uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 436
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 034

Carolyn G.Hart - Śmierć na żądanie

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Carolyn G.Hart - Śmierć na żądanie.pdf

uzavrano EBooki C Carolyn G.Hart
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 152 stron)

CAROLYN G. HART ŚMIERĆ NA ŻĄDANIE (Tłumacz: BEATA DŁUGAJCZYK)

I Z osobna żaden z przedmiotów nie miał większego znaczenia. Niektóre zostały zdobyte bez specjalnego trudu, inne skradzione przyjaciołom czy znajomym. Ich wartość była jednak tak niewielka, że dawni właściciele, odkrywszy zgubę, reagowali co najwyżej lekkim zdziwieniem. Para gumowych rękawiczek chirurgicznych. Kłębek mocnej, czarnej włóczki do cerowania dywanów. Pęk dobranych kluczy. Bezbarwny lakier do paznokci. Zmywacz do paznokci. Pojedyncza strzałka. Był jeszcze jeden przedmiot, najważniejszy ze wszystkich.

II Jako pierwszy zaczął ujadać duży owczarek collie, po nim zgodnym chórem odezwały się spaniele, kręcące się nerwowo w swoich boksach, wreszcie od tynkowanych ścian odbiło się basowe szczekanie wilczura. Postać w korytarzu, pochylona nad dziurką od klucza w trzecich drzwiach od wejścia, zamarła bez ruchu. Do diabła z tymi przeklętymi psami. Pot spływający po skórze dłoni opiętej cienką warstwą gumowych rękawiczek chirurgicznych utrudniał operowanie kluczami. Teraz ujadały już wszystkie psy, nawet stary, ślepy jamnik. Czwarty z kolei klucz okazał się właściwy. Zamek ustąpił z krótkim szczęknięciem. Znalazłszy się w środku, osobnik zamknął za sobą drzwi i zapalił latarkę. Snop światła zatańczył po nieskazitelnie czystym linoleum na podłodze, omiótł biurko, następnie rząd drewnianych szafek. Wszystkie byty pozamykane. Cierpliwości. Szaleńczy jazgot psów nie ustawał, przenikliwe dźwięki odbijały się od ścian, wwiercały w uszy. Gdy drzwi piątej szafki stanęły wreszcie otworem, dłoń w rękawiczce wyciągnęła trzecią szufladkę, zawierającą dwie niewielkie, plastikowe fiolki. Każda z nich opatrzona była etykietką z napisem Sucostrin. Jill Kearney jechała jak zwykle z nadmierną prędkością. Szyby w samochodzie miała opuszczone. Lubiła czuć na swojej twarzy chłodny powiew październikowego powietrza. Kochała noce. W ciemnościach wszystko przybierało inną postać, nawet droga, ta sama droga, którą znała tak dobrze, że mogła ją pokonywać z zamkniętymi oczami. Co za wspaniały zawód sobie wybrała. Nieważne, że wszyscy uważają ją za szaloną. Zwykle po wieczornym obchodzie o dziesiątej nie musiała już wracać do szpitala, teraz jednak ogromny doberman po operacji wymagał obracania go na boki, by zapobiec zapaleniu płuc. Tuż przed zakrętem droga obniżała się. Światła hondy omiotły samochód zaparkowany w głębokim cieniu potężnego dębu. Dziwne miejsce na postój; pewnie ktoś ma kłopoty z silnikiem. Honda przyspieszyła i skręciła w boczną drogę. Przez moment reflektory poko- nującego ostry zakręt samochodu skierowane były niemal prosto w niebo i właśnie w tej chwili błysk światła w trzecim oknie wschodniego skrzydła kliniki stał się bardzo wyraźny. Zapiszczały hamulce. Jill wyłączyła silnik, zgasiła reflektory i wpatrzyła się w rząd ciemnych teraz okien. Coś musiało zaniepokoić psy. Ich szalone ujadanie docierało nawet tutaj, na parking. A w jednym z okien przed chwilą zamigotało światło. Była tego zupełnie pewna. Rozejrzała się po wyżwirowanym parkingu. Oczywiście ani żywej duszy. Kto poza nią samą miałby czegoś szukać w klinice weterynaryjnej Island Hills o pierwszej w nocy? Być może światło było złudzeniem, jednak na pewno nie było nim szczekanie psów. Cóż, dla pewności lepiej będzie sprawdzić sale wschodniego skrzydła. Jill zabrała pęk kluczy i wysiadła z samochodu. Otworzyła tylne drzwi i zapaliła światła w holu. Poza ogłuszającym, basowym

szczekaniem i jazgocącym ujadaniem spanieli, wszystko wydawało się w porządku; podłoga błyszcząca po wieczornym myciu, powietrze przesycone zapachem środków dezynfekcyjnych i psów. Jill się zawahała, potem odwróciła się i ruszyła korytarzem, otwierając mijane po drodze drzwi. Przekręciła klucz w drzwiach prowadzących do apteki, pchnęła je i już miała zapalić światło, jednak wyciągnięta ręka nie zdołała dosięgnąć wyłącznika. Pod czaszką poczuła eksplozję bólu.

III Annie Laurance popatrzyła na aparat telefoniczny, a potem na trzymaną w ręku listę. Czy ma zadzwonić do nich wszystkich i powiedzieć, że odwołuje spotkanie? Ale co ma im powiedzieć? Że zachorowała na wiatrówkę? Wzięła głęboki oddech i znowu wbiła wzrok w telefon. W końcu to jest jej księgarnia, jej niedzielne wieczory. Jeśli ma ochotę odwołać... Telefon rozdzwonił się nagle. I Annie, i jej czarna kotka Agatha podskoczyły gwałtownie. - Agatha, kochanie, wszystko w porządku - zawołała Annie, ale Agatha już maszerowała w stronę swojej zwykłej kryjówki. Dzwonek zabrzmiał ponownie. Annie chwyciła słuchawkę, w ostatniej chwili mobilizując się, by nadać swojemu głosowi odpowiednio uprzejme brzmienie. - Słucham, “Śmierć na żądanie". Moment ciszy, a potem znajomy głos, nieznośnie znajomy głos, dopytujący się łagodnie: - Czy oferujecie jakiś wybór? Defenestrację, dekapitację, strangulację? - Max! - Skrzywiła się lekko, słysząc w swoim głosie tyle jawnego entuzjazmu. Pragnąc to naprawić, powtórzyła oschle: - Max. - Ten pierwszy “Max" bardziej mi się podobał - usłyszała w odpowiedzi. Znowu ten leniwy, pogodny, pewny siebie głos. - Gdzie jesteś? - Droga Annie, od razu zmierza do sedna. - Słuchaj, jestem zajęta i... - Ani trochę czasu dla przyjaciół? Dobrych przyjaciół? Mogła go sobie doskonale wyobrazić, opartego swobodnie na przykład o słupek balustrady, jakby odgrywał rolę w jakiejś sztuce. Albo może ma telefon komórkowy w samochodzie? Max zawsze lubił otaczać się wszystkim, co najnowsze. Jego jasnoblond włosy są z pewnością rozwichrzone, usta wykrzywione w pełnym ekspresji uśmiechu, a oczy, te cholerne, żywe niebieskie oczy, błyszczą rozbawieniem. - Odnalezienie cię zajęło mi diabelnie dużo czasu, kochanie. Mogłabyś przynajmniej zapytać, jak udało mi się tego dokonać. Milczała. Max nigdy nie potrzebował dodatkowej zachęty, by pochwalić się swoją przenikliwością. - W twojej dawnej Alma Mater byli dla mnie niezwykle uprzejmi. Wydałem przy tym tyle forsy na międzymiastową, że mógłbym utrzymać Sprint* przez najbliższy kwartał. - Dzwoniłeś do SMU?**- Poczuła, że głos jej drży lekko, i skrzywiła się ponownie. *Sprint, prywatna kompania telefoniczna w USA, obsługująca rozmowy międzymiastowe i międzynarodowe. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki.) ** Southern Methodist University, prywatny uniwersytet w Teksasie.

- Czy wydaje ci się, że nie słuchałem uważnie twoich opowiadań z czasów college'u? - Masz umysł chłonny niczym gąbka. - Traktuję to jako komplement. Gdy wytłumaczyłem sekretarce wydziału teatralnego, że jestem reżyserem nowej sztuki na scenie “poza Broadwayem"* i że zgubiłem twój numer... Podziałało jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. - Przecież oni nie mają mojego adresu - sprzeciwiła się Annie. - Ale znali nazwisko twojej najlepszej przyjaciółki, panny Margaret Melindy Howard, mieszkającej obecnie w Lubbock (swoją drogą ta nazwa brzmi zupełnie jak czkawka pijanego marynarza). Poplotkowałem sobie z panną Howard wystarczająco długo, by móc sfinansować kampanię promocyjną Sprintu. Z rozczuleniem opowiedziała mi, że ty - jej ukochana przyjaciółka, sierota - odziedziczyłaś po swoim zrzędnym wuju Ambrose nie przynoszącą zbytniego dochodu posiadłość na wyspie u wybrzeża Południowej Karoliny i tam właśnie osiadłaś. Z właściwą sobie błyskotliwością zlokalizowałem ową wyspę na mapie o dużej skali. Annie odruchowo chciała sprostować. W rzeczywistości nie była sierotą. Jej rodzice rozwiedli się, gdy miała trzy lata, więc ojca nawet nie pamiętała i fakt, że mieszkał teraz w Kalifornii i dobrze mu się powodziło, byt właściwie bez znaczenia. Oczywiście Margaret musiała słyszeć o śmierci jej matki. Uświadomiła sobie nagle, że rozważa teraz te nieistotne przecież szczegóły, by zająć czymś umysł i nie poddać się magnetyzującemu wpływowi Maxa. Na próżno. Znowu poczuła dobrze znane drżenie, które ogarniało ją za każdym razem, gdy odwiedzał jej niewielkie mieszkanko w Greenwich Village. Przecież to już przeszłość, przecież się rozprawiła z tym uczuciem raz na zawsze. Nie pozwoli teraz, by wszystko się zaczęło od nowa. A poza tym - popatrzyła na stary zegar nad kominkiem - pozostało jej coraz mniej czasu. - Słuchaj, Max, to wspaniale móc znowu z tobą pogawędzić, ale muszę zadzwonić jeszcze w kilka miejsc i coś załatwić. Niepokój drążący ją od wewnątrz mimowolnie udzielił się jej głosowi. Wiedziała, że usłyszał to tak wyraźnie jak ona sama. - Annie, co cię dręczy? - Teraz już nie mówił lekkim tonem. - Och, drobiazg - odparta swobodnie - sprawa księgarni. - Jesteś zdenerwowana. Westchnęła głęboko. Zdenerwowana - to było łagodnie powiedziane. Jeśli nie zacznie telefonować w tej chwili... - Max, to nie jest twoja sprawa. - Przestań, kochanie. Jaki masz problem? Zmusiła się do śmiechu. - To żaden problem. Po prostu muszę odwołać dzisiejsze party. - Gdzie miało się odbyć to party? No tak, pochłonięta tą historią, zapomniała, że ktoś może tego nie wiedzieć. - Tutaj, w księgarni. - W księgarni? Wyśmienicie. Podoba mi się ta “Śmierć na żądanie". * Poza Broadwayem - off Broadway, określenie ambitnych teatrów nowojorskich położonych w dzielnicy teatralnej, lecz nie na samym Broadwayu. Popatrzyła na zegar.

- Posłuchaj, Max, miło mi się z tobą rozmawia... - Nieprawda, wcale nie było tak miło. Z uwagą studiowała swój głos, spokojny, rzeczowy, obojętny. Dobry z ciebie numer, Annie. Zawsze wiedziałam, że jesteś wyśmienitą aktorką. - ... ale muszę skończyć i wreszcie odwołać to przyjęcie. - Niczego nie odwołuj. Wiesz, że uwielbiam przyjęcia. Westchnęła: - Przecież jesteś teraz w Nowym Jorku, prawda? Zachichotał. - Ależ skądże znowu. Do zobaczenia podczas party. Połączenie zostało przerwane. Annie wpatrywała się w głuchą słuchawkę. Przecież Max nie mógł być w Południowej Karolinie. Max tutaj. Stojąc przy frontowym oknie księgarni, machinalnie spoglądała na zielonkawą wodę rytmicznie uderzającą w kamienne nabrzeże portu. Przecież Max nie mógł być tutaj. Zanim oswoiła się z tą myślą i przywołała się wreszcie do porządku, jej serce, jej niezdyscyplinowane, irytujące, nie zasługujące na zaufanie serce zabito radośnie. Odłożyła słuchawkę na widełki. A więc dobrze, niech przychodzi. Skoro wytropił ją w jej nowym domu i przyjechał za nią aż tutaj, niech przychodzi. Nie zmieni zdania, bez względu na to, jak bardzo będzie roztaczał przed nią swój urok. Stanowili dwa przeciwstawne bieguny i tak powinno pozostać. Annie była biedna. Max był bogaty. Ona wychowywała się w zaniedbanym, drewnianym domku, w miasteczku położonym na prerii w Teksasie. Max miał do dyspozycji wiele domów: rezydencję z białego kamienia położoną wysoko nad rzeką Connecticut, okazały dom letni z własnym kortem tenisowym na Long Island, apartament na szczycie wieżowca górującego nad Piątą Aleją, średniowieczny zamek nad je- ziorem w Szkocji. Jej stypendium aktorskie z trudem wystarczało na ukończenie szkoły. Maxowi w Princeton czas upływał leniwie i bez kłopotów. Ona uznawała życie uporządkowane, bez żadnych niedomówień, takie, gdzie wszystko można z góry przewidzieć. Max uwielbiał zagadki, lekceważył wszelkie pewniki, nade wszystko zaś bawiło go niespełnianie czyichś oczekiwań. Ale mimo to jakże radośnie się teraz czuła. Max w Południowej Karolinie. Na drewnianej werandzie zastukały czyjeś kroki. W niedziele księgarnia była nieczynna, więc nie mógł to być klient. A jednak tak. Annie poczuła przypływ irytacji. Żałowała, że wzorem Deli Shannon nie sprawiła sobie tabliczki przedstawiającej gotującego się do ataku węża i opatrzonej napisem: “Nie właźcie mi na głowę", którą umieszczałaby na drzwiach, ilekroć nie chciałaby, by jej przeszkadzano. Oczywiście Shannon wywieszała swoją chorągiewkę, gdy pogrążała się w pracy nad nowym Louisem Mendozą. Ale Annie powątpiewała, czy jakakolwiek wywieszka powstrzymałaby panią Brawley, stojącą teraz przy północnym oknie, z ostrym, lisim nosem

rozpłaszczonym na szybie. Jej czarne, myszkujące oczy z pewnością dostrzegły już Annie za kontuarem, tuż obok telefonu. Pani Brawley była niezawodna. Bez wątpienia podążyła za Annie zaraz po porannej mszy w kościółku St. Mary-By-The-Sea i teraz stukała mocno w szybę. Cóż, pani Brawley kupowała mnóstwo książek. Annie z rezygnacją skierowała się ku drzwiom. Otworzyła je i wyszła na drewnianą werandę przed wejściem do sklepu. Uśmiech, jaki udało jej się przywołać na twarz, nie był zbyt zachęcający, ale na niedzielne przedpołudnie musiał wystarczyć. - Bardzo mi przykro, pani Brawley, ale księgarnia jest zamknięta. Wpadłam tylko na moment, aby... Pani Brawley wiedziała nie od dzisiaj, że nachalność - chociaż niegrzeczna - działa niezwykle skutecznie. Zignorowała więc wystąpienie Annie. - Panno Laurance, przecież obiecała mi pani sprowadzić najnowszą powieść pani Pollifax. Rozmawiałyśmy w piątek, a dzisiaj mamy niedzielę, więc pomyślałam, że a nuż nadeszła wieczornym promem. Czy mogłaby pani sprawdzić ostatnią dostawę? Ale stojąca w otwartych drzwiach Annie nie słyszała tych słów. Jej oczy wpatrywały się w wysoką postać swobodnie przechodzącą przez plac i najwyraźniej zmierzającą w stronę “Śmierci na żądanie". Drapieżny uśmiech odsłonił białe zęby, gdy Elliot Morgan uniósł wzrok i dostrzegł jej zakłopotanie. Elliot Morgan. Ostatnia osoba na świecie, z którą miała ochotę rozmawiać właśnie teraz.

IV Max nacisnął przycisk na tablicy rozdzielczej i dach porsche'a otworzył się z lekkim szelestem. Owionęło go powietrze przesycone zapachem moczarów. Do diabła, jak on kochał ten kraj. Potężne sosny okalające wąską asfaltową drogę, gęste lasy poprzerzynane strugami wody, trawy o łodygach w kolorze złota okalające ciemnozielone oczka wodne. Z zapałem, acz nieco fałszywie, zaczął pogwizdywać niemal już zapomnianą melodię o szczęśliwym wędrowcu. Tak właśnie się czuł, niczym szczęśliwy wędrowiec. Jego cel był dosłownie na wyciągnięcie ręki. Annie. Zmarszczył czoło. Annie z promiennym uśmiechem i poważnymi, szarymi oczami. Rozwiane włosy o niezdecydowanym kolorze, między odcieniem złotych nici a brązem wiewiórki. Jego szczęśliwa... Zmarszczki na czole pogłębiły się. Obecnie nie taka znowu szczęśliwa, sądząc z brzmienia jej głosu podczas porannej rozmowy. Cóż, cokolwiek się wydarzyło, już on to wszystko uporządkuje. Słońce znikło na moment za chmurą i w powietrzu nagle powiało chłodem. Max spojrzał w górę, łowiąc wzrokiem promienie słoneczne wyłaniające się spoza żeglującego obłoku. Kątem oka dostrzegł znak drogowy: “Prom na Broward's Rock, 5 mil". Uśmiechnął się i ponownie zanucił refren piosenki. Przyjemne miejsce. Ale nawet gdyby przyszło mu wlec się przez wertepy pustyni Mojave, też czułby się szczęśliwy, pod warunkiem, że u celu podróży czekałaby na niego Annie. Podobała mu się Południowa Karolina, aczkolwiek ta szosa pozostawiała wiele do życzenia. Wreszcie potężna ciężarówka firmy Texaco, okupująca środkowy pas, skręciła w stronę lokalnej stacji benzynowej z dwoma dystrybutorami. Teraz rozciągała się przed nim zupełnie pusta droga. Pochylając się nacisnął pedał gazu. Porsche skoczyło do przodu, aż wciśnięty za szybę plik różnokolorowych mandatów za nadmierną prędkość zafurkotał głośno. Pochłonięta całkowicie swoją sprawą, pani Brawley nie zwracała uwagi na Elliota Morgana. - Nie chciałabym oczywiście być natrętna - mówiła, choć jej zachowanie jawnie przeczyło słowom - ale gdyby pani sprawdziła na zapleczu. - Jej szeroki uśmiech miał tyle wdzięku, co paszcza rekina ze “Szczęk". - Pani Brawley, dzwoniłam do wydawcy w piątek i złożyłam specjalne zamówienie, ale przecież to musi potrwać kilka dni. Wścibskie oczy penetrowały księgarnię, zupełnie ignorując Annie. - Rozmawiałam z panem Parotti i pytałam go, czy podczas weekendu była dla pani jakaś dostawa. Powiedział mi, że była. Annie musiała uznać się za pokonaną. Pani Brawley i Elliot pomaszerowali za nią przez całą księgarnię, potem skierowali się na zaplecze, gdzie Annie otworzyła paczkę z dostawą i wyjęła czterdzieści egzemplarzy najnowszej powieści Dicka Francisa. W paczce nie było nic więcej, chociaż pani Brawley z właściwą sobie energią próbowała jeszcze coś znaleźć między opakowaniami. - Trudno - westchnęła. - Tak bardzo chciałam mieć tę nową Pollifax.

Annie bez zbytniej subtelności ujęła ją za ramię i dosłownie wywlokła z zaplecza. Kiedy mijały akwarele rozwieszone na tylnej ścianie, pani Brawley zatrzymała się gwałtownie. - Panno Laurance, jedno małe pytanie, co do tej drugiej. - Żadnych wskazówek - odparła Annie stanowczo, popychając ją w stronę przejścia między półkami. Raczywszy się wreszcie ruszyć, pani Brawley odwróciła głowę, by jeszcze raz przyjrzeć się obrazkom. - One są zbyt trudne - narzekała z irytacją. Przycisnęła znoszoną, brązową torebkę do płaskiej piersi i z rozdrażnieniem wzruszyła kościstymi ramionami. Potem jej twarz rozjaśniła się. - Ale i tak wyprzedzam wszystkich. Tym razem wygram, zobaczy pani. - Uwolniła się z uścisku Annie. - Jeszcze tylko jeden i w tym miesiącu zwycięstwo będzie moje. Dostanę Pollifax za darmo. - Popatrzyła na Annie z niepokojem. - Czy pani coś słyszała na temat tej książki? Czy jest równie dobra jak poprzednie? - Jestem pewna, że będzie znakomita. Zadzwonię do pani, gdy tylko nadejdzie. Ostatnie pchnięcie i pani Brawley znalazła się wreszcie na werandzie. Annie wzięła głęboki oddech i stanęła twarzą w twarz z Elliotem Morganem. - Jednym z uroków prowadzenia księgami jest obcowanie z miłośnikami książek - zauważył. - Nie ciesz się tak - odparła zimno. - Właśnie miałam do ciebie dzwonić. Wyszczerzył zęby w uśmiechu. Z ciemnymi, głęboko osadzonymi oczami i wydatną szczęką, nieodmiennie kojarzył się Annie z wilkiem. W nonszalanckiej pozie stał teraz obok sporego wypchanego kruka umieszczonego na wysokim postumencie tuż przy drzwiach. Pióra ptaka lśniły czernią, podobnie jak włosy Elliota. - Dwa umysły działające niczym jeden? - powiedział swobodnie. Wpadłem, aby zapytać, czy zjadłabyś ze mną lunch w “Jaskini Przemytników"? Przez krótką chwilę Annie była bardziej zdumiona niż wściekła. Jak on śmiał przypuszczać, że poszłaby z nim na lunch, po tym, co uczynił podczas ostatniego spotkania Cotygodniowego Klubu Niedzielnego. Zmierzyła go wzrokiem, czując wzbierającą złość. Spoglądał na nią, lekko pochylając głowę. Gdy go spotkała po raz pierwszy, nawet jej się spodobał. Elliot wyglądał imponująco; wysoki, szczupły, dobrze zbudowany, miał wyrazistą twarz o ostrych, jakby rzymskich rysach. Teraz uświadomiła sobie nagle, że zawsze zwracał głowę w lewo, by zaprezentować swój korzystniejszy profil. Tę samą pozę przybrał do fotografii zdobiącej okładkę jego ostatniej książki, której stos egzemplarzy leżał teraz na stojącym za nią stoliku, gdzie zawsze wykładała najnowsze powieści lokalnych autorów. Do tej pory nigdy nie odczuwała gwałtownego pragnienia wzięcia udziału w paleniu książek. Ale może nie było jeszcze za późno? Może można jeszcze odwrócić nieszczęście? Zmusiła się, by jej głos zabrzmiał łagodnie. - Chciałabym z tobą porozmawiać. - Tak? - Znowu ten drapieżny uśmiech. - A o czym to? Na jej twarzy wykwitł idiotyczny rumieniec. “O Boże, nie pozwól, abym straciła panowanie nad sobą". Elliot najwyraźniej nie miał zamiaru niczego jej ułatwiać. Z lekkim

uniesieniem brwi zapalał jednego z tych swoich obrzydliwych, tureckich papierosów. - Kiedyś się od nich pochorujesz - rzuciła Annie przez zaciśnięte zęby. Gryzący dym zawirował nad tabliczką “Nie palić", umieszczoną na widocznym miejscu nad głową wypchanego kruka. Wzruszył ramionami. - Jeśli będę potrzebował niańki, zatrudnię raczej jedną z tych dojrzałych Szwedek z importu. Poza tym żyć zbyt długo to głupota. - Postępuj tak dalej, a możesz nie dożyć jutra. Był wyraźnie rozbawiony. - Jakaś świnka zaczęła pokwikiwać? - Elliot, przecież oni są twoimi przyjaciółmi. Dlaczego to robisz? - Kto dzisiaj potrzebuje przyjaciół? - A tobie się wydaje, że kim ty jesteś? Samem Spade? - Zabawiłem się w prywatnego detektywa i okazałem się w tym cholernie dobry. Dziś wieczorem każdy będzie się mógł o tym przekonać. - Wypuścił kilka idealnie okrągłych kółek dymu, wielce z siebie zadowolony. Jak mogła kiedykolwiek uważać go za atrakcyjnego mężczyznę? Oczywiście to także nie uszło jego uwagi. Wyciągnął rękę i pogłaskał ją po policzku. - Annie, Annie, nie miej takiego miękkiego serduszka. To nimi wstrząśnie. W rewanżu pewnie każdy z nich wystąpi z jakimś bestsellerem. Umknęła spod jego ręki. - To nie jest zabawne - rzuciła. - Wiesz, jesteś gnida. - Naprawdę? - Pytam po raz ostatni. Czy zmienisz temat swojego wystąpienia? Zaciągnął się głęboko i wypuścił wielki kłąb dymu. - Nie. Zacisnęła pięści. Twarz Elliota miała teraz bardzo nieprzyjemny wyraz; ostre rysy zastygły w brzydkim grymasie. - W takim razie spotkanie nie odbędzie się. Leniwie potrząsnął głową. - Słuchaj, to jest moja księgarnia - wybuchnęła Annie. - To ja wymyśliłam nasze spotkania i mogę je odwołać. - Zgadza się. Tylko że nie zrobisz tego. Czuła paznokcie mocno wbite we wnętrze dłoni. - Nie posłuchałeś mnie. Spotkania nie będzie. Zaciągnąwszy się po raz ostatni, Elliot beztrosko minął ją i rozrzucając przy tym spinacze, zgasił papierosa w niewielkim pojemniczku w kształcie czaszki ze skrzyżowanymi piszczelami, stojącym im ladzie. - Zdaje się, że nie wspominałem ci jeszcze, że pieniądze za “Krwawą tajemnicę" zainwestowałem w obrót nieruchomościami. Annie popatrzyła na niego, nic nie rozumiejąc. “Krwawa tajemnica", jego najlepsza książka, kandydująca do nagrody Edgara. Ruchem głowy wskazał ciemne wnętrze księgami. Lepiej niech pani sprawdzi swoją umowę dzierżawną, panno Laurance. Cały ten lokal

należy do firmy Pleasanton Realty & John D. MacDonald. - Zrobił króciutką przerwę i podjął chłodno: - Zaś Pleasanton Realty to właśnie pani uniżony sługa. Zadrzyj tylko ze mną, dziecino, a możesz się przygotować na niewielką podwyżkę czynszu. Powiedzmy, dodatkowy tysiączek miesięcznie. Annie szybko postąpiła dwa kroki i zdecydowanym szarpnięciem otworzyła drzwi. Wynoś się stąd! Elliot bez pośpiechu wyszedł na werandę, obejrzał się przez ramię i popatrzył na Annie - drobną, ale pełną furii figurkę stojącą w drzwiach. Myślałem, że moglibyśmy zjeść razem małże, ale coś mi się wydaje, że nie jesteś głodna. To nic, jakoś to przeżyję. Do zobaczenia wieczorem, Annie. - Idź do diabła! Chwiejne litery na wyblakłej tablicy głosiły: “Prom na Broward's Kock". Samochód zahamował, wzbijając kłęby szarego pyłu. Max wychylił się przez okno, by odczytać informację. Z trudem udało mu się odcyfrować daty i godziny kursów. W niedziele prom kursował o 10.30 i o 15.30. Max rozejrzał się. Nigdzie żywego ducha. To znaczy żywego ducha w nowojorskim znaczeniu tego słowa. Żadnych ludzi. żadnych samochodów. Ale nabrzeże pulsowało życiem. W ciszy, jaka zapadła, gdy wyłączył silnik, słyszał szmer traw poruszanych bryzą i uderzenia fal o słupy przystani. Tuż nad powierzchnią Wody unosiły się mewy, a klucz brązowych pelikanów nurkował z wprawą w poszukiwaniu kiełbi. Dziesiąta trzydzieści. A więc miał jeszcze chwilę czasu. Uśmiechnął się ponuro na wspomnienie swojej pośpiesznej podróży w dół Wschodniego Wybrzeża. Cierpliwość nigdy nie była jego mocną stroną. Sięgnął po “Przewodnik dla zmotoryzowanych", otworzył na Południowej Karolinie i odszukał wyspę Broward's Rock. Wyspa Broward's Rock Liczba ludności: 890. Numer kierunkowy: 803. Kod pocztowy: 29929. Kurort odwiedzany przez cały rok. Wyspa została zasiedlona cztery tysiące lat temu przez koczowniczych myśliwych. Ich ślady odnaleźć można dzisiaj w słynnym Indiańskim Kurhanie, zawierającym muszle ostryg, kości zwierzęce i gliniane naczynia ceramiczne datowane na około 1450 rok p.n.e. Osadnictwo białego człowieka na tych terenach rozpoczyna się w 1724 roku z przybyciem kapitana Josiaha Browarda, który założył tu pierwszą plantację. Jej ruiny zachowały się do dzisiaj na terenie obecnego rezerwatu leśnego. Na wyspie znajdują się także resztki fortyfikacji z okresu wojny secesyjnej. Gospodarka wyspy, oparta na uprawie bawełny, uległa załamaniu podczas wojny i podźwignęła się dopiero z początkiem lat sześćdziesiątych naszego stulecia, kiedy to zaczęto rozwijać przemysł turystyczny, idąc za przykładem słynnego sąsiedniego kurortu - wyspy Hilton Head. Dwie trzecie terytorium wyspy stanowi własność prywatną; wybudowano tu kilkaset willi i apartamentów. Na wyspie znajdują się dwa pola golfowe, czterdzieści pięć kortów tenisowych i 18 mil ścieżek rowerowych. Wyspa ma kształt zbliżony do patelni; jej długość wynosi 7 mil, szerokość - w najszerszym miejscu - 5 mil. Zamieszkują ją jelenie, szopy, aligatory i żółwie atlantyckie, których waga dochodzi czasami do 400 funtów. Panuje tu klimat subtropikalny, z ponad 280 dniami wegetacji w ciągu roku. Jedyne połączenie z lądem stałym stanowi prom kursujący z Port

Royal Sound; kurs trwa około 20 minut. Max zamknął przewodnik i otworzył drzwi samochodu. Przeciągnął się, rozkoszując się morską bryzą, potem przeszedł aż na koniec pomostu i spojrzał na cieśninę, osłaniając oczy przed jaskrawym porannym słońcem. Tak, tamten ciemnozielony garb, niewyraźnie rysujący się na wodzie w kierunku południowowschodnim, to musi być właśnie wyspa. Tak mógłby wyglądać Eden. Annie uderzyła pięścią w drzwi. Przegrała. Każdego pensa odziedziczonego po wuju włożyła w modernizację wystroju księgarni. Wuj z pewnością byłby zadowolony. Za jego czasów “Śmierć na żądanie" - ciemna, przytulna, wiecznie przesycona dymem papierosowym -stanowiła ulubiony kącik pisarzy, lecz dopiero ona, kompletnie zmieniając stare, podniszczone wnętrze, stworzyła księgarnię, jakiej mogliby jej pozazdrościć nawet Carol Brener czy Otto Penzier. Funkcjonalne, metalowe półki z czasów wuja Ambrose zastąpiła regułami z drewna eukaliptusowego w ciepłym, pomarańczowobrązowym odcieniu i położyła podłogę z jasnej sosny. Po prawej stronie, między południową ścianą a ukośnie ustawionymi regałami, wydzielającymi część centralną głównego pomieszczenia, stworzyła prawdziwą oazę Amerykańskiej Przytulności i Komfortu zaciszny kącik, którego umeblowanie stanowiły trzcinowe stoliki i krzesełka wyłożone poduszkami w pokrowcach z czerwonego i żółtego perkalu. W plecionych koszyczkach bujnie krzewiły się paprotki. Wokół stojących na onyksowych podstawkach mosiężnych lamp rozlewały się jeziorka złocistego światła, odbijające się w owalnych oknach południowej ściany, usytuowanych wysoko nad regałami. W głębi sercu Annie była przekonana, że tak samo mogłoby wyglądać nasłonecznione wnętrze salonu w trzypiętrowym domu Mary Roberts Riachart na Massachusetts Avenue. Pogłaskała czarne, lśniące pióra kruka królującego na postumencie luz obok drzwi wejściowych. Zaraz za nim niewielka arkada z zasłonką z koralików prowadziła do kącika literatury dziecięcej, wypełnionego książkami z serii o Nancy Drew i Hardy Boys oraz pasjonującymi powieściami dwukrotnej zdobywczyni Edgara - Joan Lowery Nixon. O podobnym kąciku, pełnym takich właśnie skarbów, Annie marzyła już jako dziecko. Zagrzechotała zwisającymi paciorkami i ruszyła przez środek księgarni. Ustawione ukośnie półki po obu stronach przejścia zawierały różne rodzaje literatury kryminalnej. Annie nie uznawała ustawiania książek wyłącznie według alfabetu. Zwolennicy lekkich, pogodnych kryminałów nie sięgali przecież po thrillery, konsekwentni zaś miłośnicy klasyki woleliby już raczej żółte strony książki telefonicznej niż atmosferę tajemniczości i niedopowiedzeń romantycznej powieści grozy. Pierwszy regał zawierał wszystkie książki Agathy Christie, jako że ta autorka cieszyła się największą sympatią Annie, której nigdy nie nużyła przenikliwość Lady Agathy i stworzony przez nią skomplikowany wątek. Półki po lewej zawierały opisy au- tentycznych historii kryminalnych, które z kolei stanowiły ulubioną lekturę wuja Ambrose. Było tam wszystko, począwszy od Lizzie Borden i Kuby Rozpruwacza po Dusiciela z Bostonu i kapitana Jeffa MacDonalda. Annie minęła kolejne dwa regały wypełnione powieściami szpiegowskimi i thrillerami po prawej oraz komediami i parodiami kryminalnymi po lewej. Z przyzwyczajenia przystanęła. by uszeregować alfabetycznie książki Craig Rice. Następny regał zawierał romantyczną klasykę sensacyjną (z kompletem Mary Stewart, oczywiście),

odpowiadająca mu zaś półka po prawej powieści psychologiczne, powieści grozy i science fiction. Przy południowej ścianie zgromadzono całą kryminalną klasykę, od Johna Dicksona Carra po Edgara Wallace'a. Dział antykwaryczny zajmowały regały stojące pod ścianą północną. A propos, musi pamiętać, żeby ściągnąć z półki egzemplarz “Kamiennego osądu'" dla kapitana Maca. Zatrzymała się przy końcu przejścia i nieszczęśliwym wzrokiem popatrzyła w stronę barku kawowego. To tutaj właśnie odbywały się regularne spotkania Cotygodniowego Klubu Niedzielnego. Barek umeblowany był bardzo skromnie: pięć stolików i krzesła z prostymi oparciami. Podniosła wzrok na ścianę zamykającą wnętrze od wschodu. To był jej własny pomysł, stanowiący prawdziwą piece de resistance i nieodmiennie wywołujący długie i często zażarte dyskusje. Ale niewątpliwie przyciągał klientów, nie tylko pisarzy i czytelników, lecz także artystów. Co miesiąc Annie zwracała się do jednego z miejscowych malarzy parających się akwarelą, zlecając mu namalowanie obrazków, przedstawiających sceny ze znanych powieści kryminalnych. Zadaniem czytelników było zidentyfikowanie książki i jej autora. W tym miesiącu obrazków było pięć. Pierwszy przedstawiał starszą damę o białych włosach i różowych policzkach, która nagle znalazła się tuż przed maską rozpędzonego samochodu, na środku ruchliwej londyńskiej ulicy. Jej zaróżowiona twarz wyrażała zarówno przestrach w obliczu nieuchronnej katastrofy, jak i osobliwy brak zaskoczenia. Na drugim dystyngowany kamerdyner unosił w górę zreumatyzowane ramię, by podciągnąć rolety w bogato umeblowanym salonie. Artysta znakomicie oddał cierpienie spowodowane reumatyzmem, malujące się w bladoniebieskich oczach. Trzecia akwarelka wyobrażała wnętrze wypełnionego po brzegi schowka, mieszczącego dwie pary nart, komplet wioseł, dziesięć czy dwanaście kłów słoniowych, sprzęt wędkarski, torbę z kijami golfowymi, wypchaną nogę słonia i skórę tygrysa. Na czwartym obrazku młody mężczyzna, wsparty na lasce, z wyrazem niesmaku na twarzy podawał list szczupłej, młodej kobiecie o jasnych włosach. Wreszcie ostatnia z akwarel przestawiała grupę gości w strojach wieczorowych, siedzących w lokalu wokół okrągłego stolika i spoglądających w stronę mężczyzny w średnim wieku, który stał i wznosząc kieliszek szampana, najwyraźniej gotował się do wygłoszenia toastu. Pierwszy z czytelników, który odgadł, co przedstawiają scenki, utrzymywał w prezencie nową książkę i prawo do darmowej kawy przez cały miesiąc. Oczywiście taka nagroda nie mogła się równać z pięciuset funtami przyznanymi w 1905 roku za odgadnięcie rozwiązania “Czterech sprawiedliwych'" Edgara Wallace'a, niemniej jednak konkurs cieszył się sporym zainteresowaniem i nie wiadomo, komu sprawiał więcej radości, Annie czy jej klientom. I to wszystko Elliot Morgan chciał jej odebrać. Już od tygodnia wiedziała, że nadchodzący wieczór może zakończyć się katastrofą, ale nie przypuszczała, że będzie to dotyczyło także jej osobiście. Zbliżyła się do trzcinowo-paprotkowej oazy, poprawiła stopą dywanik i opadła na krzesełko. I po co w ogóle przychodziła dziś do księgarni? Zwykle w niedziele po porannej mszy biegała albo szła pływać. Jakże teraz żałowała, że nie trzymała się tego utartego schematu. Kochała niedziele, zwłaszcza o tej porze roku, w październiku, kiedy wyspa znowu należała wyłącznie do jej mieszkańców. Uśmiechnęła się, uświadomiwszy sobie, że zaledwie po trzech miesiącach od zamieszkania tutaj już myśli o sobie jak o wyspiarce. (Skoro Maxowi

zajęło aż trzy miesiące, by ją odnaleźć, widocznie nie przejął się zbytnio faktem, że wyjechała z Nowego Jorku.) Ale przecież miała prawo czuć się wyspiarką. Już jako dziewczynka odwiedzała wuja Ambrose w każde wakacje, zwłaszcza podczas długich okresów choroby matki. To właśnie wuj wprowadził Annie we wspaniały świat powieści sensacyjnych. W kryminałach każda zagadka znajdowała rozwiązanie i ta świadomość stanowiła dla Annie niemałą pociechę w latach jej niestabilnej młodości. Dlatego teraz jako była letniczka aprobowała letników, jako wyspiarka zaś doceniała ich hojną rękę. Ale obecnie, w październiku, ostatni letnicy już odjechali. Z pewnością odczuje brak ich rozrzutności, natomiast nie będzie jej brakowało ich skłonności do smarowania wszystkiego musztardą z hot dogów czy colą z cieknących kubków. Oczywiście odpowiednia tabliczka na drzwiach ostrzegała wyraźnie: “Żadnych produktów spożywczych, żadnych napojów. Barek kawowy znajduje się w tylnej części księgarni". To było zadziwiające, jak umiejętność czytania u ludzi, którzy bądź co bądź przychodzili kupować książki, najwyraźniej chwilami szwankowała. Pracująca w księgarni na godziny Ingrid Jones nie wahała się ich besztać, powtarzając co chwila: “Proszę nie wchodzić z jedzeniem", natomiast Annie w takich momentach czuła się zakłopotana. To jednak są klienci. A z pieniędzmi było krucho. Poruszyła się w krześle. Czas płynął nieubłaganie. Zgodnie z programem wszyscy pojawią się o siódmej trzydzieści, chyba że wcześniej odwoła imprezę. Ten cholerny Elliot! Taka była dumna z Klubu, który także był jej pomysłem, chociaż już w czasach wuja Ambrose autorzy powieści kryminalnych upodobali sobie “Śmierć na żądanie" jako miejsce swoich spotkań. Początkowo Annie była zdziwiona ich liczebnością, dopóki Emma Clyde, nestorka w światku sensacji i tajemnicy, nie wytłumaczyła jej tego zjawiska. - To przecież jedyna księgarnia powieści kryminalnych po tej stronie Atlanty. To oczywiste, że wszyscy tu przychodzimy. Annie popatrzyła na nią wtedy z rozbawieniem. - Jak tylu pisarzy może mieszkać na jednej wyspie? - To nie jest zwykła wyspa, moja droga. Była to słuszna uwaga. Broward's Rock nie była zwykłą, bagnistą wysepką, jakich nie brakowało u wybrzeży Południowej Karoliny, i w krótkim czasie zaczęta cieszyć się podobnym powodzeniem jak słynne Hilton Head i Kiawah Island. Zgodnie z tym, co twierdziła Emma, większość pisarzy ceniła sobie prywatność nie mniej niż sławę - ale nie do końca. Wuj Annie szybko dostrzegł otwierające się możliwości i jego ukochana księgarnia “Śmierć na żądanie" wkrótce stała się tym wybranym miejscem, gdzie przychodzili, pili kawę, omawiali swoje najnowsze dzieła, plotkowali, dyskutowali i kłócili się zawzięcie. Wuj Ambrose. Tak się szczęśliwie złożyło, że w tym roku ponownie przyjechała do niego w odwiedziny, gdyż było to ich ostatnie wspólne lato. Gdy zmarł, jej wizyta przeciągnęła się z powodu pogrzebu i konieczności uporządkowania interesów. Każdy upływający dzień sprawiał, że Nowy Jork stawał się coraz bardziej odległy, coraz mniej kojarzący się z domem. Myślała o swoim niewielkim mieszkanku (w rzeczywistości był to jeden pokoik) i bezskutecznych próbach zrobienia kariery aktorskiej (siedemnaście próbnych przesłuchań bez żadnego rezultatu). Potem pomyślała o Maxie i o przyszłości. Decyzja o pozostaniu na

Broward's Rock przyszła zdumiewająco łatwo. Z pasją zajęła się unowocześnianiem najukochańszej im świecie księgarni. To było trzy miesiące temu. Do tej pory ani razu nie żałowała swojej decyzji. Nie znaczyło to, że księżycowe noce nie wywoływały czasami ukłucia bólu, gdy myślała o Maxie i o przyszłości. Nigdy jednak nie pozwalała robić z siebie idiotki i nie pozwoli z pewnością na to również Maxowi Darlingowi. Max Darling. Kiedyś pokłócili się o to, że zmienił nazwisko. Odpowiedział jej wtedy raczej sztywno, że tak brzmiało nazwisko panieńskie jego matki, że Darlingowie są starą rodziną mającą wielu wspaniałych przodków, że woli nazywać się Darling, niż nosić nazwisko rodowe, gdyż ludzie, z którymi się spotyka, usłyszawszy nazwisko jego ojca - jedno z najbardziej liczących się w sferach finansowych - albo zaczynają się przed nim płaszczyć, albo obrzucają go gradem obelg, co jest cholernie denerwujące. Odpowiedziała mu wtedy ostro: - Nie musisz zmieniać nazwiska. Powinieneś-raczej zmienić swoje obyczaje. -Zachowujesz się niczym moja wychowawczyni z podstawówki odparował natychmiast - a na to jesteś o wiele za ładna. - Nie bądź taki protekcjonalny. Popatrz, przecież jesteś zdolny i inteligentny, dlaczego więc... Przerwał jej zdecydowanie: Nie żyjesz zgodnie ze swoimi możliwościami? - Potrząsnął głową. Annie, słyszałem to już po wielokroć: Maxwell, to takie marnotrawstwo. Dlaczego nie zostaniesz prawnikiem-dziennikarzem- lekarzem- dyplomatą- biznesmenem? Właśnie, dlaczego? - Kochanie, mój prapradziadek zgromadził wystarczającą ilość pieniędzy, by móc kupić wszystko, co ten świat ma do zaoferowania. - Nagle przestał się uśmiechać. - Najzabawniejsze jest to, że nie ma już takiej rzeczy, którą pragnąłbym nabyć. Światu nie są potrzebne moje usługi. Jestem niezłym pisarzem, niezgorszym aktorem, nie znam się natomiast na liczbach. Interesy mnie nudzą, kłótni nie znoszę, moje zainteresowania naukowe skończyły się na obejrzeniu w szóstej klasie filmu o żółwiach rozmnażających się na piasku. - To co ty lubisz? Uśmiechnął się ponownie. - Ludzi. Ludzi we wszystkich odmianach. Sprzedawałem już parówki podczas wystawy światowej w Nowym Orleanie, nurkowałem w poszukiwaniu pereł u wybrzeży Japonii, a obecnie próbuję swoich sił jako producent teatralny na scenach “poza Broadwayem". Do diabła, Annie, dlaczego ty nie potrafisz żyć w podobny sposób? Ale ona nie potrafiła. Poprawiła poduszkę pod plecami. Cholerny świat. Dlaczego Max musiał ponownie wtargnąć w jej życie? Poirytowana uderzyła pięścią w oparcie krzesła. Musi wreszcie zdecydować, co ma zrobić z dzisiejszym spotkaniem klubowym i z Elliotem. Dziś wieczorem. Cotygodniowy Klub Niedzielny. W żaden sposób nie może sobie pozwolić na dodatkowy wydatek tysiąca dolarów miesięcznie. Czy Elliot rzeczywiście mógłby to zrobić? Jej umowa wygasała za dwa miesiące.

Westchnęła. Prawdopodobnie mógłby. Jedyny sklep w pobliżu portu, jaki był do wynajęcia, jest zbyt mały i prawdopodobnie także należy do Elliota. Nie może stracić księgarni. To pierwsza rzecz w jej życiu, która należała wyłącznie do niej, jej jedyny łącznik ze szczęśliwymi epizodami z przeszłości, tymi idyllicznymi, letnimi dniami, gdy leżąc w hamaku za niewielkim domkiem wuja Ambrose pochłaniała przygody delikatnej panny Silver, eleganckiego lorda Wimseya i bystrookiej panny Marple. Prowadzenie “Śmierci na żądanie" było dla Annie źródłem prawdziwej radości. Odkąd przeczytała pierwszą powieść z Nancy Drew, pasjonowała się zagadkami kryminalnymi. Bardzo lubiła miłośników literatury sensacyjnej, którzy wywodzili się z tak różnorodnych środowisk i stanowili przekrój przez całe społeczeństwo. Cieszyło ją, gdy mogła podsuwać czytelnikom powieści nowych, dobrych autorów, takich jak Jane Dentinger, Dorothy Cannell czy Charlaine Harris. Czasami klienci potrafili ją zaskoczyć, jak na przykład owa wiecznie roz- czochrana stara panna, nie przepuszczająca żadnej książki McBaina, czy lokalny hydraulik, którego ulubioną autorką okazała się Amanda Cross. Tak, ostatnimi czasy Carolyn Heilbrun, pisująca pod pseudonimem Amandy Cross, dokonała nie lada wyczynu. Nie dosyć, że została uznana na autorkę najlepiej sprzedających się powieści kryminalnych, to jednocześnie zdobyła profesurę na Uniwersytecie Columbia. Podczas wakacji na wyspie Annie zawsze z przyjemnością uczestniczyła w spotkaniach z pisarzami, ale aż do teraz nigdy nie miała kiedy poznać ich bliżej. Musiała przyznać, że nie do wszystkich czuła sympatię, chociaż niektórych polubiła bardzo. Elliot to był śmierdziel. Telefon na kontuarze rozdzwonił się ponownie. Psiakrew, to Max. Pewnie potrzebuje instrukcji, jak tu dotrzeć. Postanowiła nie ruszać się z miejsca. czy dzisiaj wieczorem w ogóle ktoś się pojawi? Zaaranżowane przez nią spotkania Cotygodniowego Klubu Niedzielnego, podczas których księgarnia była otwarta wyłącznie dla pisarzy, cieszyły się ogromną popularnością. Przynajmniej tak było do tej pory. Na każdy kolejny wieczór jeden z członków klubu przygotowywał coś w rodzaju nieformalnego wykładu. Którejś niedzieli Farleyowie, autorzy powieści przygodowych dla młodzieży, opowiedzieli o Harriet Stratemeyer Adams, która wystawiła sobie imponującą rezydencję nad Hudsonem, a wszystko za pieniądze zarobione na książkach o Nancy Drew i Hardy Boys oraz na kilku innych seriach, tworzonych początkowo przez jej ojca, a później przez nią samą. Stratemeyerowie używali ponad pięćdziesięciu pseudonimów i sprzedali ponad sto milionów egzemplarzy swoich książek. Podczas innego spotkania Harriet Edelman, której powieściowy bohater był wręcz nieprzyzwoicie mądry, przedstawiła historię komedii kryminalnej, zaczynając od pierwszych, pełnych humoru prób tego typu w “Spiralnej klatce schodowej" Mary Roberts Rinehart', przez powieści Constance i Gwenyth Littie, Craig Rice, Donalda Westlake, Stuarta M. Kaminsky'ego i Joyce Portera, a skończywszy na Gregorym McDonaldzie z jego zawadiackim, często wręcz bezczelnym Fletchem. W inną niedzielę kapitan McElroy, czy też - jak go wszyscy nazywali - kapitan Mac, wykorzystując swoje doświadczenia byłego szefa policji, zrobił im solidny wykład o tym, jak unikać pozostawiania odcisków palców na różnego typu powierzchniach. Wprawdzie kapitan Mac nie był pisarzem, jednak grupa witała go ciepło, ze względu na jego wiedzę i doświadczenie zdobyte w ciągu wielu lat pracy na stanowisku szefa departamentu policji w Miami. Jedna z zasad, jakich nauczyła go praca, brzmiała: polując na mordercę, zawsze pytaj w okolicznych lokalach o klientów obecnych tam zaraz po zabójstwie. Zabijanie

pobudza apetyt. Do tej pory niedzielne wieczory zawsze były czymś specjalnym i zabawnym. Aż do ubiegłego tygodnia, gdy Annie uświadomiła sobie, że z jej spotkaniami zaczyna dziać się coś niedobrego. Tego wieczoru Harriet Edelman pojawiła się wcześniej i od razu skierowała się do barku kawowego w tylnej części księgarni. - Daj mi trochę kawy kona*. Annie rozlała ciemny, aromatyczny płyn do dwóch kubków i wręczyła jeden Harriet. Pisarka wzięła kubek, a rząd bransoletek na jej przegubie zadźwięczał melodyjnie. - Przysięgam na Boga, że człowiek niedaleko zajdzie, jeśli nie prześpi się z wydawcą - odezwała się z pasją, wlepiając oczy w parujący kubek. - Z pewnością nie jest aż tak źle. Poza tym, czy w większości przypadków wydawcami nie są kobiety? Harriet skrzywiła się. - Może. Ale i tak uważam, że bez poparcia nie da się niczego osiągnąć. Mieszkając na Manhattanie i znając tych wszystkich bękartów, człowiek od razu ma lepszy start. Rozczochrane blond włosy zasłaniały wysokie czoło, a okulary w grubej, rogowej oprawie upodobniały pisarkę do sowy. Jakby na przekór swojej powierzchowności Harriet tworzyła lekkie powieści sensacyjne, pełne zabawnych postaci. Annie uważała to za jeden z kaprysów natury. - Malejąca liczba sprzedanych egzemplarzy - kontynuowała Harriet gorzko - kretyńskie recenzje i jakby to wszystko nie było wystarczająco wszawe, jakiś dureń napisał do wydawcy, że intryga mojej ostatniej powieści stanowi plagiat. Czy możesz w to uwierzyć? - Głos Harriet wzniósł się do pełnego oburzenia krzyku. - Po prostu zignoruj to - usiłowała ją uspokoić Annie. - Przecież już dawno ktoś powiedział, że istnieje tylko dziesięć podstawowych wątków i wszystkie są wielokrotnie wykorzystywane. Harriet nie zwróciła uwagi na te słowa. Na jej ziemistej twarzy malowało się oburzenie. - Wydaje mi się, że wiem, kto to zrobił. Annie popatrzyła na nią z niepokojem. Nienawiść w głosie Harriet była szokująca i zupełnie nie pasowała do lekkiej konwersacji, jaka toczyła się przy sąsiednich stolikach. - “Pałka" to bez wątpienia jego najlepsza rzecz. - Ależ skąd, “Szpicruta" jest o wiele lepsza, bardziej zwarta, pełna napięcia. - Powiem wam; kto jest obecnie najbardziej oryginalnym twórcą powieści kryminalnych - Tom Perry, nikt inny. - Nie chcesz chyba powiedzieć, że wciąż czytujesz Dorothy Saycrs! Głosy uparte, czasami pouczające, ale w żadnym z nich nie brzmiała tak niepokojąca desperacja jak w głosie Harriet, która mocno zacisnęła palce na ramieniu Annie. - Jeśli to rzeczywiście był on, jeśli on mi to zrobił, zabiję go. * Gatunek kawy pochodzący z Jawy. Czy nie był to dziwny przypadek, osobliwy zbieg okoliczności, że Elliot wybrał sobie akurat ten moment, by zaklaskać w ręce w celu zwrócenia na siebie uwagi?

Annie popatrzyła na niego gniewnie, uwalniając się jednocześnie z uścisku Harriet. Co on zamierza? Przecież dzisiaj jest kolej Emmy. Pisarze siedzieli przy stolikach w tylnej części księgami. Elliot stanął przy barku kawowym, w miejscu zwykle zajmowanym przez prelegenta, i ponownie zaklaskał w dłonie. - Wiem, że wszyscy czekamy niecierpliwie na dzisiejsze wystąpienie Emmy. Członkowie Klubu jak na komendę popatrzyli na Emmę, której książkowy detektyw, panna Marigold Rembrandt, tylko o krok ustępowała Jane Marple, jeśli idzie o sympatię czytelników, i która przynosiła Emmie zdumiewający, bo aż siedmiocyfrowy dochód miesięcznie. Emma, o przysadzistej sylwetce, wyglądająca raczej na gospodynię domową, zawsze sprawiała wrażenie zdziwionej swoją sławą, lecz Annie od dawna wiedziała, że jej mózg funkcjonuje niczym komputer najnowszej generacji. - Niewątpliwie Emma z przyjemnością podzieli się z nami tajemnicą swego oszałamiającego sukcesu - kontynuował Elliot obłudnie.- Wiecie, naprawdę poczułem się niepewnie, gdy uświadomiłem sobie, że w następnym tygodniu przypada kolej na mnie. No cóż, długo zastanawiałem się, jakiemu tematowi mam poświęcić swoje wystąpienie. Ja, ja, bez przerwy ja, pomyślała Annie. Oczywiście Elliot nie usiedziałby spokojnie przez cały wieczór, słuchając innego pisarza, więc musiał wtrącić swoje trzy grosze do wystąpienia Emmy. Postąpiła krok do przodu, zdecydowana przerwać mu, zanim narobi więcej szkód. - Przeprowadziłem pewne śledztwo, prawdziwe śledztwo. Zająłem się mianowicie odgrzebywaniem tych wszystkich małych sekretów, jakie każdy za wszelką cenę stara się ukryć. - Więcej autentycznych przestępstw? Wspomnienia złodziejaszka sklepowego? - Wysoki głos Fritza Hemphilla ociekał ironią. Elliot odwrócił ku niemu głowę. Annie ten ruch w nieprzyjemny sposób skojarzył się z wężem. W powieściach Fritza prawdziwi mężczyźni przeżywali prawdziwe, męskie przygody, pełno w nich było krwi i brutalności, a występujących w nich twardzieli wystarczyłoby na skompletowanie batalionu Zielonych Beretów. - Nie, nie, żadnych złodziejaszków sklepowych. Mam na oku coś bardziej wyszukanego. Mój wydawca i ja jesteśmy przekonani, że to będzie bestseller. - Niczym “Pocałunek obcego"? - zapytał Fritz sarkastycznie. Oho. Tylko Fritz był na tyle odważny czy raczej szalony, by powiedzieć głośno coś takiego. Wszyscy wiedzieli, że ostatnia książka Elliota okazała się przysłowiowym kijem wsadzonym w mrowisko i musiała zostać wycofana ze sprzedaży w sześć miesięcy po opublikowaniu. Oparta na autentycznych wydarzeniach, w bezlitosny sposób odsłaniała kulisy romansu znanej gwiazdy Hollywood z przygodnym autostopowiczem. Ktoś parsknął śmiechem, pewnie Harriet. Twarz Elliota pociemniała, ale jego głos pozostał łagodny. - Nie, ta mała książeczka będzie prawdziwym przebojem. Dobrze wiecie, jak bardzo publiczność spragniona jest prawdziwych informacji o swoich idolach. Pranie brudnej bielizny i tak dalej. Dlatego też zdecydowałem się powiedzieć prawdę o pewnej specyficznej grupie ludzi. Czy nie uważacie, że książka o znanych pisarzach wzbudzi powszechne

zainteresowanie? Książka o autorach powieści kryminalnych. Zapadła absolutna cisza. - Moja powieść będzie opierała się wyłącznie na faktach i obnaży wszystkie obrzydliwe, tak chętnie skrywane sekrety. - Oczy Elliota, wpatrzone w zastygłe twarze słuchaczy, błyszczały niezdrowym podnieceniem. - To brzmi cholernie nudno. - Emma mówiła lekkim tonem, ale w jej jasnoniebieskich oczach czaiła się wściekłość. - Za mało seksu. - Zapewniam cię, moja droga, że seksu będzie tam mnóstwo. To było w ostatnim tygodniu. Oczywiście wszyscy wysłuchali prelekcji Emmy, ale po niej ulotnili się natychmiast, bez zwykłych sprzeczek i przekomarzań. Przez cały tydzień Annie zastanawiała się, w jaki sposób mogłaby zapobiec dzisiejszemu skandalowi. Czy w ogóle było to możliwe? To była jej księgarnia. Wszystko zależało od niej. Ale z drugiej strony to są przecież dorośli ludzie, którzy nie potrzebują, by bawiła się w ich niańkę. Mogliby nawet poczuć się tym dotknięci. To był jej sklep - i ogarnęła ją wściekłość na Elliota, że usiłuje wykorzystać zorganizowane przez nią spotkania, by wścibiać nos w sprawy jej przyjaciół. Nie może dać mu odczuć, że udało mu się zastraszyć ją groźbą podniesienia czynszu. Doskonale. A więc... Nagle Annie wyprostowała się w swoim trzcinowym krzesełku i popatrzyła w kierunku centralnego przejścia. Ze swojej wygodnej norki za ukośnie ustawioną półką niewiele mogła wprawdzie dostrzec, ale przecież nie potrzebowała wcale widzieć ani przejścia, ani barku kawowego, by rozpoznać ten dźwięk. Przy zamykaniu tylnych drzwi księgarni luźna szafka w pomieszczeniu na zapleczu zawsze wydawała ostry trzask, przypominający wystrzał z dwudziestki dwójki. Zaraz, przecież jest niedziela rano, w księgarni nie ma nikogo poza nią samą, a tylne drzwi są zamknięte. Jednak bez wątpienia słyszała ten wyraźny, nie dający się pomylić z niczym innym odgłos. Annie wstała, przecisnęła się między stolikiem a trzcinowym krzesełkiem, okrążyła stojącą lampę i paprotki. Środkowa część księgarni kryła się w cieniu. Uprzednio nie zapalała świateł w obawie, że mogłyby ściągnąć kolejną panią Brawley, podczas gdy chciała w spokoju przemyśleć swój problem. Tak więc w sklepie panował półmrok. Annie widziała teraz fragment barku kawowego. Wszędzie było cicho i spokojnie. Otworzyła usta, żeby zawołać, ale nagle ta pełna napięcia cisza wydała jej się tak obezwładniająca, że nie potrafiła wydobyć głosu z zaciśniętego gardła. Przecież to idiotyzm. A jednak drzwi szafki skrzypnęły. Słyszała to wyraźnie. Czując się przy tym jak kretynka, zaczęła się skradać bezszelestnie wzdłuż regałów. Jej niespokojne oczy omiatały każdy kąt, wreszcie spoczęły na kryjących się w półmroku drzwiach prowadzących na zaplecze. Nagle ogarnęła ją panika. Przypomniała sobie fragment jednego z wystąpień kapitana Maca. “Słuchajcie, co wam mówi instynkt. Jeśli kiedykolwiek poczujecie, że coś jest nie w porządku, natychmiast uciekajcie. Uciekajcie i krzyczcie".

Doskonała rada. Tylko że teraz nie potrafiła krzyczeć. Gardło miała zaciśnięte, nogi jej drżały. Odwróciła się w kierunku głównego wejścia i przykucnęła niczym biegaczka w bloku czekająca na sygnał startu. Świetnie, zaraz weźmie głęboki oddech, pobiegnie do drzwi i... Gwałtownie wypuściła powietrze. Co za idiotyzm. Wyprostowała się i nieco pewniejszym krokiem przeszła przez środek księgarni. Przystanęła, by spojrzeć w przepastne, zielonkawe oczy Agathy. - Pewnie sobie pomyślisz, że powinnam zacząć pisywać kryminały, prawda, Agatha? Co za wyobraźnia. Wyciągnęła gładką, czarną kotkę z koszyka stojącego na regale wypełnionym książkami Agathy Christie i pogłaskała czarne futerko, zdając sobie sprawę, że Agatha będzie tolerowała tę pieszczotę nie dłużej niż przez moment. W każdym calu niezależna kocica nigdy nie zostawała w jednym pomieszczeniu z nikim obcym. Gdy tylko otwierały się drzwi księgarni, chowała się pod swoją ulubioną paprotką. Najwidoczniej nikt obcy nie wszedł na zaplecze. Z pewnością wyobraziła sobie tylko ten dźwięk. Mógł to być też trzask łamanej gałązki. W każdym razie nie ma żadnego powodu, by zachowywać się niczym bohaterka powieści Barbary Michael. Agatha mruczała układnie. Uśmiechając się z ulgą, a jednocześnie z zakłopotaniem, Annie delikatnie postawiła kotkę na półce. Agatha oczywiście natychmiast zeskoczyła na podłogę. Wszystko w porządku, po prostu kolejny niedzielny poranek. Byłoby absurdem wyobrażać sobie, że ktoś usiłował włamać się do sklepu. Przede wszystkim jakiż mógłby mieć powód? Nie trzymała tu gotówki, zresztą niewiele brakowało, a musiałaby pożyczać pieniądze na lunch. Cały ten epizod był produktem nadmiernie wybujałej wyobraźni. Podobna historia przydarzyła jej się, gdy miała czternaście lat i czytała “Kuzynkę Rachelę"'. Po tej lekturze przez cały ciągnący się w nieskończoność tydzień wyobrażała sobie, że wuj Ambrose pragnie ją zamordować. Mimo to sprawdziła tylne drzwi. Były zamknięte na klucz. Nie ma się czym przejmować. A co do dzisiejszego wieczoru, to poradzi sobie z Elliotem. Zabierze głos jako pierwsza i powie, że założeniem spotkań klubowych miała być wspólna rozrywka i że jej zdaniem temat wystąpienia Elliota nie wzbudził szczególnego zainteresowania, więc może powinni to przegłosować. Tym sposobem utrze Elliotowi nosa.

V Gwizd byt pełen aprobaty i subtelnej zachęty erotycznej. Annie nawet nie otwierała oczu. Nie potrzebowała. - Jak mnie tutaj odnalazłeś? - Droga panna Laurance, zawsze taka bezpośrednia. Przyjechałem promem o dziesiątej trzydzieści. Jako że był to jedyny prom w niedzielny poranek, musiałem się sporo naczekać, więc żeby zabić czas, zająłem się liczeniem krabów. Co za fascynujące stworzenia. Kiedy wreszcie znalazłem się na twojej maleńkiej wysepce, natychmiast wynająłem apartament w pobliżu portu i rozpocząłem poszukiwania. Muszę wyznać, że byłem zdumiony stwierdziwszy, że właścicielka “Śmierci na żądanie" jest tak leniwa, że nie otwiera księgarni w niedziele, ale przypomniałem sobie, że rzeczona właścicielka tryska energią, więc wydedukowałem, że prawdopodobnie będzie na plaży, biegając albo pływając. Jakież było moje rozczarowanie, gdy znalazłem ją rozciągniętą na plażowym ręczniku, z twarzą przykrytą najnowszym numerem “Vogue". Annie odsunęła magazyn na bok, otworzyła jedno oko i łypnęła w jego stronę. - Właśnie przebiegłam trzy mile plażą. A skąd wiedziałeś, że to ja? - Jak się to mówi, może w nieco innym kontekście, to ciało poznałbym wszędzie. Otworzyła szerzej oczy i roześmiała się. Max jak zwykle prezentował się wyśmienicie. Sześć stóp i dwa cale Maxa. Ona także rozpoznałaby wszędzie to ciało, każdy jego szczupły, umięśniony fragment. Odpędzając od siebie podobne myśli, skinęła ręką, wskazując mu miejsce obok siebie. Max rozpostarł ręcznik od Ralpha Laurena, w białe i niebieskie pasy, wzbijając przy tym fontanny piasku. - Czym się zajmowałeś przez te trzy miesiące? Przeciągnął ręką po gęstych jasnoblond włosach i wsparty na łokciach popatrzył na nią z góry. - Czy mama mówiła ci kiedykolwiek, że to nieładnie zadawać takie bezpośrednie pytania? Annie usiadła i wydobyła z torby plażowej oblepioną piaskiem butelkę olejku Hawaiian Tropic. Celowo ignorując bliskość Maxa i jego spojrzenie, zaczęła nacierać nogi olejkiem kokosowym, nie zwracając uwagi na jego pełne aprobaty pomrukiwania. Dlaczego trzy miesiące? - powtórzyła oschle. Nie zadzwoniłaś do mnie, nie powiedziałaś mi, gdzie jesteś. Nie. Dlaczego? Annie popatrzyła na niego, czując nagle, że trudno jej złapać oddech. - Do licha, Max, bałam się, że namówisz mnie do powrotu do Nowego Jorku. - A czy to byłoby takie złe? Ta część wyspy zwrócona była w stronę otwartego oceanu. Nad ich głowami rozpościerał się łagodny błękit nieba, powietrze zaś przesycone było zapachem morskiej wody, wodorostów i kokosowego olejku do opalania. Po horyzont, jak okiem sięgnąć, nie widać było nic poza wodą o intensywnie zielonej barwie przypominającej świeży groszek. Łagodne fale obmywały plażę ciągnącą się na odległość siedmiu mil, wysypaną szarym piaskiem w kolorze muszli ostrygi. Gdzieś w oddali jacyś plażowicze korzystali z uroków ciepłego słonecznego

dnia, kąpiąc się i opalając, lecz w pobliżu nie było nikogo. Ta część plaży należała wyłącznie do nich. - Max, nic by z tego nie wyszło. Ty nie pracujesz. Życie stanowi dla ciebie coś w rodzaju żartu. - Tak więc wolałabyś, abym spoważniał. - Zmarszczył brwi i opuścił kąciki ust. - Zobaczmy, jaką to odpowiednią karierę mógłbym sobie wybrać. - Oparł się na łokciach, wpatrzony melancholijnie w horyzont. Annie walczyła z ogarniającą ją pokusą, by dotknąć splątanych włosów na jego piersi, połyskujących w słońcu lekkim złotem. Wyprostował się nagle, wzbijając dłonią fontannę piasku; drobniutkie ziarenka obsypały jej wysmarowane olejkiem nogi. - Już mam. Annie, czy kochałabyś mnie, gdybym został księdzem? - Max! Roześmiał się. - Anglikańskim, oczywiście. Wyciągnęła dłonie, aby go popchnąć do tyłu. Upadając, chwycił ją za ręce i oboje potoczyli się po piasku. Max pomógł Annie w parzeniu kawy i teraz z komiczną przesadą wdychał aromatyczny zapach unoszący się z kubka. Podnosząc kubek do ust, znieruchomiał na moment, zaintrygowany napisem wykonanym czerwoną kursywą odcinającą się od białego tła. - “Słuchający dom"'. Czy domy potrafią słuchać? - To tytuł powieści. Jeśli zajrzysz pod spód, znajdziesz tam nazwisko autora. Posłusznie podniósł kubek tak wysoko, by móc obejrzeć dno. - Mabel Seely. Zajęta napełnianiem dzbanuszków śmietanką, Annie gestem ręki wskazała półkę nad barkiem kawowym. - Każdy kubek nosi tytuł książki, która jest uznawana za znaczącą w historii powieści kryminalnej. - Ustawiła dzbanuszki obok cukiernicy i sięgnęła po korkociąg, by otworzyć butelkę Sauvignon blanc. Max wszedł za kontuar i zaczął odczytywać na głos szczególnie intrygujące go tytuły. - “Tajemnica doktora Fu-Manchu", “Trzydzieści dziewięć stopni", “Piknik", “Tragedia Y”, “Tajemnica Cape Cod'", “Rebeka", “Róże pani Cherington". - Odwrócił się i popatrzył na nią. - Gdzieś ty wynalazła takie kubki? - Zrobiłam je. - W takim małym domowym piecu do wypalania? Roześmiała się. - Nie, głuptasie. Nie zrobiłam samych kubków, po prostu wymalowałam tytuły. - Dowiaduję się o tobie coraz to nowych rzeczy. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że jesteś nie tylko aktorką, ale i malarka. - Nie stanowię konkurencji dla Van Gogha - skwitowała sucho. Max zaczął liczyć kubki stłoczone nad ekspresem do kawy, lecz wkrótce jego uwagę zaprzątnęło coś innego. - Czyżbyś przeczytała te wszystkie książki?

- Nie wszystkie, ale bardzo wiele. - Ewidentnie zmarnowana młodość. - Domyślam się, że ciebie pochłaniała raczej lektura “Wyznań" świętego Augustyna. - No, powiedzmy. Podejrzewam, że nasz stary Gucio nie pogardziłby “Playboyem". - Rzecz w tym, że później się zmienił. - Niekoniecznie na lepsze. Jako że nie zanosiło się na to, by mogła wygrać w tej utarczce słownej, skoncentrowała się na układaniu na tacy plasterków szynki, salami i sera. Agatha cierpliwie ocierała się o jej nogi. Annie rzuciła jej kawałek cheddara. - Przecież koty nie jedzą sera, głuptasie. Agatha domagała się repety i Annie, jako dobrze wytresowana właścicielka, uległa. - Ilu gości się spodziewasz? - zapytał Max. Wśród różnych rozrywek, jakim oddawali się przez całe popołudnie, znalazła też czas, by opowiedzieć mu o spotkaniach Cotygodniowego Klubu Niedzielnego i o Elliocie Morganie. Zawsze była to jakaś odmiana po nieustannym wałkowaniu awersji Maxa do jakiejkolwiek pracy i jej determinacji, by traktować życie tak serio, jak na to zasługiwało. Zaczęła liczyć na palcach: - Sam Elliot, oczywiście. Następnie Emma Clyde. Wiesz, kim ona jest. Dalej Farleyowie, Janis i Jeff, autorzy książek przygodowych dla młodzieży. Ostatnio opublikowali “Tajemnicę Czerwonego Smoka". Harriet Edelman, która pisuje te mądre książki z Harrisonem Macintoshem. Dalej Fritz Hemphill, ten od “Śmierci w zaułku". Jego bohaterowie są zawsze niepozorni, ale cholernie wytrzymali. Wiesz, tacy faceci, co to walą gangstera w łeb łyżką do opon. potem sami obrywają, ale zagłuszają ból whisky, zwiewają po schodach przeciwpożarowych i na platformie na dziesiątym piętrze kochają się z blondynką, która właśnie się nawinęła. - To już szóstka. Hej, a może mógłbym być księgowym? - rzucił Max złośliwie. Annie ciągle dręczyła obawa przed zbliżającym się spotkaniem, jednak nawet to uczucie nie mogło przysłonić radości, jaka ogarnęła ją od chwili, gdy Max opadł przy niej na piasek. Teraz spoglądał na nią niewinnym wzrokiem, gęste jasnoblond włosy miał porządnie uczesane i jeszcze odrobinę wilgotne, twarz odświeżoną prysznicem. W olśniewająco białej bawełnianej koszuli, na tle barku kawowego w “Śmierci na żądanie" prezentował się wręcz wyśmienicie. Odpędziła od siebie te głupie myśli i wróciła do listy gości. - Dobrze, sześcioro. Dalej Hal Douglas. Pisuje powieści w stylu S.S. van Dine'a, ale nie takie dobre. Następnie Kelly Rizzoli. Ta znowu specjalizuje się w wątkach psychologicznych, niczym Ruth Rendell. Zwykle pojawia się też Ingrid Jones, zatrudniona tu na godziny. To już wszyscy... och, nie... Zapomniałam o kapitanie Macu. Wspominałam ci o nim. - Tak, to ten ponury tajniak. - Wcale nie ponury sprzeciwiła się Annie - co znowu. On jest poważny, ale bardzo miły. Gdy wuj Ambrose zmarł, zachował się naprawdę wspaniale. O Max, tamta noc była potworna... - Annie, nie rozpamiętuj już tego. Nie cofniesz przeszłości. - Wuj musiał zasłabnąć, może zemdlał. Przecież na łodzi spędzał więcej czasu niż na lądzie, więc nie mógł tak zwyczajnie wypaść. Gdybym poszła wtedy z nim... Z twarzą

ściągniętą bólem wpatrywała się w zawartość kubka. Znaleźliśmy go dryfującego zaledwie kilka stóp od łodzi, tutaj w porcie. - Ty i kapitan Mac? - Tak. Zadzwoniłam do niego, gdy wuj nie wrócił na noc. Od razu wiedziałam, że musiało się wydarzyć coś okropnego, chociaż kapitan usiłował mnie uspokoić, twierdząc, że jestem nierozsądna. Ale gdy już znaleźliśmy go, to znaczy wuja, naprawdę nie mógł być dla mnie milszy. Zadzwonił po policję i został ze mną przez całą noc. - To musiało ci bardzo pomóc. Głos Maxa był zdławiony. Popatrzyła na niego zdziwiona. - Ileż to lat liczy sobie ów szlachetny Galahad? - Myślę, że koło pięćdziesiątki. - W typie Jamesa Garnera? Max był najwyraźniej zazdrosny. - Powiedziałabym raczej, że w typie Jamesa Bonda. - Annie starała się nadać swojemu głosowi odpowiednio uwodzicielskie brzmienie. - Absolutnie porywający dla kobiet w każdym wieku. Szczęka Maxa niepokojąco wysunęła się do przodu. - Tak naprawdę to ma sylwetkę zapaśnika sumo, a jego szare oczy spoglądają z lodowatą obojętnością. Ale jest naprawdę bardzo miły. Parę razy zaprosił mnie na lunch. Zabrzmiał dzwonek u drzwi frontowych. Agatha sztywno skierowała się do swojej kryjówki w cieniu największej paprotki. Zaczynało się kolejne wieczorne spotkanie Cotygodniowego Klubu Niedzielnego. Jako pierwszy pojawił się kapitan Mac. Na swój sposób kapitan byt bardzo przystojnym mężczyzną. Czarne, przyprószone siwizną włosy miał krótko przycięte. Jego szczera, inteligentna twarz złagodniała, gdy popatrzył na gospodynię. Annie zerknęła na Maxa i z rozbawieniem zauważyła, jak jego nieskazitelne maniery zmagają się teraz z uczuciem nagłej wrogości. - Max Darling - powiedział sucho, wyciągając rękę. - John McEIroy, ale proszę mi mówić kapitan Mac. Wszyscy ci młodzi ludzie tak się do mnie zwracają. Uśmiech Maxa był wyraźnie wymuszony. Emma Clyde i Farleyowie pojawili się jako następni. Emma trzymała w ręku przykryty półmisek i dwie ogromne paczki chipsów. - Ostatnio wszyscy rzucili się na przygotowane przez ciebie jedzenie niczym stado wygłodniałych wilków, więc pomyślałam, że tym razem coś przyniosę. Czy mam to postawić na stole? Emma ubrana była we wzorzystą hawajską bluzę, w której wyglądała jak pomalowany krzyczącymi barwami holownik. Na głowie miała masę sztywnych, brązowych loków i Annie była pewna, że w sobotę Emma musiała złożyć długą wizytę w tutejszym salonie piękności. Emma absolutnie nie wyglądała na pisarkę, a już tym bardziej na pisarkę milionerkę. Annie zauważyła, jak jej intensywnie błękitne oczy szybko omiotły cały pokój. Czyżby wypatrywała Elliota? Teraz zwróciła się do Maxa: