uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 157
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 531

Cezary Lezenski - Strachy z palacowej wiezy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :496.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Cezary Lezenski - Strachy z palacowej wiezy.pdf

uzavrano EBooki C Cezary Lezenski
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 33 osób, 36 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 123 stron)

Cezary Leżeński Strachy z pałacowej wieży czyli Filip detektywem

1983 1 Nikt z nas nie wie, jeśli nie jest wróżką, ani czarodziejem, co go czeka w najbliższych dniach czy miesiącach. Ponieważ jednak we współczesnym świecie wszelkiej maści cudotwórcy, jeśli nawet mają jakieś nadprzyrodzone zdolności, skrzętnie je skrywają, Filip w przewidywaniu swej przyszłości wakacyjnej był zdany wyłącznie na samego siebie. Oznaczało to rzecz jasna, że niczego się nie domyślał, ani też w najśmielszych nawet marzeniach, czy zuchwałych snach nie mógł przewidzieć co go czeka i co przeżyje w ciągu dwóch najbliższych miesięcy. A wszystko zaczęło się tego dnia, gdy pan Konarski wrócił do domu wcześniej niż zwykle. Filip pakował do swej walizeczki kąpielówki, sweter, parę książek. Wybierał się z ojcem nad morze, do Kołobrzegu. Cieszył się na ten wyjazd od wielu dni, a teraz, gdy skończył się rok szkolny, liczył skrupulatnie dni dzielące go od wyjazdu. Mina rodzica nie wróżyła nic dobrego. Znał dobrze tę zmarszczkę na jego czole. Ilekroć się pojawiała, zawsze oznaczała coś niemiłego. A to odłożoną wspólną niedzielną wycieczkę do kina, a to zaprzepaszczoną wyprawę do parku lub nagły służbowy wyjazd ojca. Wyglądało na to, że i teraz czeka Filipa jakaś niezbyt przyjemna niespodzianka. Znów zostanie sam z ciotką Aurelią, dobrą lecz zrzędliwą i zasadniczą, która po śmierci matki prowadziła im gospodarstwo domowe. Zdaniem chłopca nadawała się ona bardziej na tresera dzikich zwierząt niż na krewną. Ojciec starannie ułożył teczkę na biurku, marynarkę powiesił w szafie i nałożył pantofle. Filip cierpliwie czekał na złą wiadomość. Jan Konarski siadł w gabinecie na fotelu, nabił swą ulubioną fajkę i otoczył się kłębami wonnego dymu. Filip wpatrywał się weń z niepokojem. - Drogi synu - rozpoczął ojciec tonem nie wróżącym niczego dobrego - tak się złożyło, że mam pilny wyjazd służbowy. - Tak, przecież mówiłeś, że zaraz po urlopie jedziesz do Anglii. Pan Konarski znów zaciągnął się fajką, jakby chcąc skryć zmieszanie.

- Bardzo mi przykro, ale jutro muszę lecieć na dwa miesiące do Stanów Zjednoczonych. - To z kim ja pojadę nad morze - w głosie Filipa brzmiała wielka żałość. - Może z ciocią Aurelią? - Nie - stanowczo zaprotestował - jeśli z ciocią, to już wolałbym dostać się w ręce ludożerców. - Raczej do ich żołądków - poprawił pedantycznie pan Konarski i dodał: - wygląda na to, że trzeba będzie wysłać cię do wuja Alfreda. Chłopiec aż podskoczył na krześle. - Co? Do tych koniuchów i dżokejów co to albo pasą konie, albo się na nich ścigają i nie potrafią o niczym innym mówić?! Filip przed dwoma laty był na wakacjach u wuja i nie wyniósł stamtąd najlepszych wspomnień. Na prośbę ojca zmuszano go do nauki konnej jazdy, czyszczenia i oporządzania różnych siwków i gniadych. Pozostał mu po tych wakacjach, jeśli nie uraz do wszystkich czworonogów, to przynajmniej do wszystkiego co rży i galopuje, a na dodatek bezlitośnie gryzie wszystkich uczciwych chłopców. Pan Konarski widząc przerażoną minę syna w jednej chwili sobie wszystko przypomniał. Roześmiał się serdecznie. - Rozmawiałem już z wujem Alfredem. Obiecał, że wszystkie konie pochowa, abyś ani jednego nawet nie widział. Stajnie przy tym każe wyperfumować, byś ich zapachu nie poczuł, kiedy wyjdziesz na spacer. - To nie będę musiał jeździć konno? - Absolutnie nie. Możesz ze sobą wziąć ile tylko udźwigniesz książek do czytania. A poza tym w pałacu jest spora biblioteka. - A tam… znam ją dobrze. Same książki o hodowli i ujeżdżaniu koni oraz parę powieści Kraszewskiego. W sam raz na poziom koniarzy. Ojciec uważnie popatrzył na Filipa. - Wiem, że z ciebie straszny mól książkowy i nic ci już nie pomoże na tę chorobę. Ja jednak poza mądrością książkową i ciekawymi historiami w niej opisywanymi znajdowałem również wiele pasjonujących spraw w życiu. Ot, choćby wuja Alfreda. - Wuja, który świata poza końmi nie widzi?

- To teraz. W czasie wojny, kiedy był jeszcze młodym człowiekiem i konno nie umiał jeździć, zrzucono go na spadochronie do kraju ze specjalnym zadaniem. Wówczas to koń uratował mu życie i odtąd polubił te zwierzęta. - Jak to było? - zainteresował się Filip. Choć był już w swoim mniemaniu dorosłym czternastoletnim chłopcem, to w dalszym ciągu pasjami lubił słuchać opowieści ojcowskich. A trzeba przyznać, że pan Konarski umiał wspaniale opowiadać. Choć zwykle spełniał chętnie prośby syna, tym razem uchylił się od dalszego podjęcia ciekawego wątku. - Zapytasz wuja - zakończył. - A nie zapomnij poprosić go, aby opowiedział jak przebrani za żandarmerię brytyjską zabrali z koszar włoskich parę samochodów żywności dla polskich uciekinierów. Filip zupełnie zapomniał o swej niechęci do koni. - Naprawdę wuj miał takie przygody wojenne? - Żeby tylko takie - rozpalał jego ciekawość ojciec. - Raz we dwóch, z kolegą, porwali ze sztabu niemieckiego generała a wkrótce potem zorganizował atak na więzienie gestapo i uwolnił stamtąd wszystkich, w tym swego przyjaciela. Filipowi oczy się zaświeciły z podniecenia. Coś tam słyszał, iż wuj walczył w czasie wojny, ale dokładnie nie wiedział gdzie. I choć zaintrygowały go ojcowskie słowa, to jednak podejrzewał, że są one obliczone na pobudzenie zaciekawienia i skłonienia go do wyjazdu do znienawidzonej stadniny koni. - Tata, a nie bujasz ty przypadkiem? - Mogę przysiąc na całą bibliotekę najciekawszych książek, że to najświętsza prawda. Jak mi nie wierzysz, zapytaj historyków wojny o kapitana „Marka”, skoczka spadochronowego, dowódcę piątego odcinka. Filip aż otworzył usta ze zdziwienia. Poza literaturą piękną do jego ulubionej lektury należały książki o drugiej wojnie światowej. Z pseudonimem „Marek” zetknął się parokrotnie, a nawet czytał coś o sławetnym ataku na więzienie w jednym z miast Polski południowej. A więc tym słynnym kapitanem był jego rodzony wuj Alfred?

Zerwał się na równe nogi: - Jadę. Choćby zaraz, jadę. Pomóż mi spakować się. Tylko czy naprawdę wuj obiecał, że nie będę musiał zajmować się tymi diabłami o czterech kopytach? - Widzę, że jeszcze nie zapomniałeś tego niewinnego kopnięcia Gwiazdy. - Ta kobyłka z piekła rodem miała na imię Zorza, a nie Gwiazda - rzekł z wyrzutem Filip. - Dobrze, niech będzie Zorza. - Ale na pewno nie będę musiał jeździć na żadnym z tych sfelerowanych pegazów bez skrzydeł? - Na pewno. Wuj mi obiecał. On cię rozumie. Kiedyś też nie lubił koni po przykrym wypadku w dzieciństwie i nie będzie cię zmuszał do niczego, chyba, że sam zechcesz. - Nigdy - zapewnił z całą mocą Filip - na głowę jeszcze nie upadłem. Głowa od tego - jak pisał Sienkiewicz - by o skórze myślała. Pan Konarski uśmiechnął się nieznacznie. Już nieraz słyszał od syna takie kategoryczne stwierdzenia, poparte cytatami z literatury. Później jednakże pryskało to wszystko jak bańka mydlana. Sądził, że i tym razem tak będzie. Gdyby wiedział, jak potoczą się wypadki i co przeżyje Filip w spokojnej stadninie zagubionej gdzieś w mazurskich lasach, na pewno wolałby zostawić chłopca w Warszawie, nawet narażając go na towarzystwo ciotki Aurelii. Ponieważ jednak pan Konarski nie miał zdolności jasnowidza, a ponadto obdarzał pełnym zaufaniem swego syna i wierzył w jego zdrowy rozsądek, rzecz została ostatecznie postanowiona. Filip spędzi te wakacje u wuja Alfreda. 2 Rozległ się przejmujący ryk. Potężniał coraz bardziej, przechodził w jednostajny, boleśnie świdrujący w uszach hurkot. Wreszcie hałas zaczął się oddalać, coraz to maleć, niknąć, aż wreszcie zamienił się w normalny warkot startującego, a potem wzbijającego się w powietrze samolotu pasażerskiego. Filip pomógł ojcu wyciągnąć walizki z taksówki i zaniósł je do wielkiego holu dworca lotniczego. Kłębił się tu tłum podnieconych pasażerów załatwiających ostatnie formalności, żegnających się z rodzinami i przyjaciółmi. Wśród bagażów bawiły się w chowanego dzieci, a matki zdenerwowane podróżą karciły rozwrzeszczane pociechy. Pomagało to zaledwie na

parę minut, a zaraz potem gwar zabawy i upominanie zaczynały się na nowo. Pan Konarski stanął w kolejce przyglądając się synowi. Coraz boleśniej odczuwał niemożność zastąpienia chłopcu zmarłej matki. Filip zupełnie jej nie pamiętał. Umarła gdy był małym, zaledwie chodzącym dzieckiem, ale to nie zmieniało faktu, że brak kobiety, wnoszącej ciepło rodzicielskie do domu, odczuwali obaj. Chłopiec dostrzegł wzrok ojca, ale odczytał go zupełnie inaczej. - Nie bój się, tatusiu - powiedział miękko - będę u wujka Alfreda grzeczny jak aniołek. Nie będzie mógł poskarżyć się na mnie. Dwa miesiące to niedługi okres, na pewno wytrzymam. - Ależ synku - zaprotestował - idzie mi tylko o to, żebyś naprawdę dobrze spędził wakacje. Wuj nigdy się na ciebie nie skarżył i w ogóle co ci przyszło do głowy. - Nic takiego - po prostu to, że wolałbym być z tobą nad morzem. - Ja też - przyznał pan Konarski - diablo mnie ten wyjazd zdenerwował. - Zobaczysz kawał świata, nowych ludzi, nieznane widoki - pocieszał Filip. - To wszystko prawda, ale wolałbym wreszcie wypocząć z własnym synem nad morzem. - Tato, dobrze cię rozumiem, ale obaj nic na to nie poradzimy. Tak już jest w życiu - powiedział poważnie i poczuł się ogromnie dorosły, prawie stary. Megafon wywołujący pasażerów lecących do Nowego Jorku przerwał im rozmowę. Wysłuchali uważnie całej apostrofy przeznaczonej dla tych, co mieli odbyć skok za ocean i uświadomili sobie, że czas już się żegnać. Jeszcze tylko parę osób dzieliło ich od miejsca, gdzie hostessy sprawdzały bilety i ważyły bagaż, czy nie przekracza dozwolonego ciężaru. Pan Konarski jednak nie zdążył już nic powiedzieć, gdyż uprzejma panienka wyciągnęła rękę po bilet i wskazała mu pustą wagę. Hostessa wydarła odpowiednią kartkę z biletu, wypisała numer miejsca, błyskawicznie założyła karteczki na bagaż, który zaraz zniknął na ruchomym transporterze, podała panu Konarskiemu kartę wstępu do samolotu i wskazała ręką na przejście przez kontrolą paszportową. Głos kobiecy zwielokrotniony megafonami naglił wszystkich odlatujących do Nowego Jorku, aby kończyli formalności paszportowe i celne. Pan Konarski uściskał pośpiesznie Filipa i podszedł do budki kontroli paszportowej. Po chwili pojawił się na sali celnej, ale poganiany przez obsługę zniknął za kolejnymi

drzwiami. Filip został sam. Po raz pierwszy zrozumiał, iż ojciec naprawdę z ogromną niechęcią opuszczał go podróżując służbowo. Dzięki temu nie czuł się już tak porzucony i opuszczony jak poprzednio. Obecnie wystarczyła mu świadomość, że ojciec odlatywał do USA z takim samym żalem i niechęcią, z jaką on udawał się w odwiedziny do koni i do wuja Alfreda. W nocy śniły mu się goniące go rumaki, z których każdy wykrzywiał pysk w uśmiechu cioci Aurelii. Kiedy rano obudził się, stwierdził z ulgą, ale i ze zdumieniem, że ciotka nie ma ani grzywy, ani ogona i porusza się bez tupotu podków.

3 W domu rozpętało się prawdziwe piekło. Porozrzucane i nie zabrane przez ojca rzeczy mieszały się z bagażami Filipa. Ciotka Aurelia, nieprzytomna z zaaferowania, biegała w całym tym bałaganie, usiłując to kończyć przepierkę garderoby chłopca, to gotować przypalający się co chwila obiad. Chłopiec zamknął się w swym pokoju usiłując zrobić jaki taki porządek i przygotować zestaw książek, które zamierzał zabrać ze sobą. Nie było to łatwe zadanie. Ciotka co chwilę wpadała do niego z trzaskiem drzwi, domagając się na przemian to pomocy, to wyjaśnienia nieistotnych drobiazgów. „Przypomina przy tym galopującego konia ze snu” - pomyślał. Burknął coś niezbyt wytwornie, jakby miał do czynienia nie z ciotką a z koniem. Poczuła się wielce dotknięta, co z kolei spowodowało małą burzę domową zakończoną grzmotami i błyskawicami. Kiedy się już wypogodziło i trochę wygrzebali się z rozgardiaszu panującego w domu, ciocia przysiadła na kanapie i westchnęła. - Chętnie bym pojechała z tobą do wuja Alfreda. Filip zadrżał, ale mężnie nie dał niczego po sobie poznać. - Nie wiem, czy są tam jeszcze miejsca. Ojciec mówił, że w tym miesiącu zjechało dużo osób z zagranicy. - Poza tym nie zapraszał mnie. Chłopiec już miał jakąś kąśliwą uwagę na końcu języka, ale przypomniał sobie, że ojciec mówił kiedyś o sympatii czy flircie między wujem Alfredem a Aurelią. Nic chcąc urazić romantycznych wspomnień ciotki zauważył tylko: - Wuj poprzysiągł chyba do końca życia pozostać w stanie bezżennym. - W czym? - zainteresowała się wyrwana z rozmyślań. - No, bez żony - odrzekł niepewnie - jak w komedii Michała Bałuckiego „Klub kawalerów”. - Alfred jest najwspanialszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek w życiu znałam - powiedziała bez specjalnego związku z poprzednim tokiem rozmowy. Filip nie podjął tematu. O wuju miał nieco inne zdanie. Czasami śnił mu się, jak ciotka

Aurelią, z głową konia, czasami pod postacią… pół człowieka, pół rumaka. Kopał go przy tym i rżał głośno. Rżenie to przechodziło w śmiech, a następnie w wołanie: „Filipieeee, Filipieeee, siaadaj na koooń”. Jeszcze w tej chwili na wspomnienie koszmarnego snu otrząsnął się ze wstrętem. Dobrze, że ciotka tego nie zauważyła. Rozmarzona ciągnęła dalej. - Alfred był bohaterem. Dlatego siostra twej matki tak się w nim zakochała. - Siostra mojej matki? - A tak. Nic o tym nie wiedziałeś? - Ojciec nic nigdy mi nie mówił. - O, mój brat jest uosobieniem dyskrecji. Od dzieciństwa był taki. - Jest ciocia pewna? - Że taki był od młodości? - Nie, że żona wuja była siostrą mojej mamy. - Jestem tak pewna jak tego, że widzę w tej chwili przed sobą mego niegrzecznego bratanka. W innej sytuacji Filip na pewno by się odwrócił udając, że szuka wzrokiem tego niegrzecznego bratanka, ale tym razem tak przejął się wiadomością, że nie żarty były mu w głowie. - To dlaczego nikt mi tego nie powiedział? - Pewnie dlatego, że nie interesowałeś się nigdy specjalnie wujem Alfredem - powiedziała z przyganą w głosie. - Tylko z tego powodu? Ciotka zmieszała się. - No nie. Po prostu byłeś za mały, aby znać całą prawdę- - Ale już nie jestem mały i chcę wiedzieć. - To długa historia - usiłowała go zbyć. Siadł wygodnie w fotelu naprzeciwko ciotki. Widział wyraźnie, że ma chęć wszystko opowiedzieć, ale jeszcze ślą waha. - Nic nie szkodzi, mamy dużo czasu. Wyjeżdżam dopiero jutro. Do tego czasu zdążę się dziesięć razy spakować. Ciotka poprawiła się na kanapie jakby szykując się do godnego przyjęcia

nieoczekiwanych gości. - Wuj Alfred, kiedy go zrzucili na spadochronie do Polski, poznał dwie siostry. Twoja matka była jeszcze podlotkiem, zakochał się w starszej. W tym samym czasie Niemcy aresztowali twoją babkę, a ich matkę. Ponieważ obie dziewczynki bardzo ją kochały - starsza poszła do gestapo błagać, by matkę wypuścili. Jak zwykle na nic się to nie przydało. Gorzej. Jeden z gestapowców wpadł na pomysł, aby grożąc rozstrzelaniem zmusić córkę do współpracy. Mając nadzieję, że po uwolnieniu matki zerwie wszystkie więzy z Niemcami - zgodziła się. - To nieprawda - krzyknął rozpaczliwie Filip. - Zwierzyła się z tego. Słuchaj jednak. Twoja babka i tak zginęła w obozie koncentracyjnym, a siostra twej matki wkrótce po ślubie z wujem Alfredem poległa w przypadkowej walce z Niemcami. Filip siedział pobladły, z zaciśniętymi kurczowo ustami. Ciotka Aurelia wystraszyła się. Nie sądziła, że jej opowieść wywrze takie wrażenie. Usiłowała wszystko zbagatelizować. - Nie przejmuj się. To było bardzo dawno. Już nikt o tym nie pamięta, a niewielu w ogóle o tym wiedziało. - Co z tego - wybuchnął - myślałem, że mam w rodzinie samych bohaterów, a tymczasem jest zdrajca. Ciotka Aurelia popatrzyła nań surowo. - Zabraniam ci tak mówić. Ona bardzo kochała matkę i dla niej to zrobiła. Była młoda i niedoświadczona Nie wiedziała, jak postąpić. Trzeba rozumieć, co to znaczy miłość. Nie zdradziła nikogo i wkrótce zginęła. To była wielka tragedia. Zapadło milczenie. Filip siedział z zaciętym, nieodgadnionym wyrazem twarzy. Popatrzyła na niego badawczo. - Aby to zrozumieć, trzeba kogoś kochać. Ojca, albo może nawet swoją ciotkę. Po raz pierwszy w życiu Filipowi żal się zrobiło ciotki Aurelii. Uznał nawet, że jest ładna i naprawdę w niczym nie przypomina konia - wcale nie z braku grzywy czy ogona.

4 Autobus, trzęsąc przeraźliwie na wyboistym bruku, minął parę zagród i domów, by zatrzymać się przed budynkiem mieszczącym pocztę i sklep. Charakterystyczny pruski mur składał się z ciemnych konstrukcyjnych belek, między którymi wolne przestrzenie były starannie wymurowane. Całość sprawiała ponure wrażenie, choć jak Filip pamiętał, mieszkał tu bardzo wesoły i dowcipny naczelnik poczty. Zatrzaśnięto drzwi i autobus, podnosząc mieniący się w słońcu kurz, ruszył dalej. Filip poczekał, aż pył opadnie, wziął do ręki walizkę i ruszył w stronę pałacu. Stał on skryty w wielkim parku. Ocieniony starymi drzewami podczas poprzedniego pobytu wywarł na chłopcu niezatarte wrażenie. Pokrętne ścieżki wysadzane kępami leszczyny i dzikiego bzu wiły się, krzyżowały pod różnym kątem. Wiodły niby w jednym kierunku, a później zawracały, kluczyły i wyprowadzały zdumionego spacerowicza w zupełnie nieoczekiwanym miejscu. Przypominały pełen niespodzianek labirynt. Filip przeszedł główną aleją przecinającą park i znalazł się na wprost frontonu pałacu. Był to piętrowy okazały budynek tworzący jakby podkowę obydwoma skrzydłami zwróconą w stronę podjazdu. Niejednokrotnie chłopiec wyobrażał sobie jego dawne dzieje - podwórzec wypełniony czarnymi karetami oraz snujące się po pałacu piękne damy w krynolinach i wytworni panowie we fraczkach różnych kolorów. Teraz pałac był odnowiony, błyszczący świeżością tynków, niewiele przypominał ten zaludniony stylowymi postaciami. Na podjeździe stało parę dużych i małych fiatów, jeden ford, austin i dwa ople. Piękna attyka wieńcząca drzwi wejściowe do pałacu częściowo była przysłonięta ordynarną tablicą nie pasującą do całości, a informującą, że tutaj mieści się Państwowa Stadnina Koni. Również pracownicy kręcący się wszędzie, ubrani w szare mundury śmiesznie przyozdobione podkowami i proporczykami, stanowczo nie podobali się chłopcu. Podszedł pod główne wejście i nie zatrzymywany przez nikogo wszedł do środka. Spory

hol z biegnącym górą balkonikiem był pusty. Skręcił w prawo, w korytarz wiodący do gabinetu wuja. Zatrzymała go duża tablica z wywieszonymi ogłoszeniami i różnorodnymi pismami. Jego uwagę przyciągnęła kartka zatytułowana: Nowości w bibliotece. Przeczytał uważnie pozycję po pozycji krzywiąc się przy tym niemiłosiernie. Wzruszył ramionami i już miał ruszyć dalej, kiedy zza uchylonych drzwi dobiegła go rozmowa prowadzona podniesionymi głosami, jakby któryś z rozmówców miał przytępiony słuch. - A ja mówię pani, że biały baron znowu się pokazał. Nie było go przez dziesięć lat a teraz znowu powrócił - dowodził trzęsącym się głosem jakiś starszy człowiek. Filip nadstawił uważnie uszu. Z kolei młodszy i energiczny głos należący zapewne do owej pani pytał jakby zdenerwowany. - Skąd Józefowi to przyszło do głowy? Co to znowu za banialuki? - Pani to młoda i ładna. Mało jeszcze rzeczy na tym świecie widziała, ale ja już swoje przeżyłem i różnych dziwów się napatrzyłem. Pamiętam jak dziś, kiedy pan baron Stieglitz miał się żenić, to pokazał się mu prapradziadek. Cały był biały, trzymał w ręku gromnicę i coś mówił, ale młody pan nie mógł zrozumieć. A potem zginął w katastrofie lotniczej w Berlinie. Pani młoda to tak po nim płakała, że aż… - No dobrze, dobrze, to było tak dawno, że już nieprawda. - Jak to nieprawda - obruszył się stary - to było przed wojną, jak zacząłem służbę u pana barona. Sam to wszystko na własne oczy widziałem. - A białego barona to Józef widział? - pani jakby drwiła sobie ze staruszka. - Uchowaj Boże. Kto zobaczy białego barona, tego czeka śmierć. - Wszystkich nas czeka - stwierdziła filozoficznie rozmówczyni. - A pewnie, tylko nie tak prędko i nie nagła. Chwilę trwało milczenie, jakby rozmówcy wyczerpawszy temat stracili dlań zainteresowanie. Filip już miał ruszyć dalej, gdy ponownie odezwała się kobieta. Mimo całego sceptycyzmu widać było, że dręczy ją ciekawość. - A skąd Józef wie, że biały baron znowu się pokazał? Odpowiedź nie padła od razu. Słychać było jakieś pochrząkiwanie, mruczenie, aż wreszcie starczy głos się odezwał. - W wieży zegarowej dwa razy widziałem światło, a to niechybny znak, że biały baron się

komuś ukaże. - W nocy? - A tak, w nocy, jak wracałem ze stajni od Olimpusa. Wtedy chorował. A światło takie żółte migało i za nic nie chciało zgasnąć. Chociam trzy razy się żegnał i mówił „wieczne odpoczywanie”. Filip nigdy nie wierzył w te przeróżne białe damy, czarnych zakonników i wszelkie inne duchy, ale w tym momencie poczuł się nieco nieswojo. Słowa Józefa były przesycone tak głęboką wiarą w białego barona, że przez chwilę zdało się mu, jakby to on sam widział upiornie migające żółte światło w wieży zegarowej pałacu. Otrząsnął się jednak, wyminął wpół otwarty pokój, z którego dobiegała rozmowa i stanął przed drzwiami opatrzonymi groźnie brzmiącym napisem: dyrektor. Zapukał. W odpowiedzi usłyszał znajomy głos. Wszedł. Wuj Alfred wstał zza biurka i szedł ku niemu z wyciągniętymi ramionami. - Jakże się cieszę, że cię widzę. Przysięgam - konia nawet nie będziesz widział - a jeśli jakiś pojawi się w polu twego widzenia, to każę cię oślepić moim przybocznym siepaczom, abyś go za żadne skarby nie musiał oglądać. Ściskał chłopca serdecznie nie przestając mówić dalej. - Tak Bogiem a prawdą, kiedy cię Zorza kopnęła, przeżyłem chwile grozy. Dobrze, że się na strachu skończyło. A teraz, kiedy już jesteś dużym chłopcem, mogę ci zdradzić wielką tajemnicę. - Biały baron? - zapytał chłopiec odruchowo. - Jaki tam baron. To majaczenie zabobonnych głupców pijących za dużo wódki. - To Józef pije? Wuj Alfred bystro spojrzał na chłopca. - Takiś ty sprytny. Ledwo wszedłeś w me progi a już wiesz o białym baronie, o Józefie, który moim zdaniem za bardzo wierzy w żywych i umarłych baronów. Niby mól książkowy oderwany od życia, a tu popatrz, detektyw jak Sherlock Holmes. Tylko z Józefem się pomyliłeś. Kropli wódki do ust nie bierze. Abstynent aż do obrzydzenia. - Przecież to wuj mówił o pijakach, a nie ja.

Mężczyzna zrobił lekceważący ruch. - A do tego niby taki logiczny. No, niech ci będzie, ale o czym to mówiliśmy? - Wujek chciał mi zdradzić jakąś tajemnicę. - Ja? Tajemnicę? - przeraził się starszy pan. - Tak wujek mówił, choć zdaniem Aleksandra Fredry - człowiek rozsądny unika tajemnic. - Ano, oczywiście. Bo to nie żadna tajemnica. Po prostu chciałem ci powiedzieć, że jeździć konno kazał uczyć cię twój ojciec. Dlatego nie miej do mnie żalu. No, uściskajmy się. Chwycił w objęcia Filipa, aż ten jęknął. - No, a teraz marsz do swego pokoju. Wypucuj się na wysoki połysk, bo za godzinę obiad. Do obiadu wszyscy zasiedli w dużej sali, z której ścian spoglądali na nich z portretów protoplaści rodu Stieglitzów. Filip przyszedł za wcześnie i spacerując sobie po sali oglądał kolejne obrazy usiłując odgadnąć, który z nich był białym baronem, a ściślej, wokół którego zrodziła się po śmierci ta niesamowita legenda duszy pokutującej w zamku. Wszyscy wydawali mu się za poważni, jak na tego rodzaju nocne harce ze świecą i to w dodatku po niewygodnych drabinach czy schodach wiodących na wieżę zegarową. Nawet w czasie poprzedniego pobytu w pałacu nigdy tam nie był. Drzwi na wieżę zawsze były zamknięte. Punktualnie o wyznaczonej godzinie zjawił się wuj. Wkrótce nadeszli następni goście mieszkający w pałacu - Anglik, Austriak, Niemiec i Francuz. Ponadto dwóch Polaków i jedna młoda kobieta, która prawie cały czas żartowała i uśmiechała się pogodnie do wszystkich. Natomiast Anglik był aż do przesady typowym synem Albionu, jakby żywcem wziętym z jakiejś powieści satyrycznej. Wysoki, rudy, w kraciastej marynarce, z nieodłączną fajką w zębach, opanowany i spokojny. Miał na imię Harry i trochę rozumiał po polsku. Pozornie podobny był do niego, ale tylko z figury, Francuz - Jean. Za to w ruchach stanowił kompletne zaprzeczenie Anglika. Żywy jak iskra, dynamiczny, bardziej biegał niż chodził, a nawet przy stole nie mógł opanować rozsadzającego go temperamentu, ponieważ wiercił się wciąż na krześle i żywo gestykulował wyrzucając słowa z szybkością karabinu maszynowego. Mówił przy tym po polsku dość biegle, choć ze śmiesznym akcentem. Ledwie poznał Filipa, uznał za stosowne przedstawić się możliwie dokładnie. - Mój dziadek i babka byli z Polski. Ja jestem z Lyonu, ale moi dziadkowie mówili po

polsku i dlatego nauczyłem się waszego języka w domu. Teraz ja jestem profesor Sorbony. Chyba słyszałeś o tym uniwersytecie. Chłopiec grzecznie przytaknął zastanawiając się jak pozbyć się miłego, lecz gadatliwego profesora. Z pomocą przyszedł mu wuj Alfred, który najwcześniej ze wszystkich skończył jeść zupę i uważnie rozglądał się po współbiesiadnikach. - Filipie - zwrócił się do chłopca - jak sądzę, w szkole uczysz się niemieckiego. A tu właśnie mamy dwóch panów, którzy posługują się wyłącznie tym językiem. Pan Juergen z Republiki Federalnej i pan Kurt z Austrii. Filip pokręcił przecząco głową. - Znam tylko trochę niemieckiej literatury w tłumaczeniach, ale mówić - tego jeszcze w szkole nie uczą i chyba nieprędko będą uczyli. Wuj z radością poklepał się po kolanach. - Udał się nam chłopak. Choć w książkach siedzi, nie zgłupiał do reszty jak niektórzy. Francuski profesor chciał gwałtownie zaprzeczyć temu dość ryzykownemu stwierdzeniu, ale smakowite drugie danie odwróciło uwagę wszystkich. Podano kaczkę z jabłkami. Korzystając z podniecenia, jakie zapanowało na widok pieczystego, Filip uważnie przyjrzał się panom Kurtowi i Juergenowi. Siedzieli w milczeniu, od czasu do czasu wymieniając między sobą krótkie uwagi po niemiecku. Filip uważnie im się przyjrzał. Nie byli do siebie podobni, ale łączyła ich nijakość. Obydwaj blondyni, jeden wysoki, a drugi niski, mieli taki sam typ urody. Po prostu przeciętni ponad wszelką możliwą miarę. Zapewne z tego powodu nie zwracali niczyjej uwagi. Natomiast przyciągała ją w nadmiarze pani Nina, pełna uroku platynowa blondynka, krótko obcięta, tryskająca energią i dowcipem. Żartowała i zagadywała do wszystkich po polsku, angielsku, francusku i niemiecku. Parę razy Filip podchwycił skierowane ku niej spojrzenie wuja. - Oho - pomyślał ciotka Amelia nic ma tu żadnych szans. I począł się zastanawiać kiedy też zacznie mówić do tego uroczego stworzenia: ciociu. Dwaj pozostali Polacy, poważnie wyglądający mężczyźni w średnim wieku, występując razem sprawiali przekomiczne wrażenie. Pan Szur, wysoki, niemal chudy, trzymał się prosto, cedził słowa powoli, zaś pan Boczak, niewysoki, okrąglutki, łysawy, mówił nieco za głośno i podniecał się przy lada okazji. Ilekroć chłopiec na nich popatrzył, przypominał mu się jeden ze starych filmów z Flipem

i Flapem. Każdej chwili oczekiwał, że i ta para zacznie wyrabiać niesamowite historie, wzajemnie się wywracając, obrzucając błotem, tortami i policzkując. Przy deserze, na który podali ulubiony przysmak Filipa - lody truskawkowe, już jako tako orientował się czego po kim można się spodziewać i z jakimi ludźmi spędzi najbliższe tygodnie. Mogło to nawet być zabawne, jeśli tylko nie będzie musiał oglądać koni i jeśli biały baron wyniesie się gdzie pieprz rośnie. Na wszelki wypadek zamiast bladego starucha ze świecą w ręku wolałby już mieć do czynienia z ciotką Aurelią. 5 Pogoda nie była tego dnia najlepsza. Deszcz wprawdzie nie padał, ale chmury zasnuły niebo, dokładnie skrywając słońce. Filip siedział w swoim pokoju. Stolik przysunął do okna i pochylił się nad książką. Pasjonujące przygody bohaterów wciągały go tak bardzo, że zupełnie nie dostrzegał co się wokół dzieje. Powoli, z wielkim trudem, dźwięki dobiegające z dworu torowały sobie drogę do jego świadomości. Zatopiony w powieści Kastnera „Emil i detektywi” nie zwracał uwagi na otoczenie. Z początku zdawało mu się, że ten rozgwar pochodzi z książki, że to jego wyobraźnia tworzy tło dla lektury i wspaniałych przygód grupy chłopców. Jednakże przebijające się przez gwar okrzyki, bieganina, a już szczególnie nawoływania o lekarza i nosze wyrwały go zupełnie z władzy powieści. Wyjrzał przez okno. Głosy dochodziły od strony szerokiej alei parkowej, po której odbywano krótkie przejażdżki konne i uczono początkujących jeźdźców. Ten szeroki choć stosunkowo krótki trakt pamiętał Filip z okresu męczarni, jakie musiał znosić w siodle. Teraz mógł się do tego przyznać - wówczas po prostu bał się tych czworonogów o wielkich zębach. Nie, stanowczo nie mógł się przyzwyczaić do koni. I teraz z całą pewnością jeden z tych okropnych paszczo-zębiastych rumaków był przyczyną całego zamieszania. Ani przez chwilę w to nie wątpił. Niewiele było widać z pokoiku. Wychylił się więc o mało nie tracąc równowagi i nie staczając się po stromym dachu biegnącym od mansardowego okna w dół. Nie. To było do niczego. Między drzewami i chaszczami parku zaledwie jakby majaczyła grupka ludzi. Zamknął starannie książkę, położył ją równo na stole i nie spiesząc się

zszedł na dół. Znany mu już Józef, masztalerz i zagorzały zwolennik białego barona, biegł przez hol nie zważając na pytania chłopca. Był wyraźnie zdenerwowany i podniecony. - Czyżby tym razem - pomyślał Filip - duch barona ukazał się na koniu? Tylko jak w czasie jazdy i to przy takim wietrze nie zgasła mu upiorna świeca? Pytanie pozostało bez odpowiedzi, bowiem pałac był pusty jakby wszystkich wymiotło. Ruszył w kierunku Alei Przejażdżek - tak ją zawsze nazywał, choć wuj się oburzał. - Przejażdżka to jest jak niemowlę jedzie wózkiem albo maminsynek wozi się samochodem. Wiedział dobrze, że ten maminsynek to było wyraźnie skierowane do niego. Wuj gardził wszelkiego rodzaju ślamazarami i tchórzami, ale Filip jeszcze mu pokaże jak jest odważny i na co go stać. W tym momencie przyszło chłopcu do głowy, że naprawdę wielkim wyczynem, mogącym wzbudzić nie tylko uznanie ale nawet podziw wuja, byłoby złapanie białego barona. Pomysł był dobry, chociaż napawał wątpliwościami. Rzecz jasna, że we wszystkie nadprzyrodzone zjawy nie wierzył, ale jeśli tak się złożyło, że jest to naprawdę duch? Na tę myśl przechodziły mu ciarki po krzyżu. Snując takie fantastyczne przypuszczenia na chwilę zapomniał po co wyszedł na podjazd. Czas jakiś stał niezdecydowany patrząc na wieżę zegarową, aż sobie przypomniał - zwabił go na dół hałas i ruch wokół jakiegoś wypadku. Skoro wzywali lekarza, nie mogło to być nic innego. Z oddali dostrzegł grupkę ludzi stojącą wokół czegoś, czy kogoś. Rozmawiali z ożywieniem. Podszedł bliżej. Na ziemi leżał podłużny, rozciągnięty kształt. Był to Juergen, z którym jeszcze poprzedniego dnia siedział przy obiadowym stole. Niemiec leżał nieruchomo, blady jak papier. Ktoś okrył go kocem i podłożył pod głowę derkę końską. - Dlaczego go nie ratujecie - oburzył się Filip. Pani Nina obróciła się ku niemu i jakby bez związku zapytała. - Jesteś harcerzem?

- Nie. Nie mam na to czasu. - To źle, gdybyś go choć trochę znalazł, to wiedziałbyś, że ludzi z urazami głowy czy kręgosłupa nie powinno się ruszać do przybycia lekarza. Raz jeszcze popatrzył na Niemca. Na skroni widniał krwawy ślad uderzenia. Jakby ktoś trafił go kamieniem. Spojrzał urażony na panią Ninę. Może rzeczywiście nie wiedział o tym kręgosłupie, ale za to doskonale zdawał sobie sprawę, że takim uderzeniem w skroń można zabić człowieka na miejscu. - Żyje? Ktoś potwierdził niechętnym gestem ręki. Filip jeszcze raz przypatrzył się leżącemu. - Spadł z konia? - Na to wygląda - potwierdził wuj Alfred nadchodząc z lekarzem. Człowiek w białym fartuchu postawił maleńką walizeczkę na trawniku i klęknął przy Niemcu. Rozsunął się krąg ludzi skupiony wokół nieprzytomnego i Filip mógł przyjrzeć się miejscu, na którym nastąpił wypadek. Dobrze widoczne były ślady kopyt. Tak jakby koń zatrzymany przebierał w tym miejscu nogami czy nawet grzebał w zniecierpliwieniu ziemię. A więc nie poniósł, nie zrzucił jeźdźca, tylko zatrzymał się i stał. Czy to nastąpiło przed samym upadkiem czy po nim, trudno było stwierdzić. Mówiono, że koń sam wrócił do stajni. Prawdopodobnie nie koń a człowiek zrzucił Juergena z siodła. Tylko kto - zastanawiał się Filip. Sanitariusze przynieśli nosze. Lekarz już skończył oględziny. Podniósł się z klęczek, chował stetoskop do walizeczki. - Wygląda na to, że niczego nie złamał. To jednak trudno stwierdzić bez rentgena. Jedno jest pewne - ma wstrząs mózgu. - Czy to coś poważnego - wuj był zaniepokojony - czy wyżyje? Lekarz pedantycznie otrzepywał spodnie z trawy i kurzu. - Nie jestem wróżką. Można nawet umrzeć od zwykłego skaleczenia w palec. Ale w tym przypadku sądzę, że się wygrzebie. Tylko może potrwać parę dni, a może tygodni, nim odzyska przytomność. Niepokój wuja jakby trochę minął. Grupka zebrana w miejscu wypadku rozproszyła się.

Jedni poszli za lekarzem w kierunku pałacu, inni wolnym krokiem skierowali się w stronę parku na przedobiedni spacer. Filip uważnie przyglądał się trawie parkowej i piaskowi alejki. Nie zauważył stojącego obok wuja Alfreda. - Złota tutaj szukasz, czy drogocennych kamieni? - zagadnął znienacka. Chłopiec drgnął zaskoczony i podniósł wzrok. - Czy pan Juergen spadając z konia uderzył się o kamień? - Oczywiście - potwierdził jakby bezmyślnie pan Paszkowski i zaraz się zmieszał - to znaczy, nie wiem. - Ale w parku, szczególnie tutaj przy alejce, nigdy nie było kamieni. Przecież rośnie tu tylko trawa, którą koszą dla koni. Jeśli były jakieś kamienie, to dawno zostały zebrane i wyrzucone. - Widać musiał się jakiś gdzieś zawieruszyć. - Możliwe - zgodził się chłopiec - tylko wobec tego gdzie jest? Czy może lekarz albo pan Juergen zabrali go ze sobą? - Faktycznie - powiedział wuj nawet nie rozglądając się dookoła - kamienia nie ma. „Tak, jakby z góry wiedział - pomyślał Filip - że nikt tu żadnego kamienia nie znajdzie”. A więc czy rzeczywiście był to wypadek? Czy Juergen spadł z konia, bo był niewprawnym jeźdźcem, czy też dlatego, że ktoś go zrzucił a może ugodził w skroń kamieniem? Wyobraźnia chłopca poczęła działać tak szybko jak żywo tocząca się akcja na sensacyjnym filmie. Oto z krzaków wyłania się zamaskowany morderca. Na twarzy ma pończochę z wyciętymi otworami na oczy i usta, zupełnie jak terroryści oglądani w telewizji. W jednym ręku trzyma kamień, w drugim pistolet. Nie, lepiej karabinek automatyczny. Przy pasie dynda mu sztylet komandosa. Zręcznym ruchem chwyta jedną ręką konia za uzdę, drugą zaś ściąga Juergena na ziemię. Silnie uderza go w skroń. Chowa kamień do… Stop. Coś się nie zgadza. Obydwie ręce miał przecież zajęte karabinkiem i kamieniem. No tak. Z broni trzeba zrezygnować. A kamień? Też niedobrze. Leżał na ziemi, czy jak? Filip cofa wyimaginowany film do początku. Znów zamaskowany bandyta wyskakuje na ścieżkę. Koń płoszy się I staje dęba. Galopując alejką zrzuca Juergena.

Zrezygnowany chłopiec nie ponawia kryminalnej fabuły. Może Niemiec rzeczywiście sam spadł z konia i uderzył głową o ziemię. Chyba, że znajdzie się u kogoś zakrwawiony kamień. I w tym samym momencie wstrząsnął nim dreszcz grozy. Jeżeli jego domysły były słuszne, jeżeli było w nich choć ziarnko, może nie tak dramatyczne jak sobie wyobrażał, ale było, to… Wolał nawet nie myśleć o tym. Znaczyło to bowiem, że ofiarą mordercy mógł paść ktoś inny. Komuś z mieszkańców groziło więc śmiertelne niebezpieczeństwo. Tylko komu i dlaczego? Tego Filip jeszcze nie wiedział. Postanowił nie zwlekając rozpocząć działanie. Za nic nie powinien dopuścić do tego, by w jego obecności komuś z mieszkańców zdarzyło się jakieś nieszczęście.

6 Filip od samego rana był podniecony. W pokoju jadalnym, za stołem, przy którym zbierano się codziennie na posiłki, zasiadł sierżant najbliższego posterunku milicji. Po śniadaniu wcześniej sprzątnięto naczynia i obrusy. Przesłuchanie odbywało się tak, jak chłopiec wyczytał w powieściach kryminalnych. Wszyscy zostali zgromadzeni w holu, a potem pojedynczo proszeni do jadalni. Pierwszy wszedł Austriak. Razem z panią Niną jako tłumaczem. Nie trwało to długo. - Widać niewiele mają do powiedzenia - zastanawiał się chłopiec - albo też sierżant doskonale wie wszystko, a przesłuchanie jest tylko formalnością. Potem zostali jeszcze poproszeni kolejno: Anglik, Francuz oraz wuj Alfred. Nikt z nich nie zabawił przed obliczem surowego sierżanta długo. Po kilkunastu minutach w holu przerzedziło się zupełnie. Zostało paru stajennych i masztalerzy, a wśród nich Józef, no i oczywiście Filip, który dałby dużo, aby się dowiedzieć o co sierżant pyta, a co ważniejsze - jakie uzyskuje odpowiedzi. Filip nie przepadał specjalnie za powieściami kryminalnymi, ale trochę ich w życiu przeczytał. Szczególnie lubił Agatę Christie. Był też absolutnie pewien, że doskonale się orientuje w tajnikach prowadzenia śledztwa oraz wszelkich poczynaniach detektywistycznych. Z niecierpliwością też oczekiwał kolejki pragnąc podzielić się z sierżantem swoimi spostrzeżeniami i dowiedzieć się wyników dotychczasowych przesłuchań. Ze stajennymi i masztalerzami sierżant poradził sobie prędzej niż z cudzoziemcami i wujem. Nie było w tym nic dziwnego. Nie tylko nie widzieli samego wypadku, lecz, jak i pozostali świadkowie, w ogóle nie znali Niemca, nie mówili z mim. Nic nie mogli powiedzieć o jego przyzwyczajeniach ani o ewentualnych obawach. A Kurt bał się czegoś na pewno. Wprawdzie Filip z nim nie rozmawiał, ale wpadła mu w ucho rozmowa pani Niny z Austriakiem. Mówili o Juergenie. Choć rozumiał piąte przez dziesiąte, nie ulegało to dla niego wątpliwości. Dalej dialog już nie był taki jasny, ale powtarzały się parokrotnie słowika: bać się i strach. Tego był pewien, bo tuż przed samymi wakacjami przerabiali w szkole niemiecką czytankę o skokach narciarskich, w której

występowały właśnie te słowa. Mogło to jednak równie dobrze odnosić się do Austriaka, który zwierzał się ze swych obaw i strachu. Tylko przed czym? Tego Filip nie wiedział, a raczej nie zrozumiał. Czekając pod drzwiami jadalni robił sobie wyrzuty, że zaniedbał naukę języka niemieckiego. Teraz wiedziałby wszystko. No, prawie wszystko. Jako przedostatni został poproszony do jadalni Józef. Filip pozostał sam. Szykował się już do wejścia licząc, że masztalerz zabawi w środku równie krótko jak jego poprzednicy. Zawiódł się. Zwolennik białego barona siedział i siedział. Chyba równie długo jak wszyscy jego poprzednicy razem wzięci. Widać miał wiele do powiedzenia albo sierżant wiele pytań do zadania. Kiedy Józef stanął w drzwiach, Filip zobaczył przez szparę ze zdziwieniem, że milicjant zbiera się do odejścia, jakby już wszystko zostało zakończone i nic już więcej go nie interesowało. Wskoczył do jadalni wołając buńczucznie: - A najważniejszy świadek nie będzie wysłuchany! Sierżant zaskoczony rozejrzał się wokoło a nawet zasugerowany pewnym siebie tonem głosu chłopca podszedł do drzwi i rozejrzał się po holu. Nie było tam nikogo. Odwrócił się ku Filipowi. - Dlaczego stroisz sobie żarty, chłopcze. Czy wiesz, że z władzy, która wykonuje czynności urzędowe, nie wolno się śmiać? - Nikt się nie śmieje i nikt nie robi sobie żartów. - Jeśli tak - powiedział dużo groźniejszym tonem milicjant - to gdzie masz tego ważnego świadka? Chłopiec stuknął się w dłonią w piersi. - Oto on. Stoi przed panem. Sierżant przez chwilę mrużył oczy, jakby poraziło go sto słońc, po czym otworzył je szeroko i wybuchnął śmiechem. - No, nie. Jeszcze jak żyję czegoś podobnego nie słyszałem. Wspaniałe, kapitalne. Chłopiec poczekał, aż dostojnemu przedstawicielowi władzy minie ten niegodny paroksyzm śmiechu. Kiedy milicjant przestał się śmiać, odezwał się z największym spokojem:

- Ja mogę nic nie mówić, nie jak potem pana szefowie dojdą do wniosku, że prowadził pan śledztwo nieudolnie, to proszę na mnie nie liczyć. Talk powiedział: nieudolnie. Cały ten zwrot nie był zresztą jego autorstwa, ale słyszał jak ojciec niedawno tak wyraził się do znajomego zastrzegając się, żeby na niego nie liczyć. Odwrócił się na pięcie i chciał wyjść. Słowa te jednak zrobiły na sierżancie wrażenie. - Nie spiesz się, chłopcze. Poczekaj. - Jestem wprawdzie chłopcem, ale mam na imię. Filip - odparł urażony. - No dobrze już, dobrze. Przepraszam cię, Filipie. Siądźmy i porozmawiajmy jak dorośli mężczyźni. To się chłopcu spodobało. Przysiadł za stołem, poprawił się lepiej na krześle, wbił łokcie w stół, podparł głowę na rękach i zapytał: - No więc? Milicjant na powrót rozłożył teczkę, wyjął z niej papiery i przybrał urzędowy wyraz twarzy. - Co świadek może powiedzieć na okoliczność nieszczęśliwego wypadku, jakiemu uległ w czasie jazdy konnej obywatel Republiki Federalnej Niemiec… Filip przerwał mu gwałtownie. - Nic nie mogę powiedzieć. Sierżant mało nie zakrztusił się z wściekłości. - Jak to - ledwie zdołał wyjąkać. - To bardzo proste - tłumaczył grzecznie chłopiec - na temat nieszczęśliwego wypadku nie mogę powiedzieć nic. Natomiast na temat usiłowania zabójstwa mam wiele interesujących spostrzeżeń. - O, proszę bardzo. Zabójstwa. Dobre sobie. To kto i dlaczego usiłował zamordować tego Niemca, może mnie pan detektyw Filip łaskaw oświeci? Chłopiec zmierzył go zimnym wzrokiem. Sierżant wyraźnie nie podobał mu się. No, ale milicjantów nie wybieramy sobie - pomyślał - po prostu istnieją i trzeba to przetrzymać póki nie zjawi się jakiś inny sympatyczny, miły, pełen taktu i zrozumienia dla przenikliwości i bystrości Filipa. Westchnął i powiedział: - Oczywiście, że pana oświecę, co będzie i dla mnie milsze, jako że nie lubię ludzi nieoświeconych.

Sierżantowi wyraźnie się ten żart nie spodobał, ale zmilczał, a chłopiec począł wyliczać: - Po pierwsze, koń dość długo stał w jednym miejscu nim nastąpił wypadek. Po drugie, nie Niemiec uderzył się w głowę, a ktoś inny to zrobił. A po trzecie, chyba Juergen się bał. - Bał się? Chyba? - wątpił milicjant, który na dwa pierwsze argumenty nie wiedział co powiedzieć, a więc uczepił się kurczowo trzeciego. Filip zmieszał się. - Nie jestem tego pewien. Wydawało mi się, że słyszałem. - Jeśli nie wiesz na pewno, to po co mówisz - milicjant czuł swą przewagę - a w ogóle kto to mówił? - Austriak. - A ty znasz niemiecki? - Trochę. To znaczy parę słów. - Mówisz o ważnych zeznaniach, a w rzeczywistości nic nie wiesz, albo niczego nie jesteś pewien. - Tylko tego - zaprotestował chłopiec - ale wiem, że nie ma kamienia. - Jakiego kamienia? - zdumiał się sierżant, któremu spór o Austriaka tak zajął uwagę, że zupełnie zapomniał o czym chłopiec poprzednio mówił. - Tego, na który podobno upadł Niemiec. Milicjant złożył starannie papiery, schował je do teczki, stanął za stołem, oparł się rękami o blat i spojrzał na chłopca. - Mój drogi, niedobrze się dzieje, jeśli dzieci chcą zastępować w naszym kraju milicję. Niech lepiej pilnują swej szkoły i lekcji. Jeśli chcesz wiedzieć, to Niemiec spadł normalnie z konia i uderzył się w głowę. Potwierdził to nasz lekarz z ośrodka zdrowia, a także ten Francuz, który jest profesorem medycyny. Żadnego kamienia tam nie było, a jeśli był, to zapewne ktoś go odrzucił na bok. Zapiął teczkę, nałożył czapkę i wyszedł. W drzwiach jeszcze się odwrócił i powiedział: - W moim rejonie, zapamiętaj to sobie, nie było, nie ma i nie będzie żadnych morderstw. A ty, chłopcze, przestań czytać kryminały, bo od tego nie zmądrzejesz. - Od czytania jeszcze nikt nie stracił rozumu, a mógł go zyskać - mruknął niegrzecznie Filip, wyładowując swe niezadowolenie za lekceważące potraktowanie jego rewelacji. Sierżant jednak zamknął już drzwi z drugiej strony i nie dosłyszał tej odpowiedzi. Przed pałacem, na jednej z ławek stojących przy gazonach okalających podjazd, siedziała

pani Nina. Twarz wystawiła do słońca. Opalała się. Filip przysiadł obok. Otworzyła przymknięte oczy. - Śledztwo zakończone? Filip skinął głową. - I wszyscy są niewinni. - A miał być ktoś winny? - zainteresowała się przerywając opalanie. Chłopiec zmieszał się. - Przecież pana Juergena ktoś uderzył kamieniem w głowę. - Nie było tam żadnego kamienia. - No, właśnie - burknął Filip spostrzegłszy się, że za dużo powiedział. Pani Nina, choć przestała zwracać twarz do słońca, dopiero teraz wyciągnęła i nałożyła okulary przeciwsłoneczne. Bardzo ciemne szkła skryły wyraz jej oczu i przysłoniły pół twarzy. - To ciekawe - rzekła - więc twierdzisz, że go ktoś usiłował zamordować? Chłopcu wydawało się, że wyczuwa w jej głosie ukrytą groźbę. Postanowił więc sprawdzić. - Przecież on się czegoś bał. Odczuwał przed czymś lub przed kimś strach. Oczy kobiety ukryte za ciemnymi szkłami nadal pozostały nieodgadnione. Natomiast skrzywienie ust miało wyrażać zdziwienie. - Czy to powiedział ci Juergen przed próbą zabójstwa? - zapytała kpiąco. - Nie, ale słyszałem jak o tym mówiono. - Słyszałeś? To bardzo interesujące, ale kto to mówił? - Przecież pani dobrze wie. - Ja? - udała znakomicie zdziwienie. - Z kim to, jeśli łaska, tak mówiłam? - Z tym Austriakiem, Kurtem. - Przecież on zna tylko niemiecki. - Ale ja trochę rozumiem. - Być może rozmawiałam - odrzekła zimno - i to wiele razy. Nigdy jednak o tym. Na znak, że rozmowa jest zakończona, zdjęła ciemne okulary i twarz obróciła ku słońcu. Filip wstał i ruszył do pałacu. Głowę dałby sobie uciąć, że tak było. Tych niemieckich słówek akurat się nauczył na blachę i był z tej czytanki pytany. Na pewno się nie mylił. Jaki więc cel miała pani Nina tak jawnie zaprzeczając jego sugestiom?