uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 243
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 896

Casey Watson - Chlopiec ktorego nikt nie kochal

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Casey Watson - Chlopiec ktorego nikt nie kochal.pdf

uzavrano EBooki C Casey Watson
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 134 osób, 82 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 191 stron)

Mojej wspaniałej, wspierającej rodzinie

Prolog Chłopiec zobaczył, że jego mali bracia są umazani gównem. Ściągnęli sobie pełne pieluchy i nawzajem usmarowali się tym, co było w środku, podczas gdy pies matki – wredny brązowy terier – pracowicie zlizywał resztki z prętów ich wspólnego łóżeczka. Odpędził psa i dławiąc się od smrodu, wyjął obu chłopców z łóżeczka i poszedł po kołdrę do sypialni matki. Gdzie ona znów polazła? Dlaczego nigdy jej nie ma? Zabrał braci na dół, opatulił ich kołdrą na kanapie i włączył telewizor na kanał z kreskówkami. – Jesteśmy głodni – w kółko powtarzał żałośnie starszy. – Jesteśmy głodni, Justin. Proszę, Justin. Znajdź nam coś do jedzenia. Nie było nic. Nigdy nie było. Ale on i tak szukał. We wszystkich szafkach. W szufladach. W wielkiej, brudnej lodówie. Czuł, że łzy napływają mu do oczu. I czuł gniew. Popatrzył na swoich młodszych braci – na ich buzie wyczekujące nadziei. Czym ma ich nakarmić? Co ma zrobić? I nagle, w tej chwili rozpaczy, przyszło olśnienie. Nie musiał myśleć. Dokładnie wiedział, co robić. Działając jak automat, zaniósł braci do ogródka od frontu, posadził na trawie – wciąż owiniętych w brudną kołdrę – i kazał im się stamtąd nie ruszać. Wrócił do domu i rozejrzał się po salonie za zapalniczką. Wziął ją, zapalił i spokojnie przytknął płomień do kanapy. I tak trzymał, aż kanapa się zajęła, a potem poszedł podpalić zasłony. Pies zszedł z góry z pyskiem upapranym zawartością pieluch. Chłopiec pobiegł do kuchni, do szafki pod zlewem, gdzie stał pojemnik z płynem; wiedział, że to płyn do zapalniczki. Chwycił go, wrócił do salonu i polał brudny pysk zwierzęcia. Rozejrzał się po raz ostatni, wyszedł przez frontowe drzwi i starannie zamknął je za sobą. A potem dołączył do braci pod kołdrą, na trawie, i spokojnie patrzył, jak dom i pies giną w płomieniach. Matkę znalazła policja trzy godziny później. Okazało się, że spędziła dzień u przyjaciela. Chłopiec miał tylko pięć i pół roku.

Rozdział 1 Zabawne, jakie drobiazgi utkwią człowiekowi w pamięci. Justin – pierwsze dziecko, jakie trafiło do naszego domu – zjawił się w słoneczną, ale chłodną sobotę przed Bożym Narodzeniem. Wracając do tego dnia, zawsze przypominam sobie dwie rzeczy. Pierwsza, to jak rozpaczliwie jego kuratorowi zależało, żebyśmy zgodzili się go przyjąć, a druga, że miałam czarne włosy. I nie tylko ja. Moja córka Riley – wtedy skończyła już dwadzieścia jeden lat i od pierwszego dnia bardzo się angażowała w to przedsięwzięcie – miała taką samą czarną szopę na głowie. Obydwie odziedziczyłyśmy kruczoczarne loki po mojej matce. A wiedziałam, że Justin – choć naprawdę wiedziałam o nim tak mało – strasznie nie lubi kobiet z czarnymi włosami. Tego ranka po raz enty wygładzałam na jego łóżku narzutę z angielską drużyną piłkarską i próbowałam myśleć pozytywnie. Przeszłam szkolenie, mówiłam sobie. Mój mąż Mike też. Do tego wiele lat doświadczeń w opiece nad trudnymi dziećmi. A poza tym, to nowe zajęcie, które sama sobie wybrałam, zgadza się? Ale oprócz niepokoju czułam i dumę. Rozejrzałam się i uśmiechnęłam z satysfakcją. Już lepiej na pewno nie mogłabym wymyślić, jak urządzić jego nową sypialnię. Ponieważ jedną z tych niewielu rzeczy, jakie wiedzieliśmy o Justinie, było to, że lubi piłkę nożną, szybko zdecydowaliśmy się na piłkarski temat przewodni. Pomalowaliśmy wolny pokój na czarno- biało, a jedną ze ścian wykleiliśmy fototapetą tak, że to przypominało tłum na stadionie. Położyliśmy zieloną wykładzinę jako murawę, dodaliśmy lampas na ścianach z piłkarskimi motywami, a potem zaczęłam przeczesywać sklepy z używanymi rzeczami, polując na książki, gry i puzzle, które na pewno spodobałyby się moim dzieciom w jego wieku. Wiedzieliśmy też, że lubi filmy, szczególnie Disneya, więc kupiliśmy mu startowy pakiet kreskówek. Trzęsłam się nad każdym szczegółem, każdą decyzją, każdym przedmiotem, bo szalenie mi zależało, żeby poczuł się u nas jak w domu. Nie wiedziałam tylko, jakiej drużynie kibicuje, więc na razie podwędziłam dla niego starą narzutę swojego syna Kierona. Uznałam, że z angielskim zespołem mam duże szanse trafić w gust każdego

jedenastolatka zbzikowanego na punkcie futbolu. Sprawdziłam godzinę na dużym niebieskim zegarze, który Mike powiesił na ścianie. Prawie jedenasta. Zaraz tu będą, dotarło do mnie. I rzeczywiście, jak za sprawą czarów, usłyszałam wołanie Mike’a z dołu: – Już idą, kochanie! Oczywiście poznałam już Justina, w zeszły wtorek. Właściwie to tylko tydzień, od kiedy poproszono nas, żebyśmy zastanowili się nad przyjęciem pierwszego dziecka, i zaledwie osiem dni od kiedy odeszłam z pracy w miejscowym zespole szkół ponadpodstawowych. Zwariowany tydzień; mieliśmy wrażenie, że wszystko dzieje się strasznie szybko, i choć cała sprawa była dla nas czymś zupełnie nowym, oboje z Mikiem czuliśmy ogromny zapał. John Fulshaw, nasz prowadzący z agencji opieki zastępczej, dla której pracowaliśmy, stawiał sprawę jasno: takiej decyzji nie można podejmować pochopnie. Nie mieliśmy wtedy bladego pojęcia, jak bardzo prawdziwe okażą się jego słowa. Johna przydzielono nam jako prowadzącego, kiedy tylko zgłosiliśmy, że chcemy być opiekunami zastępczymi, i od razu złapaliśmy z nim niezły kontakt. I do tej pory poznaliśmy go już dość dobrze, więc jeśli John był niespokojny, mnie oczywiście udzielił się jego niepokój. Nie żeby nie spodziewali się wyzwań. To na co Mike i ja się pisaliśmy, to nie zwykła rodzina zastępcza. To była specjalistyczna opieka zastępcza, z założenia krótkoterminowa, która wiązała się z wdrożeniem nowego i kompleksowego programu wychowawczego. Wypróbowano go w Stanach i okazał się tam bardzo skuteczny, a od niedawna zaczęły go finansować również niektóre gminy w Wielkiej Brytanii. Przeznaczony był dla dzieci, które uznano za nienadające się do zwykłych rodzin zastępczych – dla takich, które przeszły już przez wszystkie tryby systemu i jedyną realną opcją na przyszłość był dla nich stały pobyt w placówce opiekuńczo-wychowawczej. I to nie w zwykłym domu dziecka – tego zdążyły spróbować – ale niestety w zakładzie zamkniętym, bo wiele z tych dzieci weszło już w konflikt z prawem. – Problem w tym – powiedział mi John podczas naszej pierwszej rozmowy telefonicznej o Justinie – że bardzo mało wiemy o nim i jego przeszłości. A to, co wiemy, nie jest przyjemną lekturą. Przebywał w różnych ośrodkach społeczno-wychowawczych od piątego roku życia, zaliczył już dwadzieścia placówek i nic z tego nie wyszło. Ma na koncie rodziny zastępcze, domy dziecka i to właściwie jego ostatnia szansa. Więc chciałbym przyjść i przedyskutować to osobiście z wami obojgiem. Jutro, jeśli to nie za szybko.

W domu wszyscy rozmawialiśmy o tym telefonie przez cały wieczór, próbując wyczytać jak najwięcej z tych strzępów informacji, jakie John rzucił nam na temat dziecka, które chciał nam przydzielić. Co takiego mógł zrobić ten chłopiec, że wylali go aż z dwudziestu placówek w ciągu sześciu krótkich lat? To było niewyobrażalne. Czy mógł być aż tak zepsuty i aspołeczny? Ale że nie wiedzieliśmy prawie nic, takie spekulacje były bez sensu. Przecież całkiem niedługo i tak się dowiemy, prawda? Guzik, następnego ranka pojawiło się więcej niewiadomych. John przyjechał i kiedy tylko zaparzyłam nam wszystkim kawę, od razu przeszedł do rzeczy. – Po raz pierwszy opiekę społeczną zawiadomiła sąsiadka – wyjaśnił. – Był u niej kilka razy i prosił o jedzenie. Siedzieliśmy w milczeniu, a John czytał dalej swoje notatki. – Centrum Pomocy Rodzinie oczywiście zbadało sprawę ze wszystkich stron, ale matka zdołała ich przekonać, że dobrze sobie radzi, że po prostu przechodzi trudny okres. Sam Justin potwierdził jej słowa. Tak czy inaczej, pracownicy uznali, że na razie najlepiej zostawić sprawy własnemu biegowi. A dwa miesiące później sąsiadka wezwała straż pożarną. Wyglądało na to, że chłopak bawił się zapałkami i doszczętnie spalił dom. Matka zostawiła jego i jego dwóch młodszych braci… – Młodszych braci? Ile mieli lat? – spytałam. John znów zajrzał w notatki. – Już patrzę… dwa i trzy, kiedy to się stało. I wszyscy trzej zostali sami w domu, a ona poszła odwiedzić swojego chłopaka. W pożarze zginął też ich pies. Mike i ja wymieniliśmy spojrzenia, ale żadne się nie odezwało. Oboje czuliśmy, że John nie powiedział jeszcze wszystkiego. Popatrzył na nas i mówił dalej: – To po tym matka zgodziła się oddać go pod opiekę placówek społeczno- wychowawczych. Dobrowolnie zrzekła się praw rodzicielskich… wcale nie walczyła, żeby go zatrzymać. Cieszyła się, że go oddaje, i chętnie wzięła zasiłek na tę młodszą dwójkę. Justina umieszczono w domu dziecka w Szkocji i uzgodniono, że kontakt z matką będzie dwa razy w miesiącu. Ale pobył tam rok i koniec. Pracownicy tej placówki stwierdzili, że nic nie mogą dla niego zrobić. Był – John spojrzał w papiery, żeby dokładnie zacytować – pełen złości, agresywny, znęcał się nad kolegami, nie potrafił się z nikim zaprzyjaźnić. Uznali, że należy go umieścić w rodzinie, by mógł zrobić jakiekolwiek postępy.

John odchylił się do tyłu na krześle, a my przyswajaliśmy te rewelacje. Takim językiem można by opisać raczej starsze dziecko – najprędzej jakiegoś zbuntowanego nastolatka – ale pięciolatka? Po prostu szok. Przecież był jeszcze maluchem. – Ale nie zrobił postępów. John pokręcił głową. – To smutne, nie, nie zrobił. Przez swoje zachowanie nigdzie nie zagrzał miejsca dłużej niż kilka miesięcy, w kilku przypadkach ledwie parę tygodni. Niektórych opiekunów atakował fizycznie, innych zwyczajnie wykończył psychicznie. I to tyle. – Zamknął teczkę, wyrównał kartki. – Dwadzieścia placówek, i właściwie skończyły nam się możliwości. – Spojrzał kolejno na nas oboje. – Więc… co wy na to? I oto stało tutaj, ledwie parę dni przed Bożym Narodzeniem, to dziecko – to „aspołeczne” jedenastoletnie dziecko, które spaliło swój dom w słodkim wieku pięciu lat. Akurat gdy schodziłam na dół, w szybie frontowych drzwi zobaczyłam zbliżający się cień. Zauważyłam, jak gładko moja dłoń sunie po poręczy, i się uśmiechnęłam. Cały ranek sprzątałam i pucowałam wszystko jak szalona, z zapałem maniaka wymachiwałam szmatką do kurzu tu, tam, wszędzie, przestawiałam różne rzeczy z miejsca na miejsce. Mike, biedaczek, działał mi na nerwy, od kiedy wstaliśmy. W swojej męskiej mądrości zakładał, że skoro jestem tak zestresowana, przysłuży mi się, przewidując każdy mój ruch i wyprzedzając mnie we wszystkim o krok. – Och, na litość boską – warknęłam na niego niecałe pół godziny wcześniej. – Jak mam tu cokolwiek zrobić, jeśli ciągle plączesz mi się pod nogami? Wtedy się wyłączył, pewnie wdzięczny, że może zejść mi z drogi. Ale miał rację. Byłam tak zdenerwowana, że aż mnie mdliło. Nigdy, przenigdy nie denerwowałam się tak przez nową pracę. Chyba dlatego, że to nie była wyłącznie praca – to był cały nowy sposób życia. Nie od dziewiątej do piątej, tylko dwadzieścia cztery godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu. Koniec z naszymi przytulnymi wieczorami w domu, na kanapie, tylko we dwoje i koniec z leniwymi weekendami, którymi zaczęliśmy się cieszyć, od kiedy Riley się wyprowadziła, a Kieron skończył osiemnaście lat. Ale nie było już odwrotu. Zgodziłam się. Zobowiązałam. On ma tylko jedenaście lat, powtarzałam sobie surowo. Dużo przeżył. Martwiła mnie tylko ta niewiedza, co konkretnie przeżył. Dotarłam na dół w chwili, kiedy Mike stanął przy drzwiach. Wzięłam głęboki wdech. Oto chwila prawdy.

– Cześć, Justin! – powiedziałam wesoło, kiedy drzwi otworzyły się i zobaczyłam chłopca w towarzystwie Harrisona Greena, przydzielonego mu pracownika z ośrodka pomocy społecznej, który przyprowadził go również na nasze pierwsze spotkanie w zeszły wtorek. Kiedy poznałam Harrisona, jakoś nie przekonałam się do niego; wydawał mi się trochę za bardzo niechlujny jak na przedstawiciela pomocy społecznej. Po pięćdziesiątce, z szopą potarganych siwiejących włosów, jakby od dawna nie widziały grzebienia, i ogólnie jakiś taki zaniedbany. Ale może długie lata sprawowania tej funkcji miały taki wpływ na człowieka. O samym Justinie niewiele mogłam powiedzieć po tamtym spotkaniu, oprócz tego że był ponury, czuł się przy nas lekko skrępowany i trochę brakowało mu dobrych manier. Kiedy na przykład poczęstowałam go ciastkiem, rzucił się na cały talerz, chwycił w garść tyle, ile zdołał objąć palcami i połowę natychmiast schował do kieszeni. Ale ten brak ogłady nie dziwił, biorąc pod uwagę sytuację chłopca, więc nie przejmowałam się takimi nieistotnymi detalami. Ani trochę. Takich rzeczy można się nauczyć. Najbardziej martwiły mnie głębsze problemy, urazy psychiczne. Czy przejawów tych urazów da się oduczyć? To była zasadnicza sprawa. Dowiedzieliśmy się za to kolejnej rzeczy z jego przeszłości, żebyśmy to przetrawili. Tamtego dnia, kiedy Mike oprowadzał Justina po domu, Harrison skorzystał z okazji, żeby podać mi więcej szczegółów. – Prawda jest taka, że atakował niektórych swoich opiekunów – oznajmił grobowym tonem. – I pięściami, i kuchennymi nożami – urwał na chwilę. – Często groził też, że odbierze sobie życie, a raz naprawdę próbował się powiesić. Na bramce na szkolnym boisku. Słuchałam zszokowana, zapisując to w pamięci, by móc później przekazać Mike’owi. To wtedy Harrison poinformował mnie również, że Justin wyjątkowo nie lubi kobiet z czarnymi włosami. Ale był też dobrej myśli, że chłopak ma szanse zrobić postępy. Wyglądało na to, że obecnej sytuacji Justina winni są opiekunowie, w takim samym stopniu jak sam Justin. Według Harrisona byli zbyt niedoświadczeni, by poradzić sobie z tym, że Justin przekracza wyznaczone granice. A granic potrzebował bardziej niż czegokolwiek innego. Harrison chyba tak naprawdę nie wierzył, że my poradzimy sobie lepiej – takie odniosłam wrażenie. Jego przygnębienie sugerowało coś wręcz przeciwnego. Przypomniały mi się słowa Johna o ostatniej szansie. Czy Mike i ja byliśmy ostatnią szansą Justina?

Czyżby nasze pierwsze zadanie było z góry skazane na porażkę? Starałam się pozbyć tej myśli, mówiłam sobie, że jestem niemądra. Przecież byliśmy opiekunami ostatniej szansy – na tym bazował program, który mieliśmy zastosować. Ale teraz, patrząc na Harrisona, czułam, że niewiele się zmieniło. Że Harrison w głębi serca nie ma zbyt wielkiej nadziei. Po prostu musiał gdzieś wcisnąć to dziecko, i to szybko. – Proszę, proszę – powiedział ciepło Mike, odsuwając się, by ich wpuścić. Zauważyłam, że Justin wszedł o wiele pewniej niż podczas ostatniej wizyty i pociągnął za sobą Harrisona do salonu. – Nie ma nic więcej? – spytałam Harrisona, idąc za nimi. Wskazałam jedyną, mocno zniszczoną walizkę Justina. Owszem, była duża, ale mimo wszystko, biorąc pod uwagę sytuację, wydawała się bardzo mała. Czy naprawdę mieścił się w niej cały dobytek chłopca? – Ehm… no tak – odparł Harrison, lekko zirytowany moim pytaniem. Sprawiał wrażenie, jakby mu się spieszyło. I rzeczywiście. – Niestety, mam mało czasu – rzekł. – Załatwmy szybko papierkowe sprawy, bo niedługo muszę być gdzieś indziej… Ale dobrze się tu czujesz – zwrócił się do Justina, który rozsiadł się na kanapie. – Cieszysz się, synku, co? Justin kiwnął głową i zdobył się na krzywy półuśmiech. – Mogę włączyć telewizor? – spytał mnie. – Jasne – odpowiedziałam szczęśliwa, widząc, że naprawdę jest mu tu dobrze. Wydawał się dużo bardziej wyluzowany niż ostatnim razem. Uśmiechnęłam się i poczułam, że i mnie odrobinę odpuszcza stres. – Byle nie za głośno, okej? Za to Harrison mnie wkurzał. – Przejdziemy do kuchni wypełnić formularze? – zaproponował, jakby już chciał znaleźć się za drzwiami. Po prostu nie mógł się doczekać. – Tylko jedna walizka – powtórzyłam uparcie. Zaprowadziłam go do kuchni, a Mike zaczął pokazywać Justinowi, jak obsługiwać piloty. – Sądziłabym, że dziecko, które tak długo było w rodzinach zastępczych, powinno nagromadzić całą masę rzeczy. – Naprawdę byłam zdziwiona i nie wyssałam sobie takiego przekonania z palca. Na szkoleniu omawialiśmy też to zagadnienie: rzeczy posiadane przez dzieci. Dzieciaki przychodzące prosto z patologicznego domu często posiadają bardzo mało. Zaniedbywane i maltretowane, nie mają prawie nic osobistego, a to, co mają, w wielu przypadkach

zatrzymuje rodzina. Za to dzieci z rodzin zastępczych mają różne rzeczy, często całe mnóstwo, bo opiekunowie dostają na to pieniądze. Harrison był coraz bardziej poirytowany, że odciągam go od jego papierków. – Tak, no cóż – mruknął, przekładając kartki. – Justin po prostu nie dba o swoje rzeczy. Więc nie zgromadził wielkiego majątku. No dobrze. Tu jest plan programu… Przeszliśmy przez te dokumenty i było prawie tak, jakbyśmy kupowali samochód; Harrison przypominał znudzonego dilera, który wręczył nam książkę serwisową. I interes ubity. Zaproponowałam coś do picia, ale nie, naprawdę musiał już lecieć, i szczerze mówiąc, ucieszyłam się, kiedy wreszcie się wyniósł. Jego podejście do tej całej sprawy, do przekazania nam Justina, drażniło mnie równie mocno, jak jego wymięty garnitur i spleśniały zapaszek. Justin zjawił się w kuchni, gdy tylko Harrison sobie poszedł. Po raz pierwszy, od kiedy się poznaliśmy, wyglądał na odprężonego. Był dość postawny. I wysoki jak na swój wiek. Ja mam metr pięćdziesiąt trzy wzrostu, a on był ledwie o pół głowy niższy ode mnie. Miał gęste, sztywne, jasne włosy, które rosły mu jakby w górę, zupełnie jak u jakiejś postaci z kreskówki rażonej prądem. I uśmiechał się, co natychmiast zmiękczyło jego kamienne rysy. Kiedy nie był taki spięty, wydawał się nawet całkiem ładny. Pomyślałam, że trzeba popracować nad tym uśmiechem. I miałam nadzieję, że już wkrótce będziemy go widywać częściej. – Fajnie, że już poszedł – stwierdził rzeczowo. – Kiedy obiad? Niedługo? Spojrzałam na kuchenny zegar. Dochodziło dopiero wpół do dwunastej. – No cóż, chyba możemy zjeść wcześniej, jeśli jesteś głodny… Pokręcił głową. – A nie, nie jestem. Chcę tylko wiedzieć, o której jemy – odparł tym samym rzeczowym tonem. – I co jemy. – Co jemy? Tym razem przytaknął. – Tak. – Jeśli wytrzymasz jeszcze trochę, zadzwoniłabym po swoje dzieci, Riley i Kierona. Oboje bardzo chcą cię poznać, Justin. A na obiad będzie zapiekanka makaronowa albo coś takiego. – To o dwunastej? – Zaczynał się lekko denerwować. – I to będzie zapiekanka

makaronowa? Nie coś innego? – O co chodziło? – spytał Mike, kiedy już zapewniłam chłopca, że owszem, o dwunastej, i że z całą pewnością będzie zapiekanka makaronowa, i wreszcie usatysfakcjonowany wrócił do salonu. Mike się roześmiał. – Dziwię się, że nie podałaś mu karty dań! Dobrze było usłyszeć uspokajający, znajomy głos męża – głos rozsądku, normalności. Prawdopodobnie właśnie tego potrzebowało to dziecko. Ale na wszelki wypadek i tak zabrałam się do tego niespodziewanie wczesnego obiadu, a Mike poszedł zadzwonić do Kierona i Riley, żeby im powiedzieć, że teren już czysty. Umówiliśmy się, że przyjdą dopiero, kiedy Justin bezpiecznie się u nas zakotwiczy, żeby nie przytłoczyła go taka liczba ludzi. Siekając cebulę, słyszałam, że Mike w przedpokoju znów się śmieje. – Tylko nie proście o nic, co nie jest makaronem! – powiedział naszym dzieciom. Kiedy się prowadzi dom zastępczy – szczególnie taki jak nasz – tylko głupiec pozwoliłby uśpić swoją czujność fałszywemu poczuciu bezpieczeństwa, ale przez minutę czy dwie po tym, jak Mike skończył rozmowę z dzieciakami, byłam pełna nadziei, że wszystko się ułoży. Okej, Justin miał chyba jakieś fobie związane z jedzeniem, ale po tylu latach w systemie opieki zastępczej i przeprowadzkach z miejsca na miejsce byłoby dziwne, gdyby po drodze nie podłapał paru dziwactw. Potrafiłam zrozumieć, że może musiał walczyć o jedzenie w przeróżnych hierarchiach dzieci i nastolatków, istniejących w każdym kolejnym domu dziecka, do którego był posyłany. Ale to oczywiście niejedyne jego dziwactwo. Zapomniałam o tym, przed którym już mnie ostrzegano. Moja córka jest cudowna i kocham ją nad życie. Jest ciepła i przyjazna, ma autentycznie pogodną osobowość i nasz pomysł z domem zastępczym przyjęła z wielkim entuzjazmem. Więc gdy zjawili się oboje z Kieronem, tak jak i my chciała zrobić wszystko, by Justin czuł się wśród nas jak członek rodziny. Kiedy już zajęliśmy miejsca i obiecana zapiekanka makaronowa parowała na środku stołu, Riley, siedząca obok Justina, pochyliła się do niego. – Witaj w wariatkowie – szepnęła konspiracyjnie i wyszczerzyła się w szerokim uśmiechu. Zrobiła ruch, jakby zamierzała poczochrać mu włosy, ale zanim jeszcze zdążyła opuścić rękę, Justin szarpnął się gwałtownie do tyłu, uderzając plecami o oparcie krzesła, i zmierzył

ją kamiennym wzrokiem. – Wybacz, stary – powiedziała zdziwiona. – Chciałam tylko być miła. – Ale Justin puścił to mimo uszu. Znów pochylił się do przodu i nałożył sobie wielką porcję makaronu. Zanotowałam sobie w pamięci, że na przyszłość może powinnam porcjować jedzenie osobiście, jeszcze w kuchni. Przez kilka minut jedliśmy w niezręcznym milczeniu. Widziałam, że córka poczerwieniała na twarzy. Była potwornie zażenowana i zrobiło mi się jej strasznie żal; Mike też to zauważył i spróbował wciągnąć chłopaków w rozmowę o futbolu, żeby rozluźnić atmosferę. Ale Justina to nie zainteresowało. Jadł dalej w milczeniu, a to milczenie stawało się coraz bardziej głośne i przytłaczające, kiedy tak wszyscy przetrawialiśmy to, co się stało. – David przyjdzie? – spytałam w końcu Riley. – Nie. – Pokręciła głową. – Dopiero jutro. Dzisiaj pracuje… – urwała, bo Justin znów się na nią gapił. – David to mój chłopak – wyjaśniła mu. – Mieszkamy tuż za rogiem. On też bardzo chce cię poznać. Ale Justin znów zachowywał się, jakby Riley była diabłem wcielonym. – O której podwieczorek, Casey? – spytał mnie, ignorując moją córkę. – I co będziemy jedli? Poczułam, że Mike zaczyna się jeżyć obok mnie. – Riley mówiła do ciebie, kolego – powiedział cicho. – A o podwieczorku jeszcze nie myślimy. Jemy dopiero obiad. – W porządku, tato – wtrąciła się Riley. – Nic się nie stało. Naprawdę. Ja też nie jestem zbyt rozmowna przy ludziach, których nie znam. Justin posłał jej chmurne spojrzenie i znów zwrócił się do mnie. – Mogę już zabrać rzeczy do swojego pokoju? – Jasne – odpowiedział Mike. – Zajrzę do ciebie za jakiś czas. – Jezu kochany, co za niewychowany dzieciak! – stwierdził Kieron, kiedy już usłyszeliśmy kroki Justina na schodach. Mój uroczy Kieron, który nie potrafi w nikim dostrzec niczego złego. – Chyba cię nie polubił, Riley! Zmarszczyła brwi. – To pewnie przez moje czarne włosy. – Przez czarne włosy? Dlaczego?

Spojrzała na mnie. – Mama mi powiedziała. On tak ma. Nienawidzi kobiet z czarnymi włosami. Kieron osłupiały też popatrzył na mnie. Słowo „nienawidzić” dla niego nie istniało. – No tak! – Zupełnie zapomniałam o tych czarnych włosach. Oczywiście, że to przez to! – Ale nie możemy zapomnieć, że to dla niego pewnie trochę za dużo. Musimy być cierpliwi i dać mu szansę, żeby się zadomowił. Mike wstał i zaczął zbierać naczynia. Idąc do kuchni, kręcił głową. Kiedy Mike po męsku zabrał się do zmywania, ja wyszłam z Riley na dwór na papierosa. Próbowałam ograniczyć palenie, żeby przygotować się do rzucania, ale w tej chwili bardzo potrzebowałam szybkiego nikotynowego kopa. Zapewniłam córkę, że teraz może już być tylko lepiej; że to wszystko potrwa, ale kiedy dobrze poznamy Justina, będzie łatwiej i mniej stresująco. Chyba jej nie przekonałam – Riley lubiła być lubiana i widziałam, że choć rozumiała tę historię z czarnymi włosami, mimo wszystko była zdziwiona i zakłopotana tym, że Justin tak ją odrzucił. Miałam nadzieję, że to, co jej mówię, okaże się prawdą. Wciąż słyszałam brzęki i stuki dobiegające z kuchni, więc ukradkiem pozwoliłam sobie na drugiego papierosa i poczułam, że napięcie tego przedpołudnia powoli odpuszcza. Jedzeniowymi problemami Justina przynajmniej mogliśmy się zająć od razu, a co do czarnych włosów, to na pewno kiedy nas trochę pozna i przekona się, jacy jesteśmy naprawdę, ten problem też się załagodzi. Właśnie gasiłam papierosa, kiedy w tylnych drzwiach pokazał się Kieron. – Mamo! – zawołał zszokowany. – Musisz przyjść! Drgnęłam. – Dokąd przyjść? Co się dzieje? – Tata właśnie poszedł zajrzeć do Justina i… – Dosłownie zabrakło mu słów. – I jego pokój jest… no… – Zmarszczył brwi strasznie przejęty. – Chodź. Po prostu przyjdź na górę i sama zobacz.

Rozdział 2 Poszłam za Kieronem, a Riley deptała mi po piętach. Zastanawiałam się, co się mogło stać, na miłość boską. Kiedy weszliśmy na piętro, zobaczyłam osłupiałego Mike’a – stał w drzwiach sypialni Justina. Odsunął się, żebyśmy i my dwie mogły zajrzeć do środka. Pokój był niemal nie do poznania – autentycznie nie potrafiłam tego ogarnąć. Ten śliczny pokój, który tak starannie przez wiele dni przygotowywałam na przybycie Justina, który urządzałam tak pieczołowicie, żeby był miły i przytulny, żeby był dla niego bezpieczną kryjówką, wyglądał teraz jak więzienna cela. Pod oknem stała długa, niska komoda z szufladami – postawiłam tam parę książek, trochę piłkarzyków, kilka pudełek puzzli i pudło z klejem, filcem, materiałem i przyklejanymi gwiazdkami. Teraz to wszystko było gdzieś schowane, nawet nie miałam pojęcia, gdzie je upchnął. Tak samo rozprawił się z regałem. Byłam w szoku, bo ten regał w pewnym sensie stanowił główną ozdobę pokoju: własnoręcznie pomalowaliśmy go w czerwono-białą szachownicę i nakleiliśmy na niego mnóstwo czarno-białych piłek. A potem zapełniliśmy półki rzeczami, które mogły się spodobać chłopcu – książkami, pluszakami, długopisami, kredkami i tak dalej. Ale to też gdzieś zniknęło. Justin zasłonił cały regał niebieskim polarowym kocem, który kupiłam na łóżko. Okrągły dywanik piłka został, jak zakładałam, schowany – bo nigdzie go nie widziałam – a z łóżka wyparowały ozdobne poduszki. Justin zaciągnął też zasłony, więc pokój tonął w półmroku. Wyglądał naprawdę ponuro i przygnębiająco. W środku tego wszystkiego, na łóżku, siedział Justin. Nogi miał podciągnięte do piersi i grał na przenośnej konsoli, którą oparł na kolanach. Najwyraźniej przywiózł ją ze sobą. Ale najbardziej uderzające w tej scenie było to, że zupełnie nie zauważał nas wszystkich, jak stoimy w drzwiach, z otwartymi ustami. Siedział z twarzą częściowo zasłoniętą przez konsolę, jego palce śmigały po przyciskach. – Justin – rzuciłam bez tchu. – Co ty zrobiłeś ze swoim pokojem, skarbie? – Czekałam, ale nie odpowiedział. Nawet na mnie nie spojrzał. – Hej, skarbie – nie dawałam za wygraną. – Gdzie się wszystko podziało? Teraz wreszcie przesunął konsolę na tyle, że widziałam całą jego twarz.

– To mój pokój, nie? – odparł zimno. – I taki mi się podoba. Dopiero w tej chwili zauważyłam, że jednak nie wszystko zniknęło. Owszem, ogołocił pokój, ale były dwa godne uwagi wyjątki. Nie pozbył się telewizora i odtwarzacza DVD. Więc nie chodziło o całkowitą, dobrowolną ascezę. I właśnie to, że pominął te dwie jedyne, specyficzne rzeczy, rozzłościło mnie. Szczerze mówiąc, nagle naprawdę się wściekłam. Całe godziny zadręczałam się tym cholernym pokojem, całe dnie robiłam zakupy, urządzałam go i tak dalej. I po co? Żeby zrujnował go ten cyniczny, gruby, niewychowany jedenastolatek. Czerwona mgła zasnuła mi oczy. Wcale nie byłam szczęśliwa. Mike, który chyba to wyczuł, delikatnie położył mi dłoń na ramieniu, wyprowadził mnie z powrotem na podest i kiwnął na Kierona i Riley, żeby wracali na dół. – Okej, Justin – odezwał się łagodnie. – Zejdź do nas, kiedy będziesz miał ochotę, dobra? Albo gdybyś czegoś potrzebował… Kiedy to usłyszałam, wkurzyłam się jeszcze bardziej. Pomaszerowałam na dół, weszłam do kuchni i z furią obróciłam się do Mike’a. – Gdyby czegoś potrzebował! – Wycelowałam palec w sufit. – Widziałeś ten cholerny pokój? – Po prostu nie mogłam tego przeżyć. Bezradnie rozłożyłam ręce. – Dlaczego on to zrobił? Dzieciaki skuliły się trochę, szykując się na mowę, na którą mi się zbierało. – Nie mogę w to uwierzyć, Mike! – piekliłam się. – Po prostu nie mogę! Co za niewdzięczny mały… – Casey! – Mike teraz podniósł ton do poziomu mojego głosu. – Nie zapominajmy, z czym mamy tu do czynienia! – Spojrzał na mnie twardo. – I spróbujmy pamiętać, skąd on przyszedł, okej? Na litość boską, kochanie, gdyby był Małym Lordem Fauntleroyem, nie byłby w rodzinie zastępczej, zgadza się? Kątem oka wciąż widziałam swoje dzieci – teraz tłumiły chichot, bo rozbawiło je porównanie ojca. I nagle ze mnie też odpłynął gniew – niemal tak samo szybko, jak się pojawił. Roześmiałam się, razem z dzieciakami, i śmialiśmy się coraz głośniej, aż łzy popłynęły nam po policzkach. To była jedna z tych surrealistycznych sytuacji, kiedy myślisz, że się rozpłaczesz, a w następnej chwili śmiejesz się histerycznie. Czekało nas dużo takich sytuacji z serii „śmiej się albo rycz”, ale wtedy tego nie wiedziałam. Wiedziałam tylko, że przekroczyliśmy jakąś granicę; że jako rodzina znaleźliśmy się na całkiem nowym

terytorium. Mike się nie śmiał. Wręcz przeciwnie. Patrzył na naszą trójkę, jakbyśmy zupełnie zwariowali. – Przepraszam, kochanie – parsknęłam. – To absolutnie nie jest zabawne. Ale nie mogę się powstrzymać. Naprawdę nie mogę. Jego twarz trochę złagodniała. – Wiem. – Wskazał głową schody. – Ale może trochę się przymknijcie, co? Nie chcemy, żeby nas usłyszał i pomyślał, że śmiejemy się z niego. Moim zdaniem to by nie poprawiło sytuacji. Nie sądzisz? – Masz rację. – Z trudem wzięłam się w garść. – No już, dzieciaki, przymknijcie się, jak to mówi tata. – Więc przymknęli się posłusznie. – Wiecie, co myślę? – Riley przeszła przez kuchnię i sięgnęła po czajnik. – Może on sobie postanowił, że nie będzie się u nas dobrze czuł i specjalnie urządził tę akcję z pokojem. Mike przytaknął. – Myślę, że trafiłaś w dziesiątkę – przyznał. – I tak się zastanawiam, biorąc pod uwagę to, co o nim wiemy… Może po prostu tak już przywykł do tego, że ktoś zabiera mu rzeczy za złe zachowanie, że woli się do nich nie przywiązywać? Poszłam za Riley i wyjęłam kubki z szafki. – No cóż, jakikolwiek jest powód, to dziwne – stwierdziłam. – I strasznie smutne. – Pokręciłam głową i spojrzałam na Mike’a. – I zdaje się, że może być o wiele trudniej, niż się spodziewaliśmy. Chwilowe milczenie mojej rodziny mówiło samo za siebie. Miałam rację. Wszyscy to wiedzieliśmy. Naprawdę będzie trudno. I niekoniecznie chodziło o codzienną opiekę nad dzieckiem – to mogłam robić z zamkniętymi oczami. Chodziło raczej o wpływ, jaki będzie miał na naszą rodzinę ten mały obcy człowiek żyjący z nami, wśród nas. Człowiek, którego nie rozumieliśmy. Z tym będzie trudno. Ja chyba najlepiej ze wszystkich powinnam zdawać sobie sprawę, w co się wpakowaliśmy. Minęły zaledwie dwa tygodnie, od kiedy odeszłam z poprzedniej pracy, a mnie nagle zaczęło się wydawać, że to było wieki temu. Jeszcze wcześniej pracowałam w dużej organizacji prowadzącej kursy samorozwoju dla nastolatków z trudnym startem – młodych ludzi, którzy z różnych powodów balansowali na marginesie społeczeństwa. Pomagaliśmy im przejąć kontrolę nad własnym życiem i dodawaliśmy sił, żeby dokonywali

pozytywnych zmian. Ostatnie trzy lata spędziłam jako pedagog w naszym wielkim lokalnym zespole szkół ponadpodstawowych i prowadziłam zajęcia dla dzieci, które sprawiają problemy wychowawcze. Takie dzieci niestety są w niemal każdej szkole. Z najróżniejszych powodów po prostu nie umieją się dopasować. Przeszkadzają na lekcjach, pyskują nauczycielom, przysparzają kłopotów sobie i wszystkim dookoła. W konsekwencji każdy chce podrzucić je komuś innemu. I uwielbiałam tę pracę, uwielbiałam każdą minutę tam spędzoną. Uwielbiałam to, że mogę zrobić coś dobrego dla dzieciaków, które mają tak ciężko w domu, że szkoła często jest ich jedyną bezpieczną przystanią, przez co jeszcze ważniejsze było, aby pomóc im w niej zostać. Bo gdyby nie nasze wsparcie, ci uczniowie najprawdopodobniej zostaliby w końcu usunięci ze szkoły, a to byłoby dla nich najgorsze. Ale właśnie ta praca – kontakt z takimi dziećmi – przypadkiem doprowadziła mnie do wyboru całkiem nowej drogi zawodowej. Kiedy zaczynałam w szkole, miałam stosunkowo proste zadanie: byłam odpowiedzialna za dwoje czy troje dzieciaków i pracowałam z nimi we własnym gabinecie. Przy tak małej liczbie podopiecznych naprawdę mogłam do nich dotrzeć. I przekonałam się, że najczęściej właśnie ta bliska relacja – uwaga poświęcana tylko jednej osobie – pozwala dokonać zmian w ich zachowaniu. Oddzieleni od rówieśników, z dala od szkolnych wymagań i lęków związanych ze szkołą, często otwierali się przede mną i mówili o swoich problemach. Najbardziej lubiłam zabierać ich do McDonalds’a. O dziwo, siedzenie w barze szybkiej obsługi nad hamburgerem jakimś cudem pomagało im wyhamować, zrobić bilans zysków i strat, a przede wszystkim zaufać mi na tyle, by pozwolić sobie pomóc. Ale życie jest jakie jest, budżety są jakie są, i liczba moich podopiecznych zaczęła rosnąć w zastraszającym tempie. Kiedy odchodziłam, miałam na liście pięćdziesięcioro dzieci i musiałam zająć salę lekcyjną, żeby je pomieścić – tę salę szybko ochrzczono „oddziałem”. Dzieci zostały podzielone na trzy odrębne grupy: te, które przede wszystkim zakłócały spokój i odmawiały jakiejkolwiek współpracy, te, które były zastraszane i nie miały przyjaciół, i te, które nazywałam „niewiadomą”. Bardzo smutne i ciche. Nie chciały lub nie mogły w niczym uczestniczyć, wchodzić w interakcje. Ewidentne ofiary biedy albo zaniedbania, co miało bardzo duży wpływ na ich wyniki w nauce. Ogólnie ciężka harówka, w której pomagali mi asystenci nauczyciela, kiedy byli dostępni, ale jak to w większości szkół, rzadko bywali osiągalni – ciągły brak kadry. Często musiałam prosić o pomoc ochotników ze starszych klas. A potem, z takimi pomocnikami,

jakich udało mi się zdobyć, pracowałam w ciągu dnia z każdą grupą osobno. Każdy dzień rzucał mi najróżniejsze wyzwania. Na przykład, zaczynałam z dziećmi, które padały ofiarą chuliganów – siadałam z nimi i dyskutowaliśmy, jak podnieść poczucie własnej wartości i co robić, kiedy znajdą się w trudnej sytuacji. Te dzieciaki wręcz kwitły podczas zabaw tworzących więź w grupie albo kiedy przydzielało im się obowiązki w szkole. Potem miałam grupę chuliganów zastraszających tych pierwszych – z tymi z kolei rozmawiałam o skutkach tego, co robią, i o tym, jaki mają na zastraszanych kolegów. Z takimi uczniami robiłam dużo ćwiczeń rozwijających empatię i starałam się, by zrozumieli, jakie szkody emocjonalne wyrządzają innym. Zwykle przekonywałam się, że chuligani sami mają własne, nierozwiązane problemy, i w takich przypadkach staraliśmy się bardzo aktywnie udzielać im dodatkowego wsparcia, a w razie konieczności interweniować u źródła kłopotów. Stopniowo zaczęłam poświęcać coraz więcej czasu na pracę z niektórymi rodzicami, działając na zasadzie nieoficjalnej „superniani”. To oznaczało coraz częstsze wizyty domowe, niekiedy późno wieczorem, co mocno wykraczało poza moje obowiązki zawodowe – nie wspominając już, że zajmowało czas – i zaczynało być coraz bardziej wyczerpujące. Ostatecznie mój „oddział” szybko stał się ofiarą własnego sukcesu. Szkolna społeczność przypomina każdą inną – jeśli cokolwiek się dzieje, dobrego czy złego, wieści szybko się rozchodzą. A w tym przypadku moje zajęcia były stałym tematem rozmów w pokoju nauczycielskim, gdzie wszyscy zwierzali się sobie, jakie przyjemne stało się życie, od kiedy to czy tamto niegrzeczne dziecko jest regularnie usuwane z ich lekcji. W konsekwencji nagabywali mnie coraz to nowi nauczyciele, a że jestem mięczakiem, nigdy nie potrafiłam odmówić. Tym sposobem coraz trudniej było mi pomóc któremukolwiek z tych dzieci tak, jak bym naprawdę chciała pomóc, i po trochu stawało się dla mnie oczywiste, że wspieranie ogromnej grupy – każdego tylko odrobinę, na wyrywki – nie jest najlepszym sposobem wykorzystania mojego czasu i doświadczenia. Czy nie lepiej byłoby tak naprawdę pomóc – jednemu dziecku, ale porządnie? Ale nie tylko dlatego Mike i ja zajęliśmy się opieką zastępczą. Poznaliśmy już na własnej skórze wyzwania nietypowego rodzicielstwa, ponieważ Kieron miał łagodną postać zespołu Aspergera, co oznaczało, że trochę różnił się od innych dzieci.

Kieron był przepiękny zewnętrznie (smukły, wysoki, jasnowłosy adonis – i wiedział o tym!), ale co ważniejsze, miał równie piękne wnętrze. Dosłownie, był dobry aż do bólu i nigdy w życiu nie miał wroga. Może wynikało to z jego zaburzenia – oboje tak przypuszczaliśmy – ale Kieron naprawdę nie rozumiał, jak można być niemiłym czy złośliwym, i w każdym napotkanym człowieku widział wyłącznie dobro. A do tego ogromnie kochał zwierzęta. Ale jego wyjątkowość oznaczała również, że musiał żyć w pewien określony sposób. Musiał mieć wszystko starannie zaplanowane – wciąż ma – i nie znosił jakichkolwiek zmian za pięć dwunasta. Jeśli zamierzaliśmy coś robić albo zaplanowaliśmy wyjście, biada nam, gdybyśmy próbowali coś zmienić w ostatniej chwili, bo nagłe zmiany wytrącały go z równowagi i niepokoiły. W dzieciństwie ten jego dyskomfort był bardzo wyraźny. Kieron robił się nerwowy, wpadał w panikę i był nieszczęśliwy. Obgryzał też wtedy skórę wokół paznokci – czasami miał bardzo obolałe, pokaleczone dłonie. Jako nastolatek, i teraz, jako już młody dorosły, w niektórych sytuacjach po prostu przestawał mówić i zaczynał się wycofywać. A kiedy coś go naprawdę przerastało, wciąż dostrzegało się u niego oznaki stresu, na które jako jego matka zawsze byłam wyczulona. Jak wiele dzieciaków z zespołem Aspergera Kieron z wielkim zapałem katalogował i kolekcjonował różne rzeczy. Jego pokój zawsze wyglądał niesamowicie, bo mój syn miał kolekcje dosłownie wszystkiego. Figurek piłkarzy i programów, zdjęć celebrytów, modeli klasycznych samochodów, autografów, osobistych pamiątek… Wszystkie kartki urodzinowe, jakie kiedykolwiek dostał, skatalogował i ułożył w idealnym porządku. Filmy na DVD były poustawiane według ulubionych aktorów, samochodziki według kolorów, kompakty według wykonawców. I oczywiście jeśli cokolwiek się poprzestawiało, należało się spodziewać konsekwencji. Więc głównie ze względu na Kierona zastanowiliśmy się dwa razy, zanim na serio zaczęliśmy brać pod uwagę szkolenie na opiekunów zastępczych. Miał dziewiętnaście lat, był już dorosły, ale wciąż bardzo wrażliwy, a że mieszkał z nami, musieliśmy poważnie przemyśleć, jaki wpływ mogą mieć na niego nasze plany – bo nie chodziło o założenie zwykłej rodziny zastępczej. Kiedy już nie dawałam sobie rady z narastającymi problemami w szkole, zaczęłam wyszukiwać w Internecie informacje na temat „pracy z trudnymi dziećmi” i któregoś dnia trafiłam na link do strony o nowym, specyficznym rodzaju opieki zastępczej, który został opracowany i z sukcesem wypróbowany w Stanach. Wykorzystywał

metodę modyfikacji zachowania opartą na przyznawaniu punktów za dobre sprawowanie. Oboje zostalibyśmy w pełni przeszkoleni do stosowania tej metody, przeznaczonej dla najtrudniejszych dzieci – takich, które nie nadawały się do zwykłych rodzin zastępczych. Dla dzieci, których życie wyglądało naprawdę ponuro – a właśnie do takich przywykłam w szkole i ze swoim doświadczeniem mogłam im najskuteczniej pomóc. Ten rodzaj opieki zastępczej pociągał mnie najbardziej i, kiedy dowiedziałam się wszystkiego na ten temat, wsiąkłam na całego. Tej nocy leżałam w łóżku, nasłuchując wszelkich oznak aktywności w pokoju Justina. Niepokój przygniatał mnie i nie dawał spać. Mimo całego szkolenia, jakie przeszliśmy – sześć miesięcy intensywnej pracy – i mimo wszystkich przygotowań i wyobrażeń, chyba ani Mike, ani ja nie byliśmy przygotowani na to, jak bardzo wpłynie na nas to dziecko, które pojawiło się w naszym życiu. On był nie tylko wrogo nastawiony; był całkowitą niewiadomą, i oto spał raptem parę metrów od nas, pod naszym dachem, i w mniej niż dwadzieścia cztery godziny wywrócił do góry nogami całe nasze życie rodzinne. Kiedy wreszcie zasypiałam, wiedziałam, że tylko jedno jest pewne. Wzięliśmy to na siebie. I nie było odwrotu.

Rozdział 3 Mam świra na punkcie Bożego Narodzenia – zawsze miałam i zawsze będę miała – i zwykle zaczynam planować święta dużo wcześniej. Z początkiem grudnia staram się mieć już wszystko z grubsza ustalone, więc jakieś dwa tygodnie przed tym, jak w naszej rodzinie pojawił się Justin, zdążyłam już zacząć mój zwykły „świąteczny rozbieg”. Mieszkaliśmy w wygodnym szeregowcu z czterema sypialniami, z dużym ogrodem z tyłu, w małym miasteczku na obrzeżach wielkiego miasta. W tej zżytej społeczności każdy znał każdego, i można chyba powiedzieć, że dom Watsonów stawał się o tej porze roku czymś w rodzaju miejscowej atrakcji. Nigdy szczególnie nie interesowały mnie rośliny – przy drzwiach kuchennych trzymałam tylko kilka donic z kwiatami – ale przed świętami zachowywałam się jak opętana. Uwielbiałam tę porę roku i nie obchodziło mnie, kto o tym wie. Moja choinka stała już ubrana i migotała wesoło – Riley dowcipnie stwierdziła, że drzewko wygląda, jakby nahaftowała na nie wróżka (moja córka to królowa dowcipnisiów) – a niemal wszystko inne było obwieszone lampkami i dekoracjami. Na dworze też dałam upust swojej obsesji – przed domem ustawiłam dmuchanego Mikołaja, kolejne drzewko z mrugającymi lampkami i neonowego renifera z saniami pełnymi prezentów. Znalazłam jeszcze trochę lampek, które rozciągnęłam na żywopłocie od frontu i ogólny efekt był taki, że – jak zwykle – mój dom wyglądał najbardziej obciachowo na całej ulicy. Nie wiedziałam, co Justin myśli o tym wszystkim. Może to naiwne, biorąc pod uwagę moje doświadczenie z trudnymi dzieciakami, ale chyba dałam się ponieść bardziej niż zwykle, bo chciałam, żeby wszystko było superwyjątkowe specjalnie dla niego – chciałam mu pokazać, jak wygląda fajne życie rodzinne. Oczywiście ani na chwilę nie zapominałam, że w drugi dzień świąt Justina czeka ważna wizyta. Ustaliliśmy, że Mike zawiezie go (a to kilka godzin jazdy) do miasta, gdzie mieszali teraz jego matka i młodsi bracia. Justin miał spędzić u nich noc – po raz pierwszy od trzech miesięcy, jak nam powiedziano, bo mniej więcej w czasie, kiedy trafił do nas, matka znalazła sobie nowego faceta. O niego dbała bardzo mało; tylko tyle, że wizyty były w najlepszym razie sporadyczne i jakoś zawsze wiązały się z nowymi chłopakami. Matka zawsze chciała się spotkać

z Justinem, ilekroć podłapała nowego faceta, po czym znów odsyłała syna, kiedy już spełnił swoje zadanie: miał ją ukazać w lepszym świetle, pomóc jej udawać troskliwą matkę. Serce się krajało już od samego słuchania o tym. Jak mogła mu robić coś takiego? Jak matka mogła tak traktować rodzone dziecko? Presja tej wizyty na pewno przytłaczała Justina. Po moim małym wybuchu w dniu jego przybycia zdążyłam ochłonąć i znów zaczynałam być dobrej myśli. Choć akurat były ferie świąteczne i szkoły były zamknięte, udało mi się skontaktować z dyrektorem miejscowego zespołu szkół i załatwiłam tam chłopcu miejsce, więc mógł zacząć naukę od razu po Nowym Roku. Oczywiście nie zaszkodziło, że wcześniej tam pracowałam i miałam dobry kontakt z całą kadrą; czułam, że to może się okazać bardzo przydatne, skoro planowaliśmy opiekować się dziećmi, które prawdopodobnie będą potrzebować pomocy w szkole. Ponieważ z papierów Justina wynikało, że jego poziom w nauce jest grubo poniżej normy, przydzielono mu pracownicę programu ECPR (Edukacja w Centrum Pomocy Rodzinie); nazywała się Helen King i wydawała bardzo miła. Wygospodarowała ze szkolnego budżetu pieniądze na dodatkowego pomocnika nauczyciela, specjalnie dla Justina, żeby mógł łatwiej nadgonić zaległości – ktoś taki z całą pewnością przydałby się w moim dawnym „oddziale”. Więc wszystko dobrze się układało, i mimo lęków Justina związanych z jedzeniem (na jego prośbę wywiesiłam w kuchni spis, co i o której będziemy jedli każdego dnia), wyglądało na to, że chłopiec powoli się u nas zadomawia. I choć w jednej minucie okazywał nadmierną radość ze świąt, w następnej ponuro negował całą tę imprezę, to w sumie wydawało mi się, że robimy postępy. Tak duże, że pod koniec tygodnia czułam się wystarczająco pewnie, by zabrać go z Riley na wyprawę po świąteczne zakupy. – Jak wielki jest „wielki”? – spytał mnie, kiedy pociąg wiozący nas do centrum handlowego gnał przez zaśnieżony podmiejski krajobraz. Justin przez całą drogę gadał, był ożywiony i w doskonałym humorze. Powiedział nam, że nigdy wcześniej nie był w dużej galerii handlowej. – Wielka – odparłam. – Mnóstwo sklepów. Chyba z pięćdziesiąt. Ta informacja go oczarowała. – A będą mieli choinkę? – Na pewno. – Wyszczerzyłam się radośnie. – Nawet kilka. I podejrzewam, że naprawdę dużych, z mnóstwem lampek i bombek. To też chyba go ucieszyło, chociaż, jak pamiętałam, naszą choinkę skomentował

ostatnio stwierdzeniem, że od tych „pieprzonych, głupich światełek” boli go głowa. Ale dzisiejszy dzień to ewidentnie była „górka”. Więc na razie szło nieźle. – Chcę pod choinkę filmy – oznajmił, kiedy Riley zaczęła go wesoło wypytywać, co może przynieść mu Mikołaj. – Chciałbym dużo nowych filmów i nową konsolę, i dużo gier. I plastikowe żołnierzyki, żebym mógł się bawić w kąpieli. – Riley lekko uniosła brwi i natychmiast wiedziałam, o co jej chodzi. Czy nie jest już trochę za duży, żeby bawić się żołnierzykami w kąpieli? Ale i tak skinęłam głową. Może pod niektórymi względami musiał dorosnąć o wiele za szybko, ale pod innymi prawdopodobnie pozostał bardzo niedojrzały, i to zrozumiałe, biorąc pod uwagę jego życiowe doświadczenia. – I co jeszcze, oprócz żołnierzyków? – Zabawkowe pistolety i karabiny. I szwajcarski scyzoryk. Ze skrajności w skrajność. – Chyba jesteś jeszcze za młody na scyzoryki – powiedziałam mu łagodnie. – Może kiedy trochę dorośniesz… Po tych słowach w Justinie nastąpiła błyskawiczna i spektakularna zmiana. Słysząc sprzeciw, natychmiast gniewnie zacisnął usta w kreskę, jego spojrzenie spochmurniało, a całą twarz zmarszczył ponury grymas. Przez resztę podróży nie chciał już z nami rozmawiać i żadna z nas nic nie mogła na to poradzić. Kiedy jednak zajechaliśmy na miejsce, Justin znów był zbyt podekscytowany, żeby się na nas dłużej złościć, i z zachwytem patrzył na dekoracje, wystawy i tłumy ludzi. Część gastronomiczna na najwyższym piętrze i taka liczba fast foodów do wyboru wprawiła go niemal w ekstazę. Paradoksalnie – i uczyłam się tego wszystkiego o wiele za wolno – znów bardzo się zdenerwował, kiedy zaproponowałam, żeby sam wybrał, gdzie zjemy lunch. – To nie fair, Casey! – naskoczył na mnie. Był denerwująco pyskaty i znów wyglądał na mocno zestresowanego. – Przecież wiesz, że te wszystkie bary mi się podobają! Po co nas tu przyprowadzałaś, jeśli nie możesz się zdecydować? Teraz mi niedobrze i to twoja wina! Szybko wybrałam jeden z barów, udało się rozładować napięcie i zjedliśmy w dość pokojowej atmosferze, ale historia się powtórzyła, kiedy zaczęliśmy chodzić po sklepach. Agencja opieki zastępczej wypłacała nam zasiłek, który mogliśmy dawać Justinowi jako kieszonkowe, więc wzięłam ze sobą trzydzieści funtów, żeby kupił prezenty dla matki i dwóch młodszych braci.