uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 758 580
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 277

C.S.Forester - Cykl-Powieści Hornblowerowskie (11 5) Ostatnie spotkanie

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :216.4 KB
Rozszerzenie:pdf

C.S.Forester - Cykl-Powieści Hornblowerowskie (11 5) Ostatnie spotkanie.pdf

uzavrano EBooki C C.S.Forester
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 92 osób, 64 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 6 z dostępnych 6 stron)

Ostatnie spotkanie Admirał floty lord Hornblower siedział sam przy stole w jadalni w Smallbridge z kieliszkiem swojego porta. Był w doskonałym nastroju. W okna bił rzęsisty deszcz, padał już od wielu dni, najbardziej ulewnych tej jednej z najbardziej deszczowych wiosen, jakie tu pamiętano. Od czasu do czasu odgłosy ulewy wzmagały się, gdy powiew wiatru rzucał ciężkimi kroplami w szyby. Teraz, gdy zbiorom groziło zniszczenie, zanim jeszcze zaczęły dojrzewać, chłopi i dzierżawcy będą bardziej narzekali niż zwykle, i Hornblower poczuł wyraźną satysfakcję na myśl, że jego dochody nie są zależne od opłat za dzierżawę gruntów. Admirał floty nigdy nie otrzymuje połowy pensji. Deszcz czy pogoda, pokój czy wojna — on zawsze dostanie swoje okrągłe trzy tysiące rocznie, a mając drugie trzy tysiące z pieniędzy ulokowanych w państwowych papierach, nigdy już nie zazna ciężaru ubóstwa ani nawet konieczności liczenia się z wydatkami. Stać go też na dorzucenie dalszych pięciu setek rocznie Ryszardowi, który jako pułkownik Gwardii często musi towarzyszyć młodej królowej na dworze i w związku z tym płaci słone rachunki krawcowi. Hornblower pociągnął łyk porta i wyprostował nogi pod stołem, napawając się ciepłym płynącym z grzejącego mu plecy kominka. Dwa kieliszki doskonałego czerwonego wina już robiły swoje, pomagając w trawieniu naprawdę świetnego obiadu — był to jeszcze jeden powód do gratulowania sobie, że w wieku siedemdziesięciu dwóch lat ma żołądek, który nigdy nie sprawia mu kłopotu. Jest szczęśliwym człowiekiem, przodującym w swoim zawodzie, znajduje się w najwyższym, nieprzekraczalnym punkcie zawodowej kariery (jego awans na admirała floty był jeszcze na tyle świeży, że wciąż stanowił źródło nie słabnącej satysfakcji), a do tego cieszy się doskonałym zdrowiem, ma duże dochody, oddaną mu żonę, udanego syna, obiecujące wnuki i dobrego kucharza. Może popijać porto, smakując każdą kroplę, a gdy opróżni kieliszek, przejdzie do salonu, gdzie przy innym buzującym kominku siedzi Barbara i czytając czeka na niego. Ma kochającą go żonę, która z upływem lat w zadziwiający sposób staje się piękniejsza niż w młodości; szczuplejące policzki uwydatniają prześliczny układ kości jej twarzy, a siwe włosy dziwnie uroczo kontrastują z wyprostowaną postawą i lekkością kroku. Jest tak piękna, tyle ma wdzięku i godności. Ostatnio musiała zacząć używać okularów do czytania, w których było jej bardzo do twarzy, ale dodawały jej powagi, toteż zawsze je zdejmowała, gdy ktoś obcy mógłby ją zobaczyć. Na wspomnienie o tym Hornblower znowu się uśmiechnął i pociągnął jeszcze łyk porta. Lepiej kochać kobietę niż boginię. Dziwna rzecz, że czuł się taki szczęśliwy i bezpieczny, on, który doznał tylu nieszczęść, dręczącej niepewności, tylu niebezpieczeństw i trudów. Zdarzało mu się być o włos od kul armatnich i muszkietowych, utonięcia i chorób, kompromitacji zawodowej i sądu wojennego. W życiu osobistym bywał głęboko nieszczęśliwy i bardzo szczęśliwy. Cierpiał ubóstwo, nawet głód, a teraz jest bogaty i ustabilizowany życiowo. Wszystko to bardzo ładnie, mówił sobie. Nawet w podeszłym wieku nie odwykł od szydzenia z samego siebie. Mówi się: „Nie nazywaj człowieka szczęśliwym, póki nie umrze”, i jest to chyba prawda. Ma siedemdziesiąt dwa lata, a mimo to sen, który go otacza, może prysnąć i zmienić się w koszmar. Rzecz charakterystyczna, że ledwie zaczął gratulować sobie szczęścia, już się zastanawiał, co może temu szczęściu zagrozić. Jasna sprawa: z żołądkiem pełnym dobrego jedzenia, usadowiony przed grzejącym go kominkiem zapomniał o niepokojach nękających świat. Rewolucja… anarchia… wstrząsy społeczne, cała Europa, cały świat wstrząsany był zmianami. Maszerowały tłumy i armie; rok 1848 upamiętni się jako rok zniszczeń — chyba że na pamięć o nim nałożą się późniejsze wspomnienia lat zniszczeń jeszcze większych. W Paryżu wznoszono barykady i proklamowano czerwoną republikę. Metternich uchodził z Wiednia, a włoscy tyrani zostali wypędzeni ze swoich stolic. W Irlandii głód i choroby towarzyszyły klęsce gospodarczej i niepokojom politycznym. Nawet tu, w Anglii, agitatorzy

podburzali tłum, głosząc niesłychane żądania reformy parlamentarnej, lepszych warunków pracy, zmian, które nie byłyby niczym innym jak rewolucją społeczną. Może się zdarzyć, że mimo podeszłego wieku dożyje chwili, gdy szczęście i poczucie bezpieczeństwa zostaną mu odebrane przez niewdzięczny los, nie biorąc pod uwagę jego łagodnego liberalizmu, któremu hołdował przez całe życie. Sześć lat strawił na walce z krwawą, upojoną zwycięstwem rewolucją, przez następne czternaście wojował przeciwko uciskowi zdradzieckiej tyranii, która musiała nieuchronnie nadejść po rewolucji. Czternaście lat ryzykował życiem w walce z Bonapartem — walce, która nabierała coraz bardziej osobistego charakteru, w miarę jak awansował. Bił się o swobodę, o wolność, ale to nie umniejszało osobistego charakteru walki. Na dwóch półkulach, na pięćdziesięciu wybrzeżach walczył Hornblower o wolność, a Bonaparte o tyranię, i walka ta skończyła się upadkiem Bonapartego. Od blisko trzydziestu lat Bonaparte leżał w grobie, a on, Hornblower, siedzi teraz przy kominku przyjemnie grzejącym mu plecy, ze szklanką doskonałego porta rozgrzewającego go od środka. Równocześnie jednak w typowy dla siebie sposób osłabiał uczucie szczęścia rozmyślaniem, czy mogłoby mu zostać odebrane. Wiatr znowu zatrząsł domem i deszcz zadudnił w szyby okienne. Drzwi jadalni otworzyły się bezszelestnie i lokaj Brown wszedł, żeby dołożyć węgla do kominka. Jak przystało na dobrego sługę, obrzucił pokój badawczym spojrzeniem, sprawdzając, czy wszystko jest w porządku; spojrzał dyskretnie na butelkę i kieliszek przed Hornblowerem — Hornblower wiedział, że Brown zauważył nie dopity kieliszek porta, pomoże mu to podać o odpowiedniej porze kawę do salonu, gdy Hornblower zdecyduje się przejść tam. Do jadalni dobiegł słaby odgłos dzwonka u drzwi frontowych. Któż to może dzwonić o ósmej wieczorem, w taką noc jak dziś? Nie dzierżawca — dzierżawcy wchodziliby bocznymi drzwiami, gdyby mieli jakąś sprawę do dworu — nie oczekiwano też niczyjej wizyty. Hornblower poczuł przypływ zaciekawienia, zwłaszcza że dzwonek odezwał się powtórnie, zanim jeszcze przebrzmiały pierwsze tony. Okna i drzwi jadalni zadrżały lekko, co wskazywało, że lokaj otworzył drzwi frontowe. Hornblower nadstawił uszu. Wydawało mu się, że słyszy głosy na ganku. — Brown, idź i zobacz, kto to — polecił. — Tak, milordzie. Przez wiele lat odpowiedzią Browna na rozkaz było „Tak jest, sir”1 , lecz Brown pamiętał, że teraz jest szefem służby domowej, w dodatku u para. Przeszedł cicho przez pokój — Hornblower złapał się na tym, że nawet zastanawiając się kim mógłby być przybysz, jak zawsze podziwia krój wieczorowego ubrania Browna. Był doskonały, chociaż uważnemu obserwatorowi coś w nim zdradzało, że to strój lokaja, a nie pana. Brown zamknął cichutko drzwi za sobą i Hornblower pomyślał, że szkoda, że to zrobił, bo w czasie gdy były otwarte i Brown przechodził przez nie, słychać było przez dręcząco krótki moment rozmowę — czyjś głośny, nieco chrapliwy głos, domagający się czegoś, i lokaja odpowiadającego nieustępliwie, choć z respektem. Nawet teraz, po zamknięciu drzwi, Hornblowerowi wydawało się, że słyszy ten chrapliwy głos, i ciekawość opanowała go bez reszty. Wstał i pociągnął za sznur dzwonka przy kominku. Wszedł Brown, a przez otwarte drzwi chrapliwy głos stał się dobrze słyszalny. — Brown, co tam się dzieje, u diabła? — spytał Hornblower. — Chyba jakiś wariat, milordzie. — Wariat? — Milordzie, on mówi, że jest Napoleonem Bonaparte. — Coś takiego! I czego on tu chce? Mimo siedemdziesięciu dwóch lat krew zaczęła mu jakby szybciej krążyć w żyłach na myśl, że coś się dzieje. Człowiek uważający się za Napoleona Bonapartego i przybywający do domu admirała floty lorda Hornblowera może przecież mieć złe zamiary. Lecz dalsze słowa Browna uspokoiły go. 1 Brown służył w marynarce wojennej na okrętach dowodzonych przez Hornblowera.

— Milordzie, on chce pożyczyć powóz i konie. — Po co? — Zdaje się milordzie, że coś się stało na kolei. Mówi, że musi jak najprędzej znaleźć się w Dover, żeby złapać statek pocztowo-pasażerski do Calais. Powiada, że to sprawa najwyższej wagi. — Jak wygląda? — Ubrany jest, milordzie, jak dżentelmen. — Hm. Kolej do Dover, której fragment przeprowadzono niedawno po obrzeżu parku Smallbridge, zepsuła widok na rozległe pola Kentu. Z górnych okien dworu widać było kłęby dymu lokomotyw i słychać ich ostry, przenikliwy gwizd. Lecz najgorsze przewidywania pesymistów nie spełniły się. Krowy dalej dawały mleko, maciory się prosiły, sady wciąż rodziły owoce, a wypadki były bardzo rzadkie. — Czy to wszystko, milordzie? — spytał Brown, zwracając uwagę swego pana na fakt, że na ganku czeka intruz, z którym trzeba coś zrobić. — Nie. Przyprowadź go tu — odparł Hornblower. Żywot dżentelmena na wsi jest może przyjemny i bezpieczny, lecz bywa czasem bardzo nudny. — Dobrze, milordzie. Gdy Brown wyszedł, Hornblower spojrzał w lustro w złoconych ramach, wiszące nad kominkiem. Krawat i przód koszuli miał w porządku, rzadkie, siwe włosy były przyczesane, a w brązowych oczach pod śnieżnobiałymi brwiami czaił się dawny błysk. Brown wrócił i przytrzymując drzwi zaanonsował: — Pan Napoleon Bonaparte. Człowiek, który wszedł do pokoju, nie przypominał postaci znajomej ze sztychów. Nie nosił zielonego munduru, białych spodni ani trójgraniastego kapelusza i epoletów; miał na sobie szare ubranie cywilne, widoczne pod rozpiętym płaszczem z peleryną. Szary materiał poczerniał prawie od deszczu. Mężczyzna był przemoczony do nitki; nogi w obcisłych spodniach w paski były po kolana unurzane w błocie. Można by go jednak uznać za eleganta, gdyby nie miał ubrania w tak pożałowania godnym stanie. Było coś w jego postaci, co mogło przypominać Bonapartego — krótkie nogi, sprawiające, że miał wzrost poniżej średniego — i może też coś w szarych oczach wpatrujących się badawczo w Hornblowera w blasku świec. Poza tym jednak wygląd przybysza nie był, ku zaskoczeniu Hornblowera, nawet parodią czy trawestacją cesarza. Miał on duże wąsy i bródkę — czy można sobie wyobrazić wielkiego Napoleona z wąsami! — a zamiast krótkich włosów z opadającym na czoło lokiem przybyły miał modne długie włosy. Byłyby zwinięte nad uszami w pierścionki, gdyby, zmokłe, nie zwisały jak mysie ogony. — Dobry wieczór, sir — odezwał się Hornblower. — Dobry wieczór. Lord Hornblower, jak mniemam? — Zgadza się. Przybysz mówił dobrze po angielsku, lecz z wyraźnym akcentem, nie przypominającym jednak akcentu Francuza. — Muszę przeprosić za moje wtargnięcie o takiej porze. Pan Bonaparte wskazał gestem uprzątnięty stół jadalny, co świadczyło, że docenia ważność czasu trawienia po obiedzie. — Proszę się tym nie przejmować, sir — odparł Hornblower. — A jeśli pan woli, może pan mówić po francusku. — Nie robi mi żadnej różnicy, milordzie, czy mówię po angielsku, czy po francusku. A także po niemiecku albo po włosku. I to też nie było podobne do cesarza — Hornblower czytał, że znał on włoski źle, a zupełnie nie mówił po angielsku. Ten przybysz musi być dziwnym rodzajem wariata. Lecz przy owym geście jego płaszcz rozchylił się mocniej i Hornblower zobaczył szeroką czerwoną wstęgę i lśniącą

gwiazdę. Człowiek ten nosił order Wielkiego Orła Legii Honorowej, więc musiał być obłąkany. Jeszcze jedno, ostatnie sprawdzające pytanie… — Sir, jak mam się zwracać do pana? — spytał Hornblower. — Per „wasza wysokość”, jeśli już pan tak łaskaw, milordzie. Albo per „monseigneur” — to może być wygodniejsze. — Doskonale, wasza wysokość. Mój lokaj nie wyjaśnił mi dość wyraźnie, w jaki sposób mógłbym się przysłużyć waszej wysokości. Może wasza wysokość będzie łaskaw mną rozporządzać? — Może mi pan, milordzie okazać łaskawość. Usiłowałem wyjaśnić pańskiemu lokajowi, że linia kolejowa, biegnąca obok pańskiego parku, została zablokowana. Pociąg, w którym się znajdowałem, nie może jechać dalej. — To bardzo przykre, wasza wysokość. Te nowoczesne wynalazki… — …mają swoje złe strony. Jak się zorientowałem, wskutek ostatnich ulewnych deszczów obwałowanie tego, co nazywają wykopem, nie wytrzymało, i wielka masa ziemi, o wadze kilkuset ton, obsunęła się na szyny. — Co pan mówi, wasza wysokość? — Tak. Dano mi do zrozumienia, że oczyszczenie linii może potrwać nawet kilka dni. A ja mam sprawę naprawdę nie cierpiącą zwłoki nawet jednej godziny. — Naturalnie, wasza wysokość. Sprawy państwowe są zawsze bardzo pilne. W słowach tego obłąkańca była dziwna mieszanina sensu i nonsensu, a na niewyszukany dowcip Hornblowera zareagował całkiem przekonywująco. Ciężkie powieki uniosły się lekko, a chłodne niebieskie oczy poszukały wzroku Hornblowera. — Ma pan słuszność, milordzie, lecz obawiam się, że nie docenia pan ważności mojej sprawy. Jest ona najwyższej wagi. Od mego przybycia do Paryża zależy nie tylko los Francji, lecz i przyszłe dzieje świata — losy całej ludzkości! — Nazwisko Bonaparte nie implikuje niczego mniejszego, wasza wysokość — odpowiedział Hornblower. — Europa popada w anarchię. Staje się łupem zdrajców, egoistów, ideologów, demagogów, ogromnej liczby głupców i mnóstwa łotrów. Francja, znów pod silnym kierownictwem, może przywrócić światu ład. — Święte słowa, wasza wysokość. — Zatem, milordzie, doceni pan pilność mojej sprawy. W Paryżu mają się odbyć wybory i ja muszę tam być… muszę się tam znaleźć w przeciągu czterdziestu ośmiu godzin. To jest powód, dla którego brnąłem w ulewę po błocie do pańskiego domu. Przybysz popatrzył na swoje zabłocone ubranie i cieknące z niego strumyczki wody. — Mógłbym znaleźć inne ubranie dla waszej wysokości — zaproponował Hornblower. — Dziękuję, milordzie, ale nie ma na to czasu. Przejechawszy wzdłuż linii kolejowej poza to niefortunne obsunięcie się gruntu i minąwszy tunel — chyba w miejscowości o nazwie Maidstone — mogę złapać inny pociąg, który dowiezie mnie do Dover. Stamtąd parowy statek pocztowo- pasażerski do Calais — pociąg do Paryża — i do mojego przeznaczenia!. — Więc wasza wysokość życzy sobie być dowiezionym do Maidstone? — Tak, milordzie. Do Maidstone było osiem mil dobrej drogi — więc nie była to przesadna prośba ze strony obcego w potrzebie. Ale wiatr jest południowo-zachodni… Hornblower zreflektował się. Przecież parowce nie są zależne od wiatru czy pływu, chociaż trudno to pojąć komuś, kto przez całe życie dowodził żaglowcami. Ten szaleniec zaplanował wszystko zupełnie rozsądnie, lecz do pewnego punktu — do Paryża. Tam zamkną go pewnie w domu obłąkanych, gdzie ani on nikomu, ani nikt jemu nie będzie mógł zrobić krzywdy. Nawet porywczy Francuzi nie skrzywdzą tak zabawnego ekscentryka. Lecz woźnicy nie bardzo będzie się chciało wyjść z łóżka w taką noc i jechać szesnaście mil dla kaprysu wariata. Hornblower znów zmienił zdanie. Zastanawiał się, jak

odmówić nie raniąc uczuć biedaka, gdy drzwi salonu otwarły się i weszła Barbara. Wysoka, wyprostowana, piękna i pełna godności. Teraz, gdy lata przygięły nieco plecy Hornblowera, jej oczy były na równym poziomie z jego oczyma. — Horatio… — zaczęła i urwała dostrzegłszy przybysza, lecz ktoś dobrze znający Barbarę — na przykład Hornblower — mógłby pomyśleć, że zanim weszła tu z salonu, wiedziała chyba o przybyciu kogoś obcego i może przyszła właśnie dowiedzieć się, co się dzieje. W każdym razie zdjęła okulary przed pokazaniem się publicznie. Przybysz wstał grzecznie na widok damy. — Czy mogę mieć zaszczyt przedstawienia mojej małżonki waszej wysokości? — spytał Hornblower. Obcy pochylił się w niskim ukłonie; podszedł do Barbary, ujął jej dłoń i skłoniwszy się jeszcze niżej, ucałował ją. Hornblower patrzył na to z lekkim niepokojeni. Barbara była na tyle kobietą, by złożenie pocałunku na jej dłoni nie robiło na niej wrażenia — każdy łajdak mógł wkraść się w jej łaski, jeśli potrafił prawidłowo wykonać ten zagraniczny grzecznościowy gest. — Piękna lady Hornblower — przemówił obcy — małżonka najznakomitszego żeglarza w marynarce Jego Królewskiej Mości, siostra wielkiego księcia, lecz najbardziej znana jako piękna lady Hornblower. Ten wariat umiał się znaleźć i był świetnie poinformowany. Lecz te jego słowa były oczywiście zupełnie nie w stylu. Napoleon był zawsze znany z obcesowego stosunku do kobiet; mówiono, że rozmowę z nimi ograniczał do pytania o liczbę dzieci. Ale ta myśl absolutnie nie przyjdzie Barbarze do głowy po usłyszeniu takiej, skierowanej do niej, przemowy. Błękitnymi oczyma spojrzała pytająco na męża. — Jego wysokość… — zaczai Hornblower. Odegrał farsę do końca mówiąc, o co prosił przybysz i kładąc nacisk na ważność jego przybycia do Paryża. — Chyba zamówiłeś już powóz, Horatio? — spytała Barbara. — Właściwie jeszcze nie. — Więc zrobisz to oczywiście. Każda minuta jest ważna, jak mówi jego wysokość. — Pani jest nazbyt łaskawa, droga lady — powiedział jego wysokość. — Ale… — zaczął Hornblower i urwał pod spojrzeniem błękitnych oczu. Przeszedł przez pokój i szarpnął za sznur dzwonka, a gdy Brown zjawił się, wydał mu niezbędne dyspozycje. — Powiedz Harrisowi, że ma pięć minut na zaprzęgnięcie koni. Ani sekundy dłużej — dorzuciła Barbara. — Tak, milady. — Milady, milordzie — odezwał się przybysz po wyjściu Browna — cała Europa będzie waszą dłużniczką za ten akt łaskawości. Świat z zasady jest niewdzięczny, ale mam nadzieję, że wdzięczność Bonapartego okaże się niezawodna. — Wasza wysokość jest zbyt łaskaw — odrzekł Hornblower uważając, żeby jego słowa nie zabrzmiały zbyt sarkastycznie. — Mam nadzieję, że wasza wysokość będzie miał przyjemną podróż — rzekła Barbara — i owocną. Wyraźnie ten człowiek w oczach Barbary zasługiwał na pełny szacunek. Ignorowała oburzone spojrzenia męża do chwili, aż Brown zaanonsował powóz i obcy wyjechał na ulewny deszcz. — Ależ, moja droga… — mógł wreszcie zaprotestować Hornblower. — Czemu, na miły Bóg, to zrobiłaś? — Harrisowi nic nie będzie, jak przejedzie się do Maidstone i z powrotem — odparła Barbara. — W każdym razie konie nigdy nie mają za dużo ruchu. — Przecież ten człowiek to wariat — rzekł Hornblower. — Bredzący szaleniec. Skończony, kompletny, idiotyczny oszust, do tego niezbyt dobry w tej roli. — Myślę, że coś w nim jest… — odpowiedziała Barbara, upierając się przy swoim. — Coś… — Chodzi ci o to, że cię pocałował w rękę i nagadał miłych słów — wybuchnął Hornblower.

Dopiero po sześciu dniach „Times” podał wiadomość z Paryża: Książę Ludwik Napoleon Bonaparte, pretendent do tronu cesarskiego, otrzymał dziś nominacje jako kandydat w mających się odbyć wyborach na prezydenta republiki francuskiej. A w miesiąc później służący w liberii przywiózł do Smallbridge paczkę i list. List był po francusku, lecz Hornblower nie miał trudności z jego przetłumaczeniem. Milordzie Otrzymałem polecenie od Monseigneura Jego Wysokości Księcia Prezydenta, jako jedną z jego pierwszych czynności przy przejmowaniu przez niego kontroli nad sprawami jego ludu, abym przekazał Panu słowa wdzięczności Jego Wysokości za pomoc, jaką był Pan łaskaw mu okazać w czasie jego podróży do Paryża. Przy niniejszym liście Wasza Lordowska Wysokość znajdzie insygnia Kawalera Legii Honorowej, ja zaś mam przyjemność zapewnić Waszą Lordowska Wysokość, że na polecenie Jego Wysokości zwracam się z prośbą do Jej Królewskiej Mości, przez Jej Ministra Spraw Zagranicznych, o zezwolenie dla Pana na przyjęcie tych insygniów. Jego Wysokość polecił mi również prosić, aby przekazał Pan pełne wdzięczności podziękowanie również Jej Lordowskiej Wysokości, Pańskiej Małżonce, i prosić Ją o przyjęcie załączonego dowodu jego szacunku i poważania, który, jak Jego Wysokość ma nadzieję, będzie odpowiednim wyrazem hołdu dla pięknych oczu, które Jego Wysokość tak dobrze pamięta. Z wyrazami najwyższego osobistego poważania, pozostaję Pański najuniżeńszy i posłuszny sługa Cadore, Minister Spraw Zagranicznych. — Brednie! — żachnął się Hornblower. — Lada chwila ten człowiek zacznie tytułować się cesarzem. Pewnie Napoleonem Trzecim. — Mówiłam, że coś w nim jest — odparła Barbara. — To bardzo piękny szafir. Niewątpliwie pasował do oczu, do których Hornblower uśmiechnął się z czułą rezygnacją.