wachty popołudniowej. Bierzcie się zaraz do
roboty.
Za Swensonem ustawili się wyszukani wśród załogi marynarze z doświadczeniem w szyciu żagli. Niektórzy szczerzyli
szeroko zęby; Hornblower czuł, że leciutka fala podniecenia i oczekiwania przebiega po załodze, jak po stawie zmarszczki wody
wywołane wrzuconym do niego kamieniem — tym kamieniem było niezwykłe życzenie Hornblowera. Żaden nie domyślał się
jeszcze, co zamierza dowódca, byli jednak pewni, że będzie to jakaś diabelska sztuczka, i ta świadomość lepiej wpływała na
dyscyplinę i dobry nastrój załogi niż zwykły tok zajęć na okręcie.
— A teraz proszę posłuchać, panie Freeman — zaczął Hornblower podchodząc do relingu — Moja propozycja jest taka:
„Flame” i „Porta Coeli” podobne są do siebie jak dwa ziarnka grochu, a staną się jeszcze bardziej podobne, jak postawimy u nas
ten fokmarsel. Buntownicy są w kontakcie z lądem; wiem to od nich, a co więcej, panie Freeman, miejscowość, z którą prowadzą
28
Ket — lina węźlasta.
konszachty, to Hawr — Harbour-Grace, panie Freeman. Bonio i gubernator obiecali im pieniądze i nietykalność za
przyprowadzenie tam „Flame”. Zamiast nich popłyniemy my. Jest tam ten statek Kompanii Zachodnioindyjskiej, który
przepływał koło nas dziś rano.
— Porwiemy go, sir!
— Może. Bóg wie, na co się tam natkniemy, lecz wyruszymy gotowi na wszystko. Niech pan wybierze oficera i dwudziestu
ludzi, takich, na których może pan polegać. Proszę powiedzieć każdemu, co ma robić, gdyby zdarzyła się okazja wzięcia pryzu —
kliwry, marsie, ster, odcięcie liny kotwicznej. Wie pan, co trzeba, równie dobrze jak ja. Podpłyniemy do lądu, jak zacznie zmierz-
chać, jeśli wiatr się nie zmieni, a na to nie wygląda. Byłoby rzeczą dziwną, gdybyśmy w ciemnościach nie wykombinowali
czegoś, co dopiecze żabojadom.
— Na Boga, sir, a oni będą myśleli, że to ci buntownicy! Pomyślą, że bunt to tylko wybieg! Będą. . .
— Mam nadzieję, że tak, panie Freeman.
Rozdział VI
Było późne popołudnie, kiedy „Porta Coeli”, pozornie niezdolna podjąć żadnej decyzji, odpłynęła od „Flame” pod rześkim
półwiatrem lewego halsu, przecinając w poprzek szerokie ujście rzeki. Było wciąż mglisto. Gdy oddaliła się na tyle od „Flame”
i Hawru, że nie można było dostrzec żadnych szczegółów, zwinięto na niej fokmarsel i zastąpiono go nowym, z naszyciami, który
grupka gorączkowo pracujących marynarzy przygotowała na pokładzie za fokmasztem. Przy pomocy pędzla i farby zamazano
pośpiesznie starą nazwę okrętu i namalowano nową; Hornblower i Freeman naciągnęli na mundury zwykłe ubrania sztormowe
zakrywające ich szarże. Freeman obserwował port przez lunetę, gdy zbliżali się do lądu.
— To statek Kompanii Zachodnioindyjskiej, sir. Na kotwicy. Przy nim stoi lichtuga. To jasne, nie będą przecież
wyładowywać go na nabrzeże. Nie tu, sir. Przeładują towary na lichtugi i barki i wyślą je rzeką w górę, do Rouen i Paryża. Jasna
sprawa. Powinienem był pomyśleć wcześniej o tym. — Hornblower już pomyślał. Przez lunetę oglądał umocnienia obronne
miasta: forty Ste Adresse i Tournevile na stromym zboczu nad miastem; bliźniacze latarnie morskie na przylądku de la Heve —
które nie świeciły od dwunastu lat — baterie w dole przy starym pomoście. Te ostatnie będą poważnym zagrożeniem dla ich
przedsięwzięcia; miał nadzieję, że w dużych fortach na górze nie zdążą się połapać, co się dzieje w dole, żeby na czas otworzyć
ogień.
— W głębi jest więcej statków, sir — mówił Freeman. — Może to nawet okręty liniowe. Mają opuszczone reje. Nigdy dotąd
nie podpłynąłem tak blisko.
Hornblower odwrócił się, żeby popatrzeć na niebo na zachodzie. Noc zapadała szybko, a gęsta mgła na widnokręgu
utrzymywała się. Chciał, żeby było dość jasno, aby trafili do portu, i na tyle ciemno, by nie było widać okrętu, kiedy będzie
wracał na morze.
— Wychodzi lugier pilotowy, sir — rzeki Freeman. — Są pewnie przekonani, że my to „Flame”.
— Doskonale, panie Freeman. Proszę ustawić marynarzy wzdłuż burty i kazać im wznosić okrzyki. Zamknijcie pilota, jak
tylko wejdzie na pokład. Ja będę sterował okrętem w czasie wchodzenia.
— Tak jest, sir.
Takie rozkazy były w smak marynarzom brytyjskim. Z entuzjazmem weszli w swoje role, wyjąc przy nadburciach jak
obłąkańcy, wymachując kapeluszami i puszczając się dziarsko w pląsy, zupełnie tak, jak należało się spodziewać po bandzie
buntowników. Na „Porta Coeli Przebrasowano grotmarsel, lugier dobił do jego burty, podniósł się na fali i pilot wskoczył na ławę
wantową.
— Wybrać zawietrzne! — huknął Hornblower; grotmarsel pochwycił znowu wiatr, przełożono ster i „Porta Coeli” ruszyła ku
portowi, gdy tymczasem Freeman ramieniem wbitym między łopatki pilota zręcznie zepchnął go zejściówką pod pokład, gdzie
dwóch marynarzy czekało, żeby go pochwycić i związać.
— Pilot zamknięty, sir — zameldował Freeman.
On też dał się ponieść podnieceniu chwili, zarazić wrzaskami załogi; gdzieś podziała się jego normalna ironiczno-żartobliwa
poza.
— Ster trochę w lewo! — krzyknął Hornblower do sternika. — Wstrzymywać! Tak trzymać!
Byłoby nie do wybaczenia, gdyby ich wielkie nadzieje skończyły się na mieliznach strzegących wejścia do portu. Hornblower
zwątpił już w ogóle, czy potrafi się nie denerwować.
— Kuter płynie do nas, sir — zameldował Freeman.
Może wiezie komitet powitalny czy rozkazy, gdzie mają przycumować, albo jedno i drugie.
— Niech załoga znowu wznosi okrzyki — polecił Hornblower. — Zamknąć wszystkich, gdy wejdą na pokład.
— Tak jest, sir.
Zbliżali się do wielkiego statku Kompanii Zachodnioindyjskiej j miał zluzowane żagle i stał na jednej kotwicy. Widać było,
że wyładunek na stojącą przy jego burcie lichtugę jeszcze się na dobre nie zaczął. W gasnącym świetle dnia Hornblowerowi udało
się naliczyć dwunastu ludzi z załogi stojących przy burcie i gapiących się na nich z zaciekawieniem. Kazał ponownie
przebrasować grotmarsel i wtedy kuter pilotowy dobił do burty i pół tuzina urzędników weszło na pokład „Porta Coeli”. Po
mundurach można było poznać, że reprezentują marynarkę wojenną, armię i władze celnej szli wolno, rozglądając się ciekawie
wokoło. Na rozkaz rzucony przez Hornblowera „Porta Coeli” odpłynęła w gęstniejącym mroku od kutra, wykonała zwrot przez
rufę i ruszyła w stronę statku Kompanii Zachodnioindyjskiej. Wokół przybyłych błysnęły kordelasy.
— Jedno słowo, a będą z was trupy — warknął Freeman.
Ktoś odezwał się w gwałtownym proteście. Jeden z marynarzy wyrżnął go w głowę kolbą pistoletu i protest urwał się, bo
protestujący upadł na pokład. Pozostałych, zbyt zaskoczonych i oszołomionych, aby mówić, pognano zejściówką pod pokład.
— Świetnie, panie Freeman — pochwalił go Hornblower cedząc słowa dla wywołania wrażenia, że wewnątrz portu
nieprzyjacielskiego czuje się zupełnie jak u siebie. — Może pan kazać wywalać łodzie. Grotmarsel na pracę wstecz!
Władze będą obserwowały z lądu ruchy brygu, póki będzie widać. Jeśli „Porta Coeli” zrobi coś, czego się nie spodziewają,
zaczną zastanawiać się leniwie, co takiego na okręcie sprawiło, iż przedstawiciel kapitana portu — zakneblowany już i związany
pod pokładem — zmienił swoje plany. „Porta Coeli” zatrzymała się; zaskrzypiały bloki talii przy opuszczaniu łodzi na wodę,
wyznaczone załogi powskakiwały do nich. Hornblower przechylił się przez burtę.
— Pamiętajcie, chłopcy, bez jednego strzału!
Plasnęły wiosła, gdy łodzie ruszyły w kierunku indianina29
. Faktycznie było już ciemno; Hornblower z trudem odprowadzał
łodzie wzrokiem do statku oddalonego o pięćdziesiąt jardów, ale nie dojrzał już marynarzy hurmem wspinających się po jego
burcie. Doleciały go słabe okrzyki zaskoczenia, potem jeden głośny krzyk; może to zdziwić tych na lądzie, ale nie pobudzi ich
czujności. Łodzie wracały już, każda z dwoma wioślarzami wyznaczonymi do tego zadania. Zahaczono talie i wciągnięto łodzie
na pokład; poprzez skowyt talii Hornblower usłyszał skrzypienie z kierunku, gdzie był indianin, i jedno czy dwa głuche uderzenia
— marynarz, który miał odciąć linę kotwiczną, wykonał swe zadanie — nie zapomniał zabrać siekiery, zanim ruszył abor-
dażować statek. Hornblower czuł zadowolenie z dobrze wykonanego zadania; dokładne poinstruowanie oddziału abordażowego
tego popołudnia, metodyczny podział obowiązków między jego członków i wielokrotne powtarzanie rozkazów, aż każdy
dokładnie zrozumiał swoją część, przynosiło owoce.
Spostrzegł, że na tle zamglonego nieba marsie indianina zmieniają kształt w miarę wybierania szotów przez wyznaczonych do
tej pracy ludzi. Trzeba dziękować Bogu za tych kilku wyborowych marynarzy, którzy dostawszy się w ciemnościach na nieznany
im statek umieli trafić gdzie trzeba i bez zamieszania zabrać się do obsługi właściwych części takielunku. Widział obracające się
reje indianina. W mroku ledwie zauważył ciemniejszą plamkę, była to lichtuga, która, oderwana od burty, odpływała z prądem,
znoszona przez wodę.
— Panie Freeman, może pan brasować na fordewind — rzekł. — Indianin popłynie za nimi do wyjścia.
„Porta Coeli” nabierała prędkości zdążając ku południowo-wschodniemu wyjściu z portu, z Indianinem tuż za jej rufą. Przez
kilka długich sekund nie widać było żadnych oznak zaciekawienia tymi manewrami. Potem rozległo się obwołanie,
przypuszczalnie z kutra, który przywiózł urzędników na bryg. Hornblower tak dawno nie słyszał mowy francuskiej, że nie
zrozumiał wypowiedzianych słów.
— Comment? — odkrzyknął przez tubę.
Zirytowany głos zapytał go ponownie, co on, u diabła, wyprawia.
— Miejsce kotwiczne — bąk bąka — prąd — bąk bąka — pływ — wykrzyczał Hornblower w odpowiedzi.
Tym razem nieznajomy z kutra wezwał imię boskie zamiast diabelskiego.
— W imię Boga, kto wy jesteście?
— Bąk bąka, bąk bąka, bąk bąka — ryczał Hornblower rzucając równocześnie cicho do sternika: — Obróć go powoli w lewo.
Kontynuowanie rozmowy z przedstawicielem władz francuskich w trakcie prowadzenia okrętu krętym torem wodnym —
mimo że dobrze pamiętał jego przebieg na mapie — wyczerpało go.
— Stanąć w dryf! — krzyknął ten z kutra.
— Pardon, kapitanie — odkrzyknął Hornblower. — Bąk bąka — lina kotwiczna — bąk bąka — niemożliwe.
Teraz w nowym, głośnym obwołaniu z kutra był ton groźby.
— Tak trzymać! — zawołał Hornblower do sternika. — Panie Freeman, kogoś do sondowania, jeśli łaska.
Wiedział że szansę zyskania dalszych cennych sekund są żadne; gdy marynarz z ołowianka zacznie podawać głębokości,
zdradzając w ten sposób plan wymknięcia się brygu, czujność władz na lądzie zostanie w pełni rozbudzona. Świetlny punkt
przebił rzadką mgiełkę i po wodzie nadleciał odgłos strzału z muszkietu; kuter próbował w ten najszybszy sposób zaalarmować
baterie brzegowe.
— Gotować się do zwrotu przez sztag — rzucił Hornblower; nadszedł krytyczny moment drogi powrotnej.
Żagle brygu załopotały gwałtownie przy wykonywaniu manewru; długi jęzor czerwonego płomienia liznął ciemność i z kutra
wypaliło sześciofuntowe dziobowe działko pościgowe, nareszcie wytoczone i załadowane. Hornblower nie słyszał odgłosu
pocisku. Obserwował indianina majaczącego w słabej poświacie śladu torowego brygu. Statek sprawnie wykonywał zwrot. Ten
Calverly — jeden z zastępców oficera nawigacyjnego — polecony przez Freemana na dowódcę oddziału abordażowego, to
zdolny oficer i trzeba będzie nie szczędzić mu pochwał, kiedy przyjdzie czas na wysyłkę raportu.
Od strony pomostu ukazała się seria błysków i po wodzie przetoczył się długi huk; ustawione tam potężne
trzydziestodwufuntowe działa rozpoczęły ogień. Po ostatnim wystrzale rozległ się natychmiast świst przelatującego blisko
pocisku; nienawistny odgłos, pomyślał przelotnie Hornblower. Muszą teraz opłynąć pomost i przez kilka minut będą pozostawać
w zasięgu ostrzału. Jak dotąd, nic nie wskazywało, aby bryg czy indianin odniosły jakieś uszkodzenia — nie było też sensu
odwzajemniać ognia; małe sześciofuntówki brygu nie zrobią wrażenia na silnej baterii, zaś błyski zdradzą jego pozycję.
Hornblower zanotował w pamięci głębokość podaną przez sondującego; dopiero za kilka minut można będzie znowu zmienić hals
i zacząć oddalać się w linii prostej od pomostu; ale i bateria potrzebuje trochę czasu na oddanie następnej salwy. Bonaparte
pozabierał na pewno co lepszych artylerzystów z obrony brzegowej do artylerii swojej armii w Niemczech; nie wyszkoleni
rekruci, nagle wezwani do dział i obsługujący je w ciemności, będą to oczywiście robić bardzo niezręcznie. Oto jest, błysk i huk
— ale tym razem nie słychać było przelatującego pocisku — może artylerzyści zupełnie stracili wyczucie kierunku i podniesienia,
rzecz łatwa w tych ciemnościach. Hornblowerowi zaś błyski z armat ułatwiały kontrolowanie pozycji „Porta Coeli”.
29
indianin — statek Kompanii Indyjskiej.
Obserwator na dziobie krzyknął głośno i Hornblower, spojrzawszy w tamtą stronę, zdążył jeszcze dostrzec ciemny prostokąt
topu grotżagla na lugrze pilotowym blisko przed dziobem z prawej burty. Próbowali przeszkodzić mu w wycofaniu się.
—Tak trzymać! — rzucił Hornblower do sternika.
Niech słabszy zostanie przyparty do muru; z ogłuszającym trzaskiem bryg i lugier wpadły na siebie prawymi zaobleniami
dziobu. Bryg zatrząsł się, zachwiał, ale sunął dalej wlokąc lugier szorujący o jego burtę. Coś zaczepiło się i oderwało, i gdy
okręty odsunęły się od siebie, z lugra rozległ się wysoki, rozpaczliwy krzyk. Przy zderzeniu jego dziób został pewnie strzaskany
jak skorupka jajka, i teraz woda wlewa się do wnętrza. Krzyki cichły. Hornblower słyszał wyraźnie, jak czyjś żałosny jęk urwał
się nagle, może woda zalała gardło zrozpaczonemu pływakowi. Indianin trzymał się ciągle w śladzie torowym oddalającego się
w morze brygu.
— Na marce osiem! — zawołał sondujący.
Można już zmienić hals. Gdy wydawał odpowiedni rozkaz, bateria z pomostu wypaliła, nie wyrządzając im jednak żadnej
szkody. Będą już poza jej zasięgiem, zanim zostanie ponownie załadowana.
— Świetna robota, panie Freeman — rzekł głośno Hornblower. — Cała załoga wykonała swe zadania w godny podziwu
sposób.
W ciemnościach ktoś wzniósł okrzyk, podjęty na całym brygu. Marynarze wiwatowali jak opętani.
— Horny! Poczciwy stary Horny! — wrzasnął któryś, i okrzyki stały się dwakroć głośniejsze.
Do wiwatów przyłączyła się szczupła załoga pryzową indianina zdążającego za rufą brygu. Hornblower poczuł szczypanie
w oczach, lecz nastrój jego zmienił się momentalnie — zrobiło mu się odrobinę wstyd z powodu sympatii, jaką poczuł do tych
prostaków. Ponadto…
— Panie Freeman — burknął — zechce pan uciszyć załogę.
Wystawił się na olbrzymie ryzyko. Nie tylko na niebezpieczeństwo fizyczne, lecz także na zagrożenie własnej reputacji.
Gdyby mu się nie powiodło, gdyby „Porta Coeli” uległa uszkodzeniu i dostała się do niewoli, marynarze nie pomyśleliby ani
przez moment, że faktycznie podjął tę akcję chcąc spowodować, aby władze francuskie uwierzyły, że bunt na „Flame” to podstęp
wojenny, który miał umożliwić brygowi wejście do portu. Nie, załoga „Porta Coeli” byłaby przekonana, że Hornblower chciał
wykorzystać bunt dla własnych celów, że niepotrzebnie naraził bryg, a buntowników zostawił w spokoju tylko dlatego, żeby mieć
okazję do zdobycia pryzowego. Tak mówiliby — a okoliczności wskazywałyby, że mają rację — i reputacja Hornblowera
zostałaby splamiona raz na zawsze. Rzucił na szalę swój honor, życie i wolność. Zaryzykował lekkomyślnie olbrzymią stawkę za
marny pryz, taki głupiec z niego!
Po chwili jednak czarne myśli opuściły go. Podjął dokładnie obliczone ryzyko i obliczenia okazały się trafne. Upłynie sporo
czasu, zanim zbuntowanej załodze uda się wyjaśnić władzom francuskim, co się stało — Hornblower wyobraził sobie posłańców
gnających w tym momencie do stanowisk obrony brzegowej w Honfleur i Caen — jeśli w ogóle im się to uda. Zmienił sytuację
zbuntowanych, odciął im drogę ucieczki, stawiał czoło Bonapartemu pod ostrzałem baterii broniących dostępu do głównej rzeki
jego kraju. Wziął też pryz; jego udział wyniesie co najmniej tysiąc funtów, gdy przyjdzie do rozliczania pryzowego, a tysiąc
funtów to sumka nie do pogardzenia. Przyda się jemu i Barbarze.
Poczuł się zmęczony emocją i napięciem nerwów. Miał już oznajmić Freemanowi, że schodzi pod pokład, ale powstrzymał
się. Nie musi mówić; jeśli Freeman nie znajdzie go na pokładzie, to będzie wiedział, że jest u siebie w kajucie. Znużony zwalił się
na koję.
Rozdział VII
— Pan Freeman przysyła wyrazy szacunku, sir — powiedział Brown — i kazał powiedzieć panu, że właśnie świta i niebo
prawie bez chmur, sir. Wiatr skręcił w nocy na południe ku zachodowi, sir, i dmucha umiarkowanie. My i pryz stoimy w dryfie
i akurat kończy się przypływ, sir.
—Doskonale — odparł Hornblower zwłócząc się z koi. Był jeszcze ociężały od snu, a mała kajuta wydała mu się duszna
i zimna mimo otwartego okna rufowego.
—Wezmę kąpiel — zdecydował nagle. — Idź i przygotuj pompę pokładową.
Czuł się brudny. Mimo że był listopad i znajdowali się na Kanale, nie potrafił przeżyć dnia bez kąpieli. Gdy wchodził trapem,
dosłyszał żartobliwe uwagi zdumionych marynarzy zajętych mocowaniem pompy, ale puścił je mimo uszu. Odrzucił szlafrok,
a marynarz trzymający płócienny wąż, wciąż nie mogąc wyjść ze zdumienia, w słabym świetle świtu skierował nerwowo na niego
strumień, inny zajęty był pompowaniem wody. Hornblower poczuł na ciele igiełki lodowatej wody morskiej i zaczął
podskakiwać, tańczyć i obracać się groteskowo, dysząc przy tym ciężko. Marynarze nie zrozumieli, że już ma dosyć kąpieli
i ścigali go wężem po pokładzie, gdy chciał się odsunąć spod strumienia wody.
— Przestać, wy tam! — krzyknął w desperacji na pół zdrętwiały, zachłystując się wodą, i bezlitosny bicz wody przestał bić
w niego.
Brown narzucił mu na plecy duży ręcznik i Hornblower podskakując zaczął się nim rozcierać; skóra go szczypała i cały
dygotał z zimna.
— Czułbym się zamarznięty przez tydzień po takiej kąpieli, sir — odezwał się Freeman przyglądający mu się
z zainteresowaniem.
— Tak — odbruknął Hornblower zniechęcając go do rozmowy.
Gdy zamknąwszy okno w kajucie włożył ubranie, po skórze rozeszło się cudowne ciepło i dreszcze ustały zupełnie.
Łapczywie wypił przyniesioną przez Browna dymiącą kawę, delektując się niespodziewanym przypływem dobrego
samopoczucia. Z lekkim sercem wrócił na pokład. Było już widniej; zdobyty indianin rysował się wyraźniej — dryfował po
zawietrznej brygu w odległości połowy zasięgu strzału artyleryjskiego.
— Rozkazy, Sir Horatio? — spytał Freeman salutując.
Hornblower przebiegł wzrokiem po okolicy dla zyskania na czasie. Karygodnie się zaniedbał; nie pomyślał o swych
obowiązkach od momentu przebudzenia — a faktycznie od chwili, gdy poszedł spać. Powinien był od razu odprawić pryz do
Anglii, nie może jednak tego uczynić nie wyzyskując jednocześnie sposobności do wysłania pisemnego raportu, a w tym
momencie nie mógł wprost znieść myśli, że będzie musiał męczyć się nad jego sporządzeniem.
— Jeńcy, sir — przynaglał Freeman.
O Boże, zapomniał o jeńcach. Trzeba ich wybadać i sporządzić notatkę z ich zeznań. Przy doskonałym samopoczuciu
Hornblower czuł lenistwo w kościach — doprawdy dziwna kombinacja.
— Mogą mieć sporo do powiedzenia, sir — ciągnął bezlitośnie Freeman. — Pilot mówi trochę po angielsku, więc wzięliśmy
go wczoraj wieczorem na spytki do mesy oficerskiej. Powiada, że Boniuś znów dostał lanie. Pod miejscowością o nazwie Lipsk,
czy coś takiego. Twierdzi, że w ciągu tygodnia Rosjanie przejdą Ren. Bonio wrócił już do Paryża. Może to koniec wojny.
Hornblower i Freeman wymienili spojrzenia; minął cały rok od chwili, gdy świat zaczął wyglądać końca wojny i w ciągu tego
roku wiele nadziei zdążyło zakwitnąć i zwiędnąć. Lecz Rosjanie nad Renem! Jeśli nawet wtargnięcie armii angielskiej na ziemię
francuską od południa nie zachwiało cesarstwem, to może to sprawić ta nowa inwazja. Wielu jednakże — z Hornblowerem
włącznie — przepowiadało, że pierwsza klęska Bonapartego na otwartym polu przyniesie koniec zarówno jego sławy
niezwyciężonego, jak i jego panowania. Podobnie nietrafne mogą się okazać przewidywania dotyczące inwazji na cesarstwo.
— Widzę żagiel! — zawołał marynarz na oku i dodał jednym tchem: — To „Flame”, sir.
Jest tam gdzie przedtem; rozstępująca się mgła odsłoniła go na chwilę i zaraz znów zakryła, lecz wnet silny powiew wiatru
rozwiał tuman i bryg stał się wyraźnie widoczny. Hornblower podjął decyzję, z którą zwlekał dotąd.
— Panie Freeman, proszę przygotować okręt do boju. Wywabimy ich.
Oczywiście, była to jedyna rzecz, którą należało zrobić. Nocą, w godzinę po porwaniu fracuskiego statku Kompanii
Indyjskiej, do wszystkich sąsiednich portów francuskich dotrze ostrzeżenie, że bryg angielski z białym krzyżem na fokmarslu
prowadzi podwójną grę, udając tylko zbuntowany statek. Wiadomość ta dojdzie pewnie na tę stronę ujścia rzeki gdzieś koło
północy — kurier może przeprawić się promem w Quilleboeuf lub gdzie indziej. Wszyscy będą mieć się na baczności przed
ewentualnym nowym wypadem brygu, którego oczywistym celem będzie tamten brzeg rzeki. Wszelka zwłoka pozwoli
zbuntowanym nawiązać ponownie łączność z lądem i wyjaśnić sytuację; jeśli ci z lądu zorientują się, że w Zatoce Sekwańskiej są
dwa siostrzane brygi, buntownikom może ujść na sucho. Nie należy więc tracić ani godziny.
Wszystko to jest bardzo proste i logiczne, lecz stojąc na pokładzie rufowym Hornblower złapał się na tym, że nerwowo
przełyka ślinę. Plan jego może oznaczać tylko nieubłaganą walkę — za godzinę znajdą się w jej największym ogniu. Pokład, po
którym Hornblower przechadza się w tej chwili, zostanie zasłany kartaczami z karonad „Flame”; on sam za godzinę może być
trupem lub wyć z bólu pod nożem chirurga. Ubiegłej nocy stał w obliczu katastrofy — tego ranka spogląda w twarz śmierci.
Ciepło, jakie rozeszło mu się po ciele po kąpieli, ulotniło się i Hornblower nieomal dygotał w chłodzie poranka. Wściekły, pełen
głębokiej pogardy dla siebie zmusił się do chodzenia szybkim, gwałtownym krokiem po maleńkim pokładzie rufowym. Mówił
sobie, że to wspomnienia odbierają mu męstwo. Obraz Ryszarda w zachodzącym słońcu, przebierającego spiesznie nóżkami
u jego boku, mocno uczepionego jego palca; wspomnienie Barbary, nawet wspomnienie Smallbridge czy Bond Street — nie
chciał rozstawać się z tym wszystkim, „opuszczać ciepłych obszarów radosnego dnia”. Chciał żyć, a wkrótce może zginąć.
Na „Flame” postawiono więcej żagli — grotżagiel bomowy i kliwry; bejdewindem dopłynie do Honfleur nie wchodząc wcale
w zasięg dział „Porta Coeli”. Jednakże obawy Hornblowera odsunęły się na dalszy plan, gdy mimo woli jego niespokojny umysł
zajął się taktycznymi aspektami stojącego przed nim problemu.
— Panie Freeman — rzekł Hornblower — proszę dopilnować, żeby załoga dostała śniadanie. I nie wytaczajcie na razie dział.
— Tak jest, sir.
Bitwa może być długa i ciężka, więc załoga powinna przedtem coś zjeść. A wytaczanie dział ostrzegłoby tych na „Flame”, że
„Porta Coeli” spodziewa się walki, i mogliby się zorientować, że ucieczka pod skrzydła Francuzów nie będzie rzeczą prostą. Im
pełniejsze zaskoczenie, tym większa nadzieja na łatwe zwycięstwo. Hornblower patrzył gniewnie przez lunetę na „Flame”. Czuł
głuchą, ponurą wściekłość na buntowników za wszystkie te kłopoty, za to, że ich obłąkańcze przedsięwzięcie wystawiło jego
życie na niebezpieczeństwo. Współczucie, jakie dla nich odczuwał, siedząc bezpiecznie w biurze Admiralicji, ustąpiło teraz
miejsca gwałtownej odrazie. Nikczemnicy, zasługują na stryczek — myśl ta do tego stopnia zmieniła jego nastrój, że udało mu
się napotkać z uśmiechem spojrzenie Freemana meldującego gotowość brygu do boju.
— Doskonale, panie Freeman.
W oczach zatańczył mu ognik podniecenia, obrócił znowu wzrok na „Flame” i w tym momencie usłyszał wołanie
obserwatora z salingu.
— Hej, na pokładzie! Od brzegu odbija chmara małych, jednostek, sir. Wygląda, sir, że płyną do „Flame”.
Bryg z buntownikami zachowywał się tak samo jak poprzedniego dnia, posuwając się ku wybrzeżu francuskiemu tuż poza
zasięgiem armat „Porta Coeli”, gotów raczej schronić się tam, niż walczyć; myślą pewnie, że te stateczki to delegacja powitalna,
przybywająca, aby eskortować ich do portu. Za chwilę „Flame” może zniknąć we mgle. Poluzowano już na nim grotżagiel —
jego ruchy zdradzały rosnące niezdecydowanie. Na pokładzie rufowym toczy się tam zapewne gorączkowy spór — jedna strona
chce trzymać się z dala od „Porta Coeli”, a druga waha się przed nieodwracalnym krokiem, jakim byłoby przejście do Francuzów.
Może jest i trzecia grupa, gardłująca za podjęciem walki — rzecz całkiem prawdopodobna; niewykluczone też, że jakaś garstka
najtchórzliwszych czy najmniej winnych chce się poddać, licząc na litościwy wyrok sądu wojennego. Niewątpliwie zdania są
podzielone. Teraz bryg ruszył ostrzej na wiatr, prosto w stronę Honfleur i zbliżających się kanonierek; od „Porta Coeli” dzieliło
go dwie mile wolnej przestrzeni wodnej.
— Sir, te kanonierki okrążają go — odezwał się z lunetą przy oczach. — A lugier patrolowy wyładowany jest ludźmi.
Chryste! To strzał armatni.
Ktoś na „Flame” oddał ostrzegawczy wystrzał, może nakazując łodziom francuskim zachowanie dystansu, póki debatujący na
jego pokładzie nie dojdą do jakiejś konkluzji. Potem bryg wykonał zwrot, jakby zdawszy sobie nagle sprawę z wrogich zamiarów
Francuzów, i właśnie wtedy stateczki opadły go jak psy jelenia. Z „Flame” oddano z pół tuzina strzałów, zbyt nierównych, aby
zasługiwały na nazwę salwy burtowej. Kanonierki, z długimi wiosłami, po sześć z każdej burty, przydającymi im prędkości
i zwrotności, parły prosto na „Flame”. Plunęły z dziobów dymem i po wodzie potoczył się głuchy, ciężki huk wystrzałów
z dwudziestoczterofuntówek — odgłos całkiem różny od wyższego, ostrzejszego „bang” karonad „Flame”. Lugier dobił do jego
burty i Hornblower patrzył przez lunetę na abordażujących, którzy wdzierali się na pokład brygu.
— Panie Freeman, proszę kazać wytoczyć działa — powiedział Hornblower.
Wypadki potoczyły się teraz z przerażającą szybkością — czegoś takiego Hornblower nie przewidział. Przed nimi toczył się
desperacki bój, ale z Francuzami, a nie z Anglikami. Kłębki dymu na pokładzie „Flame” wskazywały, że jego załoga —
przynajmniej jakaś jej część — stawia opór.
Przeszedł kilka jardów z kierunku dziobu i przemówił do artylerzystów.
— Słuchajcie, chłopcy, co mówię. Trzeba zatopić te kanonierki, jak wpłyniemy między nie. Wystarczy po jednej salwie
burtowej na każdą, jeśli nie będziecie pudłować. Celujcie uważnie, w podstawy masztów. Nie oddawać strzału, póki nie będziecie
pewni, że trafi w cel.
— Tak jest, sir — odezwało się w odpowiedzi kilka głosów.
Do Hornblowera podszedł Brown.
— Pańskie pistolety, sir — rzekł. — Załadowałem je świeżo i włożyłem nowe spłonki.
— Dziękuję — odparł Hornblower. Wetknął pistolety za pas, po jednym z każdego boku, żeby w razie potrzeby mógł je
wydobyć dowolną ręką. Wyglądał jak chłopiec bawiący się w parku, ale za pięć minut jego życie mogło zależeć od tych
pistoletów. Wyciągnął do połowy szpadę z pochwy, by sprawdzić, czy wysuwa się swobodnie, i wracając spiesznie na swoje
stanowisko obok steru, wepchnął ją po drodze z powrotem.
— Wyostrzyć trochę ster! — rzucił. — Tak trzymać!
„Flame” przesunął się ostrzej pod wiatr i żagle zapracowały gwałtownie wstecz — widocznie nie było tam akurat nikogo
u steru. Lugier dalej trzymał się jego burty, a kanonierki, zwinąwszy żagle, spoczęły na wiosłach w pozycji między dwoma
brygami. Hornblower widział artylerzystów schylonych nad dwudziestoczterofuntowymi działami na ich dziobach.
— Panie Freeman, proszę postawić ludzi do szotów. Wejdziemy między nie. Uwaga, przy działach! Teraz. Ster na
nawietrzną!
Koło sterowe obróciło się i „Porta Coeli” zmieniła hals tak zwinnie, jak można sobie było tylko wymarzyć. Hornblower
usłyszał wystrzał pod samym dziobem brygu i zaraz z pokładu frunęła fontanna odłamków z dziury w okolicy pachołków
grotmasztu — pocisk z dwudziestoczterofuntówki, wystrzelony z bliska w górę, przedziurawił cienkie drewniane poszycie
i przebił się przez pokład.
— Zwrot przez sztag! Ster na nawietrzną! — Hornblower wykrzyczał rozkazy i „Porta Coeli” znowu zmieniła hals, wciskając
się w wąską lukę między dwoma kanonierkami. Z karonad na obu burtach huknęły salwy, jedna po drugiej. W dole po prawej
burcie Hornblower dojrzał jedną z kanonierek. Widział sześciu ludzi na rufie obok rumpla, na śródokręciu wioślarzy, po dwóch
przy każdym długim wiośle, usiłujących z pośpiechem obrócić łódź, i z tuzin artylerzystów przy armacie dziobowej. Mężczyzna
z głową obwiązaną czerwoną chustką stał oparty o maszt — Hornblower zobaczył nawet otwarte usta, gdy tamtemu opadła
szczęka na widok śmiertelnego zagrożenia. A potem runęły pociski zmiatając wszystko po drodze. Człowiek z czerwoną chustką
zniknął — może wyrzuciło go za burtę albo zmiażdżyło doszczętnie. Kruchy szkielet kanonierki — właściwie dużej łodzi
wiosłowej z częścią dziobową wzmocnioną pod działo — rozpadł się; pociski wgięły burtę jak ciosy potężnego młota. Na oczach
Hornblowera woda zaczęła wdzierać się do wnętrza; kule wystrzelone pod maksymalnym kątem obniżenia, przebiwszy burtę,
musiały przedziurawić dno kanonierki. Pod wpływem ciężaru działa na dziobie nastąpiła utrata stateczności i przód łodzi zanurzył
się, podczas gdy rufa jeszcze sterczała nad wodą. Potem działo zsunęło się, uwalniając kanonierkę od swego ciężaru, wrak
wyprostował się na moment, by wnet wywrócić się dnem do góry. Między szczątkami pływali ludzie. Hornblower spojrzał
w lewo; druga kanonierka dostała równie mocno i w tej chwili ledwie wystawała nad powierzchnię — załoga trzymała się przy
niej na wodzie. Dowódca kanonierek, ktokolwiek by to nie był, okazał się lekkomyślnym głupcem, wystawiając kruche łodzie na
ostrzał prawdziwego, dobrze dowodzonego okrętu wojennego — nawet tak małego jak „Porta Coeli”. Kanonierki nadają się
właściwie tylko do ostrzeliwania jednostek leżących bezradnie na mieliźnie lub mających poważnie uszkodzony takielunek,
w celu zmuszenia ich do poddania się.
Blisko przed sobą widział Hornblower patrolowiec i „Flame”, dalej sczepione burtami.
— Panie Freeman, niech załadują działa kartaczami. Podpłyniemy do burty francuza. Jedna salwa burtowa i abordażujemy
pod osłoną dymu.
— Tak jest, sir.
Freeman odwrócił się, żeby wykrzyczeć rozkaz do załogi.
— Panie Freeman, będę potrzebował jak najwięcej ludzi do oddziału abordażowego. Pan zostaje tu…
— Sir!
— Pan zostaje tu. Proszę wybrać sobie sześciu wytrawnych marynarzy do wyprowadzenia brygu, gdybyśmy nie wrócili. Czy
to jasne, panie Freeman?
— Tak, Sir Horatio.
Freeman miał jeszcze czas na przygotowania, gdy „Porta Coeli” sunęła ku francuzowi. I Hornblower miał czas uświadomić
sobie, że mówiąc, iż mogą nie wrócić, myślał tak naprawdę i nie wypowiadał tych słów dla efektu czy dodania ludziom bodźca.
Dziwna sprawa, on, który bał się cienia, był zdecydowany zwyciężyć albo umrzeć. Marynarze darli się opętańczo, gdy „Porta
Coeli” podpływała do francuza, którego nazwa — „Bonne Celestine” z Honfleur — stała się widoczna na rufie. Na pokładzie
widać było niebieskie mundury i białe bryczesy: żołnierze — a zatem to prawda, że Bonaparte, bardzo potrzebując
doświadczonych artylerzystów, zabrał marynarzy, zastępując ich surowym materiałem świeżo powołanym do wojska. Szkoda, że
bitwa nie toczy się na morzu, bo wówczas większość z nich byłaby chora na chorobę morską.
— Stanąć przy ich burcie — rzucił Hornblower. Na pokładach „Bonne Celestine” panowało zamieszanie; widać było ludzi
biegnących do dział na nie obsadzonej burcie lugra.
— Załoga, spokój! — huknął Hornblower. — Spokojnie!
Na brygu zapadła cisza; wystarczyło teraz trochę podnieść głos, żeby być dobrze słyszanym na małym pokładzie.
— Artylerzyści, niech każdy strzał będzie celny — powiedział Hornblower. — Odział abordażujący, jesteście gotowi iść za
mną?
Odpowiedzieli mu okrzykiem. Przy nadburciach przykucnęło trzydziestu marynarzy, z pikami i kordelasami; po wystrzeleniu
salwy burtowej i zwinięciu grotżagla zwolni się dalszych trzydziestu, niezbyt to wiele w sumie. Liczył jednak na to, że salwa
burtowa wyrządzi duże zniszczenia i niedoświadczone szczury lądowe na „Bonne Celestine” cofną się w przestrachu. Spojrzał
kącikiem oka na sternika, siwobrodego marynarza, który mierzył chłodnym spojrzeniem dystans między dwoma jednostkami,
obserwując jednocześnie łopot grotżagla przy zbliżaniu się „Porta Coeli” do wiatru. Dobry z niego żeglarz — Hornblower
zanotował sobie w pamięci, żeby go nie pominąć przy pochwale. Sternik szybko obracał kołem sterowym.
— Grotżagiel w dół! — ryknął Freeman.
Działa z „Bonne Celestine” odezwały się z ogłuszającym hukiem i Hornblower, spowity w kłęby dymu, poczuł, że ziarenka
prochu uderzają mu w twarz. Wydobył szpadę w momencie, gdy przemówiły karonady „Porta Coeli” i obie jednostki zwarły się
z trzaskiem drewnianych kadłubów. W dymie skoczył na nadburcie, ze szpadą w dłoni; jednocześnie jakaś postać obok niego
przesadziła nadburcie i zeskoczyła na pokład „Bonne Celestine” — to Brown, wywijający kordelasem. Hornblower dał susa za
nim. Brown parł do przodu tnąc w prawo i w lewo majaczących w dymie nieprzyjaciół. Minęli stos zabitych i rannych, ofiary
wybuchu kartacza z jednej z karonad „Porta Coeli”. Hornblower potknął się o czyjąś kończynę, zdążył jednak dojrzeć na czas
osadzony na muszkiecie bagnet wysuwający się nagle ku niemu. Rzucił się w bok, unikając pchnięcia, i strzelił z trzymanego
w lewej dłoni pistoletu, dotykając prawie lufą piersi Francuza. Wiatr rozegnał już dym armatni. Na dziobie kilku abordażujących
zmagało się z grupą zagnanych w róg przeciwników — do uszu Hornblowera dobiegł wyraźny szczęk kling — na rufie natomiast
nie było widać żadnego Francuza. Zastępca oficera nawigacyjnego, Gibbon, opuszczał z masztu na flaglince trójkolorową
banderę. Po prawej burcie stał „Flame”, nad jego nadburciem sterczały czaka piechoty francuskiej; Hornblower dojrzał jakąś
głowę i ramiona, zobaczył, że celujący w Gibbona przesunął lufę muszkietu w jego stronę, i w tym momencie Hornblower strzelił
z drugiego pistoletu. Francuz upadł za nadburcie w chwili, gdy świeża fala abordażujących z „Porta Coeli” wlewała się na pokład.
— Za mną! — krzyknął Hornblower; trzeba koniecznie unieszkodliwić „Flame”, zanim obrona zdąży się zorganizować.
Brygi sterczały wyżej nad wodą niż patrolowiec, musieli więc tym razem wspinać się w górę. Hornblower przełożył lewy
łokieć przez nadburcie i próbował unieść się, lecz przeszkadzała mu w tym szpada.
— Pomóżcie mi, do diabła! — warknął przez ramię i jakiś marynarz podsadziwszy ramieniem Hornblowera tak silnie pchnął
go w górę, że ten przeleciawszy przez nadburcie wylądował po drugiej stronie twarzą w ścieku burtowym, a jego szpada poleciała
dalej po pokładzie. Zaczął pełznąć w tamtą stronę, lecz szósty zmysł ostrzegł go o niebezpieczeństwie, więc rzucił się do przodu,
w kierunku gdzie błysnął kordelas, podcinając nogi wymachującego nim marynarza. Francuzi runęli hurmem na niego, kopiąc
go, depcząc i gniotąc, osłoniętego czyimś wijącym się ciałem, którego się trzymał z desperacką siłą. Dosłyszał jeszcze nad sobą
potężny głos Browna, strzały z pistoletu, szczęk kling, a potem nagle nastała cisza. Ciało człowieka, z którym się mocował,
zwiotczało i przestało stawiać opór, a za chwilę Hornblowera uwolniono od jego ciężaru. Dźwignął się na nogi.
— Czy jest pan ranny, sir? — pytał Brown.
— Nie — odparł Hornblower. Na pokładzie leżało trzech, może czterech zabitych. Na rufie obok steru stała grupka żołnierzy
francuskich i jeden czy dwóch marynarzy — wszyscy rozbrojeni i pilnowani przez dwóch marynarzy brytyjskich z pistoletami
w ręku. Na pokładzie siedział oficer francuski — właściwie jeszcze chłopiec — z prawym rękawem ociekającym krwią i ze łzami
toczącymi się po policzkach. Hornblower miał właśnie odezwać się do niego, gdy coś innego zwróciło jego uwagę.
— Sir! Sir!
Dopiero teraz zorientował się, że to marynarz angielski w koszuli w biało-czerwone paski, z harcapem dyndającym na
plecach, mówi gestykulując w ogromnym podnieceniu.
— Sir! Walczyłem przeciwko żabojadom. Pańscy ludzie widzieli mnie. Mnie i tamtych chłopaków.
Wskazał za siebie, na gromadkę wystraszonych marynarzy trzymających się dotąd w tyle, teraz postąpili do przodu, niektórzy
wyrzucając z siebie słowa gwałtownym potokiem, a wszyscy kiwali głowami, potakująco.
— Buntownicy? — spytał Hornblower. • W gorączce bitwy zapomniał o buncie.
— Nie jestem buntownikiem, sir. Robiłem, co mi kazali, bo inaczej to by mnie zabili. Co, koledzy, nie było tak?
— Hej, wy tam, cofnąć się! — krzyknął Brown; na klindze jego kordelasa widać było krew.
Przed oczyma wyobraźni Hornblower ujrzał nagle, jak żywy, proroczy obraz: sąd wojenny, półkole sędziów w lśniących
mundurach galowych, znękanych więźniów zapominających języka w gębie, uczestniczących — na pół je tylko rozumiejąc —
w postępowaniu sądowym, które zdecyduje o ich życiu lub śmierci. I siebie samego, składającego zeznania, starającego się
przypomnieć sobie dokładnie każde słowo wypowiedziane przez obie strony; jedno w porę przypomniane słowo mogło zamienić
stryczek na chłostę.
— Aresztować tych ludzi! — warknął. — I zamknąć.
— Sir! Sir!
— Dość tego! — huknął Brown.
Bezlitosne ręce powlokły protestujących mężczyzn.
— Gdzie reszta zbuntowanych? — spytał Hornblower.
— Pewno pod pokładem, sir — odparł Brown. — Francuziki też tam są.
Dziwna rzecz, jak często pobita załoga bywa zamykana pod pokładem. Hornblower pomyślał, że wolałby raczej stawić na
pokładzie czoło szałowi bojowemu zwycięzców, niż dać się sromotnie zamknąć w ciemnych pomieszczeniach
międzypokładowych.
Do jego uszu dobiegło głośne wołanie z „Porta Coeli”.
— Sir Horatio! — krzyczał Freeman. — Władujemy się wszyscy na mieliznę, jeśli zaraz nie odpłyniemy. Proszę
o pozwolenie na rozłączenie się i postawienie żagli.
— Czekać! — odkrzyknął Hornblower.
Mówiąc to rozglądał się wokoło; trzy jednostki szczepione ze sobą, jeńcy pod strażą tu, tam, wszędzie. Pod pokładami, na
„Bonne Celestine” i na „Flame”, byli jeszcze nie uwięzieni nieprzyjaciele, w sumie pewnie więcej ich, niż on ma ludzi pod swymi
rozkazami. Pod pokładem coś trzasnęło głośno, rozległy się krzyki i jęki; „Flame” zadrżał od gwałtownego uderzenia.
Hornblower uświadomił sobie, że sekundę wcześniej jego nieuważne ucho zarejestrowało odgłos pocisku armatniego; potoczył
wokół spojrzeniem. Dwie ocalałe jeszcze kanonierki stały na wiosłach w odległości dwóch kabli dziobami zwrócone ku
szczepionym statkom. Hornblower pomyślał, że znalazły się chyba na płyciźnie, faktycznie nieosiągalne jako cel ataku. Kłąb
dymu z jednej z kanonierek, potworny trzask pod pokładem i znowu jęki. Dwudziestoczterofuntowe kule przebijały się
prawdopodobnie przez całą długość kruchego brygu, którego drewniana konstrukcja nie była im większą przeszkodą niż papier.
Hornblower rzucił się załatwiać czekające na niego arcypilne sprawy jak w skłębioną kipiel, którą musiał przepłynąć.
— Brown, powiedzcie, żeby zabili deskami wszystkie te luki! — rozkazał. — Przy każdym postawić straż. Panie Gibbons!
— Sir?
— Proszę zabezpieczyć luki u siebie. Przygotować się do stawiania żagli.
— Tak jest, sir.
— Kto z was jest z obsługi masztów? Stawać przy fałach.”Który potrafi sterować? Nikt? Panie Gibbons! Czy ma pan
w zapasie sternika? Niech go pan tu przyśle bezzwłocznie. Panie Freeman! Może pan odłączyć się i stawiać żagle. Miejsce
spotkania przy drugim pryzie.
Nowy pocisk z tych przeklętych kanonierek wyrżnął z trzaskiem w rufę „Flame” pod Hornblowerem. Bogu dzięki że wiatr
był od lądu i można się było od nich oddalić. „Porta Coeli” z postawionym ponownie grotżaglem bomowym odpływała od
„Bonne Celestine”, gdzie Gibbons nadzorował stawianie grotżagla lugrowego, a pół tuzina marynarzy odpychało ją od „Flame”.
— Podnosić żagle! — krzyknął Hornblower, gdy okręty odsunęły się od siebie. — Sterniku, lewo na burtę!
Uwagę jego zwrócił hałas za burtą. Mężczyźni — buntownicy albo Francuzi — gramolili się przez otwory strzelnicze i rzucali
się w morze płynąc w stronę kanonierek. Hornblower dojrzał siwe włosy Nathaniela Sweeta wlokące się po powierzchni wody,
gdy jego głowa wynurzyła się w odległości dwudziestu stóp. Ze wszystkich zbuntowanych on przede wszystkim nie powinien
umkąć. Dla dobra Anglii, dla dobra służby musi zginąć. Marynarz pełniący straż przy luku rufowym nie wyglądał na
wyborowego strzelca.
— Daj mi swój muszkiet — powiedział Hornblower i wyrwał mu broń.
Wracając biegiem do relingu rufowego sprawdził po drodze, czy muszkiet jest przygotowany do strzału. Wycelował w siwą
głowę i pociągnął za spust. Dym buchnął mu w twarz zakrywając widok, ale tylko na moment. Gdy spojrzał ponownie, widział
jeszcze przez sekundę siwe włosy na powierzchni, lecz zaraz wolno zniknęły mu z oczu. Sweet zginął. Może została stara wdowa,
która będzie go opłakiwać, lepiej jednak, że Sweet nie żyje. Hornblower wrócił do spraw związanych z doprowadzeniem „Flame”
na miejsce spotkania.
Rozdział VIII
Piekielny nudziarz z tego Lebruna, żeby domagać się w ten sposób prywatnego posłuchania. Hornblower i bez tego miał
dosyć pracy; trzeba było załatać porządnie ziejące otwory po pociskach w burcie „Flame”, żeby był w stanie przepłynąć Kanał;
skąpą załogę „Porta Coeli” — w dodatku nie wszyscy byli marynarzami — rozdzielić między aż cztery jednostki (dwa brygi,
indianina i lugier patrolowy), zostawiając jednocześnie wystarczającą straż nad ponad setką jeńców różnych narodowości, zbun-
towani muszą być pod nadzorem, żeby nie zaszło nic, co mogłoby niekorzystnie wpłynąć na ich proces; a rzecz najgorsza, to
konieczność sporządzenia długiego raportu. Ktoś mógłby sądzić, że to łatwe zadanie, zważywszy że jest do zameldowania długi
łańcuch sukcesów, dwa pryzy zdobyte „Flame” odbity, większa część buntowników w kajdanach, zamknięta pod pokładem, a ich
herszt uśmiercony własnoręcznie przez Hornblowera. Lecz pisanie raportu wiązało się z wysiłkiem fizycznym, a Hornblower był
bardzo znużony. Ponadto ułożenie raportu będzie trudne — Hornblower wiedział z góry, że będzie musiał posuwać się
ryzykownym kursem między Scyllą otwartej chełpliwości, a Charybdą udawanej skromności — ileż to razy wykrzywiał wargi
z niesmakiem czytając wypociny innych oficerów! A zabicie Nathaniela Sweeta przez okropnego komodora Hornblowera,
chociaż będzie dobrze wyglądało w historii marynarki wojennej i z punktu widzenia dyscypliny służbowej było najlepszym
zakończeniem sprawy, może nie wyglądać tak dobrze w oczach Barbary. On sam niechętnie wspominał siwą głowę zapadającą
się pod fale i czuł, że Barbara, zmuszona zwrócić uwagę na fakt dokonania przez niego rozlewu krwi i odebrania komuś życia
własnymi rękoma (tymi rękoma, które — jak mówiła — kochała i które całowała niekiedy), może poczuć odrazę i niesmak.
C. S. FORESTER Lord Hornblower „WYDAWNICTWO MORSKIE” GDAŃSK „TEKOP” GLIWICE 1991 Tytuł oryginału angielskiego Lord Hornblower Tłumaczyła z angielskiego Henryka Stępień Redaktor Alina Walczak Opracowanie graficzne Erwin Pawlusiński Ryszard Bartnik Korekta Teresa Kubica © Copyright 1946 by C. S. Forester ISBN 83-215-5793-7 (wyd. Morskie) ISBN 83-85297-72-3 (Tekop) Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1991 we współpracy z „Tekop” Spółka z o.o. Gliwice Bielskie Zakłady Graficzne zam. 1693/k Rozdział I Stalla w kaplicy, z rzeźbionego dębu, w której siedział Hornblower, była bardzo niewygodna, a kazanie wygłaszane przez księdza dziekana Westminsteru śmiertelnie nudne. Hornblower wiercił się jak dziecko i jak dziecko rozglądał po kaplicy i zgromadzonych w niej wiernych, aby oderwać myśli od cielesnych niewygód. Nad głową miał subtelnie zdobione żebro wachlarzowego sklepienia budowli, którą zdaniem Hornblowera można było bez przesady uznać za najpiękniejszą na świecie. Było coś radującego umysł matematyka w sposobie, w jaki wzory pokrywające sklepienie spotykały się i rozchodziły, jakaś natchniona logika. Nieznani z nazwisk rzemieślnicy, którzy wykonali te prace rzeźbiarskie, musieli być ludźmi o twórczej wyobraźni. Kazanie trwało jeszcze, a Hornblower już zaczął się obawiać, że po jego zakończeniu znów się zacznie śpiewanie, znowu te wysokie tony wywodzone przez chłopięcy chór w komeżkach będą go nękały bardziej nawet dotkliwie niż kazanie czy stalla dębowa. Jest to cena, jaką musi płacić za prawo noszenia wstęgi i gwiazdy, za to, że jest Kawalerem Wielce Zaszczytnego Orderu Łaźni. Ponieważ było wiadomo, że przebywa w Anglii na urlopie zdrowotnym — i że wraca już całkiem do zdrowia — nie mogło być mowy o wykręceniu się od uczestnictwa w tej najważniejszej uroczystości Orderu. Kaplica wyglądała niewątpliwie dość efektownie w świetle słonecznym, które przedostając się przez okna odbijało się wzmożonym, radującym oko blaskiem od szkarłatnych i lśniących orderami płaszczy braci-kawalerów. Należało w każdym razie przyznać, że ta pompatyczna i owiana próżnością uroczystość była niewątpliwie piękna w jakiś szczególny, efektowny sposób, nawet pomijając jej skojarzenia historyczne. Może stalla, w której siedział, budziła dawnymi laty to samo uczucie niewygody w Hawke'u1 czy Ansonie2 , może Marlborough3 , tak jak on w szkarłacie i bieli, wiercił się i zżymał na podobnym kazaniu. Tamten osobnik o ważnym wyglądzie, z posrebrzaną koroną na głowie, w aksamitnym kaftanie haftowanym w herby królewskie, to tylko wysoki dygnitarz kolegium heraldycznego, piastujący tę dobrze płatną synekurę dzięki doskonałym koneksjom; odsiadując kazanie może się z pewnością pocieszać myślą, że zarabia na życie czyniąc to raz do roku. Obok niego był przełożony Orderu, książę regent, pąsowa barwa oblicza kłóciła się ze szkarłatem płaszcza. Byli też wojskowi, generałowie i pułkownicy o nie znanych mu twarzach. Poza tym jednak kaplica pełna była ludzi, z którymi dzielenie braterstwa Orderu napełniało go dumą — Lord St Vincent, potężnej postury i srogiego wyglądu, człowiek, który wprowadził dowodzoną przez siebie flotyllę w sam środek dwakroć silniejszej eskadry hiszpańskiej; Duncan — to on rozbił flotę holenderską pod Camperdown; i jeszcze z tuzin admirałów i kapitanów, niektórzy nawet z krótszym od niego stażem w marynarce wojennej — Lydiard, zdobywca „Pomony” pod Hawaną; Samuel Hood, dowódca „Zealousa” pod Abukirem4 ; i Yeo, który szturmował fort El Muro. Było coś radującego i grzejącego w serce w fakcie przynależenia do tego samego rycerskiego kręgu odznaczonych wraz z ludźmi tego pokroju — śmieszne to, ale prawdziwe. Zaś bohaterów Orderu przebywających wciąż na morzu (bo przybyć tu mogli tylko ci, co pracują na lądzie lub są na urlopie) i podejmujących ostatni desperacki wysiłek rozdarcia cesarstwa napoleońskiego jest trzy razy tyle co tu obecnych braci-kawalerów. Hornblower poczuł, że wzbiera w nim fala uczuć patriotycznych: ogarną go wzniosły nastrój. Lecz już po chwili zaczął analizować ten przypływ emocji i zastanawiać się, w jakim stopniu został on wywołany romantycznym pięknem otoczenia. Porucznik w mundurze marynarki wojennej wszedł do kaplicy i stanął wahając się przez chwilę, po czym dojrzawszy Lorda St Vincent, ruszył spiesznie ku niemu i podał mu dużą kopertę (ze złamanymi już pieczęciami), którą trzymał w ręku. Teraz nikt już nie słuchał kazania — cała śmietanka Królewskiej Marynarki Wojennej wyciągając szyje zerkała na St Vincenta, który czytał 1 Edward Hawke (1705—1781) — admirał, dowódca blokady Brestu. 2 George Anson (1697—1762) — admirał, ojciec Brytyjskiej Marynarki Wojennej, sławny z podróży naokoło świata. 3 John Churchill Marlborough (1650—1722) — jeden z najsławniejszych dowódców w historii Anglii. 4 Or,: at the Nile.
list przysłany najoczywiściej z Admiralicji, urzędującej na drugim końcu Whitehall5 Dziekan, któremu głos załamał się na moment, podjął żwawo kazanie, mówiąc monotonnie do głuchych uszu, nie słuchających go od dłuższej chwili, gdyż St Vincent, przeczytawszy raz list bez żadnej zmiany wyrazu swej jak w kamieniu ciosanej twarzy natychmiast wrócił do początku i czytał go ponownie. St Vincent, tak odważnie ryzykujący los Anglii w bitwie, co przyniosła mu tytuł para, nie był przecież człowiekiem, który zabierałby się pochopnie do dzieła, mając czas na zastanowienie się. Skończył powtórne czytanie, złożył list i przesunął spojrzeniem po kaplicy. Każdy z czterdziestu kawalerów Orderu Łaźni zesztywniał z podniecenia w nadziei, że pochwyci jego wzrok. St Vincent wstał i owinął się purpurowym płaszczem; rzucił słówko czekającemu porucznikowi, a potem, sięgnąwszy po kapelusz z pióropuszem, pokuśtykał sztywno ku wyjściu z kaplicy. Uwaga zebranych przeniosła się natychmiast na porucznika; oczy wszystkich obserwowały go idącego transeptem6 , a Hornblowerowi szybko zabiło serce i poruszył się niespokojnie, gdy się zorientował, że porucznik zmierza prosto ku niemu. — Wyrazy szacunku od jego lordowskiej wysokości, sir — rzekł porucznik — i chciałby on natychmiast zamienić słówko z panem. Teraz na Hornblowera przyszła kolej zapiąć płaszcz i pamiętać o zabraniu kapelusza z piórami. Musi za wszelką cenę wyglądać nonszalancko i nie dać zgromadzonym tu kawalerom Orderu okazji do podśmiewania się, że stracił głowę z powodu wezwania go przez Pierwszego Lorda7 . Musi wyglądać, jakby to był dla niego chleb powszedni. Gdy niedbałym krokiem wychodził że stalli, szpada dostała mu się między nogi i tylko dzięki łasce Opatrzności nie runął jak długi głową naprzód. Wyprostował się z brzękiem ostróg i szpady i ruszył nawą boczną powoli i z godnością. Wszyscy patrzyli na niego; obecni tu oficerowie wojsk lądowych odczuwali pewnie tylko obojętne zaciekawienie, lecz ci z marynarki wojennej — Lydiard i inni — muszą się zastanawiać, jaki to nowy, nieprzewidziany obrót wzięła wojna na morzu i zazdrościć mu czekających go przeżyć i możliwości wyróżnienia się. W tyle kaplicy, na miejscach siedzących zarezerwowanych dla osób uprzywilejowanych, Hornblower spostrzegł Barbarę wychodzącą mu na spotkanie ze swojej ławki. Uśmiechnął się do niej nerwowo — nie był pewny siebie na tyle, aby się odezwać, czując oczy wszystkich na sobie — i podał jej ramię. Poczuł, że wsparła się mocno na nim i usłyszał jej czysty, ostry głos; Barbary oczywiście nie speszył fakt, że wszyscy ich obserwują. — Pewnie jakieś nowe kłopoty, mój drogi? — spytała. — Chyba tak — odparł Hornblower półgłosem. Za drzwiami czekał na nich St Vincent, lekki wiatr kołysał strusimi piórami na jego kapeluszu i szeleścił jedwabiem purpurowego płaszcza. Jego masywne uda rozpierały biały jedwab spodni o długości do kolan; chodził tam i z powrotem na wielkich, zniekształconych podagrą stopach, deformujących białe trzewiki. Ekscentryczny strój nie ujmował jednak nic z jego niezachwianej godności. Barbara wysunęła dłoń spod ramienia Hornblowera i dyskretnie pozostała w tyle, żeby obaj mężczyźni mogli porozmawiać swobodnie. — Sir? — zwrócił się Hornblower, a potem, przypominając sobie — nie przywykł jeszcze do stosunków z parami — milordzie? — Hornblower, jest pan teraz zdolny do czynnej służby? — Tak, milordzie. — Będzie pan musiał zacząć dziś wieczorem. — Tak jest, sir… milordzie. — Jak podstawią mi ten przeklęty powóz, zabiorę parta do Admiralicji, gdzie otrzyma pan ode mnie rozkazy. — St Vincent ryknął głosem, który byłby słyszany na salingu grotmasztu podczas huraganów na wodach Indii Zachodnich. — Johnson, nie ma j e s z c z e tych przeklętych koni? St Vincent zauważył Barbarę za plecami Hornblowera. — Sługa łaskawej pani — rzekł; zdjął kapelusz z pióropuszem i ukłonił się przyciskając go do piersi; wiek, podagra i lata spędzone na morzu nie pozbawiły go dworskich manier, lecz że sprawy kraju przede wszystkim wymagały jego uwagi, zaraz obrócił się do Hornblowera. — Jakie to zadanie, milordzie? — spytał Hornblower. — Stłumienie buntu — odparł srogim tonem St Vincent. — Przeklętego buntu, niech go piekło pochłonie. Może się powtórzyć rok dziewięćdziesiąty czwarty8 . Miał pan może okazję poznać Chadwicka… porucznika Augustyna Chadwicka? — Był ze mną midszypmenem u Pellewa9 , milordzie. — No więc on… ach, jest wreszcie ten przeklęty powóz. Co z Lady Barbarą? — Wrócę moją karetą na Bond Street — odparła Barbara — i odeślę ją po Horatia do Admiralicji. Już nadjeżdża. Kareta z Brownem i stangretem na koźle zatrzymała się za powozem St Vincenta i Brown zeskoczył na ziemię. — No to świetnie. Idziemy, Hornblower. Jeszcze raz sługa łaskawej pani. St Vincent z trudem wgramolił się na siedzenie, Hornblower siadł obok niego i ciężki wehikuł ruszył ze stukotem kopyt końskich o bruk. Blade światło słońca padało przez okienka na grubo ciosane oblicze St Vincenta siedzącego ze zgiętymi plecami na skórzanym siedzeniu; jacyś oberwańcy na ulicy spostrzegli barwnie odzianych panów w powozie i krzyknęli „Hurra” machając postrzępionymi czapkami. — Chadwick był dowódcą brygu „Flame”10 , osiemnastodziałowego — powiedział St Vincent. — Załoga zbuntowała się w Zatoce Sekwańskiej i trzyma jego i pozostałych oficerów jako zakładników. Wysłali podoficera nawigacyjnego i czterech 5 Whitehall — ulica w Londynie, przy której znajduje się siedziba rządu i Admiralicji. 6 Transept — poprzeczna nawa, prostopadła do nawy głównej w kościele o rzucie w kształcie krzyża. 7 Admiralicji. 8 1794 — bunt w Brytyjskiej Marynarce Wojennej. 9 C. S. Forester: Pan midszypmen Hornblower, Gdańsk 1974.
wiernych nam marynarzy w gigu z ultimatum skierowanym do Admiralicji. Gig przybył do Bembridge11 ubiegłej nocy, a papiery właśnie mi dostarczono — oto one. St Vincent potrząsnął pismem trzymanym w sękatej dłoni, wraz z załącznikami, które dopiął po otrzymaniu ich w Opactwie westminsterskim. — Jakież to ultimatum, milordzie? — Amnestia… darowanie winy. I powieszenie Chadwicka. W przeciwnym razie przekazują bryg Francuzom. — Zwariowani głupcy! — mruknął Hornblower. Pamiętał Chadwicka z „Indefatigable”, już wtedy, dwadzieścia lat temu, za starego na midszypmena. Teraz chyba po pięćdziesiątce i tylko porucznik. Jako midszypmen miał podły charakter; pomijany wciąż przy awansach, musiał być jeszcze gorszy będąc porucznikiem. Jeśli chciał, mógł zrobić prawdziwe piekło na tak małej jednostce jak „Flame”, gdzie był prawdopodobnie jedynym oficerem z patentem królewskim. Wystarczający powód do buntu. Po straszliwych nauczkach w Spithead i Nore12 , po zamordowaniu Pigotta na „Hermionie” wyeliminowano z marynarki wojennej osobników o najgorszych charakterach. Jest to wciąż ciężka, okrutna służba, lecz nie do tego stopnia, żeby doprowadzać marynarzy do tak samobójczego kroku jak bunt, chyba że w grę wchodzą szczególne okoliczności. Dowódca okrętu, okrutny i niesprawiedliwy, zaś wśród załogi przywódca zdeterminowany i bystry — taka kombinacja może wywołać bunt. Niezależnie jednak od przyczyny bunt musi być natychmiast stłumiony, musi się spotkać z najsurowszą karą. Ospa ani cholera nie są bardziej zaraźliwe ani bardziej zgubne niż bunt na jednostce bojowej. Niech jeden buntownik uniknie kary, a wszyscy następni mający jakieś żale będą go wspominać i iść za jego przykładem. A przecież Anglia jest w krytycznym momencie walki z francuskim despotyzmem. Pięćset okrętów wojennych w morzu — z tego dwieście to jednostki liniowe — broni mórz przed nieprzyjaciółmi. Sto tysięcy wojska pod dowództwem Wellingtona13 przedziera się przez Pireneje do południowej Francji. A cała zbieranina wojsk Europy wschodniej, Rosjanie i Prusacy, Austriacy i Szwedzi, Kroaci, Węgrzy i Holendrzy, jest odziewana, karmiona i uzbrajana staraniem Anglii. Wydawało się, że Anglia nie jest w stanie zdobyć się na jeszcze jeden wysiłek w tej walce; nawet że musi zachwiać się i załamać pod tak straszliwym obciążeniem. Bonaparte walczył o swoje życie z całą przebiegłością i okrucieństwem, jakiego można się było po nim spodziewać. Kilka dalszych miesięcy uporczywych zabiegów, kilka miesięcy straszliwego wysiłku może przywieść go do upadku i przywrócić pokój na tym oszalałym świecie; moment niepewności, chwila zwątpienia, i tyrania może zacisnąć szpony na ludzkości na dalsze pokolenie, na wiele przyszłych pokoleń. Powóz wtoczył się na dziedziniec Admiralicji i dwaj emerytowani marynarze ciężko stąpając na drewnianych protezach podeszli otworzyć drzwiczki. St Vincent wysiadł pierwszy, za nim Hornblower i obaj w płaszczach ze wspaniałego szkarłatnego i białego jedwabiu udali się do biura Pierwszego Lorda. — To jest ich ultimatum — powiedział St Vincent rzucając papier na biurko. Napisane niewprawnym pismem — pomyślał od razu Hornblower — nie pisał tego jakiś zbankrutowany kupiec czy pracownik biura adwokackiego siłą wcielony do marynarki. Na pokładzie okrętu JKM „Flame” w pobliżu Hawru. 7 października 1813 roku My wszyscy tutaj jesteśmy dusze lojalne i wierne, ale porucznik Augustyn Chadwick nas chłosta i nas głodzi i przez miesiąc wywołuje całą załogę dwa razy na każdej wachcie. Wczoraj zapowiedział, że dziś wychłosta co trzeciego z nas, a resztę z nas jak tylko tym drugim się zagoi. To trzymamy go zamkniętego pod kluczem w jego kajucie i czeka na niego lina przepuszczona przez blok na noku fokrei, bo on powinien być powieszony potem co zrobił chłopcu Jamesowi Jonesowi, on jego zabił i my myślimy, że w swoim raporcie doniósł, że jemu się zmarło od gorączki. Chcemy, żeby Ich Lordowskie Wysokości w Admiralicji obiecali nam osądzić jego za jego zbrodnie i dać nam nowych oficerów i niech co było pójdzie w zapomnienie. Chcemy dalej bić się o swobody dla Anglii, bo z nas dusze lojalne i wierne, jak już żeśmy mówili, ale Francja jest na naszej zawietrznej i wszyscy jesteśmy w tym razem i nie chcemy dać się powiesić jako buntowniki i jak spróbujecie zająć ten okręt, to my jego wciągniemy na nok rei i popłyniemy do Francuzów. Podpisujemy to wszyscy. Z uniżonym poważaniem Wszędzie na marginesie listu były podpisy, siedem podpisów i kilkadziesiąt krzyżyków z dopiskiem przy każdym krzyżyku: „Henry Wilson, jego znaczek”, „William Owen, jego znaczek” i tak dalej; podpisy wykazywały zwykłą proporcję piśmiennych i niepiśmiennych w przeciętnej załodze okrętu. Skończywszy czytać, Hornblower podniósł wzrok na St Vincenta. — Zbuntowane psy — warknął St Vincent. 10 „Flame” (ang.) — „Płomień”. 11 Bembridge — port na wschodnim brzegu wyspy Wight. 12 Spithead — reda w Kanale, między Portsmouth a wyspą Wight; Nore — port nad Tamizą. Miejsca buntów w Brytyjskiej Marynarce Wojennej. Bunt w Nore trwał od 20 maja do 13 czerwca 1797 r. Przywódca Richard Parker został powieszony na noku rei swego okrętu, innych buntowników zgładzono lub poddano chłoście. 13 Artur Wellesley, pierwszy książę Wellington (1769—1852) — generał i polityk, jeden z najbardziej wpływowych ludzi w Europie jego czasów.
Może i tak, pomyślał Hornblower. Ale pomyślał również, że mieli swoje racje, by się zbuntować. Mógł doskonale wyobrazić sobie sposób, w jaki byli traktowani, nie kończące się, niczym nie usprawiedliwione pasmo okrucieństw obok normalnych trudów życia na okręcie w służbie blokadowej; niedole, którym kres przynieść może tylko śmierć albo bunt — innego wyjścia nie ma. Postawieni wobec pewnej chłosty w bliskiej przyszłości zbuntowali się, a on nie potrafił winić ich za to. Widział dosyć pleców pociętych na pasy; wiedział, że sam zrobiłby wszystko, dosłownie wszystko, żeby uniknąć tej tortury, gdyby stanął wobec takiej perspektywy. Skóra na nim ścierpła, gdy zaczął się poważnie zastanawiać, jak by się czuł wiedząc, że ma być wychłostany w przyszłym tygodniu. Ludzie ci mają moralne prawo po swojej stronie; to nie sprawiedliwość, lecz konieczność sprawia, że muszą ponieść karę za ten dający się usprawiedliwić występek. Byt kraju i narodu w znacznej mierze zależy od zamykania buntowników, wieszania prowodyrów i karania chłostą pozostałych; od wypalenia gorącym żelazem tego nowego punktu zapalnego, który pojawił się na prawym ramieniu Anglii, zanim choroba się rozszerzy. Muszą zostać powieszeni, choćby moralnie byli niewinni — jest to taka sama konieczność wojenna jak zabijanie Francuzów będących być może doskonałymi mężami i ojcami. Dobrze też będzie nie dać St Vincentowi odgadnąć jego uczuć — Pierwszy Lord oczywiście nienawidzi buntówników jako takich, bez zadawania sobie trudu głębszego wniknięcia w ich sytuację. — Jakie ma pan dla mnie rozkazy, milordzie? — zapytał. — Dam panu carte blanche — odparł St Vincent. — Wolną rękę. Ma pan przyprowadzić tu „Flame” bezpiecznie i cało, a z nim buntowników, i pańska sprawa, jak pan to zrobi. — Da mi pan pełne uprawnienia, milordzie, na przykład do negocjowania? — Do diaska, nie to miałem na myśli — odparł St Vincent. — Chciałem powiedzieć, że może pan dostać tyle jednostek, ile pan poprosi. Mogę użyczyć panu trzech okrętów liniowych, jeśli pan chce. Dwie fregaty. Jednostki bombowe. Nawet statek rakietowy, jeśli uważa pan, że będzie go można wykorzystać — ten Congreve chciałby znowu zobaczyć swoje rakiety w akcji. — Sytuacja nie wygląda na taką, milordzie, w której potrzebna byłaby specjalnie duża siła. Okręty liniowe są za wielkie do tego celu. — Do diaska, też wiem o tym. — Na wielkiej twarzy St Vincenta odbijała się walka wewnętrzna. — Ci podli szubrawcy mogą wpłynąć w mgnieniu oka do ujścia Sekwany na pierwszą oznakę grożącego im niebezpieczeństwa. Wiem, że tu trzeba rozumu. Dlatego, Hornblower, posłałem po pana. Piękny komplement. Hornblower czuł się trochę pochlebiony; rozmawia tu prawie jak równy z równym z jednym z największych admirałów, których proporzec powiewał kiedykolwiek na maszcie okrętu, i to uczucie jest niesłychanie przyjemne. W dodatku pod wpływem rosnącego nacisku wewnętrznego Pierwszy Lord wyrzucił nagle z siebie jeszcze bardziej zaskakujące stwierdzenie: — I marynarze lubią pana, Hornblower. Do licha, nie znam nikogo, kto by pana nie lubił. Wierzą w pana i słuchają pana. Jest pan jednym z oficerów, o których się mówi wśród marynarzy. Ufają panu i spodziewają się po panu wielkich rzeczy — i ja też, u diaska, jak sam pan widzi. — Lecz, milordzie, jeśli przemówię do załogi, będzie to oznaczało, że prowadzę z nimi negocjacje. — Żadnych rozmów z buntownikami! — huknął St Vincent, bijąc w stół ogromną jak udziec barani pięścią. — Mieliśmy tego dosyć w dziewięćdziesiątym czwartym. — Wobec tego carte blanche, jaką mi pan daje, to nic więcej, milordzie, jak zwykłe rozkazy dla oficera marynarki wojennej — zauważył Hornblower. Sprawa jest poważna; wysyła się go z niezwykle trudnym zadaniem, i będzie musiał wziąć na siebie całe odium za ewentualne niepowodzenie. Nie wyobrażał sobie, że będzie kiedykolwiek licytować się w argumentach z Pierwszym Lordem, a przecież to właśnie robił zmuszony zwykłą koniecznością. W błysku jasnego widzenia uświadomił sobie, że ostatecznie wiedzie spór nie ze względu na siebie; nie próbuje bronić własnych interesów. Dyskutował zupełnie bezosobowo; oficer który jest wysyłany z zadaniem odbicia „Flame” i którego przyszłość może zależeć od udzielonych mu pełnomocnictw, to nie Hornblower siedzący w tym rzeźbionym fotelu, odziany w biały i szkarłatny jedwab, ale jakieś biedaczysko, którego mu żal i którego interesy leżą mu na sercu, gdyż reprezentują one interes narodowy. Potem obie te istoty stopiły się znowu w jedno i to był on, mąż Barbary, człowiek, który był na przyjęciu u Lorda Liverpoolu14 ubiegłego wieczora i wciąż jeszcze odczuwał po tym lekki ból w czaszce nad czołem, który ma wypłynąć w tej nieprzyjemnej misji, nie dającej za grosz okazji do sławy czy wybicia się, wystawiając się na ogromne ryzyko fiaska mogącego uczynić z niego pośmiewisko marynarki wojennej i przedmiot kpin w całym kraju. Znowu badał uważnie wyraz twarzy St Vincenta; admirał nie jest głupcem i pod tym kanciastym czołem kryje się inteligentny umysł — boryka się z własnymi uprzedzeniami, próbując zrezygnować z nich przy pełnieniu swej powinności. — A więc dobrze, Hornblower — rzekł wreszcie. — Dam panu całkowitą swobodę działania. Każę sporządzić rozkazy dla pana w tym sensie. Oczywiście będzie pan miał stanowisko komodora. — Dziękuję, milordzie — odparł Hornblower. — Oto lista załogi okrętu — ciągnął St Vincent. — Nie mamy tu zastrzeżeń wobec żadnego z nich. Nathaniel Sweet, pomocnik bosmana — tu jest jego podpis — był kiedyś starszym oficerem na węglowcu z Newcastle — zwolniony za pijaństwo. Może on jest prowodyrem. Ale może nim być każdy z nich. — Czy wiadomość o buncie została ujawniona? — Nie. I prośmy Boga, żeby do tego nie doszło, dopóki nie zostanie wciągnięta flaga sądu wojennego. Holden w Bembridge miał dosyć rozumu, żeby nie pisnąć o tym. Zatrzymał pod kluczem podoficera nawigacyjnego i załogę łodzi, jak tylko usłyszał, 14 Robert Banks Jenkinson, drugi Lord Liverpoolu (1770—1828) — jako polityk doprowadził wojnę z Napoleonem do pomyślnego końca.
jaką przywieźli nowinę. „Dart” wychodzi do Kalkuty w przyszłym tygodniu — zostaną zamustrowani na ten statek. Upłyną miesiące, zanim ta historia przedostanie się do publicznej wiadomości. Bunt to zaraza roznoszona przez słowa. Miejsce zarażone musi zostać odizolowane do chwili, aż Będzie można wypalić je gorącym żelazem. St Vincent przysunął do siebie plik papierów i sięgnął po pióro — piękne pióro indycze z jedną z tych świeżo wprowadzonych złotych stalówek. — Jaką chce pan jednostkę? — Coś zwrotnego i niedużego — odrzekł Hornblower. Nie miał pojęcia, jak się zabierze do odzyskania okrętu, któremu wystarczy przesunąć się o dwie mile w kierunku zawietrznym, żeby stał się nie do odzyskania, lecz duma kazała mu stwarzać pozory pewności siebie. Złapał się na tym, iż zastanawia się, czy wszyscy mężczyźni są tacy jak on, silący się na udawanie odwagi cywilnej, gdy faktycznie czują się słabi i bezradni — pamiętał jednak uwagę Swetoniusza15 o Neronie, że uważał on wszystkich ludzi za tak samo zepsutych jak on, chociaż publicznie nie przyznawali się do tego. — Mamy „Porta Coeli”16 — powiedział St Vincent unosząc siwe brwi. — Bryg uzbrojony w osiemnaście dział — w istocie bliźniak „Flame”. Stoi w Spithead gotowy do odpłynięcia. Dowódcą jest Freeman — ten co miał kuter „Clam” pod pańskim dowództwem na Bałtyku. To on przywiózł pana do kraju, czy tak? — Tak, milordzie. — Nada się? — Myślę, że tak, milordzie. — Pellew dowodzi eskadrą w środkowej części Kanału. Prześlę mu rozkaz, żeby dał panu wszelką pomoc, jakiej może pan zażądać. — Dziękuję, milordzie. — I oto podjął się trudnego — może nawet niewykonalnego — zadania bez najmniejszej próby zostawienia sobie furtki do wycofania się, nie starając się nawet zasiać ziarna wymówek, które mógłby wyzyskać w razie niepowodzenia. Bardzo to było lekkomyślne z jego strony, wiedział jednak, że nie pozwoliła mu na to jego śmieszna duma. Nie umiał stosować tych wszystkich „jeżeli” lub „ale” wobec ludzi pokroju St Vincenta, a faktycznie wobec nikogo. Zastanawiał się, czy to dlatego, że komplement wypowiedziany przed chwilą przez Pierwszego Lorda uderzył mu do głowy, czy też może ze względu na rzuconą mimochodem uwagę, że może „żądać” pomocy od Pellewa, głównodowodzącego, pod którym służył dwadzieścia lat temu za swoich czasów midszypmeńskich. Uznał, że jedyny powód to jego bezsensowna duma. — Wiatr jest północno-zachodni i stały — mówił St Vincent rzucając okiem na tarczę powtarzającą wskazania wiatrowskazu na dachu Admiralicji. — Ale barometr spada. Im wcześniej pan wypłynie, tym lepiej. Poślę za panem rozkazy do miejsca, gdzie się pan zatrzymał — niech pan skorzysta z tej okazji, żeby się pożegnać z żoną. Gdzie ma pan swoje rzeczy? — W Smallbridge, milordzie. Prawie po drodze do Portsmouth. — Dobrze. Teraz jest południe. Powiedzmy, że wyjedzie pan o trzeciej, karetą pocztową do Portsmouth — nie może pan jechać rozstawnymi końmi ze swoim kufrem marynarskim. Osiem godzin — siedem, drogi nie są jeszcze rozmiękłe o tej porze roku. Zaraz wyślę kurierem rozkazy do Freemana. Życzę powodzenia, Hornblower. — Dziękuję, milordzie. Hornblower owinął się płaszczem, poprawił szpadę i ruszył do wyjścia. Jeszcze nie opuścił pokoju, a już wchodził urzędnik wezwany przez St Vincenta dzwonkiem, żeby pisać pod jego dyktando rozkaz dla Hornblowera. Na dworze wiał silny północno- zachodni wiatr, o którym mówił St Vincent, i Hornblower w swoim płaszczu o żywych szkarłatno-białych barwach poczuł się zziębnięty i zagubiony. Ale kareta czekała na niego, tak jak obiecała Barbara. Rozdział II Ona sama powitała go, gdy dotarł na Bond Street, spokojnym spojrzeniem i opanowanym wyrazem twarzy, jak przystało na przedstawicielkę rasy bojowników. Bała się jednak wyrzec więcej niż jedno słowo. — Rozkazy? — zapytała. — Tak — odparł Hornblower, a potem ulegając naporowi silnych mieszanych uczuć, kłębiących się w jego duszy, dodał: — Tak, kochana. — Kiedy? — Odpływam dziś wieczorem ze Spithead. Wypisują mi teraz rozkazy… muszę ruszać, jak tylko mi je tu doślą. — Z wyrazu twarzy St Vincenta domyśliłam się, że tak będzie. Wysłałam więc Browna do Smallbridge, żeby zapakował twój kuferek. Będzie już przygotowany, jak tam przyjedziemy. Niezawodna, przewidująca, opanowana Barbara! Ale „Dziękuję ci, moja droga”, to było wszystko, co potrafił powiedzieć. Nawet teraz, po spędzonym z nią dłuższym okresie, zdarzały się często te trudne momenty; chwile, gdy przepełniony uczuciem (a może właśnie dlatego), nie umiał przecież znaleźć słów. — Kochanie, czy mogę spytać, dokąd się udajesz? — Gdybyś spytała, nie mógłbym ci powiedzieć — odrzekł Hornblower z wymuszonym uśmiechem. — Przykro mi, skarbie. 15 Swetoniusz — historyk rzymski żyjący w II w. n. e., m. in. autor biografii dwunastu cesarzy, od Cezara do Domicjana. 16 „Porta Coeli” (łac.) — „Brama Niebios”.
Barbara nie pisnęłaby nikomu słówka ani nie dałaby niczym poznać, w jakiej misji został wysłany, ale mimo to nie mógł jej nic zdradzić, żeby nie można było obciążyć jej odpowiedzialnością na wypadek rozejścia się wieści o buncie; lecz nie to było rzeczywistym powodem. Jego obowiązkiem było milczeć, a obowiązek nie dopuszcza żadnych wyjątków. Barbara — jak tego wymagała sytuacja — odpowiedziała mu pogodnym uśmiechem. Przeniosła uwagę na jego jedwabny płaszcz i wdzięczniej udrapowała mu go na ramionach. — Szkoda — zauważyła — że w tych nowoczesnych czasach mężczyźni mają tak mało okazji, żeby się ładnie ubrać. W szkarłacie i bieli jest ci, mój drogi, do twarzy. Bardzo przystojny z ciebie mężczyzna — wiedziałeś o tym? Wtedy krucha, sztuczna bariera między nimi pękła i rozwiała się jak przekłuta bańka mydlana. Hornblower z usposobienia był człowiekiem spragnionym uczucia, dowodów miłości, jednakże przestrzeganie przez tyle lat dyscypliny wewnętrznej w bezlitosnym świecie utrudniało mu, nawet prawie uniemożliwiało, ujawnienie tej cechy. Czaiła się w nim zawsze obawa przed odtrąceniem, rzecz zbyt straszna, żeby się na to narażać. Miał się zawsze na baczności przed samym sobą, przed światem zewnętrznym. A ona… ona znała te jego nastroje, zdawała sobie z nich sprawę, choć urażało to jej dumę. Stoickie wychowanie angielskie wykształciło w niej nieufność wobec emocji, niechęć do ich uzewnętrzniania. Była tak samo dumna jak on; potrafiła złościć się, że jest od niego zależna w osiąganiu pełni życia, jak on bywał zły, że czuje się niepełny bez jej miłości. Byli dwojgiem dumnych ludzi, którzy z tej czy innej przyczyny uczynili egocentryczną samowystarczalność normą doskonałości, od której odejście wymagało często większego poświęcenia niż to, na jakie byli przygotowani. W chwilach jednak, gdy kładł się nad nimi cień rozstania, znikała duma i niechęć i potrafili być cudownie naturalni, odrzucając krępujące pancerze nałożone na nich przez lata życia. Znalazła się w jego ramionach, a jej dłonie wyczuwały pod płaszczem ciepło jego ciała poprzez cienki jedwab kubraka; przywarła z żarem do niego, a on objął ją również gorącym uściskiem. Gorsety wyszły już wtedy z mody i suknia Barbary była tylko leciutko usztywniona w talii fiszbinami; czul, jak w jego objęciach jej śliczne ciało omdlewa i poddaje się mimo dobrze wyrobionych mięśni (dzięki konnej jeździe i długim spacerom), co wreszcie nauczył się uważać za pociągające u kobiety, zamiast dawniej uznawanej wiotkości i słabości. Zwarli się w pocałunku gorącymi wargami, patrząc na siebie śmiejącymi się oczyma. — Mój najdroższy! Mój skarbie! — rzekła, a potem z ustami przy ustach wymruczała do swego ukochanego czułe słówka bezdzietnej kobiety: — Moje dziecko. Mój drogi dzieciaku! Nic milszego nie mogła mu powiedzieć. Ulegając jej pozbywając się swego ochronnego pancerza, pragnął być zarówno jej dzieckiem, jak i mężem; podświadomie chciał mieć pewność, że obnażając się tak przed nią znajdzie ją oddaną mu i lojalną, jak matka dziecku, nie wyzyskującą jego bezbronności. Stopniały resztki rezerwy; zlali się w jedno w szalonym porywie namiętności, jaki rzadko zdarzało im się przeżywać. Nic nie mogło zmącić go teraz. Mocne palce Hornblowera rozluźniły jedwabny sznur przytrzymujący płaszcz; zapięcia kubraka, z którymi nie był obeznany, śmieszę sznurówki krótkich spodni — mocowanie się z tym wszystkim nie popsuło mu nastroju. W pewnej chwili Barbara schwytała się na tym, że okrywa pocałunkami jego ręce, te długie piękne palce, których wspomnienie prześladowało ją czasem nocą w okresach rozstań, i był to gest najczystszego uczucia bez żadnej symboliki. Byli wolni dla siebie nawzajem, swobodni, nieskrępowani, zakochani. Stanowili cudowną jedność, nawet gdy już opadła fala namiętności; przeżyli spełnienie bez nasycenia się sobą. Pozostali złączeni, nawet gdy zostawił ją tam leżącą, gdy zerknąwszy w lustro zobaczył, że jego rzedniejące włosy są okropnie potargane. Mundur wisiał na drzwiach ubieralni. Barbara pomyślała o wszystkim, gdy on był ze St Vincentem. Umył się w miednicy, wytarł gąbką rozgrzane ciało, ale nie miał uczucia, że zmywa brud — był to akt czystej przyjemności. Gdy lokaj zastukał do drzwi, Hornblower już w koszuli i w spodniach narzucił na siebie szlafrok i wyszedł. To były rozkazy dla niego; pokwitował ich odbiór, skruszył pieczęć i usiadł, aby je przeczytać i upewnić się, że nie ma w nich niczego niejasnego, co należałoby wyklarować przed opuszczeniem Londynu. Stare, znane zwroty: „Niniejszym prosi się pana i nakazuje”; „Poleca się zatem panu jak najściślej” — te same, pod których nakazem Nelson szedł do boju pod Trafalgarem, a Blake pod Teneryfą. Sens rozkazów był jasny, a zakres przekazanych uprawnień jednoznaczny. Przeczytane na głos załodze okrętu — lub sądowi wojennemu — zostałyby bez trudu zrozumiane. Czy będzie musiał w ogóle odczytywać je na głos? Oznaczałoby to wszczęcie negocjacji z buntownikami. Miał do tego upoważnienie, lecz byłoby to oznaką słabości, wywołującą unoszenie brwi na tę wiadomość w całej marynarce wojennej, czymś, co rzuciłoby cień rozczarowania na grubo ciosane oblicze St Vincenta. W taki czy inny sposób, oszustwem lub podstępem, musi nakłonić setkę angielskich marynarzy do oddania się w jego ręce, aby można ich było powiesić lub wychłostać za coś, co — jak świetnie wiedział — sam uczyniłby w podobnych okolicznościach. Musi pełnić swój obowiązek; czasem tym obowiązkiem jest zabijanie Francuzów, a czasem może to być coś innego. Jeśli w ogóle trzeba kogoś zabić, to wolałby, aby to byli Francuzi. I jak, u Boga Ojca, ma się zabrać do wykonania swego obecnego zadania? Drzwi sypialni otwarły się i weszła Barbara, promienna i uśmiechnięta. Spojrzenia ich zetknęły się, a dusze wybiegły sobie naprzeciw; ani groźba fizycznego rozstania, ani rozmyślania Hornblowera nad jego nową, nieprzyjemną misją nie zdołały naruszyć duchowej harmonii między nimi. Ich związek był mocniejszy niż kiedykolwiek i, szczęśliwcy, wiedzieli o tym. Hornblower wstał. — Za dziesięć minut będę gotów do odjazdu — rzekł. — Odprowadzisz mnie do Smallbridge? — Czekałam, żebyś mnie o to poprosił — odparła Barbara. Rozdział III Noc była najciemniejsza, jaką można sobie wyobrazić, a wiatr skręcając ku zachodowi dął z siłą półwichury, i wyglądało, że będzie się nasilał. Owiewał Hornblowera, trzepocząc nogawkami jego spodni przy kolanach nad wysokimi butami morskimi, zaś wszędzie naokoło i nad głową takielunek wył w ciemnościach wściekłym chórem, jak gdyby protestując przeciwko ludzkiej głupocie wystawiającej kruchy, człowieczą ręką wykonany osprzęt na gwałtowne ataki sił natury. Nawet tu, pod osłoną wyspy Wight, mały bryg miotał się pod stopami Hornblowera stojącego na niewielkim pokładzie rufowym. Gdzieś po jego nawietrznej
ktoś — chyba podoficer — beształ marynarza za nieznane przewinienie; niewybredne słowa dolatywały do uszu Hornblowera z porywami wiatru. Człowiek obłąkany, myślał Hornblower, musi znać te szalone kontrasty, te nagłe przeskoki z nastroju w nastrój, te gwałtowne przemiany w otaczającym go świecie; w takim wypadku zmianom podlega szaleniec, ale w jego własnym wypadku zmieniało się otoczenie. Rano, nie więcej jak dwanaście godzin temu, siedział w Opactwie westminsterskim z kawalerami Orderu Łaźni, wszystkimi w szkarłatnych i białych jedwabiach; poprzedniego wieczora jadł obiad z premierem. Był w ramionach Barbary; prowadził luksusowy żywot na Bond Street17 , gdzie wystarczyło pociągnąć za sznur dzwonka, aby spełniona została każda zachcianka, jaka mogłaby przyjść do głowy. Było to bytowanie w przyjemnym dogadzaniu sobie. Dwadzieścioro służby byłoby naprawdę zdumione i zmartwione, gdyby zaszło najdrobniejsze zakłócenie w ustabilizowanym toku życia Sir Horatia — oba te słowa były oczywiście wymawiane przez nich łącznie, z czego tworzyło się jakieś cudaczne „Surroratio”. Barbara chodziła koło niego całe lato, pilnując, żeby resztki rosyjskiego tyfusu, który sprowadził go chorego do domu, zostały zlikwidowane. Przechadzał się w słońcu po ogrodach Smallbridge za rączkę z małym Ryszardem, a ogrodnicy czapkując ustępowali mu z szacunkiem z drogi. Wspominał to złociste popołudnie, kiedy obaj z Ryszardem leżeli obok siebie na brzuchach nad sadzawką z rybkami, próbując łapać rękoma złotego karpia; jak wracali do domu w blasku zachodzącego słońca, zabłoceni, mokrzy i niewy- mownie szczęśliwi, on i jego dziecko, tak sobie bliscy jak on i Barbara tego ranka. Szczęśliwy żywot, zbyt szczęśliwy. Tego popołudnia w Smallbridge, gdy Brown z forysiem przenosili jego marynarski kuferek do karety pocztowej, pożegnał się z Ryszardem uściskiem dłoni, jak mężczyzna z mężczyzną. — Ojcze, idziesz znowu bić się? — spytał Ryszard. Jeszcze raz mówił Barbarze do widzenia; nie było to rzeczą łatwą. Jeśli szczęście będzie mu sprzyjać, za tydzień może być z powrotem w domu. Nie mógł jednak powiedzieć jej o tym, bo ujawniłby zbytnio charakter swojej misji. To małe kłamstwo przyczyniło się do zniweczenia nastroju jedności i więzi między nimi; znowu stał się trochę chłodny i oficjalny. Odwracając się od Barbary miał uczucie, że traci coś na zawsze. Potem wsiadł do karety, Brown obok niego i w zapadającym zmierzchu ruszyli przez jesienny krajobraz wyżyn Downs do Guildford, a stamtąd nocą wjechali na Portsmouth Road — drogę przemierzaną przez niego przy tylu ważnych okazjach. W krótkim czasie przeszedł od luksusu do niewygód. O północy Hornblower stanął na pokładzie „Porta Coeli”, witany przez Freemana, barczystego, krępego i śniadego jak zawsze, z czarnymi włosami po cygańsku zwisającymi mu na policzki, aż dziw, że nie miał kolczyków w uszach. Potrzeba było nie więcej niż dziesięciu minut, żeby powiedzieć Freemanowi, w absolutnej tajemnicy, z jakim zadaniem jest wysyłana „Porta Coeli”. Zgodnie z rozkazami otrzymanymi cztery godziny wcześniej Freeman miał już bryg przygotowany do wyjścia w morze i gdy dziesiąta minuta dobiegała końca, marynarze u kabestanu zaczęli wyciągać kotwicę. — Zanosi się na parszywą noc, sir — zauważył Freeman stojący w ciemnościach obok Hornblowera. — Barometr wciąż leci w dół. — I chyba będzie dalej spadał, panie Freeman. Freeman podniósł nagle głos do ryku, najgłośniejszego chyba, jaki kiedykolwiek słyszał Hornblower — ta sklepiona jak beczka klatka piersiowa była w stanie wydać z siebie zadziwiająco potężny dźwięk. — Panie Carlow! Cała załoga do zwijania żagli górnych! Zwinąć grotstensztaksel! Zrefować podwójnie marsie! Sterniku, południowy wschód ku południu. — Południowy wschód ku południu, sir. Pokład pod stopami Hornblowera drżał lekko od tupotu nóg załogi; gdyby nie to, nie poznałby w tych ciemnościach, że rozkazy Freemana są wykonywane; pisk krążków w blokach tonął w wietrze lub wyciu olinowania, nie można też było dojrzeć marynarzy wdrapujących się na maszty, żeby refować marsie. Hornblower czuł się zziębnięty i zmęczony po dniu, który zaczął się — aż wprost nie do wiary — od przybycia krawca w celu odziania go w uroczysty strój Kawalera Orderu Łaźni. — Panie Freeman, schodzę do kajuty — powiedział. — Proszę mnie wezwać w razie potrzeby. — Tak jest, sir. Freeman odsunął ruchomą pokrywę łukową nad zejściówką — „Porta Coeli” była gładkopokładowcem — i ukazało się słabe światło oświetlające schody; słabe, lecz oślepiające po intensywnej czerni nocy. Hornblower schodził zginając się prawie wpół pod belkami pokładowymi. Drzwi na prawo prowadziły do jego kajuty, o wymiarach sześć stóp na sześć i wysokości czterech stóp i dziesięciu cali; Hornblower musiał aż przykucnąć, żeby ją obejrzeć w chwiejnym świetle lampy zwisającej z pokładu. Wie- dział, że ciasnota tego pomieszczenia, najlepszego na brygu, jest niczym w porównaniu z warunkami, w jakich gnieżdżą się pozostali oficerowie, a dwadzieścia razy niczym w porównaniu z warunkami mieszkalnymi załogi. Na dziobie odległość między pokładami jest taka sama jak tu — cztery stopy i dziesięć cali — a marynarze śpią tam w dwóch rzędach hamaków zawieszonych jedne nad drugimi; ci na górze szorują nosami o pokład nad nimi, zaś ci z dolnego rzędu pośladkami uderzają o pokład pod nimi, a w środku nosy tych z dołu stykają się z pośladkami tych z góry. „Porta Coeli” to najlepsza machina bojowa w tej grupie tonażu, zdolna do pływania po morzach; jest uzbrojona w działa mogące zdruzgotać każdego przeciwnika o tej samej wielkości; jej magazyny mieszczą zapasy artyleryjskie wystarczające na całe godziny i dnie walki, a żywności zabiera tyle, że może przebywać miesiącami w morzu bez podchodzenia do lądu; jest podatna w prowadzeniu i na tyle mocna żeby stawić czoło każdej wichurze; jedyna rzecz, jaką można jej zarzucić, to fakt, że aby uzyskiwać takie wyniki z brygiem 190-tonowym, istoty ludzkie żyjące na nim muszą zadowalać się warunkami w jakich żaden troskliwy wieśniak nie trzymałby swego bydła. To właśnie kosztem ludzi Anglia utrzymuje niezliczone małe jednostki zapewniające jej bezpieczeństwo na morzach pod osłoną potężnych okrętów liniowych. 17 Bond Street — ulica w Londynie z drogimi sklepami i lokalami, ulubione miejsce bogaczy.
Kajuta, nie dość że mała, cuchnęła potwornie. Pierwsza rzecz, jaką rejestrowały nozdrza, to duszący smród zakopconej lampy, lecz zaraz potem atakowała je cała gama dodatkowych odorów. Był tam mdły smród zęzowy, znośny, faktycznie prawie nie odczuwany przez Hornblowera wąchającego fetor zęz od dwudziestu lat. Była też drażniąca woń sera i jakby dla jej uwydatnienia czuć było wyraźnie szczurami. I jeszcze zapach wilgotnej odzieży i wreszcie mieszanina zapachów ludzkich z dominującym wyziewem nie mytych ciał męskich w długo zamkniętym pomieszczeniu. Przeciwwagą dla tej całej mieszaniny woni była gama odgłosów. Każda wręga rezonowała skrzyp takielunku; przebywający w kajucie czuł się jak mysz zamknięta w pudle skrzypiec w czasie gry. Nad głową nieustanne stąpania po pokładzie rufowym, w połączeniu ze stukotem rzucanych lin sprawiały wrażenie — żeby kontynuować analogię — jakby równocześnie pukano młoteczkami w pudło skrzypiec. Drewniane poszycie brygu trzeszczało i skrzypiało w takt ruchu okrętu na wodzie, jakby jakiś wielkolud walił w nie pięściami od zewnątrz; a pociski w stojakach też przesuwały się nieco, uderzając o siebie z głuchym, nieoczekiwanym dudnieniem przy końcu przechyłu, gdy już przestawały się przemieszczać. Ledwie Hornblower wszedł do kajuty, „Porta Coeli” przechyliła się niespodziewanie mocno na burtę; widocznie w momencie wychodzenia na otwarte wody Kanału zachodni wiatr uderzył w nią z całą siłą, kładąc bryg na burtę. Zaskoczony Hornblower — zawsze dość wolno odzyskiwał „morskie nogi” po dłuższym pobycie na lądzie — poleciał do przodu, na szczęście w kierunku koi. Padł na nią twarzą i gdy leżał rozciągnięty, ucho jego pochwyciło znane odgłosy różnych pojedynczych przedmiotów, zazwyczaj nie zamocowanych odpowiednio na początku podróży, lecących kaskadą po pokładach przy tym pierwszym dużym przechyle poprzecznym. Przewracając się na koi Hornblower, zaskoczony następnym przechyłem, wyrżnął głową o belki pokładu i opadł na szorstką poduszkę, spocony w dusznej, wilgotnej kajucie z wysiłku i wskutek zaczynającej się choroby morskiej. Klął cicho, lecz dosadnie; wzbierała w nim głęboka nienawiść do tej wojny, tym głębsza, że zupełnie bezsilna. Nie umiał sobie właściwie wyobrazić, jak to jest, kiedy panuje pokój — był dzieckiem, gdy świat żył jeszcze w pokoju — lecz niewymownie pragnął pokoju jako odpoczynku od wojny. Był nią zmęczony, zbyt zmęczony, a to zmęczenie podkreślały jeszcze i pogarszały przeżycia ubiegłego roku. Wieści o całkowitym rozbiciu armii Bonapartego w Rosji początkowo wzbudziły nadzieje na szybki pokój, ale Francja nie zdradzała żadnych oznak załamania i zebrawszy świeże siły odcięła falę rosyjskiego kontrataku z dala od jakiegokolwiek ważnego punktu cesarstwa. Mędrkowie wskazywali na dotkliwy charakter rekwizycji szeroko stosowanych przez Bonapartego, na surowość przy egzekwowaniu nakładanych podatków i przepowiadali rychłe powstanie wewnątrz cesarstwa, wsparte, być może, buntem generałów. Upłynęło dziesięć miesięcy od czasu, gdy zaczęto powszechnie snuć takie przepowiednie, a wciąż nic nie wskazywało, żeby się miały urzeczywistnić. Gdy Austria i Szwecja dołączyły do szeregów nieprzyjaciół Bonapartego, ludzie zaczęli znowu wyglądać natychmiastowego zwycięstwa. Mieli nadzieję, że kiedy kraje będące wbrew swej woli sprzymierzeńcami Bonapartego — Dania, Holandia i inne — wydostaną się spod tej zależności, będzie to zapowiedzią szybkiego rozpadu cesarstwa i za każdym razem przeżywali rozczarowanie. Rozważniejsi przepowiadali od dawna, że gdy fala wojny wtargnie na terytorium cesarstwa, gdy Bonaparte zostanie zmuszony do przekształcenia jej w wojnę obronną, prowadzoną na ziemi swoich poddanych, nie zaś nieprzyjaciół czy lenników, walka zakończy się prawie automatycznie. A przecież upłynęło trzy miesiące od czasu, kiedy Wellington ze stu tysiącami żołnierzy wdarł się poprzez Pireneje w obręb nienaruszalnych dotąd granic i zmaga się na śmierć i życie daleko na południu, ciągle jeszcze siedemset mil od Paryża. Wygląda, że nie ma końca zasobom czy determinacji Bonapartego. W obecnym, beznadziejnym nastroju Hornblowerowi wydawało się, że walka musi trwać, póki nie padnie ostatni człowiek w Europie i nie wyczerpią się bezpowrotnie wszystkie zasoby Anglii; a jeśli idzie o niego samego, to zanim starość go uwolni, będzie skazany — wskutek szaleńczego uporu jednego, jedynego człowieka — na brak swobody, spędzania dni i nocy w tak odrażających warunkach jak te tutaj, z dala od żony i syna, nękany przez chorobę morską i zimno, zdeprymowany i załamany. Po raz pierwszy chyba w życiu zaczął pragnąć cudu czy jakiegoś nieprzewidzianego a pomyślnego obrotu losu — żeby zbłąkana kula uśmierciła Bonapartego lub żeby jakiś jego kolosalny błąd pozwolił odnieść niezaprzeczalne i decydujące zwycięstwo; żeby ludność Paryża powstała, z powodzeniem, przeciwko tyranowi, żeby urodzaj we Francji był bardzo zły albo marszałkowie, chcąc zachować swoje majątki, opowiedzieli się przeciwko cesarzowi i zdołali nakłonić wojsko do pójścia w ich ślady. Wiedział jednak, że nie ma najmniejszego prawdopodobieństwa, by cokolwiek z tego mogło się wydarzyć; walka musi toczyć się dalej, a on pozostanie nękanym chorobą morską więźniem w łańcuchach dyscypliny, aż włos mu posiwieje. Otworzył mocno zamknięte oczy, by stwierdzić, że Brown jest przy nim. — Stukałem, sir, ale pan mnie nie słyszał. — Co jest? — Czy mam przynieść coś panu, sir? Zaraz będą wygaszać ogień w kambuzie. Kubek kawy, sir? Herbaty? Gorącego grogu? Porządna dawka alkoholu mogłaby go uśpić, zagłuszyć chorobliwe, przygnębiające myśli, dać wytchnienie od czarnej depresji, w jakiej był pogrążony. Hornblower złapał się na tym, że naprawdę zastanawia się, czy nie ulec pokusie i stwierdzenie to było dla niego wstrząsem. Fakt, że on, który przez dwadzieścia lat pił tak, żeby się nie upić, nie znosząc stanu nietrzeźwości u siebie bardziej jeszcze niż u innych, miał choćby na moment dopuścić taką możliwość, wzbudził w nim trwogę i odrazę. To jeszcze jedna brzydka cecha, której istnienia w sobie dotąd nie podejrzewał, a pogarszała się świadomość, że został wysłany w sekretnej misji o wielkiej wadze, gdzie jasność umysłu i zdolność szybkiego osądu będą mu tak potrzebne. Poczuł gorzką wzgardę dla samego siebie. — Nie — odparł. — Wrócę na pokład. Zwiesił nogi z koi. „Porta Coeli”, odpłynąwszy daleko od lądu, kiwała się poprzecznie i nurzała jak zwariowana na sfalowanych wodach Kanału. Wiatr z baksztagu przechylał ją tak mocno, że Hornblower wstając poleciałby na przeciwległą grodź, gdyby Brown wyciągnąwszy krzepką dłoń nie przytrzymał go. Brown nigdy nie tracił „nóg morskich”; Brown nigdy nie zapadał na chorobę morską; Brown posiadał tę wielką siłę fizyczną, jaka zawsze była przedmiotem pragnień Hornblowera. Stał
na rozkraczonych nogach jak skała, zupełnie niewrażliwy na zwariowane podskoki brygu, gdy Hornblower chwiał się niepewnie. Uderzyłby głową o rozbujaną lampę, gdyby Brown nie odsunął go na bok mocnym chwytem za ramię. —Podła noc, sir, i chyba długo jeszcze trzeba będzie czekać na poprawę. Hiob miał takich samych pocieszycieli. Hornblower zerknął z ukosa na Browna w rozdrażnieniu powodowanym złym nastrojem, tym gorszym wobec filozoficznego stosunku Browna do jego humorów. Był zły za traktowanie go jak rozzłoszczone dziecko. —Sir, niech pan lepiej włoży ten szal, co jej wysokość zrobiła dla pana — ciągnął nieporuszony Brown. — Do rana będzie piekielnie zimno. Jednym ruchem wyciągnął szufladę i wydobył z niej szal. Był to kawałek niezwykle kosztownego jedwabiu, lekkiego i ciepłego, może najdroższa rzecz, jaką Hornblower posiadał kiedykolwiek, nie wyłączając szpady za sto gwinei. Barbara zadała sobie wiele trudu, żeby przyozdobić go haftem — nie znosiła manipulowania igłą i naparstkiem, i fakt, że się na to zdobyła, był dla niego wyrazem największego oddania z jej strony. Hornblower owinął szalem szyję pod kołnierzem kurtki; jego ciepło i miękkość oraz świadomość, że został zrobiony przez Barbarę, dodały mu otuchy. Uspokoił się i ruszył ku drzwiom i dalej, po pięciu schodkach, na pokład rufowy. Było tam zupełnie ciemno i Hornblower opuściwszy nawet tak marnie oświetloną kajutę poczuł się jak ślepy. Wokoło wiatr huczał potężnie, aż musiał schylić głowę przed jego podmuchem. „Porta Coeli” była właśnie przechylona na burtę, mimo że pod wiatrem z baksztagu, a nie pod półwiatrem. Kołysała się bocznie i wzdłużnie. Bryzgi fal i pył wodny zmieszane z deszczem zalewającym pokład cięły w twarz Hornblowera posuwającego się z trudem ku zawietrznemu nadburciu. Nawet gdy wzrok przywykł już do ciemności, trudno mu było odróżnić słaby zarys wąskiego prostokąta zrefowanego grotmarsla. Okręcik pod jego stopami wyprawiał szaleńcze skoki, jak rozbrykany koń; morze było wzburzone — nawet przez łoskot wichury Hornblower słyszał stękanie linobloków sterownicy, gdy marynarz u steru starał się nie dopuścić do odpadnięcia brygu od wiatru w dolinę fali. Hornblower wyczuł obecność Freemana w pobliżu, lecz zignorował go. Nie było nic do powiedzenia, a gdyby nawet było, to utrudniłaby to gwałtowność wiatru. Wparł się łokciem w siatkę do przechowywania hamaków, żeby stać pewnie, i wlepił wzrok w ciemność. Tuż za burtą ukazywał się na moment biały grzbiet każdej nadchodzącej fali, zanim „Porta Coeli” nie weszła na nią. Gdzieś przed nim marynarze pracowali u pomp; ucho Hornblowera chwytało od czasu do czasu ich tępy zgrzyt. Nic w tym nie było dziwnego, bo przy gwałtownym ruchu brygu na falach szwy muszą się otwierać i zamykać jak wargi. Gdzieś w mrokach nocy żeglują okręty miotane wichurą; statki wpadają na brzeg i marynarze giną w kipieli wśród wycia bezlitosnego wiatru. Wloką się kotwice i pękają liny. Ale wichura dmie również nad nędznymi biwakami uwikłanej w wojnę Europy. Miliony nieznanych chłopów wcielonych do wojska, skupione wokół z trudem utrzymywanych ognisk obozowych, przeklinają wiatr i deszcz leżąc, bezsenni i z pustymi brzuchami, w oczekiwaniu na jutrzejszą bitwę. Było rzeczą dziwną myśleć, że to od nich, nieznanych i nieważnych, zależy w znacznej mierze jego uwolnienie od obecnego jarzma. Zwymiotował boleśnie do ścieku burtowego w szczytowym momencie nasilenia choroby morskiej. Freeman mówił coś do niego niewyraźnie. Nie rozumiał jego słów, więc Freeman musiał wykrzyczeć je głośniej. — Sir, chyba będę musiał stanąć w dryf. Zwracając się do Hornblowera Freeman, nieco speszony, mówił początkowo przyciszonym tonem. Był w trudnej sytuacji; mocą prawa i zwyczaju on był dowódcą tego okrętu, a Hornblower, chociaż o tyle wyższy rangą, tylko pasażerem. Jedynie admirał mógł przejąć dowództwo z rąk oficera wyznaczonego do tego celu, bez uprzednich długich i skomplikowanych formalności; inny oficer, nawet w randze komodora, jak Hornblower, nie mógł tego uczynić. Według prawa i Regulaminu Wojennego Hornblower mógł tylko kierować operacjami „Porta Coeli”; Freeman był odpowiedzialny za sposób, w jaki rozkazy Hornblowera były wykonywane. Według prawa wyłącznie Freeman mógł decydować, czy stanąć w dryf, czy też nie; żaden jednak zaledwie w randze porucznika dowodzący osiemnastodziałowym brygiem nie będzie beztrosko lekceważyć życzeń obecnego na okręcie komodora, zwłaszcza gdy tym komodorem jest Hornblower, ze swą opinią niecierpiącego zwłoki i gorliwego w wypełnianiu nałożonych na niego zadań — nie uczyni tego w każdym razie żaden porucznik myślący o własnej przyszłości. Mimo mdłości Hornblower uśmiechnął się na myśl o tym dylemacie Freemana. — Proszę stanąć w dryf, panie Freeman, jeśli pan chce — odkrzyknął i ledwie wyrzekł te słowa, a już Freeman podniesionym głosem podawał rozkazy przez tubę. — Stanąć w dryf! Sprzątnąć fokmarsel! Postawić grotsztaksel. Sterniku, na wiatr. — Na wiatr, sir. Przy sprzątniętym fokmarslu napór wiatru zmniejszył się, zaś sztaksel ustawił bryg pod wiatr. Dotąd okręcik zmagał się z nim; teraz poddawał mu się jak kobieta ulegająca w końcu natarczywemu wielbicielowi. Wyprostował się i zwrócony dziobem z prawej burty do fali podnosił się na niej i opadał rytmicznie zamiast podskakiwać, jak przedtem, nieobliczalnie na falach z bak- sztagu. Grotwanty prawej burty osłaniały nieco Hornblowera, w miejscu gdzie stał oparty o prawe nadburcie, tak że nawet siła wiatru wydawała się mniejsza. Rozdział IV Sytuacja zmieniła się na dużo lepszą i niewątpliwie bezpieczniejszą. „Porta Coeli” nie musiała już bać się utraty drzewc czy płótnisk ani znaczniejszego otwierania się spoin poszycia. Lecz bryg nie zbliżał się przez to ku „Flame” i jego zbuntowanej załodze; wprost przeciwnie, oznaczało to znoszenie go coraz dalej od nich, i to ku zawietrznej. Zawietrzna! Hornblower, jak każdy żeglarz, miał obsesję na punkcie trzymania się po nawietrznej celu podróży. Gorzko żałował każdego jardu, o jaki bryg przesuwał się w kierunku zawietrznym, dużo bardziej niż sknera rozstający się ze swymi sztukami złota. Tu, na Kanale, w okresie późnej jesieni każdego dnia można się było spodziewać wichur od zachodu i każdy znos na wschód trzeba będzie może odrabiać z dużą nawiązką. Po osłabnięciu wiatru każda godzina dryfu będzie musiała być zrekompensowana dwoma albo i trzema
godzinami halsowania z powrotem w kierunku nawietrznym, chyba żeby wiatr zmienił się na wschodni, czego jednak nie można było oczekiwać. A liczyła się każda godzina; nikt nie mógł przewidzieć, jaki będzie następny nieobliczalny krok zdesperowanych marynarzy na „Flame”. W każdej chwili powodowani paniką mogą się oddać w ręce Francuzów albo prowodyrzy mogą opuścić okręt i szukać schronienia we Francji, gdzie stryczek nie dosięgnie żadnego z nich. I w każdej chwili w marynarce wojennej może się zacząć rozchodzić wiadomość, że jednemu z okrętów królewskich udało się zrzucić więzy dyscypliny, że poniewierani dotąd marynarze prowadzą, jak równy z równym, rokowania z lordami Admiralicji. Hornblower łatwo mógł sobie wyobrazić, jaki byłby wpływ takiej nowiny. Im wcześniej rozprawi się z „Flame” w sposób przykładowy, tym lepiej, ale wciąż nie wie, jak się do tego zabrać. Obecna wichura nic prawie nie może zrobić tamtemu brygowi — będzie mógł ją przeczekać pod osłoną Półwyspu Normandzkiego. Jednostka o jego tonażu może poruszać się po całej Zatoce Sekwańskiej; może udać się z jednej strony do Hawru lub też popłynąć rzeką w kierunku Caen. Baterie na wybrzeżu Cotentin będą go osłaniać; patrolowce i kanonierki sekwańskie będą gotowe do przyjścia mu z pomocą. W Cherbourgu i Hawrze stoją fregaty francuskie i okręty liniowe, wprawdzie z niepełną załogą i nie przygotowane do wyjścia w morze, lecz zawsze w razie konieczności zdolne wypłynąć z portu na odległość kilku mil, aby osłaniać ucieczkę „Flame”. Na widok zbliżającej się większej jednostki bryg z buntownikami na pewno ruszyłby do ucieczki, może natomiast pozostać i podjąć walkę z okrętem o równej sile, takim jak „Porta Coeli”. Hornblower przyznał jednak przed sobą, że waha się przed perspektywą walki z brytyjską jednostką o tej samej sile, obsadzoną marynarzami brytyjskimi, którzy będą się bić z odwagą zrozpaczonych. Zwycięstwo byłoby drogo okupione — cóż za triumfalny szum podniósłby Bonaparte w całej Europie na wieść o bitwie między dwoma okrętami brytyjskimi! Byłoby wielu zabitych — jaki wpływ na marynarkę wojenną miałaby wiadomość o wzajemnym mordowaniu się marynarzy brytyjskich? Jakie byłyby reperkusje w parlamencie? Istnieje też duże prawdopodobieństwo, że obie jednostki tak się nawzajem uszkodzą, iż staną się łatwym łupem dla francuskich patrolowców i kanonierek. Co gorsza, możliwa jest również klęska. Jednostki o równej sile i tej samej liczebności załóg, okoliczność równie nie do przewidzenia, jak rezultat próby „orzeł czy reszka”, może rozstrzygnąć bitwę. Nie, nie podejmie normalnej akcji bojowej przeciwko „Flame”, chyba tylko jako ostatnie wyjście z sytuacji, w co zresztą sam raczej wątpił. Ale co, u diabla, ma robić ? Hornblower wrócił do rzeczywistości otaczającego go świata, otrząsnąwszy się z myśli, które zagnały go do tej ślepej uliczki. Naokoło dalej szalał wiatr, lecz ciemność nieco zrzedłą. Przed jego oczyma smukły prostokąt zrefowanego grotmarsla zarysował się wyraźnie na tle nieba. Już niebo zaczynało szarzeć; widział wyraźnie upstrzone bielą fale, na które bryg dźwigał się z trudem. Zbliża się ranek, a on stoi tu w dryfie, pośrodku Kanału, daleko od lądu. Nie upłynęły jeszcze dwadzieścia cztery godziny od chwili, gdy siedział w jedwabiach między kawalerami Orderu Łaźni w Opactwie westminsterskim, a znacznie mniej czasu, gdy Barbara… nie, musi jak najszybciej otrząsnąć się także i z tych myśli. Znowu zaczęło padać, chłodne krople biły go po twarzy. Przemarzł na wskroś; poruszywszy się poczuł, że jedwabny szal od Barbary nasiąka wodą spływającą mu z policzków. Obok stał Freeman. Jednodniowy zarost przydawał mu jeszcze bardziej wyglądu Cygana. — Barometr stoi nisko, sir — rzekł. — Żadnych oznak poprawy pogody. — Ja też ich nie widzę — odparł Hornblower. Nie bardzo było o czym mówić, nawet gdyby chciał wdawać się w rozmowę ze swoim podwładnym. Szare niebo i sine morze, wyjący wiatr, przenikliwe zimno, posępny cień pesymizmu nad myślami — wszystko to pomagało Hornblowerowi trwać przy świadomej małomówności, którą od tak dawna kultywował. — Panie Freeman, niech pan każe mnie zawołać przy pierwszych oznakach zmiany — powiedział. Ruszył ku zejściówce; z wysiłkiem stawiał stopę przed stopą i z wielkim trudem zgiął się, żeby przy schodzeniu oprzeć się rękami o zrębnice luku. Trzeszczały mu stawy, gdy posuwał się pod niebezpiecznie niskimi belkami pokładu ku swojej kajucie. Był całkiem zdrętwiały z zimna, zmęczenia i choroby morskiej. Z niechęcią pomyślał, że nie wolno mu paść, jak tego pragnął, we wszystkim, co ma na sobie, na koję — nie z obawy przed reumatyzmem, ale dlatego, że przez wiele dni mogłoby nie być możliwości wysuszenia zamoczonej pościeli. A potem Brown zjawił się u jego boku, jakby nagle zmaterializowany — musiał czuwać w pentrze podoficerskiej oczekując na jego przybycie. — Sir, niech mi pan pozwoli zdjąć z siebie płaszcz — powiedział. — Pan przemarzł, sir. Odwinę szal. Teraz guziki, sir. Niech pan siądzie, sir, to ściągnę panu buty. Brown rozbierał go z mokrej odzieży, jakby był dzieckiem. Wyczarował skądś ręcznik i roztarł nim żebra swego dowódcy; Hornblower czuł, jak pod dotknięciem szorstkiego materiału życie wraca w niego żyłami. Brown włożył mu przez głowę flanelową koszulę nocną, a potem ukląkłszy na kołyszącym się pokładzie rozcierał nogi i stopy. Przez zamroczony umysł Hornblowera przemknął podziw dla sprawności Browna. Brown jest dobry we wszystkim, do czego się zabiera; potrafi wiązać węzły i pleść liny, powozić parą koni; umie rzeźbić modele okrętów dla Ryszarda, być mu nauczycielem i niańką; rzucać sondę; skracać i refować żagle, usługiwać przy stole; pełnić wachtę u steru albo kroić gęś; rozebrać zmęczonego mężczyznę i — co jest rzeczą równie ważną — wie, kiedy przerwać strumień uspokajających uwag, w milczeniu ułożyć swego pana na koi, przykryć kocami i odejść bez oklepanej, irytującej formułki, że ma nadzieję, iż będzie dobrze spał. Zanim wyczerpany, z zamętem w głowie zapadł w sen, zdążył jeszcze pomyśleć, że Brown jest znacznie pożyteczniejszym człowiekiem społeczeństwa niż on sam; że gdyby w wieku chłopięcym nauczono go pisać i rachować i gdyby los zawiódł go na pokład rufowy jako młodziutkiego kadeta, a nie na dolny pokład jako marynarza wziętego w brance, do tej pory byłby już pewnie kapitanem. A przy tym, rzecz znamienna, rozmyślając o Brownie, Hornblower wcale mu nie zazdrościł; stał się już na tyle dojrzały, żeby móc się zdobyć na bezinteresowny podziw. Brown byłby doskonałym mężem dla kobiety, jak długo nie byłoby innej w pobliżu. Hornblower uśmiechnął się na tę myśl i zasnął z uśmiechem na wargach mimo choroby morskiej i przechyłów „Porta Coeli” na zbitej fali.
Ocknął się odświeżony i głodny. Przez chwilę przysłuchiwał się dobrotliwie dobiegającym zewsząd odgłosom hałaśliwego okrętu, a potem wysunął głowę spod koców i krzyknął na Browna. Wartownik za drzwiami kajuty powtórzył wezwanie i Brown zjawił się prawie natychmiast. — Która godzina? — Dwie szklanki, sir. — Jaka wachta? — Popołudniowa, sir. Mógł był się tego domyślić bez pytania. Spał dokładnie cztery godziny. Dziewięć lat w stopniu kapitana nie wykorzeniło nawyków nabytych w czasie dwunastoletniej służby w charakterze oficera wachtowego. Jakaś wyjątkowo stroma fala przepływając pod „Porta Coeli” dźwignęła w górę najpierw rufę brygu, a potem dziób. — Pogoda nie poprawiła się? — Wciąż wieje silna wichura, sir. Zachodnio-południowo-zachodnia. Dryfujemy pod grotsztakslem i potrójnie zrefowanym grotmarslem. Poza widokiem lądu. Nie widać też żadnego żagla, sir. Do tego aspektu wojny powinien już był przywyknąć; nie kończące się zwlekanie, z niebezpieczeństwem tuż za widnokręgiem. Poczuł się fantastycznie wzmocniony czterogodzinnym snem; znikła depresja i tęsknota za końcem wojny, może nie wymazana na dobre, lecz przytłumiona odzyskanym na powrót fatalistycznym stosunkiem weterana do życia. Przeciągnął się z rozkoszą w bujającej się koi. Żołądek wyraźnie wciąż był przewrażliwiony, lecz gdy Hornblower leżał tak wypoczęty, jakoś nie buntował mu się, chociaż trudno przewidzieć, jak się zachowa, gdy jego właściciel zacznie się ruszać. Ale nie musi się ruszać! Gdyby wstał i ubrał się, nie miałby nic do roboty; nie musi pełnić wachty; według prawa jest tylko pasażerem, i póki ta wichura się nie wydmucha i nie zaistnieje jakieś nieprzewidziane niebezpieczeństwo, nie ma nic, czym musiałby zaprzątać sobie głowę. Ma jeszcze duże zaległości w spaniu; czekają go przypuszczalnie bezsenne, niespokojne noce, gdy zabierze się do wykonywania powierzonego mu zadania. Może więc pozwolić sobie na pławienie się w swoim obecnym rozleniwieniu. — Doskonale, Brown — rzekł nadając swemu głosowi to obojętne brzmienie, o które zawsze się tak starał. — Zawołaj mnie, jak pogoda się poprawi. — Śniadanie, sir? — Wyraźne zaskoczenie wyczuwalne w głosie Browna ogromnie ucieszyło Hornblowera; takiej reakcji Brown wcale się nie spodziewał ze strony swego niecierpliwego dowódcy. — Kawałeczek zimnej wołowiny i szklanka wina, sir? — Nie — odparł Hornblower. Bał się, że tak czy inaczej żołądek nie utrzyma pokarmu. — Nic, sir? Hornblower nie raczył mu nawet odpowiedzieć. Pokazał się jako człowiek, którego zachowania nie da się przewidzieć, i to było naprawdę jakieś osiągnięcie. Brown może w każdej chwili stać się zbyt zaborczy i za bardzo z siebie zadowolony. Ten incydent wskaże mu znowu, gdzie jego miejsce, sprawi, że przestanie być tak pewny, iż zna wszystkie nastroje swego dowódcy. Nie mogąc, jak uważał, stać się nigdy bohaterem w oczach Browna, mógł przynajmniej być nieodgadniony. Patrzył spokojnie na belki pokładowe tuż nad swoim nosem, aż Brown, zbity z tropu, opuścił kajutę, a wtedy skulił się znowu, tłumiąc napływające od żołądka mdłości. Zadowolony ze swej doli z satysfakcją wylegiwał się podrzemując i śniąc na jawie. Tam, skąd wieje wiatr zachodni, czeka na niego bryg pełen buntowników. I chociaż dryfując oddala się od nich z prędkością mili albo dwóch na godzinę, to jednak płynie ku nim tak szybko, jak to jest w jego mocy. A Barbara jest taka kochana. Pod koniec wachty spał tak lekko, że zbudziły go krzyki bosmana wywołującego następną wachtę, hałas, do którego powinien był już przywyknąć. Krzyknął na Browna i wstał z koi, ubierając się spiesznie, żeby złapać resztkę światła dziennego. Gdy wyszedł na pokład, oczom jego przedstawiła się dokładnie taka sceneria beznadziejnej pustki, jakiej się spodziewał — jednostajnie szare niebo, sine morze upstrzone bielą, poorane krótkimi, stromymi falami Kanału. Wiał wciąż wiatr o sile wichury, oficerowie w zydwestkach, z kapturami nisko nasuniętymi na oczy, kulili się pod jego podmuchami, a marynarze pełniący wachtę przykucnąwszy pod nawietrznymi nadburciami szukali tam osłony. Rozglądając się Hornblower uświadamiał sobie zamieszanie wywołane jego pojawieniem się na pokładzie. Była to pierwsza okazja dla załogi „Porta Coeli” zobaczenia go przy świetle dziennym. Midszypmen wachtowy, szturchnięty przez podoficera nawigacyjnego, ruszył pod pokład prawdopodobnie zameldować Freemanowi o jego przybyciu; widział też, jak poszturchują się marynarze z obsługi dziobu. Na ciemnych plandekach pojawiły się białe plamki, to twarze załogi zwracały się w jego stronę. Roz- mawiali o nim: to ten Hornblower, który zatopił „Natividad” na Pacyfiku18 i pobił francuską flotyllę w zatoce Rosas19 , a w zeszłym roku utrzymał Rygę obleganą przez całą armię Bonia20 . Teraz już Hornblower mógł myśleć z pewnym spokojem ducha, że ludzie mówią o nim. Ma na swoim koncie niezaprzeczalne osiągnięcia, poważne zwycięstwa, których był sprawcą, toteż zasłużenie chodzi w laurach. Jego słabostki, podatność na chorobę morską i zmienność nastrojów wywołują teraz uśmiechy, a nie drwiny. On jeden, i nikt inny, zdawał sobie sprawę, że złote laury mają skazy. Nikt nie znał jego zwątpień i wahań ani nawet faktycznych błędów — on sam tylko wiedział, że gdyby odwołał kecze bombowe pod Rygą zaledwie pięć minut wcześniej — jak powinien był zrobić — młody Mound żyłby dotychczas i byłby wybitnym oficerem marynarki wojennej. Manewrowanie przez Hornblowera jego eskadrą na Bałtyku określono w parlamencie jako „najdoskonalszy w ostatnich latach przykład użycia sił morskich przeciwko armii lądowej”. Hornblower wiedział o niedo- ciągnięciach, ale inni widocznie potrafili być ślepi na nie. Może patrzeć śmiało w oczy towarzyszom po fachu i ludziom z jego 18 Patrz C. S. Forester: Szczęśliwy powrót 19 C. S. Forester: Okręt liniowy, 20 C. S. Forester: Komodor,
sfery społecznej. Ma teraz żonę piękną i z koneksjami, obdarzoną dobrym smakiem i taktem, żonę, z której jest dumny, a nie taką, za którą, krytykowaną przez otoczenie, musiałby się rumienić — biedna Maria w swoim zapomnianym grobie w Southsea. Nadszedł Freeman, dopinając w drodze po trapie ubranie sztormowe; zasalutowali sobie wzajemnie. — Barometr ruszył w górę, sir — wykrzyknął Freeman przez dłonie złożone w trąbkę. — Wichura niedługo się wydmucha. Hornblower przytaknął głową, chociaż w tym momencie targnięte silniejszym podmuchem nieprzemakalne spodnie uderzyły mu o uda — te podmuchy też świadczą, że wichura ma się ku końcowi. Światło dnia szybko gasło na szarym niebie; może z zachodem słońca wiatr zacznie słabnąć. — Obejdzie pan ze mną okręt? — krzyknął Hornblower, i tym razem Freeman skinął głową, że tak. Ruszyli w stronę dziobu, posuwając się z trudem po rozkołysanych, ociekających wodą pokładach. Hornblower rozglądał się uważnie. Dwa dalekosiężne działa na dziobie — sześciofuntowe, reszta uzbrojenia to dwunastofuntowe karonady. Liny mocujące i odciągi są w dobrym stanie. Takielunek na masztach, stały i ruchomy, porządnie założony i należycie utrzymany. Najlepszym jednak dowodem, że na okręcie panuje ład, był fakt, że nic nie zostało porwane z niego w czasie tej dwudziestoczterogodzinnej wichury. Freeman to dobry dowódca; Hornblower wiedział już o tym. Ale w obecnej wyprawie najważniejsze są nie działa ani sprawność morska brygu, lecz ludzie. Sprawdzając stan brygu Hornblower rzucał spod brwi na boki krótkie spojrzenia — starając się zaobserwować wygląd i postawę załogi. Bogu dzięki, wyglądają na cierpliwych, ale nie zrezygnowanych. Są czujni, robią wrażenie gotowych do każdego zadania. Hornblower zszedł lukiem dziobowym pod pokład w nieopisany hałas i zaduch ciasno zapchanych międzypokładów. Niektórzy głośno chrapiąc spali z przedziwną zdolnością marynarza brytyjskiego do zasypiania na gołych deskach pokładu mimo panującego wokół rozgwaru. Inni w zbitych grupkach zabawiali się w gry hazardowe. Zauważył, jak na jego widok pociągają się za rękawy i wskazują w jego stronę kciukami — po raz pierwszy ujrzeli legendarnego już prawie Hornblowera. Przechodząc mimo skinął im głową i mrugnął porozumiewawczo. Oceniając ich uczucia z właściwą sobie przenikliwością stwierdził, że patrzą na niego z nadzieją, a nie obojętnie czy nawet z niechęcią. Dziwna rzecz, ale nie można było wątpić, że ci ludzie są zadowoleni z perspektywy służby pod jego, Hornblowera, dowództwem; tego Hornblowera (zastrzegł się w myślach), w którego istnienie ci ludzie wierzą, nie zaś Hornblowera z krwi i kości, odzianego oto w mundur i spodnie. Oczekują zwycięstwa, podniecających przeżyć, odznaczeń, sukcesów: biedni głupcy. Nie zastanawiają się, że ludzie giną tam, gdzie Hornblower dowodzi. Jasność myślenia, rezultat choroby morskiej i pustego żołądka (Hornblower nie pamiętał, kiedy jadł coś ostatnio), pozwoliła na swobodną grę sprzecznych uczuć w jego duszy: radość, że tak chętnie idą za nim; współczucie dla bezmyślnych ofiar; dreszcz podniecenia na myśl o czekającej go akcji i fala wątpliwości, czy tym razem uda mu się wydrzeć sukces losowi z gardła; przyjemność płynąca z faktu, do którego przyznał się niechętnie, że znowu znalazł się w morzu i na stanowisku dowódczym, i żal, gorzki i dotkliwy, za życiem dopiero co pozostawionym za sobą, za miłością Barbary i ufnym oddaniem małego Ryszarda. Uświadomiwszy sobie tę wewnętrzną burzę uczuć Hornblower zwymyślał siebie od sentymentalnych durniów i w tym momencie swym bystrym wzrokiem dostrzegł marynarza, który salutując przestępował z nogi na nogę i szczerzył zęby, zakłopotany i ucieszony. — Znam ciebie — powiedział Hornblower, szukając pośpiesznie w pamięci. — Czekaj. Pewnie ze starej „Indefatigable”21 . — Tak jest, sir. Byliśmy wtenczas kolegami, sir. I ja bardzo przepraszam, sir, ale wtenczas pan był jeszcze chłopaczkiem, sir. Midszypmen z obsady fokmarsla, sir. Marynarz wytarł dłoń w nogawkę spodni, zanim delikatnie ujął wyciągniętą do niego rękę Hornblowera. — Nazywasz się Harding — rzekł Hornblower z ogromnym trudem przypomniawszy sobie to nazwisko. — Uczyłaś mnie długiego splotu, kiedy przebywaliśmy koło Ushant. — Tak było, sir. Pan ma rację, sir. To był dziewięćdziesiąty drugi, a może dziewięćdziesiąty trzeci? — Dziewięćdziesiąty trzeci. Cieszę się, Harding, że jesteś na tym okręcie. — Pięknie dziękuję, sir, naprawdę. Pięknie dziękuję. Czemu cały okręt huczy z radości, że on rozpoznał dawnego towarzysza z okrętu sprzed dwudziestu lat? Dlaczego ma to stanowić jakąkolwiek różnicę? A jednak stanowiło; Hornblower wiedział to i czuł. Trudno powiedzieć, co było na pierwszym planie — współczucie czy sympatia dla słabych współtowarzyszy w tym nowym splocie uczuć wyzwolonych owym incydentem. Bonaparte być może w tej samej chwili czyni to samo, rozpoznając na jakimś biwaku w Niemczech starego towarzysza broni w szeregach Gwardii. Doszli już do rufowej części brygu i Hornblower zwrócił się do Freemana: — Idę teraz na obiad, panie Freeman — rzekł. — Może potem będzie można postawić na brygu jakieś żagle. W każdym razie przyjdę na pokład zobaczyć. — Tak jest, sir. Obiad. Jadł go siedząc na małym schowku pod ścianką grodziową. Solona wołowina na zimno — całkiem dobry kawałek, smakujący podniebieniu od dawna przywykłemu do tej strawy, a pozbawionemu jej przez ostatnie jedenaście miesięcy. „Superdelikatne suchary okrętowe firmy Rexam” z pudła powleczonego wewnątrz ołowiem, wyszukane i dostarczone przez Barbarę, najlepsze pieczywo okrętowe, jakiego kiedykolwiek próbował, kosztujące pewnie dwadzieścia razy tyle co zarobaczone świństwo, jadane często poprzednio. Odrobina czerwonego sera, ostrego i dojrzałego, świetnie pasującego do drugiej szklanki czerwonego wina. To absurd, że w ogóle odczuwa zadowolenie, iż może znowu prowadzić tego rodzaju życie, ale tak właśnie było. Z całą pewnością. Wytarł usta serwetką, włożył ubranie sztormowe i wrócił na pokład. — Panie Freeman, mam wrażenie, że wiatr trochę osłabł. — I mnie się tak zdaje, sir. 21 Patrz C. S. Forester: Pan midszypmen Hornblower,
„Porta Coeli” płynęła fordewindem prawie całkiem swobodnie, wdzięcznie wznosząc się i opadając. Fale za burtą nie były już tak strome jak poprzednio, a po twarzy siekł go deszcz, a nie szkwał, i po tym deszczu poznał, że najgorszą część sztormu mają już za sobą. — Ze zrefowanym kliwrem i grotżaglem bomowym możemy przejść na wiatr, sir — zaproponował Freeman. — Proszę bardzo, panie Freeman. Niech pan to zrobi. Prowadzenie brygu wymaga szczególnych umiejętności, zwłaszcza gdy się płynie na wiatr. Z postawionym kliwrem, sztakslami i grotżaglem bomowym można nim manewrować jak jednostką z ożaglowaniem skośnym. Hornblower wiedział to wszystko z teorii, ale zdawał sobie sprawę, że w praktyce miałby poważne trudności, zwłaszcza po ciemku i w czasie wichury. Był rad, że może pozostać w cieniu i pozwolić Freemanowi robić, co chce. Freeman wykrzyczał rozkazy; przy akompaniamencie przeraźliwego zgrzytu bloków linowych grotżagiel bomowy sunął w górę masztu, a marynarze na chwiejącej się rei zwijali grotmarsel. Bryg stanął w dryfie na prawym halsie, a gdy wiatr zadziałał odczuwalnie na kliwer, okręt zaczął lekko odpadać od wiatru. — Szoty grotżagla! — ryknął Freeman, a potem do marynarza u steru: — Tak trzymać! Ster stawił opór wodzie, przeciwdziałając tendencji „Porta Coeli” do odpadania, a grotżagiel bomowy złapał wiatr i pociągnął okręt do przodu. W jednej chwili „Porta Coeli”, spokojna dotąd i uległa, przekształciła się w stwór zawzięty i uparty. Przestała poddawać się wiatrowi i fali, przestała pozwalać im na przemykanie się obok niej; teraz sama wychodziła im na przeciw, walczyła z nimi, brała się z nimi za bary. Była niby tygrysica pierwej zadowalająca się unikaniem myśliwych przez przekradanie się chyłkiem od jednej osłony do drugiej, a teraz rzucająca się na swoich prześladowców w napadzie furii bojowej. Wiatr przechylił ją, bryzgi wody lunęły strumieniem przez dziób. Zamiast, jak poprzednio, wznosić się łagodnie i opadać, podskakiwała bez żadnej logiki, idąc z niezachwianą odwagą na spotkanie stromym falom, kiwała się i trzęsła torując sobie przez nie drogę. Siłom natury, starym, prymitywnym mocom, rządzącym lodem i wodą od czasu stworzenia świata, rzucił wyzwanie człowiek, stworzenie słabe i śmiertelne, które dzięki rozumowi zamkniętemu w jego kruchej czaszce potrafiło nie tylko stawiać czoło tym siłom, lecz nakłaniać je, aby słuchały jego woli, zmuszać do służenia sobie. Natura wypuściła na Kanał wichurę zachodnią — chytrze i po mistrzowsku „Porta Coeli” wyzyskiwała ją, żeby posuwać się na zachód — powoli, z trudem i wysiłkiem, ale jednak na zachód. Stojąc obok steru Hornblower czuł, że ogarnia go fala uniesienia na widok „Porta Coeli” pchającej się tak do przodu. Był jak Prometeusz kradnący ogień bogom; z powodzeniem buntował się przeciwko ślepym prawom przyrody; może czuć się dumny, że jest tylko śmiertelną istotą ludzką. Rozdział V Freeman schylił się nad łojem oblepiającym spód ołowianki j marynarz trzymał przy jego ramieniu latarnię, żeby światło padało na to miejsce. Grupkę stanowiącą kompozycję czerni i jasności na tle panującego wokół gęstego mroku uzupełniał podoficer nawigacyjny i midszypmen wachtowy. Freeman nie śpieszył się z wyrażeniem swego zdania; obejrzał próbkę gruntu z dna morza najpierw pod jednym kątem, potem pod innym. Powąchał ją, przeciągnął po niej wskazującym palcem i dotknął nim języka. — Piasek i czarne muszle — mruknął do siebie. Hornblower trzymał się z dala od tej grupki; na tym Freeman zna się lepiej od niego, chociaż stwierdzenie tego publicznie graniczyłoby z bluźnierstwem, biorąc pod uwagę fakt, że on był kapitanem22 , a Freeman tylko porucznikiem. — Chyba jesteśmy w pobliżu Antiferu23 — orzekł wreszcie Freeman. Ze światła przeniósł wzrok w ciemność, gdzie stał Hornblower. — Panie Freeman, niech pan będzie łaskaw przejść na przeciwny hals. I kontynuować sondowanie. Żeglowanie nocą w pobliżu zdradliwego wybrzeża Normandii było przedsięwzięciem denerwującym, chociaż w ciągu minionych dwudziestu czterech godzin wichura przeszła w silny wiatr. Ale Freeman wiedział, co ma robić; dwanaście lat manewrowania jednostkami na małych głębokościach przy brzegach Europy dało mu znajomość rzeczy i wyczucie niemożliwe do zdobycia w inny sposób. Hornblower musiał polegać na doświadczeniu Freemana; sam, mając do pomocy kompas, ołowiankę i mapę morską, potrafiłby wykonać fachowo podobne zadanie, ale oceniać siebie wyżej jako pilota w Kanale od Freemana byłoby rzeczą śmieszną. Freeman powiedział „chyba”, ale Hornblower potrafił ocenić prawdziwe znaczenie tego „chyba”. Freeman jest pewien swoich słów. A zatem „Porta Coeli” znajduje się w okolicy przylądka Antifer, trochę za bardzo w kierunku zawietrznym, niż chciałby się znajdować o świcie. Wciąż nie miał sprecyzowanego planu, jak postąpić z „Flame” w razie natknięcia się na niego; jak się orientował, nie było możliwości obejścia prostej trudności natury geometrycznej, tej mianowicie, że buntownikom mającym otwarty dostęp z jednej strony do Hawru, a z drugiej do Caen, nie da się odciąć drogi ucieczki do Francuzów, gdyby chcieli z niej skorzystać; jeśli już o to chodzi, to istnieje tuzin innych podejść do lądu, wszystkie dobrze osłaniane przez baterie, gdzie „Flame” może się schronić. A wszelkie forsowanie sprawy może łatwo skończyć się powieszeniem Chadwicka na noku rei jego własnego okrętu, żeby tam dyndał jako trup — a to byłaby rzecz najgorsza i najniebezpieczniejsza w dziejach marynarki wojennej od czasu zamordowania Pigotta. Trzeba jednak nawiązać kontakt ze zbuntowanymi — to pierwsza rzecz, jaką należy uczynić — i nie będzie bynajmniej nic złego w próbie nawiązania tego kontaktu w możliwie najkorzystniejszym punkcie. Może zdarzyć się jakiś cud; musi spróbować znaleźć się na drodze któregoś z wędrujących cudów. Co to takiego powiedziała mu kiedyś Barbara? „Szczęściarz to 22 Poza tym komodorem, co we współczesnej Polskiej Marynarce Wojennej odpowiada kontradmirałowi. Komodor zwykle dowodził flotyllą; nie jednym okrętem. 23 Antifer — Cap d'Antifer, przylądek po francuskiej stronie kanału La Manche.
ten, kto wie, ile zostawić losowi szczęścia”. Barbara ma o nim zbyt dobrą opinię, nawet jeszcze teraz, lecz jest coś z prawdy w jej słowach. „Porta Coeli” sprawnie zmieniła hals i ruszyła w kierunku północno-zachodnim, idąc ostro pod wiatr południowo-zachodni. — Prąd24 zmienia się teraz, Sir Horatio — oznajmił stojący obok Freeman. — Dziękuję. To była dodatkowa informacja potrzebna do rozwiązania problemu dnia jutrzejszego, który jeszcze nie rysował mu się zupełnie jasno. Wojna najmniej ze wszystkiego przypomina trygonometrię sferyczną, uśmiechnął się w duchu Hornblower, rozbawiony nie konsekwencją swoich myśli. Na wojnie częstokroć podchodzi się do problemu nie wiedząc, co się chce osiągnąć, czego dowieść lub co zbudować i nie znając nawet całości środków dostępnych do realizacji zadania. Wojna to zwykle sprawa pobieżnej, spiesznej improwizacji, działanie na chybił trafił. Gdyby nawet nie była mordercza i marnotrawna, to i tak nie jest to zajęcie dla kogoś znajdującego upodobanie w logice. Może jednak ocenia siebie zbyt pochlebnie; może jakiś inny oficer — na przykład Cochrane czy Lidyard — będąc na jego miejscu, miałby już gotowy plan rozprawienia się z buntownikami, plan gwarantujący zadowalające wyniki. Rozległ się ostry dźwięk czterech szklanek; płynęli tym halsem już ponad pół godziny. — Panie Freeman, proszę łaskawie zmienić hals. Nie chcę za bardzo oddalać się od lądu. — Tak jest, sir. Gdyby nie wojna, żaden dowódca ani przez moment nie odważyłby się pchać okrętu w ciemnościach ku temu płytkiemu wybrzeżu, zwłaszcza mając poważne wątpliwości co do jego dokładnej pozycji — obecna ich ocena jest sumą szeregu domysłów, jak daleko ich zniosło podczas dryfowania, domysłów na temat pływów i zgodności między wynikami ich własnych sondowali a głębokościami oznaczonymi na mapie morskiej. — Jak pan myśli, sir, co zrobią buntownicy, kiedy nas zobaczą? — spytał Freeman. Fakt, że Hornblower raczył wyjaśnić, czemu kazał zmienić hals, musiał ośmielić Freemana do tej poufałości. Zirytowało to Hornblowera, głównie jednak dlatego, że sam nie miał jeszcze zdania na ten temat. — Panie Freeman — odparł cierpko — nie ma sensu zadawać pytań, na które czas z pewnością da odpowiedź. — Jednakże, Sir Horatio, spekulacja myślowa to rzecz fascynująca — upierał się Freeman, tak całkiem nie speszony, że Hornblower w ciemnościach wlepił w niego szeroko rozwarte oczy. Bush, gdyby Hornblower odezwał się w ten sposób do niego, wycofałby się dotknięty do swojej skorupy. — Może się pan w to zabawić, panie Freeman, jeśli ma pan ochotę. Ja nie mam zamiaru tego robić. — Dziękuję, Sir Horatio. Był odcień kpiny w służbistym tonie tej odpowiedzi, czy tylko tak mu się zdawało? Czy możliwe, aby Freeman podśmiewał się faktycznie w duchu ze starszego rangą oficera? Jeśli tak, to bardzo dużo ryzykuje; uwaga w przyszłym raporcie Hornblowera, nasuwająca myśl o niezadowoleniu, uczyniłaby z Freemana rozbitka życiowego. Ale już w chwili gdy ta myśl przyszła mu do głowy, Hornblower wiedział, że nie zrobiłby tego. Nie zdobyłby się nigdy na zniweczenie kariery zdolnego człowieka tylko dlatego, że nie odnosi się on do niego z niewolniczym respektem. — Woda szybko płyciej e, sir — powiedział nagle Freeman. Obaj z Hornblowerem podświadomie słuchali zawołań sondującego z ławy wantowej. — Chciałbym znów zmienić hals. — Istotnie, panie Freeman — odparł Hornblower urzędowym tonem. Opływali przylądek de la Heve, północny cypel ujścia Sekwany, tam gdzie leży Hawr. Istnieje szansa, wprawdzie bardzo mała, że o świcie znajdą się po zawietrznej „Flame” i jednocześnie między brygiem i Francją, tak że zbuntowany bryg nie będzie miał żadnej możliwości ucieczki. A noc się dłuży; już chyba niedaleko do świtu. — Ma pan dobrego obserwatora na salingu, panie Freeman? — Tak, Sir Horatio. Trzeba będzie powiedzieć marynarzom, z jakim zadaniem zostali wysłani, chociaż oznacza to naruszenie tajemnicy utrzymywanej wokół buntu. Zwykle nie ma żadnej potrzeby informowania załogi. Marynarze brytyjscy nastawieni fatalistycznie po dwudziestu latach wojny strzelaliby do Francuzów, Amerykanów czy Holendrów nie zastanawiając się specjalnie, czy robią dobrze, czy źle, lecz żądanie, aby walczyli przeciwko siostrzanej jednostce, strzelali do okrętu brytyjskiego, który, z tego wszyst- kiego co wiedział Hornblower, może jeszcze pływać pod proporcem dowódcy brytyjskiego i białą banderą Brytyjskiej Marynarki Wojennej, mogłoby sprawić, że się zawahają, jeśli każe im to robić bez żadnego uprzedzenia. Ostrożny oficer w normalnych warunkach nie wyrzekłby nawet szeptem słowa „bunt” wobec własnej załogi; żaden pogromca lwów nie przypominałby lwu, że lew jest silniejszy od człowieka. Zrobiło się prawie widno. — Panie Freeman, zechce pan łaskawie wywołać całą załogę? Pragnę do nich przemówić. Po okręcie poniósł się świst gwizdków, i marynarze nie pełniący wachty zaczęli strumieniem wypływać z luku na pokład i sennie podążać ku rufie; biedacy, tracą godzinę snu z powodu lekceważącego braku zbieżności między świtem i końcem wachty. Hornblower rozejrzał się za jakimś odpowiednio podwyższonym miejscem, skąd mógłby przemówić; na gładkopokładowcu, jakim była „Porta Coeli”, nie miał tej dogodnej możliwości przemawiania z pokładu rufowego do marynarzy zebranych w dole na śródokręciu. Wszedł na nadburcie nawietrznej i oparł rękę na padunie grotmasztu, żeby utrzymać równowagę. — Chłopcy — zaczął — zastanawiacie się, czemu was tu przysłano? Może i zastanawiali się, ale te stojące przed nim szeregi dość zaspanych, apatycznych ludzi, którzy nie jedli jeszcze śniadania, nie bardzo na to wyglądały. — Zastanawiacie się, czemu wypłynąłem wraz z wami w morze? 24 To znaczy: prąd pływowy.
Na Boga, m u s z ą się nad tym zastanawiać. Zwykli marynarze muszą medytować, dlaczego aż komodor, i to nie zwykły komodor, ale Hornblower, człowiek o legendarnej przeszłości, został wysłany w morze na zaledwie osiemnastodziałowym brygu. Poczuł się pochlebiony na widok spowodowanego zainteresowaniem poruszenia w szeregach, uniesienia głów, mimo że był zły na los, iż musi uciekać się do retorycznych chwytów, a jeszcze bardziej za konieczność wyzyskiwania swojej osobistej reputacji. — Łotrostwo znalazło się na morzu — powiedział. — Marynarze brytyjscy zhańbili się. Zbuntowali się na samych oczach nieprzyjaciela. Teraz już bez wątpienia wzbudził ich ciekawość. Wypowiedział słowo „bunt” wobec tych niewolników bata i gwizdka. Bunt, lekarstwo na wszystkie ich choroby, niosące oswobodzenie od trudów żywota, okrucieństwa i niesprawiedliwości, podłego wiktu i odcięcia od wszelkich uroków życia. Jedna załoga zbuntowała się. Czemuż i oni nie mieliby postąpić tak samo? Będzie musiał powiedzieć im o „Flame”, przypomnieć, że w pobliżu są wybrzeża Francji, gdzie Bonaparte obsypałby bogactwem i luksusem każdego marynarza brytyjskiego, przyprowadzającego mu brytyjską jednostkę bojową. Hornblower nadał swemu głosowi nutkę potępienia. — Załoga „Flame”, naszego siostrzanego brygu, uczyniła to. Teraz szukają schronienia tutaj, w tej właśnie Zatoce Sekwańskiej. Wszyscy są przeciwko nim. Francuzom na nic się zdadzą buntownicy, i naszym zadaniem jest wykurzyć te szczury z ich nor. Zdradzili Anglię, zapomnieli o swoim obowiązku wobec Króla i Ojczyzny. Sądzę, że większość z nich to ludzie porządni, lecz głupi, sprowadzeni z uczciwej drogi przez knowania paru łotrów. I właśnie te łotry muszą zapłacić za swoje łotrostwo, a my powinniśmy dopilnować, żeby nie udało im się uciec. Jeśli są na tyle głupi, żeby chcieć walki, to musimy bić się z nimi. Jeżeli poddadzą się bez rozlewu krwi, to fakt ten będzie przemawiał na ich korzyść, kiedy staną przed sądem. Nie dążę do rozlewu krwi, gdy mogę tego uniknąć — wiecie tak samo jak ja, że kula armatnia zabija człowieka nie pytając, czy jest łotrem, czy tylko głupcem. Jeśli jednak oni chcą rozlewu krwi, to będą go mieli. Hornblower skończył przemowę i dał wzrokiem znak Freemanowi, żeby odprawił załogę. Niewesołe to było zadanie przemawiać do głodnych ludzi o szarym świcie, ale popatrując ukradkiem na marynarzy zabierających się do swoich zajęć Hornblower poznał, że nie ma czego się obawiać ze strony załogi brygu. Oczywiście gadają teraz między sobą jak najęci, lecz wiadomość o buncie pobudziłaby do gadania każdą załogę, podobnie jak w każdej wsi podniósłby się szum na wieść o dokonanym tam morderstwie. Wiedział jednak, że to tylko gadanie; marynarze nie wyciągali żadnych wniosków z nowiny. Przedstawił im wypadek w taki sposób, aby stało się dla nich rzeczą oczywistą, iż spodziewa się posłuszeństwa z ich strony przy rozprawianiu się z buntownikami i nie dopuścił, aby w jego wystąpieniu znalazł się choćby cień obawy, że mogliby odczuwać pokusę pójścia za przykładem tamtych. Nie przyszło im to jeszcze na myśl — ale mogłoby, gdyby im pozwolono przemyśliwać nad tą sprawą. Musi dopilnować, żeby wciąż byli zajęci; w obecnej chwili zapewniał to zwykły tok życia na okręcie, bo zabrali się do pracy, od której zaczyna się każdy dzień na jednostce wojennej, do zmywania pokładów i pracowali, aż gwizdek wezwał ich na śniadanie. — Ląd! — dobiegł okrzyk z salingu. — Ląd po lewej stronie dziobu. Pogoda była dość mglista, typowa dla Kanału pod koniec roku, lecz w nasilającym się świetle dziennym Hornblower dojrzał ciemną kreskę na tle szarości. Freeman oglądał brzeg przez lunetę. — To południowy brzeg zatoki — rzekł. — Widać rzekę prowadzącą do Cane. Hornblowerowi zaczęło właśnie świtać, że Freeman wymówił z angielska „Caen”25 , gdy ten przesunął dalej lunetę, dając szereg jeszcze bardziej zdumiewających przykładów, co Anglik może zrobić z nazwami francuskimi. — Tak, to przylądek dee lay Heave26 i Harbour-Grace27 — dodał. Robiło się coraz jaśniej i można już było stwierdzić, że „Porta Coeli” znajduje się na kursie w kierunku południowego brzegu ujścia Sekwany. — Panie Freeman, tej nocy pokazał pan kawał świetnej nawigacji. — Dziękuję, Sir Horatio. Hornblower dodałby kilka cieplejszych słów pochwały, gdyby nie chłodna raczej reakcja Freemana; powiedział sobie, że Freeman, jeśli chce, ma prawo być w złym humorze przed śniadaniem. Ponadto każdy zdolny porucznik może odczuwać zawiść w stosunku do kapitana; w oczach każdego ambitnego porucznika kapitan to po prostu porucznik, któremu się poszczęściło i któremu dalej będzie się szczęścić przy pensji trzykrotnie wyższej od poborów porucznika, plus pryzowe, zbierający żniwo z trudów porucznika i żyjący w bezpiecznej świadomości, że czas zrobi go w końcu admirałem, podczas gdy awans porucznika wciąż zależy od kaprysu jego zwierzchników. Hornblower pamiętał, że odczuwał to samo będąc porucznikiem; okazywanie tego przez Freemana jest odruchem naturalnym, chociaż niezbyt mądrym. Sądząc po zawołaniach sondującego z ławy wantowej woda znowu stawała się płytsza; zostawili mieliznę środkową daleko w tyle i przepłynęli w poprzek południowego toru wodnego ujścia rzeki. Dla „Porta Coeli” wciąż jednak było dosyć wody; bryg ten został zaprojektowany właśnie do zapuszczania się w wejścia i delty rzeczne, aby walczyć z Bonapartem jak najbliżej brzegów jego cesarstwa. Władza Bonapartego kończyła się na linii zasięgu jego baterii brzegowych, a za tą linią panowała Anglia, wyniosła i nie zagrożona. — Żagiel z podwietrznej od strony dziobu! — zawołał marynarz na oku. Ze zręcznością małpy Freeman wspiął się na zawietrzne wanty grotmasztu; oparty o wyblinki skierował lunetę w tamtą stronę. — Bryg, sir — krzyknął w dół do Hornblowera, dodając w kilka sekund później: — To z całą pewnością „Flame”, sir. 25 Caen nad rzeką Orne. 26 de la Heve (fr.) 27 Harbour-Grace — Hawr.
— Panie Freeman, niech pan łaskawie każe przełożyć ster na nawietrzną, popłyniemy do niego. „Flame” był dokładnie w miejscu, gdzie należało się go spodziewać, blisko lądu, osłonięty przed każdą wichurą wiejącą od północnego zachodu do wschodu; mając przy tym swobodę kierowania się własnym bezpieczeństwem zarówno w razie ataku ze strony Brytyjczyków jak i Francuzów. Wkrótce Hornblower odszukał go lunetą w szarej pomroce. Strymowany piękny mały statek, leżący nieruchomo na skraju mielizny. Nie zdradzał, przynajmniej z tej odległości, żadnych oznak nieładu na pokładzie. Hornblower pomyślał, ile to lunet patrzy z niego na „Porta Coeli”, jaką nerwową dyskusję wszczęli tam marynarze, Uznawszy nowego przybysza za pierwszy krok ze strony ich lordowskich wysokości z Admiralicji w odpowiedzi na samobójcze ultimatum. Ludzie ci mają stryczki na szyjach. — Czeka, żebyśmy podeszli do niego — rzekł Freeman. — Zastanawiam się, jak długo postoi — mruknął Hornblower. — Czemu stoicie i mielecie jęzorami? — nagle wybuchnął Freeman zwracając się do grupy podnieconych marynarzy, którzy oblepili nadburcie na dziobie. — Profosie! Profosie! Zapisać nazwiska tych ludzi i podać mi je pod koniec wachty. Ej, ty, pomocniku bosmana! Collier! Trzymaj swoich przy robocie! To okręt wojenny, a nie głupia szkółka dla panienek! Nikły promyk bladego słońca przedarł się przez szarość i oświetlił „Flame” leżącego w polu widzenia lunety Hornblowera. Nagle spostrzegł on, że reje okrętu obracają się; bryg obrócił się na pełny wiatr i ruszył w stronę Honfleur. Na fokmarslu miał rzucające się w oczy naszycie — jasny krzyż na ciemniejszym tle, niby jakiś okręt z krucjaty. — Nie będą stać i czekać na nas — stwierdził Freeman. — Widzę żagiel! — zawołał znowu obserwator. — Żagiel z podwietrznej, po stronie rufy. Wszystkie lunety naraz zwróciły się w tamtym kierunku, jakby poruszane jednym mechanizmem. Duży okręt z postawionymi wszystkimi normalnymi żaglami aż po bombramsle wynurzył się z mgły za mielizną środkową na kursie szybko odchylającym się od kursu „Porta Coeli”. Hornblower od razu, bez pomocy Freemana, poznał, co to za jednostka. — Francuski statek Kompanii Zachodnioindyjskiej — stwierdził Freeman. — Wyraźnie zmierza do Harbour-Grace. Jeden z nielicznych statków, jakim udało się przedostać przez blokadę kontynentalną, wiozący bezcenny ładunek zboża i cukru na ulżenie Bonapartemu w jego trudnej sytuacji; ostatnia wichura, co zepchnęła eskadry blokujące z ich stanowisk, dała mu sposobność przemknięcia się przez Kanał. Ładunek dostarczony na Sekwanę, gdzie koncentruje się potęga cesarstwa i skąd rozchodzi się cały system dróg i kanałów, wart jest dwóch takich ładunków dostarczonych do jakiejś odciętej zatoczki na wybrzeżu biskajskim. Małe wojenne jednostki brytyjskie, w rodzaju „Porta Coeli” i „Flame”, są budowane i wysyłane na pozycje po to właśnie, żeby do tego nie dopuszczać. — Nie da rady dogonić go przed Harbour-Grace — mruknął Freeman. — Niech sobie płynie, panie Freeman — powiedział głośno Hornblower. — My teraz musimy rozprawić się z „Flame”. Pryzowe, co dziesięć funtów na głowę, przechodzi nam przed nosem. W pobliżu było dosyć marynarzy mogących usłyszeć jego słowa; powtórzą je reszcie załogi. Myśl o straconym pryzowem nie usposobi nikogo lepiej wobec buntowników. Hornblower przeniósł ponownie uwagę na „Flame”; bryg szedł prosto i bez wahania kursem, który miał go zawieść do Honfleur. Niezadługo znajdzie się w mocy Francuzów, i byłoby głupotą doprowadzić aż do takiej ostateczności, mimo że przyznanie się do niepowodzenia to gorzka pigułka do przełknięcia. — Och, panie Freeman, proszę postawić okręt w dryf. Zobaczymy, co wtedy zrobią oni. „Porta Coeli”, reagując na pracę steru i żagli, zbliżyła się do wiatru. Hornblower przesuwał lunetę, żeby nie tracić „Flame” z pola obserwacji. Z chwilą gdy manewr „Porta Coeli” stał się jasny, „Flame” poszedł jej śladem, również stając ostrzej do wiatru i dryfując w miejscu, z białym krzyżem wyraźnie widocznym na fokmarslu. — Panie Freeman, proszę znowu ruszyć w ich stronę. „Flame” natychmiast skierował się ku Francji. — Mądrej głowie dość dwie słowie, panie Freeman. Stańmy ponownie w dryf. Buntownicy nie mieli wyraźnie zamiaru przypuścić „Porta Coeli” bliżej, niż była obecnie, w odległości znacznie przekraczającej zasięg strzału armatniego. Prędzej oddadzą się w ręce Francuzów, niż pozwolą na zmniejszenie dystansu między brygami. — Panie Freeman, niech pan łaskawie każe wywalić dla mnie łódź. Popłynę pogadać z łotrami. Będzie to oznaką słabości, lecz przecież buntownicy nie mogą wątpić w słabość jego położenia i siłę własnej sytuacji. Jest dla nich rzeczą oczywistą, że trzymają w impasie Hornblowera, lordów Admiralicji i samo imperium brytyjskie. Freeman nie okazał ani cienia wątpliwości w słuszność zdania się tak wartościowego dowódcy na łaskę buntowników. Hornblower zszedł do kajuty, żeby włożyć do kieszeni rozkazy; może zajść potrzeba okazania buntownikom danego mu pełnomocnictwa — uczyni to jednak tylko w ostateczności; stanowiłoby to pozwolenie zbuntowanym na zbytni wgląd do sekretów ich lordowskich wysokości. Gdy wrócił na pokład, łódź z Brownem u steru była już na wodzie. Hornblower przeszedł przez burtę i usadowił się na ławce rufowej. — Naprzód! — rzucił Brown; wiosła wgryzły się w wodę i łódź ruszyła w kierunku „Flame”, tańcząc na drobnych falach ujścia Sekwany. Podpływając do brygu Hornblower obserwował go uważnie; stał w dryfie, ale działa miał wytoczone i siatki abordażowe założone, co wskazywało, że nie mają tam bynajmniej zamiaru dać się wziąć przez zaskoczenie. Udział stali artylerzyści, na masztach siedzieli obserwatorzy, na rufie podoficer z lunetą pod pachą — żadnej absolutnie oznaki buntu na okręcie. — Kto na łodzi? — dobiegło po wodzie obwołanie. Brown podniósł cztery palce, uniwersalny sygnał oznaczający obecność kapitana w łodzi — cztery palce to czterej chłopcy trapowi wymagani przez ceremoniał. — Kto jesteście? — pytał ten sam głos.
Brown obejrzał się na Hornblowera i gdy ten skinął przyzwalającego, odkrzyknął: — Komodor Sir Horatio Hornblower, Kawaler Orderu Łaźni. — Wpuścimy komodora na pokład, ale nikogo więcej. Stańcie przy burcie, a jakbyście próbowali jakichś sztuczek, to mamy tu na was śmiercionośne pociski. Hornblower uchwycił się podwięzi wantownych grotmasztu i skoczył na nie; jakiś marynarz podniósł siatki abordażowe, pozwalając mu przecisnąć się pod nimi na pokład. — Komodorze, niech pan każe swojej łodzi odsunąć się — odezwał się czyjś głos. — Nie chcemy ryzykować. Z tymi słowami zwrócił się do niego siwowłosy starzec z lunetą pod pachą, co oznaczało, że jest oficerem wachtowym. Wiatr rozwiewał mu siwe włosy nad uszami, niebieskie oczy spoglądały badawczo spod brwi na Hornblowera. Jedyną rzeczą bynajmniej nie budzącą zdziwienia w jego wyglądzie był pistolet zatknięty za pas. Hornblower odwrócił się i wydał żądany rozkaz. — A teraz, komodorze, mogę spytać, czego pan tu szuka? — odezwał się starzec. — Chcę mówić z przywódcą buntowników. — Jestem dowódcą tego okrętu. Może pan zwrócić się do mnie, Nathaniela Sweeta, sir. — Będę z warni rozmawiał, jeśli zechcę, chyba że jesteście równocześnie przywódcą buntowników. — W takim razie, sir, może pan przywołać łódź i opuścić nas. I od razu impas. Hornblower zatrzymał spojrzenie na niebieskich oczach starego człowieka. W zasięgu słuchu było jeszcze kilku innych ludzi, lecz nie czuł wśród nich wahania ani wątpliwości; są gotowi poprzeć swego dowódcę. Warto jednak może przemówić do nich. — Marynarze! — zaczął podnosząc głos. — Dosyć tego! — krzyknął starzec. Wyrwał pistolet zza pasa i wycelował go w brzuch Hornblowera. — Jeszcze jedno słowo nie na temat, a wyładuję w pana uncję prochu. Hornblower obrócił spokojny wzrok na niego i na jego broń; dziwna rzecz, ale zamiast czuć strach, miał wrażenie, że obserwuje ruchy graczy w partii szachów, zapominając, że sam jest jednym z pionków i że ryzykuje własnym życiem. — Zabij mnie — odparł uśmiechając się ponuro — Anglia zaś nie spocznie, póki nie zawiśniesz na szubienicy. — Anglia wysłała tu pana, żeby i bez tego mnie powiesić — zauważył posępnie Sweet. — Nie — odpowiedział Hornblower. — Jestem tu, żeby wam przypomnieć o waszym obowiązku wobec Króla i Ojczyzny. — Puszczając co było w niepamięć? — Będziecie musieli stanąć przed sprawiedliwym sądem, ty i twoi współspiskowcy. — To oznacza szubienicę, jak mówiłem — odrzekł Sweet. — Szubienicę dla mnie, a i tak będę szczęściarzem w porównaniu z tym, co czeka innych. — Sprawiedliwy i uczciwy proces — ciągnął Hornblower — ze wszystkimi okolicznościami łagodzącymi wziętymi pod uwagę. — Jedyny proces, na jaki bym się stawił — odpowiedział starzec — to taki, na którym złożyłbym zeznanie przeciwko Chadwickowi. Pełne darowanie kary dla nas — sprawiedliwy sąd dla Chadwicka. Takie są nasze warunki, sir. — Jesteście głupcami — odparł Hornblower. — Odrzucacie swoją ostatnią szansę. Poddajcie się teraz, z Chadwickiem uwolnionym z więzów i okrętem w dobrym ładzie, a te okoliczności poważnie zaważą na waszą korzyść podczas rozprawy. Odmawiając, czego możecie się spodziewać? Śmierci. Niczego więcej. Śmierci. Cóż może was uratować od zemsty ze strony naszej ojczyzny? Nic. — Przepraszam, kapitanie, ale Bonio może — przerwał mu szorstko starzec. — Ufacie słowu Bonapartego? — zdziwił się Hornblower, zbierając desperacko siły w obliczu tego niespodziewanego kontrataku. — Pewnie, chciałby dostać ten okręt. Ale ciebie i twoją bandę? Bonaparte nie będzie popierał buntu — jego potęga za bardzo opiera się na jego własnej armii. Odda was w nasze ręce, żeby uczynić z was przykład. Był to strzał na oślep i całkiem minął się z celem. Sweet wsunął pistolet za pas, wyjął z kieszeni trzy listy i pomachał nimi obraźliwie Hornblowerowi przed nosem. — Tu jest list od gubernatora wojskowego Harbour-Grace — rzekł. — Obiecuje nam tylko dobre przyjęcie. A tu mam pismo od prefekta Departamentu Dolnej Sekwany z obietnicą dostarczenia zapasów wody i żywności, gdybyśmy ich potrzebowali. Zaś ten oto list przesłany nam pocztą z Paryża zawiera przyrzeczenie, że nie zostaniemy aresztowani, oferuje prawa obywatelskie we Francji i emeryturę dla każdego po osiągnięciu sześćdziesięciu lat. Podpisany „Maria Luiza, Cesarzowa, Królowa Regentka”. Bonio nie cofnie słowa danego przez jego małżonkę, sir. — Komunikowaliście się z lądem? — wydusił z siebie Hornblower. Nie potrafił udawać opanowania. — Tak — odparł starzec. — A gdyby pan, kapitanie, miał przed sobą groźbę chłosty na oczach całej floty, też uczyniłby pan tak samo. Nie było sensu kontynuować tej dyskusji. Na razie przynajmniej buntownicy nie dadzą się przekonać. Jedyne warunki, jakie zgodzą się omawiać, to ich własne. Nie widać na okręcie oznak wątpliwości czy sprzeciwu. Gdyby jednak dano im więcej czasu na zastanowienie się, gdyby mieli kilka godzin na rozważenie faktu, że ściga ich sam Hornblower, wówczas mogłoby się zrodzić zwątpienie. Mogłaby utworzyć się grupa zdecydowana uratować swoje głowy odbijając okręt; mogliby dobrać się do alkoholu — Hornblower był zdumiony, że zbuntowana załoga brytyjska nie wydziera się po pijanemu — coś mogło się zdarzyć. Ale musi wycofać się bojowo, nie wolno mu tchórzliwie przeleźć przez burtę. — Jesteście więc nie tylko buntownikami, ale i zdrajcami? — wybuchnął. — Mogłem się tego spodziewać. Mogłem się domyślić, co z was za łajdaki. Nie chcę kalać sobie płuc oddychając tym samym powietrzem co wy. Odwrócił się do burty i przywołał łódź.
— My jesteśmy takimi łajdakami — odezwał się Sweet — co dają panu odejść, kiedy mogliby zamknąć pana pod pokładem w komorze linowej, razem z Chadwickiem. Moglibyśmy dać panu pokosztować keta28 , komodorze Sir Horatio Hornblowerze. Jak by się to panu podobało, sir? Niech pan pomyśli jutro, że ma pan nie posiekane plecy, bo my oszczędziliśmy pana. Do widzenia panu, kapitanie. W tych ostatnich słowach był jad i żądło; wywołały one w wyobraźni Hornblowera obrazy, od których skóra mu ścierpła. Nie czuł się wcale godnie przeciskając się pod siatkami przeciwabordażowymi. „Flame”, stojący w dryfie pod wiatr, wciąż spokojnie unosił się na wodzie, gdy łódka tańcząc po falach ruszyła w drogę powrotną. Hornblower przenosił wzrok z „Flame” na „Porta Coeli” i z powrotem, dwie siostrzane jednostki, wyglądające identycznie, z wyjątkiem białego naszycia w kształcie krzyża na fokmarslu „Flame”. Ironią było, że nawet wprawne oko nie potrafiłoby dojrzeć żadnej różnicy w wyglądzie brygu lojalnego wobec króla i drugiego, otwarcie zbuntowanego przeciwko niemu. To jeszcze bardziej wzmogło w nim gorycz; odniósł porażkę, zawiódł na całej linii już w pierwszej próbie pozyskania sobie buntowników. Nie wierzył, aby istniała najmniejsza nawet możliwość złagodzenia stawianych przez nich warunków; będzie musiał dokonać wyboru między zawarciem z nimi ugody, przyrzeczeniem buntownikom całkowitego darowania kary a wpędzeniem ich w ręce Bonapartego. W obu wypadkach nie spełni swojej misji; najzwyklejszy, najmniej doświadczony midszypmen w marynarce wojennej tyle potrafiłby dokonać. Jest jeszcze trochę czasu, gdyż prawdopodobieństwo przecieku wiadomości o buncie było wciąż znikome; jeśli jednak czas nie wprowadzi niezgody między zbuntowanych — a nie widział takiej możliwości — to raczej będzie to tylko czas stracony. Łódź była teraz w połowie drogi między dwoma brygami; mając pod swoją komendą obie jednostki mógłby podjąć energiczną akcję przeciwko wybrzeżu normandzkiemu; czuł, że potrafiłby postawić w stan wrzenia całą deltę Sekwany. Ogarniało go coraz silniejsze rozgoryczenie, aż w pewnej chwili opanował się. Przyszedł mu do głowy pewien pomysł, a z nim wszystkie stare, dobrze znane objawy, suchość w gardle, mrowienie w nogach, przyśpieszony puls. Przenosił wzrok z jednego brygu na drugi i podniecenie ogarniało go falą; obliczenia wiatru, pływu i światła dziennego formułowały się już same w jego mózgu. — Przyłóżcie się, chłopcy, lepiej do wioseł — powiedział do załogi łodzi, a oni posłuchali go, lecz gig w ogóle nie był w stanie posuwać się z prędkością, która by go zadowoliła w jego obecnym nastroju. Brown popatrywał na niego z ukosa zastanawiając się, jaki plan powstaje w głowie dowódcy; sam Brown, zdający sobie równie dobrze sprawę z okoliczności jak Hornblower, nie widział żadnego możliwego wyjścia z sytuacji. Wiedział tylko, że jego dowódca ogląda się od czasu do czasu na zbuntowany bryg. — Wiosła złóż! — rzucił Brown rozkaz załodze, gdy oficer wachtowy dał łodzi sygnał, żeby podeszła do burty; bosakowy zahaczył bosakiem o podwięzia wantowe i Hornblower wszedł niezdarnie przez burtę brygu z pośpiechem, którego nie potrafił powściągnąć. Freeman czekał na niego na pokładzie rufowym. Odsalutowując mu Hornblower już rzucał pierwszy rozkaz. — Panie Freeman, proszę posłać po żaglomistrza. Będę też potrzebował jego pomocników i wszystkich marynarzy umiejących posługiwać się igłą i rękawicą żeglarską. — Tak jest, sir. Rozkaz to rozkaz, nawet jeśli dotyczy tak nieistotnej sprawy jak szycie żagli w trakcie prowadzenia rozmów ze zbuntowaną załogą. Hornblower spojrzał na „Flame”— wciąż dryfujący poza zasięgiem ognia artyleryjskiego. Zbuntowany okręt ma dobrą pozycję, nie do załamania ogniem frontalnym, z flankami nie do zdobycia. Trzeba by szukać bardzo okrężnej drogi dla zmiany tej pozycji i chyba właśnie jakiś sposób zarysował mu się w głowie. Ma po swej stronie pewne niecodzienne, lecz pomyślne dla siebie okoliczności. Jego zadaniem jest nie przepuścić ich i wyzyskać je do granic możliwości. Będzie musiał podjąć szalone ryzyko, lecz zrobi wszystko, co w jego mocy, aby zapanować nad czyhającymi na niego przeciwnościami. Szczęściarz to ten, kto wie jak dalece można zdać się na los szczęścia. Przygarbiony marynarz czekał, aż Hornblower zwróci na niego uwagę; przy nim stał Freeman. — Swenson, pomocnik żaglomistrza, sir. — Dziękuję, panie Freeman. Widzicie ten fokmarsel w łaty? Swenson, obejrzyjcie go sobie dobrze przez lunetę. Szwed ujął lunetę w sękate dłonie i podniósł ją do oczu. — Panie Freeman, chcę, żeby „Porta Coeli” miała taki sam fokmarsel, tak aby nie można było odróżnić od siebie tych dwóch jednostek. Czy da się to zrobić? Freeman popatrzył na Swensona. — Tak jest, sir mogę to zrobić — odparł Swenson przenosząc wzrok z Freemana na Hornblowera i z powrotem. — Mamy sztukę białego drelichowego płótna, no i stary fokmarsel — potrafię to zrobić, sir. — Chcę mieć żagiel uszyty i przygotowany do założenia o czterech szklankach wachty popołudniowej. Bierzcie się zaraz do roboty. Za Swensonem ustawili się wyszukani wśród załogi marynarze z doświadczeniem w szyciu żagli. Niektórzy szczerzyli szeroko zęby; Hornblower czuł, że leciutka fala podniecenia i oczekiwania przebiega po załodze, jak po stawie zmarszczki wody wywołane wrzuconym do niego kamieniem — tym kamieniem było niezwykłe życzenie Hornblowera. Żaden nie domyślał się jeszcze, co zamierza dowódca, byli jednak pewni, że będzie to jakaś diabelska sztuczka, i ta świadomość lepiej wpływała na dyscyplinę i dobry nastrój załogi niż zwykły tok zajęć na okręcie. — A teraz proszę posłuchać, panie Freeman — zaczął Hornblower podchodząc do relingu — Moja propozycja jest taka: „Flame” i „Porta Coeli” podobne są do siebie jak dwa ziarnka grochu, a staną się jeszcze bardziej podobne, jak postawimy u nas ten fokmarsel. Buntownicy są w kontakcie z lądem; wiem to od nich, a co więcej, panie Freeman, miejscowość, z którą prowadzą 28 Ket — lina węźlasta.
konszachty, to Hawr — Harbour-Grace, panie Freeman. Bonio i gubernator obiecali im pieniądze i nietykalność za przyprowadzenie tam „Flame”. Zamiast nich popłyniemy my. Jest tam ten statek Kompanii Zachodnioindyjskiej, który przepływał koło nas dziś rano. — Porwiemy go, sir! — Może. Bóg wie, na co się tam natkniemy, lecz wyruszymy gotowi na wszystko. Niech pan wybierze oficera i dwudziestu ludzi, takich, na których może pan polegać. Proszę powiedzieć każdemu, co ma robić, gdyby zdarzyła się okazja wzięcia pryzu — kliwry, marsie, ster, odcięcie liny kotwicznej. Wie pan, co trzeba, równie dobrze jak ja. Podpłyniemy do lądu, jak zacznie zmierz- chać, jeśli wiatr się nie zmieni, a na to nie wygląda. Byłoby rzeczą dziwną, gdybyśmy w ciemnościach nie wykombinowali czegoś, co dopiecze żabojadom. — Na Boga, sir, a oni będą myśleli, że to ci buntownicy! Pomyślą, że bunt to tylko wybieg! Będą. . . — Mam nadzieję, że tak, panie Freeman. Rozdział VI Było późne popołudnie, kiedy „Porta Coeli”, pozornie niezdolna podjąć żadnej decyzji, odpłynęła od „Flame” pod rześkim półwiatrem lewego halsu, przecinając w poprzek szerokie ujście rzeki. Było wciąż mglisto. Gdy oddaliła się na tyle od „Flame” i Hawru, że nie można było dostrzec żadnych szczegółów, zwinięto na niej fokmarsel i zastąpiono go nowym, z naszyciami, który grupka gorączkowo pracujących marynarzy przygotowała na pokładzie za fokmasztem. Przy pomocy pędzla i farby zamazano pośpiesznie starą nazwę okrętu i namalowano nową; Hornblower i Freeman naciągnęli na mundury zwykłe ubrania sztormowe zakrywające ich szarże. Freeman obserwował port przez lunetę, gdy zbliżali się do lądu. — To statek Kompanii Zachodnioindyjskiej, sir. Na kotwicy. Przy nim stoi lichtuga. To jasne, nie będą przecież wyładowywać go na nabrzeże. Nie tu, sir. Przeładują towary na lichtugi i barki i wyślą je rzeką w górę, do Rouen i Paryża. Jasna sprawa. Powinienem był pomyśleć wcześniej o tym. — Hornblower już pomyślał. Przez lunetę oglądał umocnienia obronne miasta: forty Ste Adresse i Tournevile na stromym zboczu nad miastem; bliźniacze latarnie morskie na przylądku de la Heve — które nie świeciły od dwunastu lat — baterie w dole przy starym pomoście. Te ostatnie będą poważnym zagrożeniem dla ich przedsięwzięcia; miał nadzieję, że w dużych fortach na górze nie zdążą się połapać, co się dzieje w dole, żeby na czas otworzyć ogień. — W głębi jest więcej statków, sir — mówił Freeman. — Może to nawet okręty liniowe. Mają opuszczone reje. Nigdy dotąd nie podpłynąłem tak blisko. Hornblower odwrócił się, żeby popatrzeć na niebo na zachodzie. Noc zapadała szybko, a gęsta mgła na widnokręgu utrzymywała się. Chciał, żeby było dość jasno, aby trafili do portu, i na tyle ciemno, by nie było widać okrętu, kiedy będzie wracał na morze. — Wychodzi lugier pilotowy, sir — rzeki Freeman. — Są pewnie przekonani, że my to „Flame”. — Doskonale, panie Freeman. Proszę ustawić marynarzy wzdłuż burty i kazać im wznosić okrzyki. Zamknijcie pilota, jak tylko wejdzie na pokład. Ja będę sterował okrętem w czasie wchodzenia. — Tak jest, sir. Takie rozkazy były w smak marynarzom brytyjskim. Z entuzjazmem weszli w swoje role, wyjąc przy nadburciach jak obłąkańcy, wymachując kapeluszami i puszczając się dziarsko w pląsy, zupełnie tak, jak należało się spodziewać po bandzie buntowników. Na „Porta Coeli Przebrasowano grotmarsel, lugier dobił do jego burty, podniósł się na fali i pilot wskoczył na ławę wantową. — Wybrać zawietrzne! — huknął Hornblower; grotmarsel pochwycił znowu wiatr, przełożono ster i „Porta Coeli” ruszyła ku portowi, gdy tymczasem Freeman ramieniem wbitym między łopatki pilota zręcznie zepchnął go zejściówką pod pokład, gdzie dwóch marynarzy czekało, żeby go pochwycić i związać. — Pilot zamknięty, sir — zameldował Freeman. On też dał się ponieść podnieceniu chwili, zarazić wrzaskami załogi; gdzieś podziała się jego normalna ironiczno-żartobliwa poza. — Ster trochę w lewo! — krzyknął Hornblower do sternika. — Wstrzymywać! Tak trzymać! Byłoby nie do wybaczenia, gdyby ich wielkie nadzieje skończyły się na mieliznach strzegących wejścia do portu. Hornblower zwątpił już w ogóle, czy potrafi się nie denerwować. — Kuter płynie do nas, sir — zameldował Freeman. Może wiezie komitet powitalny czy rozkazy, gdzie mają przycumować, albo jedno i drugie. — Niech załoga znowu wznosi okrzyki — polecił Hornblower. — Zamknąć wszystkich, gdy wejdą na pokład. — Tak jest, sir. Zbliżali się do wielkiego statku Kompanii Zachodnioindyjskiej j miał zluzowane żagle i stał na jednej kotwicy. Widać było, że wyładunek na stojącą przy jego burcie lichtugę jeszcze się na dobre nie zaczął. W gasnącym świetle dnia Hornblowerowi udało się naliczyć dwunastu ludzi z załogi stojących przy burcie i gapiących się na nich z zaciekawieniem. Kazał ponownie przebrasować grotmarsel i wtedy kuter pilotowy dobił do burty i pół tuzina urzędników weszło na pokład „Porta Coeli”. Po mundurach można było poznać, że reprezentują marynarkę wojenną, armię i władze celnej szli wolno, rozglądając się ciekawie wokoło. Na rozkaz rzucony przez Hornblowera „Porta Coeli” odpłynęła w gęstniejącym mroku od kutra, wykonała zwrot przez rufę i ruszyła w stronę statku Kompanii Zachodnioindyjskiej. Wokół przybyłych błysnęły kordelasy. — Jedno słowo, a będą z was trupy — warknął Freeman. Ktoś odezwał się w gwałtownym proteście. Jeden z marynarzy wyrżnął go w głowę kolbą pistoletu i protest urwał się, bo protestujący upadł na pokład. Pozostałych, zbyt zaskoczonych i oszołomionych, aby mówić, pognano zejściówką pod pokład.
— Świetnie, panie Freeman — pochwalił go Hornblower cedząc słowa dla wywołania wrażenia, że wewnątrz portu nieprzyjacielskiego czuje się zupełnie jak u siebie. — Może pan kazać wywalać łodzie. Grotmarsel na pracę wstecz! Władze będą obserwowały z lądu ruchy brygu, póki będzie widać. Jeśli „Porta Coeli” zrobi coś, czego się nie spodziewają, zaczną zastanawiać się leniwie, co takiego na okręcie sprawiło, iż przedstawiciel kapitana portu — zakneblowany już i związany pod pokładem — zmienił swoje plany. „Porta Coeli” zatrzymała się; zaskrzypiały bloki talii przy opuszczaniu łodzi na wodę, wyznaczone załogi powskakiwały do nich. Hornblower przechylił się przez burtę. — Pamiętajcie, chłopcy, bez jednego strzału! Plasnęły wiosła, gdy łodzie ruszyły w kierunku indianina29 . Faktycznie było już ciemno; Hornblower z trudem odprowadzał łodzie wzrokiem do statku oddalonego o pięćdziesiąt jardów, ale nie dojrzał już marynarzy hurmem wspinających się po jego burcie. Doleciały go słabe okrzyki zaskoczenia, potem jeden głośny krzyk; może to zdziwić tych na lądzie, ale nie pobudzi ich czujności. Łodzie wracały już, każda z dwoma wioślarzami wyznaczonymi do tego zadania. Zahaczono talie i wciągnięto łodzie na pokład; poprzez skowyt talii Hornblower usłyszał skrzypienie z kierunku, gdzie był indianin, i jedno czy dwa głuche uderzenia — marynarz, który miał odciąć linę kotwiczną, wykonał swe zadanie — nie zapomniał zabrać siekiery, zanim ruszył abor- dażować statek. Hornblower czuł zadowolenie z dobrze wykonanego zadania; dokładne poinstruowanie oddziału abordażowego tego popołudnia, metodyczny podział obowiązków między jego członków i wielokrotne powtarzanie rozkazów, aż każdy dokładnie zrozumiał swoją część, przynosiło owoce. Spostrzegł, że na tle zamglonego nieba marsie indianina zmieniają kształt w miarę wybierania szotów przez wyznaczonych do tej pracy ludzi. Trzeba dziękować Bogu za tych kilku wyborowych marynarzy, którzy dostawszy się w ciemnościach na nieznany im statek umieli trafić gdzie trzeba i bez zamieszania zabrać się do obsługi właściwych części takielunku. Widział obracające się reje indianina. W mroku ledwie zauważył ciemniejszą plamkę, była to lichtuga, która, oderwana od burty, odpływała z prądem, znoszona przez wodę. — Panie Freeman, może pan brasować na fordewind — rzekł. — Indianin popłynie za nimi do wyjścia. „Porta Coeli” nabierała prędkości zdążając ku południowo-wschodniemu wyjściu z portu, z Indianinem tuż za jej rufą. Przez kilka długich sekund nie widać było żadnych oznak zaciekawienia tymi manewrami. Potem rozległo się obwołanie, przypuszczalnie z kutra, który przywiózł urzędników na bryg. Hornblower tak dawno nie słyszał mowy francuskiej, że nie zrozumiał wypowiedzianych słów. — Comment? — odkrzyknął przez tubę. Zirytowany głos zapytał go ponownie, co on, u diabła, wyprawia. — Miejsce kotwiczne — bąk bąka — prąd — bąk bąka — pływ — wykrzyczał Hornblower w odpowiedzi. Tym razem nieznajomy z kutra wezwał imię boskie zamiast diabelskiego. — W imię Boga, kto wy jesteście? — Bąk bąka, bąk bąka, bąk bąka — ryczał Hornblower rzucając równocześnie cicho do sternika: — Obróć go powoli w lewo. Kontynuowanie rozmowy z przedstawicielem władz francuskich w trakcie prowadzenia okrętu krętym torem wodnym — mimo że dobrze pamiętał jego przebieg na mapie — wyczerpało go. — Stanąć w dryf! — krzyknął ten z kutra. — Pardon, kapitanie — odkrzyknął Hornblower. — Bąk bąka — lina kotwiczna — bąk bąka — niemożliwe. Teraz w nowym, głośnym obwołaniu z kutra był ton groźby. — Tak trzymać! — zawołał Hornblower do sternika. — Panie Freeman, kogoś do sondowania, jeśli łaska. Wiedział że szansę zyskania dalszych cennych sekund są żadne; gdy marynarz z ołowianka zacznie podawać głębokości, zdradzając w ten sposób plan wymknięcia się brygu, czujność władz na lądzie zostanie w pełni rozbudzona. Świetlny punkt przebił rzadką mgiełkę i po wodzie nadleciał odgłos strzału z muszkietu; kuter próbował w ten najszybszy sposób zaalarmować baterie brzegowe. — Gotować się do zwrotu przez sztag — rzucił Hornblower; nadszedł krytyczny moment drogi powrotnej. Żagle brygu załopotały gwałtownie przy wykonywaniu manewru; długi jęzor czerwonego płomienia liznął ciemność i z kutra wypaliło sześciofuntowe dziobowe działko pościgowe, nareszcie wytoczone i załadowane. Hornblower nie słyszał odgłosu pocisku. Obserwował indianina majaczącego w słabej poświacie śladu torowego brygu. Statek sprawnie wykonywał zwrot. Ten Calverly — jeden z zastępców oficera nawigacyjnego — polecony przez Freemana na dowódcę oddziału abordażowego, to zdolny oficer i trzeba będzie nie szczędzić mu pochwał, kiedy przyjdzie czas na wysyłkę raportu. Od strony pomostu ukazała się seria błysków i po wodzie przetoczył się długi huk; ustawione tam potężne trzydziestodwufuntowe działa rozpoczęły ogień. Po ostatnim wystrzale rozległ się natychmiast świst przelatującego blisko pocisku; nienawistny odgłos, pomyślał przelotnie Hornblower. Muszą teraz opłynąć pomost i przez kilka minut będą pozostawać w zasięgu ostrzału. Jak dotąd, nic nie wskazywało, aby bryg czy indianin odniosły jakieś uszkodzenia — nie było też sensu odwzajemniać ognia; małe sześciofuntówki brygu nie zrobią wrażenia na silnej baterii, zaś błyski zdradzą jego pozycję. Hornblower zanotował w pamięci głębokość podaną przez sondującego; dopiero za kilka minut można będzie znowu zmienić hals i zacząć oddalać się w linii prostej od pomostu; ale i bateria potrzebuje trochę czasu na oddanie następnej salwy. Bonaparte pozabierał na pewno co lepszych artylerzystów z obrony brzegowej do artylerii swojej armii w Niemczech; nie wyszkoleni rekruci, nagle wezwani do dział i obsługujący je w ciemności, będą to oczywiście robić bardzo niezręcznie. Oto jest, błysk i huk — ale tym razem nie słychać było przelatującego pocisku — może artylerzyści zupełnie stracili wyczucie kierunku i podniesienia, rzecz łatwa w tych ciemnościach. Hornblowerowi zaś błyski z armat ułatwiały kontrolowanie pozycji „Porta Coeli”. 29 indianin — statek Kompanii Indyjskiej.
Obserwator na dziobie krzyknął głośno i Hornblower, spojrzawszy w tamtą stronę, zdążył jeszcze dostrzec ciemny prostokąt topu grotżagla na lugrze pilotowym blisko przed dziobem z prawej burty. Próbowali przeszkodzić mu w wycofaniu się. —Tak trzymać! — rzucił Hornblower do sternika. Niech słabszy zostanie przyparty do muru; z ogłuszającym trzaskiem bryg i lugier wpadły na siebie prawymi zaobleniami dziobu. Bryg zatrząsł się, zachwiał, ale sunął dalej wlokąc lugier szorujący o jego burtę. Coś zaczepiło się i oderwało, i gdy okręty odsunęły się od siebie, z lugra rozległ się wysoki, rozpaczliwy krzyk. Przy zderzeniu jego dziób został pewnie strzaskany jak skorupka jajka, i teraz woda wlewa się do wnętrza. Krzyki cichły. Hornblower słyszał wyraźnie, jak czyjś żałosny jęk urwał się nagle, może woda zalała gardło zrozpaczonemu pływakowi. Indianin trzymał się ciągle w śladzie torowym oddalającego się w morze brygu. — Na marce osiem! — zawołał sondujący. Można już zmienić hals. Gdy wydawał odpowiedni rozkaz, bateria z pomostu wypaliła, nie wyrządzając im jednak żadnej szkody. Będą już poza jej zasięgiem, zanim zostanie ponownie załadowana. — Świetna robota, panie Freeman — rzekł głośno Hornblower. — Cała załoga wykonała swe zadania w godny podziwu sposób. W ciemnościach ktoś wzniósł okrzyk, podjęty na całym brygu. Marynarze wiwatowali jak opętani. — Horny! Poczciwy stary Horny! — wrzasnął któryś, i okrzyki stały się dwakroć głośniejsze. Do wiwatów przyłączyła się szczupła załoga pryzową indianina zdążającego za rufą brygu. Hornblower poczuł szczypanie w oczach, lecz nastrój jego zmienił się momentalnie — zrobiło mu się odrobinę wstyd z powodu sympatii, jaką poczuł do tych prostaków. Ponadto… — Panie Freeman — burknął — zechce pan uciszyć załogę. Wystawił się na olbrzymie ryzyko. Nie tylko na niebezpieczeństwo fizyczne, lecz także na zagrożenie własnej reputacji. Gdyby mu się nie powiodło, gdyby „Porta Coeli” uległa uszkodzeniu i dostała się do niewoli, marynarze nie pomyśleliby ani przez moment, że faktycznie podjął tę akcję chcąc spowodować, aby władze francuskie uwierzyły, że bunt na „Flame” to podstęp wojenny, który miał umożliwić brygowi wejście do portu. Nie, załoga „Porta Coeli” byłaby przekonana, że Hornblower chciał wykorzystać bunt dla własnych celów, że niepotrzebnie naraził bryg, a buntowników zostawił w spokoju tylko dlatego, żeby mieć okazję do zdobycia pryzowego. Tak mówiliby — a okoliczności wskazywałyby, że mają rację — i reputacja Hornblowera zostałaby splamiona raz na zawsze. Rzucił na szalę swój honor, życie i wolność. Zaryzykował lekkomyślnie olbrzymią stawkę za marny pryz, taki głupiec z niego! Po chwili jednak czarne myśli opuściły go. Podjął dokładnie obliczone ryzyko i obliczenia okazały się trafne. Upłynie sporo czasu, zanim zbuntowanej załodze uda się wyjaśnić władzom francuskim, co się stało — Hornblower wyobraził sobie posłańców gnających w tym momencie do stanowisk obrony brzegowej w Honfleur i Caen — jeśli w ogóle im się to uda. Zmienił sytuację zbuntowanych, odciął im drogę ucieczki, stawiał czoło Bonapartemu pod ostrzałem baterii broniących dostępu do głównej rzeki jego kraju. Wziął też pryz; jego udział wyniesie co najmniej tysiąc funtów, gdy przyjdzie do rozliczania pryzowego, a tysiąc funtów to sumka nie do pogardzenia. Przyda się jemu i Barbarze. Poczuł się zmęczony emocją i napięciem nerwów. Miał już oznajmić Freemanowi, że schodzi pod pokład, ale powstrzymał się. Nie musi mówić; jeśli Freeman nie znajdzie go na pokładzie, to będzie wiedział, że jest u siebie w kajucie. Znużony zwalił się na koję. Rozdział VII — Pan Freeman przysyła wyrazy szacunku, sir — powiedział Brown — i kazał powiedzieć panu, że właśnie świta i niebo prawie bez chmur, sir. Wiatr skręcił w nocy na południe ku zachodowi, sir, i dmucha umiarkowanie. My i pryz stoimy w dryfie i akurat kończy się przypływ, sir. —Doskonale — odparł Hornblower zwłócząc się z koi. Był jeszcze ociężały od snu, a mała kajuta wydała mu się duszna i zimna mimo otwartego okna rufowego. —Wezmę kąpiel — zdecydował nagle. — Idź i przygotuj pompę pokładową. Czuł się brudny. Mimo że był listopad i znajdowali się na Kanale, nie potrafił przeżyć dnia bez kąpieli. Gdy wchodził trapem, dosłyszał żartobliwe uwagi zdumionych marynarzy zajętych mocowaniem pompy, ale puścił je mimo uszu. Odrzucił szlafrok, a marynarz trzymający płócienny wąż, wciąż nie mogąc wyjść ze zdumienia, w słabym świetle świtu skierował nerwowo na niego strumień, inny zajęty był pompowaniem wody. Hornblower poczuł na ciele igiełki lodowatej wody morskiej i zaczął podskakiwać, tańczyć i obracać się groteskowo, dysząc przy tym ciężko. Marynarze nie zrozumieli, że już ma dosyć kąpieli i ścigali go wężem po pokładzie, gdy chciał się odsunąć spod strumienia wody. — Przestać, wy tam! — krzyknął w desperacji na pół zdrętwiały, zachłystując się wodą, i bezlitosny bicz wody przestał bić w niego. Brown narzucił mu na plecy duży ręcznik i Hornblower podskakując zaczął się nim rozcierać; skóra go szczypała i cały dygotał z zimna. — Czułbym się zamarznięty przez tydzień po takiej kąpieli, sir — odezwał się Freeman przyglądający mu się z zainteresowaniem. — Tak — odbruknął Hornblower zniechęcając go do rozmowy. Gdy zamknąwszy okno w kajucie włożył ubranie, po skórze rozeszło się cudowne ciepło i dreszcze ustały zupełnie. Łapczywie wypił przyniesioną przez Browna dymiącą kawę, delektując się niespodziewanym przypływem dobrego samopoczucia. Z lekkim sercem wrócił na pokład. Było już widniej; zdobyty indianin rysował się wyraźniej — dryfował po zawietrznej brygu w odległości połowy zasięgu strzału artyleryjskiego.
— Rozkazy, Sir Horatio? — spytał Freeman salutując. Hornblower przebiegł wzrokiem po okolicy dla zyskania na czasie. Karygodnie się zaniedbał; nie pomyślał o swych obowiązkach od momentu przebudzenia — a faktycznie od chwili, gdy poszedł spać. Powinien był od razu odprawić pryz do Anglii, nie może jednak tego uczynić nie wyzyskując jednocześnie sposobności do wysłania pisemnego raportu, a w tym momencie nie mógł wprost znieść myśli, że będzie musiał męczyć się nad jego sporządzeniem. — Jeńcy, sir — przynaglał Freeman. O Boże, zapomniał o jeńcach. Trzeba ich wybadać i sporządzić notatkę z ich zeznań. Przy doskonałym samopoczuciu Hornblower czuł lenistwo w kościach — doprawdy dziwna kombinacja. — Mogą mieć sporo do powiedzenia, sir — ciągnął bezlitośnie Freeman. — Pilot mówi trochę po angielsku, więc wzięliśmy go wczoraj wieczorem na spytki do mesy oficerskiej. Powiada, że Boniuś znów dostał lanie. Pod miejscowością o nazwie Lipsk, czy coś takiego. Twierdzi, że w ciągu tygodnia Rosjanie przejdą Ren. Bonio wrócił już do Paryża. Może to koniec wojny. Hornblower i Freeman wymienili spojrzenia; minął cały rok od chwili, gdy świat zaczął wyglądać końca wojny i w ciągu tego roku wiele nadziei zdążyło zakwitnąć i zwiędnąć. Lecz Rosjanie nad Renem! Jeśli nawet wtargnięcie armii angielskiej na ziemię francuską od południa nie zachwiało cesarstwem, to może to sprawić ta nowa inwazja. Wielu jednakże — z Hornblowerem włącznie — przepowiadało, że pierwsza klęska Bonapartego na otwartym polu przyniesie koniec zarówno jego sławy niezwyciężonego, jak i jego panowania. Podobnie nietrafne mogą się okazać przewidywania dotyczące inwazji na cesarstwo. — Widzę żagiel! — zawołał marynarz na oku i dodał jednym tchem: — To „Flame”, sir. Jest tam gdzie przedtem; rozstępująca się mgła odsłoniła go na chwilę i zaraz znów zakryła, lecz wnet silny powiew wiatru rozwiał tuman i bryg stał się wyraźnie widoczny. Hornblower podjął decyzję, z którą zwlekał dotąd. — Panie Freeman, proszę przygotować okręt do boju. Wywabimy ich. Oczywiście, była to jedyna rzecz, którą należało zrobić. Nocą, w godzinę po porwaniu fracuskiego statku Kompanii Indyjskiej, do wszystkich sąsiednich portów francuskich dotrze ostrzeżenie, że bryg angielski z białym krzyżem na fokmarslu prowadzi podwójną grę, udając tylko zbuntowany statek. Wiadomość ta dojdzie pewnie na tę stronę ujścia rzeki gdzieś koło północy — kurier może przeprawić się promem w Quilleboeuf lub gdzie indziej. Wszyscy będą mieć się na baczności przed ewentualnym nowym wypadem brygu, którego oczywistym celem będzie tamten brzeg rzeki. Wszelka zwłoka pozwoli zbuntowanym nawiązać ponownie łączność z lądem i wyjaśnić sytuację; jeśli ci z lądu zorientują się, że w Zatoce Sekwańskiej są dwa siostrzane brygi, buntownikom może ujść na sucho. Nie należy więc tracić ani godziny. Wszystko to jest bardzo proste i logiczne, lecz stojąc na pokładzie rufowym Hornblower złapał się na tym, że nerwowo przełyka ślinę. Plan jego może oznaczać tylko nieubłaganą walkę — za godzinę znajdą się w jej największym ogniu. Pokład, po którym Hornblower przechadza się w tej chwili, zostanie zasłany kartaczami z karonad „Flame”; on sam za godzinę może być trupem lub wyć z bólu pod nożem chirurga. Ubiegłej nocy stał w obliczu katastrofy — tego ranka spogląda w twarz śmierci. Ciepło, jakie rozeszło mu się po ciele po kąpieli, ulotniło się i Hornblower nieomal dygotał w chłodzie poranka. Wściekły, pełen głębokiej pogardy dla siebie zmusił się do chodzenia szybkim, gwałtownym krokiem po maleńkim pokładzie rufowym. Mówił sobie, że to wspomnienia odbierają mu męstwo. Obraz Ryszarda w zachodzącym słońcu, przebierającego spiesznie nóżkami u jego boku, mocno uczepionego jego palca; wspomnienie Barbary, nawet wspomnienie Smallbridge czy Bond Street — nie chciał rozstawać się z tym wszystkim, „opuszczać ciepłych obszarów radosnego dnia”. Chciał żyć, a wkrótce może zginąć. Na „Flame” postawiono więcej żagli — grotżagiel bomowy i kliwry; bejdewindem dopłynie do Honfleur nie wchodząc wcale w zasięg dział „Porta Coeli”. Jednakże obawy Hornblowera odsunęły się na dalszy plan, gdy mimo woli jego niespokojny umysł zajął się taktycznymi aspektami stojącego przed nim problemu. — Panie Freeman — rzekł Hornblower — proszę dopilnować, żeby załoga dostała śniadanie. I nie wytaczajcie na razie dział. — Tak jest, sir. Bitwa może być długa i ciężka, więc załoga powinna przedtem coś zjeść. A wytaczanie dział ostrzegłoby tych na „Flame”, że „Porta Coeli” spodziewa się walki, i mogliby się zorientować, że ucieczka pod skrzydła Francuzów nie będzie rzeczą prostą. Im pełniejsze zaskoczenie, tym większa nadzieja na łatwe zwycięstwo. Hornblower patrzył gniewnie przez lunetę na „Flame”. Czuł głuchą, ponurą wściekłość na buntowników za wszystkie te kłopoty, za to, że ich obłąkańcze przedsięwzięcie wystawiło jego życie na niebezpieczeństwo. Współczucie, jakie dla nich odczuwał, siedząc bezpiecznie w biurze Admiralicji, ustąpiło teraz miejsca gwałtownej odrazie. Nikczemnicy, zasługują na stryczek — myśl ta do tego stopnia zmieniła jego nastrój, że udało mu się napotkać z uśmiechem spojrzenie Freemana meldującego gotowość brygu do boju. — Doskonale, panie Freeman. W oczach zatańczył mu ognik podniecenia, obrócił znowu wzrok na „Flame” i w tym momencie usłyszał wołanie obserwatora z salingu. — Hej, na pokładzie! Od brzegu odbija chmara małych, jednostek, sir. Wygląda, sir, że płyną do „Flame”. Bryg z buntownikami zachowywał się tak samo jak poprzedniego dnia, posuwając się ku wybrzeżu francuskiemu tuż poza zasięgiem armat „Porta Coeli”, gotów raczej schronić się tam, niż walczyć; myślą pewnie, że te stateczki to delegacja powitalna, przybywająca, aby eskortować ich do portu. Za chwilę „Flame” może zniknąć we mgle. Poluzowano już na nim grotżagiel — jego ruchy zdradzały rosnące niezdecydowanie. Na pokładzie rufowym toczy się tam zapewne gorączkowy spór — jedna strona chce trzymać się z dala od „Porta Coeli”, a druga waha się przed nieodwracalnym krokiem, jakim byłoby przejście do Francuzów. Może jest i trzecia grupa, gardłująca za podjęciem walki — rzecz całkiem prawdopodobna; niewykluczone też, że jakaś garstka najtchórzliwszych czy najmniej winnych chce się poddać, licząc na litościwy wyrok sądu wojennego. Niewątpliwie zdania są podzielone. Teraz bryg ruszył ostrzej na wiatr, prosto w stronę Honfleur i zbliżających się kanonierek; od „Porta Coeli” dzieliło go dwie mile wolnej przestrzeni wodnej.
— Sir, te kanonierki okrążają go — odezwał się z lunetą przy oczach. — A lugier patrolowy wyładowany jest ludźmi. Chryste! To strzał armatni. Ktoś na „Flame” oddał ostrzegawczy wystrzał, może nakazując łodziom francuskim zachowanie dystansu, póki debatujący na jego pokładzie nie dojdą do jakiejś konkluzji. Potem bryg wykonał zwrot, jakby zdawszy sobie nagle sprawę z wrogich zamiarów Francuzów, i właśnie wtedy stateczki opadły go jak psy jelenia. Z „Flame” oddano z pół tuzina strzałów, zbyt nierównych, aby zasługiwały na nazwę salwy burtowej. Kanonierki, z długimi wiosłami, po sześć z każdej burty, przydającymi im prędkości i zwrotności, parły prosto na „Flame”. Plunęły z dziobów dymem i po wodzie potoczył się głuchy, ciężki huk wystrzałów z dwudziestoczterofuntówek — odgłos całkiem różny od wyższego, ostrzejszego „bang” karonad „Flame”. Lugier dobił do jego burty i Hornblower patrzył przez lunetę na abordażujących, którzy wdzierali się na pokład brygu. — Panie Freeman, proszę kazać wytoczyć działa — powiedział Hornblower. Wypadki potoczyły się teraz z przerażającą szybkością — czegoś takiego Hornblower nie przewidział. Przed nimi toczył się desperacki bój, ale z Francuzami, a nie z Anglikami. Kłębki dymu na pokładzie „Flame” wskazywały, że jego załoga — przynajmniej jakaś jej część — stawia opór. Przeszedł kilka jardów z kierunku dziobu i przemówił do artylerzystów. — Słuchajcie, chłopcy, co mówię. Trzeba zatopić te kanonierki, jak wpłyniemy między nie. Wystarczy po jednej salwie burtowej na każdą, jeśli nie będziecie pudłować. Celujcie uważnie, w podstawy masztów. Nie oddawać strzału, póki nie będziecie pewni, że trafi w cel. — Tak jest, sir — odezwało się w odpowiedzi kilka głosów. Do Hornblowera podszedł Brown. — Pańskie pistolety, sir — rzekł. — Załadowałem je świeżo i włożyłem nowe spłonki. — Dziękuję — odparł Hornblower. Wetknął pistolety za pas, po jednym z każdego boku, żeby w razie potrzeby mógł je wydobyć dowolną ręką. Wyglądał jak chłopiec bawiący się w parku, ale za pięć minut jego życie mogło zależeć od tych pistoletów. Wyciągnął do połowy szpadę z pochwy, by sprawdzić, czy wysuwa się swobodnie, i wracając spiesznie na swoje stanowisko obok steru, wepchnął ją po drodze z powrotem. — Wyostrzyć trochę ster! — rzucił. — Tak trzymać! „Flame” przesunął się ostrzej pod wiatr i żagle zapracowały gwałtownie wstecz — widocznie nie było tam akurat nikogo u steru. Lugier dalej trzymał się jego burty, a kanonierki, zwinąwszy żagle, spoczęły na wiosłach w pozycji między dwoma brygami. Hornblower widział artylerzystów schylonych nad dwudziestoczterofuntowymi działami na ich dziobach. — Panie Freeman, proszę postawić ludzi do szotów. Wejdziemy między nie. Uwaga, przy działach! Teraz. Ster na nawietrzną! Koło sterowe obróciło się i „Porta Coeli” zmieniła hals tak zwinnie, jak można sobie było tylko wymarzyć. Hornblower usłyszał wystrzał pod samym dziobem brygu i zaraz z pokładu frunęła fontanna odłamków z dziury w okolicy pachołków grotmasztu — pocisk z dwudziestoczterofuntówki, wystrzelony z bliska w górę, przedziurawił cienkie drewniane poszycie i przebił się przez pokład. — Zwrot przez sztag! Ster na nawietrzną! — Hornblower wykrzyczał rozkazy i „Porta Coeli” znowu zmieniła hals, wciskając się w wąską lukę między dwoma kanonierkami. Z karonad na obu burtach huknęły salwy, jedna po drugiej. W dole po prawej burcie Hornblower dojrzał jedną z kanonierek. Widział sześciu ludzi na rufie obok rumpla, na śródokręciu wioślarzy, po dwóch przy każdym długim wiośle, usiłujących z pośpiechem obrócić łódź, i z tuzin artylerzystów przy armacie dziobowej. Mężczyzna z głową obwiązaną czerwoną chustką stał oparty o maszt — Hornblower zobaczył nawet otwarte usta, gdy tamtemu opadła szczęka na widok śmiertelnego zagrożenia. A potem runęły pociski zmiatając wszystko po drodze. Człowiek z czerwoną chustką zniknął — może wyrzuciło go za burtę albo zmiażdżyło doszczętnie. Kruchy szkielet kanonierki — właściwie dużej łodzi wiosłowej z częścią dziobową wzmocnioną pod działo — rozpadł się; pociski wgięły burtę jak ciosy potężnego młota. Na oczach Hornblowera woda zaczęła wdzierać się do wnętrza; kule wystrzelone pod maksymalnym kątem obniżenia, przebiwszy burtę, musiały przedziurawić dno kanonierki. Pod wpływem ciężaru działa na dziobie nastąpiła utrata stateczności i przód łodzi zanurzył się, podczas gdy rufa jeszcze sterczała nad wodą. Potem działo zsunęło się, uwalniając kanonierkę od swego ciężaru, wrak wyprostował się na moment, by wnet wywrócić się dnem do góry. Między szczątkami pływali ludzie. Hornblower spojrzał w lewo; druga kanonierka dostała równie mocno i w tej chwili ledwie wystawała nad powierzchnię — załoga trzymała się przy niej na wodzie. Dowódca kanonierek, ktokolwiek by to nie był, okazał się lekkomyślnym głupcem, wystawiając kruche łodzie na ostrzał prawdziwego, dobrze dowodzonego okrętu wojennego — nawet tak małego jak „Porta Coeli”. Kanonierki nadają się właściwie tylko do ostrzeliwania jednostek leżących bezradnie na mieliźnie lub mających poważnie uszkodzony takielunek, w celu zmuszenia ich do poddania się. Blisko przed sobą widział Hornblower patrolowiec i „Flame”, dalej sczepione burtami. — Panie Freeman, niech załadują działa kartaczami. Podpłyniemy do burty francuza. Jedna salwa burtowa i abordażujemy pod osłoną dymu. — Tak jest, sir. Freeman odwrócił się, żeby wykrzyczeć rozkaz do załogi. — Panie Freeman, będę potrzebował jak najwięcej ludzi do oddziału abordażowego. Pan zostaje tu… — Sir! — Pan zostaje tu. Proszę wybrać sobie sześciu wytrawnych marynarzy do wyprowadzenia brygu, gdybyśmy nie wrócili. Czy to jasne, panie Freeman? — Tak, Sir Horatio.
Freeman miał jeszcze czas na przygotowania, gdy „Porta Coeli” sunęła ku francuzowi. I Hornblower miał czas uświadomić sobie, że mówiąc, iż mogą nie wrócić, myślał tak naprawdę i nie wypowiadał tych słów dla efektu czy dodania ludziom bodźca. Dziwna sprawa, on, który bał się cienia, był zdecydowany zwyciężyć albo umrzeć. Marynarze darli się opętańczo, gdy „Porta Coeli” podpływała do francuza, którego nazwa — „Bonne Celestine” z Honfleur — stała się widoczna na rufie. Na pokładzie widać było niebieskie mundury i białe bryczesy: żołnierze — a zatem to prawda, że Bonaparte, bardzo potrzebując doświadczonych artylerzystów, zabrał marynarzy, zastępując ich surowym materiałem świeżo powołanym do wojska. Szkoda, że bitwa nie toczy się na morzu, bo wówczas większość z nich byłaby chora na chorobę morską. — Stanąć przy ich burcie — rzucił Hornblower. Na pokładach „Bonne Celestine” panowało zamieszanie; widać było ludzi biegnących do dział na nie obsadzonej burcie lugra. — Załoga, spokój! — huknął Hornblower. — Spokojnie! Na brygu zapadła cisza; wystarczyło teraz trochę podnieść głos, żeby być dobrze słyszanym na małym pokładzie. — Artylerzyści, niech każdy strzał będzie celny — powiedział Hornblower. — Odział abordażujący, jesteście gotowi iść za mną? Odpowiedzieli mu okrzykiem. Przy nadburciach przykucnęło trzydziestu marynarzy, z pikami i kordelasami; po wystrzeleniu salwy burtowej i zwinięciu grotżagla zwolni się dalszych trzydziestu, niezbyt to wiele w sumie. Liczył jednak na to, że salwa burtowa wyrządzi duże zniszczenia i niedoświadczone szczury lądowe na „Bonne Celestine” cofną się w przestrachu. Spojrzał kącikiem oka na sternika, siwobrodego marynarza, który mierzył chłodnym spojrzeniem dystans między dwoma jednostkami, obserwując jednocześnie łopot grotżagla przy zbliżaniu się „Porta Coeli” do wiatru. Dobry z niego żeglarz — Hornblower zanotował sobie w pamięci, żeby go nie pominąć przy pochwale. Sternik szybko obracał kołem sterowym. — Grotżagiel w dół! — ryknął Freeman. Działa z „Bonne Celestine” odezwały się z ogłuszającym hukiem i Hornblower, spowity w kłęby dymu, poczuł, że ziarenka prochu uderzają mu w twarz. Wydobył szpadę w momencie, gdy przemówiły karonady „Porta Coeli” i obie jednostki zwarły się z trzaskiem drewnianych kadłubów. W dymie skoczył na nadburcie, ze szpadą w dłoni; jednocześnie jakaś postać obok niego przesadziła nadburcie i zeskoczyła na pokład „Bonne Celestine” — to Brown, wywijający kordelasem. Hornblower dał susa za nim. Brown parł do przodu tnąc w prawo i w lewo majaczących w dymie nieprzyjaciół. Minęli stos zabitych i rannych, ofiary wybuchu kartacza z jednej z karonad „Porta Coeli”. Hornblower potknął się o czyjąś kończynę, zdążył jednak dojrzeć na czas osadzony na muszkiecie bagnet wysuwający się nagle ku niemu. Rzucił się w bok, unikając pchnięcia, i strzelił z trzymanego w lewej dłoni pistoletu, dotykając prawie lufą piersi Francuza. Wiatr rozegnał już dym armatni. Na dziobie kilku abordażujących zmagało się z grupą zagnanych w róg przeciwników — do uszu Hornblowera dobiegł wyraźny szczęk kling — na rufie natomiast nie było widać żadnego Francuza. Zastępca oficera nawigacyjnego, Gibbon, opuszczał z masztu na flaglince trójkolorową banderę. Po prawej burcie stał „Flame”, nad jego nadburciem sterczały czaka piechoty francuskiej; Hornblower dojrzał jakąś głowę i ramiona, zobaczył, że celujący w Gibbona przesunął lufę muszkietu w jego stronę, i w tym momencie Hornblower strzelił z drugiego pistoletu. Francuz upadł za nadburcie w chwili, gdy świeża fala abordażujących z „Porta Coeli” wlewała się na pokład. — Za mną! — krzyknął Hornblower; trzeba koniecznie unieszkodliwić „Flame”, zanim obrona zdąży się zorganizować. Brygi sterczały wyżej nad wodą niż patrolowiec, musieli więc tym razem wspinać się w górę. Hornblower przełożył lewy łokieć przez nadburcie i próbował unieść się, lecz przeszkadzała mu w tym szpada. — Pomóżcie mi, do diabła! — warknął przez ramię i jakiś marynarz podsadziwszy ramieniem Hornblowera tak silnie pchnął go w górę, że ten przeleciawszy przez nadburcie wylądował po drugiej stronie twarzą w ścieku burtowym, a jego szpada poleciała dalej po pokładzie. Zaczął pełznąć w tamtą stronę, lecz szósty zmysł ostrzegł go o niebezpieczeństwie, więc rzucił się do przodu, w kierunku gdzie błysnął kordelas, podcinając nogi wymachującego nim marynarza. Francuzi runęli hurmem na niego, kopiąc go, depcząc i gniotąc, osłoniętego czyimś wijącym się ciałem, którego się trzymał z desperacką siłą. Dosłyszał jeszcze nad sobą potężny głos Browna, strzały z pistoletu, szczęk kling, a potem nagle nastała cisza. Ciało człowieka, z którym się mocował, zwiotczało i przestało stawiać opór, a za chwilę Hornblowera uwolniono od jego ciężaru. Dźwignął się na nogi. — Czy jest pan ranny, sir? — pytał Brown. — Nie — odparł Hornblower. Na pokładzie leżało trzech, może czterech zabitych. Na rufie obok steru stała grupka żołnierzy francuskich i jeden czy dwóch marynarzy — wszyscy rozbrojeni i pilnowani przez dwóch marynarzy brytyjskich z pistoletami w ręku. Na pokładzie siedział oficer francuski — właściwie jeszcze chłopiec — z prawym rękawem ociekającym krwią i ze łzami toczącymi się po policzkach. Hornblower miał właśnie odezwać się do niego, gdy coś innego zwróciło jego uwagę. — Sir! Sir! Dopiero teraz zorientował się, że to marynarz angielski w koszuli w biało-czerwone paski, z harcapem dyndającym na plecach, mówi gestykulując w ogromnym podnieceniu. — Sir! Walczyłem przeciwko żabojadom. Pańscy ludzie widzieli mnie. Mnie i tamtych chłopaków. Wskazał za siebie, na gromadkę wystraszonych marynarzy trzymających się dotąd w tyle, teraz postąpili do przodu, niektórzy wyrzucając z siebie słowa gwałtownym potokiem, a wszyscy kiwali głowami, potakująco. — Buntownicy? — spytał Hornblower. • W gorączce bitwy zapomniał o buncie. — Nie jestem buntownikiem, sir. Robiłem, co mi kazali, bo inaczej to by mnie zabili. Co, koledzy, nie było tak? — Hej, wy tam, cofnąć się! — krzyknął Brown; na klindze jego kordelasa widać było krew. Przed oczyma wyobraźni Hornblower ujrzał nagle, jak żywy, proroczy obraz: sąd wojenny, półkole sędziów w lśniących mundurach galowych, znękanych więźniów zapominających języka w gębie, uczestniczących — na pół je tylko rozumiejąc — w postępowaniu sądowym, które zdecyduje o ich życiu lub śmierci. I siebie samego, składającego zeznania, starającego się przypomnieć sobie dokładnie każde słowo wypowiedziane przez obie strony; jedno w porę przypomniane słowo mogło zamienić stryczek na chłostę.
— Aresztować tych ludzi! — warknął. — I zamknąć. — Sir! Sir! — Dość tego! — huknął Brown. Bezlitosne ręce powlokły protestujących mężczyzn. — Gdzie reszta zbuntowanych? — spytał Hornblower. — Pewno pod pokładem, sir — odparł Brown. — Francuziki też tam są. Dziwna rzecz, jak często pobita załoga bywa zamykana pod pokładem. Hornblower pomyślał, że wolałby raczej stawić na pokładzie czoło szałowi bojowemu zwycięzców, niż dać się sromotnie zamknąć w ciemnych pomieszczeniach międzypokładowych. Do jego uszu dobiegło głośne wołanie z „Porta Coeli”. — Sir Horatio! — krzyczał Freeman. — Władujemy się wszyscy na mieliznę, jeśli zaraz nie odpłyniemy. Proszę o pozwolenie na rozłączenie się i postawienie żagli. — Czekać! — odkrzyknął Hornblower. Mówiąc to rozglądał się wokoło; trzy jednostki szczepione ze sobą, jeńcy pod strażą tu, tam, wszędzie. Pod pokładami, na „Bonne Celestine” i na „Flame”, byli jeszcze nie uwięzieni nieprzyjaciele, w sumie pewnie więcej ich, niż on ma ludzi pod swymi rozkazami. Pod pokładem coś trzasnęło głośno, rozległy się krzyki i jęki; „Flame” zadrżał od gwałtownego uderzenia. Hornblower uświadomił sobie, że sekundę wcześniej jego nieuważne ucho zarejestrowało odgłos pocisku armatniego; potoczył wokół spojrzeniem. Dwie ocalałe jeszcze kanonierki stały na wiosłach w odległości dwóch kabli dziobami zwrócone ku szczepionym statkom. Hornblower pomyślał, że znalazły się chyba na płyciźnie, faktycznie nieosiągalne jako cel ataku. Kłąb dymu z jednej z kanonierek, potworny trzask pod pokładem i znowu jęki. Dwudziestoczterofuntowe kule przebijały się prawdopodobnie przez całą długość kruchego brygu, którego drewniana konstrukcja nie była im większą przeszkodą niż papier. Hornblower rzucił się załatwiać czekające na niego arcypilne sprawy jak w skłębioną kipiel, którą musiał przepłynąć. — Brown, powiedzcie, żeby zabili deskami wszystkie te luki! — rozkazał. — Przy każdym postawić straż. Panie Gibbons! — Sir? — Proszę zabezpieczyć luki u siebie. Przygotować się do stawiania żagli. — Tak jest, sir. — Kto z was jest z obsługi masztów? Stawać przy fałach.”Który potrafi sterować? Nikt? Panie Gibbons! Czy ma pan w zapasie sternika? Niech go pan tu przyśle bezzwłocznie. Panie Freeman! Może pan odłączyć się i stawiać żagle. Miejsce spotkania przy drugim pryzie. Nowy pocisk z tych przeklętych kanonierek wyrżnął z trzaskiem w rufę „Flame” pod Hornblowerem. Bogu dzięki że wiatr był od lądu i można się było od nich oddalić. „Porta Coeli” z postawionym ponownie grotżaglem bomowym odpływała od „Bonne Celestine”, gdzie Gibbons nadzorował stawianie grotżagla lugrowego, a pół tuzina marynarzy odpychało ją od „Flame”. — Podnosić żagle! — krzyknął Hornblower, gdy okręty odsunęły się od siebie. — Sterniku, lewo na burtę! Uwagę jego zwrócił hałas za burtą. Mężczyźni — buntownicy albo Francuzi — gramolili się przez otwory strzelnicze i rzucali się w morze płynąc w stronę kanonierek. Hornblower dojrzał siwe włosy Nathaniela Sweeta wlokące się po powierzchni wody, gdy jego głowa wynurzyła się w odległości dwudziestu stóp. Ze wszystkich zbuntowanych on przede wszystkim nie powinien umkąć. Dla dobra Anglii, dla dobra służby musi zginąć. Marynarz pełniący straż przy luku rufowym nie wyglądał na wyborowego strzelca. — Daj mi swój muszkiet — powiedział Hornblower i wyrwał mu broń. Wracając biegiem do relingu rufowego sprawdził po drodze, czy muszkiet jest przygotowany do strzału. Wycelował w siwą głowę i pociągnął za spust. Dym buchnął mu w twarz zakrywając widok, ale tylko na moment. Gdy spojrzał ponownie, widział jeszcze przez sekundę siwe włosy na powierzchni, lecz zaraz wolno zniknęły mu z oczu. Sweet zginął. Może została stara wdowa, która będzie go opłakiwać, lepiej jednak, że Sweet nie żyje. Hornblower wrócił do spraw związanych z doprowadzeniem „Flame” na miejsce spotkania. Rozdział VIII Piekielny nudziarz z tego Lebruna, żeby domagać się w ten sposób prywatnego posłuchania. Hornblower i bez tego miał dosyć pracy; trzeba było załatać porządnie ziejące otwory po pociskach w burcie „Flame”, żeby był w stanie przepłynąć Kanał; skąpą załogę „Porta Coeli” — w dodatku nie wszyscy byli marynarzami — rozdzielić między aż cztery jednostki (dwa brygi, indianina i lugier patrolowy), zostawiając jednocześnie wystarczającą straż nad ponad setką jeńców różnych narodowości, zbun- towani muszą być pod nadzorem, żeby nie zaszło nic, co mogłoby niekorzystnie wpłynąć na ich proces; a rzecz najgorsza, to konieczność sporządzenia długiego raportu. Ktoś mógłby sądzić, że to łatwe zadanie, zważywszy że jest do zameldowania długi łańcuch sukcesów, dwa pryzy zdobyte „Flame” odbity, większa część buntowników w kajdanach, zamknięta pod pokładem, a ich herszt uśmiercony własnoręcznie przez Hornblowera. Lecz pisanie raportu wiązało się z wysiłkiem fizycznym, a Hornblower był bardzo znużony. Ponadto ułożenie raportu będzie trudne — Hornblower wiedział z góry, że będzie musiał posuwać się ryzykownym kursem między Scyllą otwartej chełpliwości, a Charybdą udawanej skromności — ileż to razy wykrzywiał wargi z niesmakiem czytając wypociny innych oficerów! A zabicie Nathaniela Sweeta przez okropnego komodora Hornblowera, chociaż będzie dobrze wyglądało w historii marynarki wojennej i z punktu widzenia dyscypliny służbowej było najlepszym zakończeniem sprawy, może nie wyglądać tak dobrze w oczach Barbary. On sam niechętnie wspominał siwą głowę zapadającą się pod fale i czuł, że Barbara, zmuszona zwrócić uwagę na fakt dokonania przez niego rozlewu krwi i odebrania komuś życia własnymi rękoma (tymi rękoma, które — jak mówiła — kochała i które całowała niekiedy), może poczuć odrazę i niesmak.