- Kiedy wreszcie przestaniesz się cackać ze swoją duszą? - usłyszałem w odpowiedzi.
Nie musiałem zamykać garbusa. Ja jeden potrafiłem go uruchomić.
Stanęliśmy na progu. Zastukałem.
Otworzył wysoki, szczupły delikacik, z gatunku tych, co to rozsiewają wokół siebie
woń sztuki. Widać było na kilometr, że przyszedł na świat Tworzyć, Tworzyć wiekopomne
dzieła, nie nękany przez przyziemne troski, jak ból zęba, pieskie szczęście czy brak wiary
we
własne siły. Miał wygląd geniusza. Ja sam wyglądam jak pomywacz w knajpie i tego
rodzaju
typki zawsze mnie lekko wkurwiają.
- Przyjechaliśmy po brudną bieliznę do prania powiedziałem.
- Nie zwracaj na niego uwagi - pośpiesznie włączyła się Sara. - Jesteśmy zaproszeni
przez Pinchota.
- Eu - odpowiedział. - Wejdźcie, bardzo proszę…
Poszliśmy śladem jego zajęczej mordki. Nagle przystanął z wdziękiem, jakby wyrosła
przed nim niewidzialna krawędź.
- Naleję sobie teraz WOD - KI - rzucił przez lewe ramię, jakby cały świat z zapartym
tchem słuchał jego subtelnej deklaracji.
Zniknął w kuchni.
- To Paul Renoir, Jon wspomniał o nim któregoś wieczoru - powiedziała Sara. - Pisze
opery. Robi też w gatunku zwanym Kino - Operą. Ścisła awangarda.
- Niech sobie będzie kim chce, ale nie życzę sobie, żeby mi ćwiąkał nad uchem.
- Każdego skreślasz od razu. Nie wszyscy mogą być tacy jak ty.
- Wiem, ale to ich problem.
- Twój lęk przed światem - stwierdziła Sara - to główne źródło twojej siły.
- Szkoda, że nie ja to wymyśliłem.
Paul wrócił z apetycznym drinkiem. W środku pływał kawałeczek limony, Paul
mieszał całość szklaną pałeczką. Ekstraklasa.
- Paul - zagadnąłem - znajdzie się tam coś do picia?
- Eu, przepraszam - odpowiedział. - Bardzo proszę, obsłużcie się.
Depcząc Sarze po piętach, wparowałem do kuchni. Wszędzie stały butelki. Czekając
na decyzję, otwarłem puszkę z piwem.
- Darujmy sobie lepiej mocniejsze trunki - zaproponowała moja dobra pani. - Wiesz,
co się z tobą potem dzieje.
- Racja. Strzelmy sobie po winku.
Znalazłem korkociąg i wybrałem zachęcającą butelkę czerwonego wina.
Strzeliliśmy po jednym, dolaliśmy do pełna i wyszliśmy na pokoje.
Był czas, kiedy lubiłem porównywać nas z Sarą do Zeldy i Scotta. Sarę to
denerwowało. Nie podobało jej się, jak skończyła Zelda. Mnie z kolei nie podobało się to,
co
wypisywał Scott. Dowcip przestał nas bawić.
Paul Renoir stał przy wielkim oknie, w skupieniu wpatrując się w Pacyfik.
- Jon się spóźnia - zwrócił się do okna, i do oceanu. - Mam wam przekazać, że
niedługo przyjdzie. Prosił, żebyście zaczekali.
- W porządku, stary.
Usiedliśmy z Sarą przy winku, z widokiem na zajęczy pyszczek. On z kolei miał
widok na Pacyfik. Popadł w zadumę.
- Chinaski - odezwał się - czytałem sporo twoich rzeczy. Są kurewsko dobre. Trzeba ci
przyznać, że jesteś niezły…
- Dziękuję. Obaj jednak wiemy, kto jest lepszy. Ty jesteś lepszy.
- Eu - skwitował, nie odwracając twarzy od oceanu - jest mi niezmiernie miło, że to…
dostrzegasz.
Otwarły się drzwi. Bez stukania wkroczyła młoda dziewczyna z długimi czarnymi
włosami. Zanim zdążyliśmy się obejrzeć, leżała już na oparciu sofy, wyciągnięta na całej
długości jak kot.
- Nazywam się Popppy - oświadczyła. - Przez 4 p.
- Ja jestem Scott, a to jest Zelda - odbiło mi znowu.
- Przestań pieprzyć - zezłościła się Sara.
Podałem nasze prawdziwe imiona.
Paul oderwał wzrok od oceanu.
- Popppy należy do grona sponsorów twojego scenariusza.
- Jeszcze słowa nie napisałem.
- Ale napiszesz…
- Czy byłabyś tak dobra? - Z wymownym spojrzeniem podałem Sarze pusty kieliszek.
Sara to kochana dziewczyna. Wzięła kieliszek i wyszła do kuchni. Wiedziała, że
gdybym poszedł sam, wetknąłbym nos do każdej butelki, po czym niechybnie bym
narozrabiał.
Dopiero później dowiedziałem się, że Popppy miała również ksywę „Księżniczka z
Brazylii” i na rozruch wrzuciła dziesięć tysięcy dolarów. Nie było to zbyt wiele, ale w sam
raz, żeby opłacić czynsz i od czasu do czasu zafundować sobie drinka.
Księżniczka zaszczyciła mnie spojrzeniem z kociego legowiska na oparciu kanapy.
- Czytałam pańskie rzeczy. Jest pan bardzo dowcipny.
- Dziękuję. - Popatrzyłem, na Paula. - Słyszałeś, stary, co ona mówi? Jestem
dowcipny.
- Z pewnością - powiedział - należy ci się jakieś miejsce…
Na widok Sary wracającej z pełnymi kieliszkami zerwał się i popędził do kuchni. Sara
usiadła koło mnie. Golnąłem jednego.
Właściwie, przyszło mi do głowy, mógłbym udawać, że pisze scenariusz i miesiącami
kręcić się po Marina del Rey, popijając drinka za drinkiem. Zanim zdążyłem na dobre
rozsmakować się w tym pomyśle, trzasnęły drzwi i w progu stanął Jon Pinchot.
- O, jesteście!
- Eu - odparłem.
- Chyba znalazłem sponsora! Nic, tylko siąść i pisać!
- To może potrwać kilka miesięcy.
- Ależ naturalnie…
Wrócił Paul, niosąc dla Księżniczki kieliszek czegoś dziwnie różowego.
Pinchot popędził do kuchni po drinka dla siebie.
Było to pierwsze z wielu spotkań, które, przynajmniej dla mnie, kończyły się ciężką
popijawą. Uznałem tę sytuację za niezbędny bodziec do pracy, bo naprawdę interesowały
mnie jedynie poezja i opowiadania. Pisanie scenariuszy uważałem za skończony idiotyzm.
Niemniej lepsi ode mnie dawali się wpuścić w ten żałosny proceder.
Jon Pinchot wrócił z drinkiem i usiadł.
To miał być długi wieczór. Gadaliśmy bez końca, nie bardzo wiem o czym.
Ostatecznie wypiliśmy z Sarą tyle, że nie byliśmy w stanie wracać samochodem.
Uprzejmie
zaoferowano nam sypialnię.
W tej właśnie sypialni, w ciemnościach, kiedy na dobranoc nalewaliśmy sobie
porządnego czerwonego wina, Sara spytała mnie, czy napiszę scenariusz.
- Ani mi się śni - odpowiedziałem.
2
Po 3 czy 4 dniach Jon Pinchot odezwał się znowu. Jego znajomy, Danny Server,
młody reżyser i producent, miał w Venice całe studio filmowe. Danny obiecał udostępnić
salę
projekcyjną, żebyśmy mogli obejrzeć dokument Pinchota Śmiech Bestii, o czarnym
kacyku,
który dogadzał swoim krwawym zachciankom. Najpierw jednak mieliśmy wypić parę
kieliszków u Pinchota. W ten sposób kolejny raz wylądowaliśmy na Sailboat Lane…
Otworzył Jon. Weszliśmy z Sarą do środka. Jon nie był sarn. Stał przy nim jakiś facet.
Miał zadziwiającą czuprynę - sprawiała jednocześnie wrażenie siwej i blond. Twarz
różową, a
właściwie czerwonawą, niesamowite, okrągłe niebieskie oczka, bardzo okrągłe i bardzo
niebieskie. Wyglądał jak uczniak, który szykuje tęgiego psikusa. Z czasem przekonałem
się,
że zawsze miał taką minę. Wzbudzał sympatię od pierwszego wejrzenia.
François Racine - przedstawił go Jon. - Grywał w wielu filmach, moich i cudzych.
- W cudzych mi płacono… - Ukłonił się. - Jak się macie?
Jon wyszedł po drinki.
- Przepraszam was na chwilkę - powiedział François. - Zaraz skończę.
Na stole stała mała elektryczna ruletka. Kręciła się za przyciśnięciem guzika. Obok
leżał stos żetonów i długi arkusz papieru z obliczeniami. Była też tabela zakładów.
François
ułożył żetony i nacisnął guzik.
- Moja Pani z Wirującą Głową. Kocham ją - wyznał.
Wyłonił się Jon z drinkami.
- Kiedy François nie gra, to ćwiczy, a przynajmniej myśli o ruletce.
Koło zatrzymało się. François zgarnął wygraną.
- Udało mi się rozgryźć permutacje koła - odezwał się François. Wygrywam, bo
zawsze przewidzę, gdzie się zatrzyma.
- Jego system się sprawdza - dorzucił Jon - tylko że czasem po wejściu do kasyna lubi
się przerzucić na inny system.
- Często padam ofiarą Chęci Samounicestwienia - wyjaśnił François.
- Hank też lubi hazard - powiedziała Sara. - Gra na wyścigach. Nie opuszcza ani
jednej gonitwy.
- A, konie! - François przyjrzał mi się. - Wygrywasz?
- Tak mi się przynajmniej wydaje…
- Musimy się kiedyś wybrać razem!
- Jasne.
François z powrotem zajął się swoim kółkiem, a my siedliśmy popijając.
- Wygrał i przegrał setki tysięcy - poinformował Jon. - Zgadza się występować, tylko
kiedy jest spłukany do suchej nitki.
- Bardzo rozsądnie pochwaliłem.
- A propos wtrącił Jon - rozmawiałem z producentem Haroldem Pheasantem.
Zainteresował się scenariuszem. Gotów zainwestować w film.
- Harold Pheasant! ucieszyła się Sara. - Słyszałam o nim. Jeden z najpoważniejszych
producentów w branży.
- Zgadza się - potwierdził Jon.
- Przecież nie napisałem jeszcze żadnego scenariusza zaoponowałem.
- Nieważne. Pheasant wie, że piszesz. Jest zdecydowany.
- To chyba niezbyt uczciwe.
- Zawsze działa w ten sposób i zawsze wychodzi na swoje.
Jon poszedł po butelkę.
- Może jednak powinieneś napisać jakiś scenariusz - podsunęła Sara.
- Przypomnij sobie tylko, jak pisanie scenariusza posłużyło F. Scottowi Fitzgeraldowi.
- Nie jesteś Fitzgeraldem.
- Nie, bo on przestał pić. To go zabiło.
François dalej sterczał przy miniaturowej ruletce. Jon wrócił z butelką.
- Jeszcze po jednym i będziemy musieli lecieć.
- O.K.
- François, zabierzesz się z nami? - spytał Jon.
- Bardzo żałuję, ale mam jeszcze pewien problem do przestudiowania.
3
Sala projekcyjna okazała się bardzo przyjemnym miejscem. Z jednej strony
wychodziła na spory barek, w którym królował barman. W samej sali królował operator.
Danny Server się nie pokazał.
Przy barze siedziało z 7, 8 osób. Przerzuciłem się na wódkę 7’s. Sara piła coś
fioletowego czy też zielonego, a może zielono - fioletowego. Jon wyszedł zakładać taśmę
z
operatorem.
Przy końcu baru siedział jakiś gość; gapił się na mnie bez ustanku.
W końcu popatrzyłem na niego.
- Dobra, czym się zajmujesz? - spytałem.
Chwilę pomilczał, napił się i znowu wpatrzył się we mnie.
- Cholernie wstydzę się przyznać, ale… robię filmy.
Gość okazał się Wennerem Zergogiem, znanym niemieckim reżyserem. Miał trochę,
jak to mówią, pojebane w głowie, przy każdej okazji lubił narażać życie własne i cudze.
- Powinieneś sobie znaleźć jakieś uczciwe zajęcie - poradziłem mu.
- Wiem - przyznał - ale nie umiem robić nic innego.
Akurat wrócił Jon.
- Chodźcie, zaraz się zacznie…
Oboje z Sarą poszliśmy za nim do sali projekcyjnej. Parę osób też wstało od baru,
między innymi Wenner ze swoją towarzyszką.
- Ten facet w barze to Wenner Zergog - oświadczył Jon, kiedy usiedliśmy. - W zeszłym
tygodniu pojedynkowali się z żoną na pistolety. Wystrzelali się do ostatniego naboju, ale
nie
udało im się ani razu trafić…
- Mam nadzieję, że jego filmy są celniejsze…
- Absolutnie.
Światła pogasły. Na ekranie ukazał się tytuł: Śmiech bestii.
Jak chodzi o wzrost i ambicje, Lido Mamin był wielkim człowiekiem, niestety jego
kraj był nędzny i mały. Flirtował zarówno z lewicą, jak i z prawicą znaczniejszych krajów,
handlując z jednymi i z drugimi, żeby zdobyć pieniądze, żywność i broń. Tak naprawdę
jednak Lido chciał rządzić światem. Kawał skurwysyna, miał niebywałe poczucie humoru.
Wierzył, że wszelkie życie, poza jego własnym, jest pozbawione wartości. W jego
państwie
natychmiast mordowano każdego, na kogo padł najlżejszy cień podejrzenia. Zwłoki
wrzucano
do rzeki. W rzece roiło się od ludzkich ciał; spasione krokodyle nie były w stanie się z
nimi
uporać.
Lido Mamin uwielbiał kamerę. Zezwolił Pinchotowi na sfilmowanie posiedzenia rady
państwa. Członkowie marionetkowego rządu z drżeniem wpatrywali się w Mamina, który
zadawał pytania i deklarował zasady swojej polityki. Z twarzy nie schodził mu uśmiech,
odsłaniający żółte popsute zęby. Chwile wolne od zabijania i wydawania wyroków
śmierci
upływały mu na pieprzeniu. Miał najmniej tuzin żon i więcej dzieci, niż mógł spamiętać.
Co jakiś czas w trakcie posiedzenia Mamin przestawał się uśmiechać. Jego twarz
stawała się ucieleśnieniem Woli Najwyższego, W takich chwilach był zdolny do
wszystkiego.
Zdawał sobie sprawę z postrachu, jaki siał w swojej ekipie, pławił się w nim i wiedział,
jak go
wykorzystać.
Posiedzenie dobiegło korku. Tym razem obyło się bez trupów.
Potem Mamin zwołał posiedzenie wszystkich lekarzy swojego kraju. Zgromadził ich
w sali operacyjnej największego szpitala.
Doktorzy siedzieli kręgiem na podwyższeniu, patrząc z góry na Mamina, który
przemawiał do nich z dołu.
- Jesteście lekarzami a zarazem nikim, dopóki wam nie powiem, że jesteście kimś.
Wydaje się wam, że umiecie to i owo. Mylicie się. Macie tylko specjalistyczne
wykształcenie,
które ma służyć waszemu krajowi, a nie wam samym. Żyjemy w świecie, w którym rację
przyznaje się zwycięzcom. To ja decyduję, jaki użytek zrobicie z waszego życia i z
waszych
lancetów. Miejcie dosyć rozumu, żeby nie sprzeciwiać się moim życzeniom. Szkoda
byłoby,
gdyby wasze wykształcenie i umiejętności miały pójść na marne. Nie wolno wam nigdy
zapomnieć, że wiecie tylko to, czego was nauczono. Ja wiem więcej. Macie zawsze robić,
co
wam każę, chciałbym, żeby to było JASNE. Zrozumiano?
Cisza.
- A może - podjął Mamin - ktoś z obecnych jest odmiennego zdania?
Znowu cisza.
Mamin był kukłą, monstrualną kukłą. Jego styl, groźny i rubaszny, mógłby się
spodobać każdemu, kto nie wiedział o morderstwach i torturach, których był sprawcą.
Następnie, na użytek filmu, Mamin dokonał przeglądu Wojsk Lotniczych. Nie miał
przy tym w ogóle żadnych Wojsk Lotniczych. Jeszcze nie miał. Miał za to lotników i
mundury.
- Oto - oznajmił - nasze Wojska Lotnicze.
Pojawił się pierwszy lotnik. Z wielką gracją przebiegł po ułożonym z desek pasie
startowym. W miejscu, w którym pas się urywał, wykonał podskok w górę, trzepocąc
rękami.
Na pasie pojawił się kolejny lotnik. Znów to samo.
Jeszcze jeden.
I jeden.
Było ich z 14 czy 15. Podskakiwali z krótkim okrzykiem, a na ich twarzach malowała
się ekstaza i kpina. Jak się bliżej przyjrzeć, było w tym coś niesamowitego: każdy z nich
wyśmiewał się z całego przedstawienia, a jednocześnie każdy z nich głęboko wierzył.
Kiedy ostatni lotnik wylądował, Mamin zwrócił się do kamery:
- Choć pokaz mógł się państwu wydać komiczny, posiada głębsze znaczenie. Na to,
czego jeszcze nie mamy w rzeczywistości, jesteśmy już duchowo przygotowani.
Nadejdzie
dzień, kiedy doczekamy własnych Wojsk Lotniczych. Do tego czasu nie zamierzamy
bezczynnie tkwić w mrokach zwątpienia. Dziękuję państwu.
Potem następowało kilka, przebitek na cele tortur. Żadnych ludzi. ‘Tylko nieczystości.
Łańcuchy. Krew na ścianach.
- Tutaj - oznajmił Mamin - zdrajcy i oszuści przyznają się do winy.
W końcowej scenie Mamin ze świtą goryli, z wszystkimi żonami i wszystkimi
dziećmi, stoi w wielkim ogrodzie. Dzieci nie uśmiechają się ani nie dokazują. Podobnie
jak
ochroniarze w milczeniu patrzą w obiektyw. Wszystkie żony uśmiechają się, niektóre
trzymają na rękach niemowlęta. Lido Mamin uśmiecha się, szczerząc wielkie żółte zęby.
Wzbudza sympatię, może wręcz miłość.
Ostatnie ujęcie przedstawiało rzekę, w której roi się od tłustych krokodyli. Krokodyle
unoszą się na wodzie, opasłe i apatyczne, leniwie odprowadzając wzrokiem przepływające
ciała. Koniec.
Z całą przyjemnością mogłem powiedzieć Pinchotowi, że uważam dokument za
fascynujący.
- Zgadza się - odparł. - Lubię dziwnych ludzi. Dlatego właśnie zgłosiłem się do ciebie.
- Być stawianym na równi z Lido Maminem to dla mnie prawdziwy zaszczyt -
powiedziałem.
- To prawda - zgodził się i z powrotem zawiózł nas do siebie.
4
Po powrocie zastaliśmy François Racine’a pochylonego nad miniaturową ruletką.
Widać było, że wypił sporo wina. Twarz miał zaczerwienioną, piętrzył się przed nim
pokaźny
stos żetonów, Z cygara François zwisał wielki kawał popiołu, który w końcu ukruszył się
na
stół.
- Wygrałem milion czterysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów… Kuleczka zatrzymała się
na numerze. François zgarnął żetony.
- Dosyć… Nie powinienem być taki zachłanny.
Weszliśmy do frontowego pokoju. Usiedliśmy. Jon poszedł po wino i kieliszki.
- Co zrobisz z wygraną? - spytała Sara.
- Rozdam. Nie potrzebuję forsy. Życie nie ma wartości. Pieniądz nie ma wartości.
- Pieniądze są jak seks - powiedziałem. - Kiedy ich w ogóle nic masz, wydają się
szalenie ważne…
- Mówisz jak pisarz - stwierdził François.
Wrócił Jon. Otworzył pierwszą butelkę. Nalał wszystkim po kieliszku.
- Przyjedź koniecznie do Paryża - powiedział. - Bardzo cię tam cenią. Tymczasem we
własnym kraju uchodzisz za wyrzutka.
- Czy mają tam tor wyścigowy?
- Jak najbardziej! - potwierdził François.
- Nie cierpi podróżować - ostrzegła Sara. - Tutaj też są tory wyścigowe.
- Nie ma to jak Paryż - wychwalał François. - Przyjedź do Paryża. Razem wybierzemy
się na wyścigi.
- Muszę napisać ten cholerny scenariusz.
- Pogramy na wyścigach, potem napiszemy scenariusz.
- Muszę to przemyśleć.
Jon zapalił cygaro. François też wyciągnął kolejne cygaro. Cygara były długie i
pękate, skwierczały rozżarzonymi końcami.
- Boże, zmiłuj się nade mną - westchnęła Sara.
- Którejś nocy wyskoczyliśmy z François do Vegas.
- Jak wam poszło? - spytała Sara.
François upił haust wina, zaciągnął się cygarem i wypuścił z płuc ogromny, bajkowy
pióropusz dymu.
- No więc uważajcie, uważajcie tylko. Mam pięć tysięcy dolarów do przodu, jestem
panem całego świata, trzymam Przeznaczenie jak zapalniczkę w dłoni. Wiem Wszystko.
Jestem Wszystkim. Nic nie jest w stanie mnie zatrzymać. Kontynenty drżą w posadach.
Nagle
Jon klepie mnie po ramieniu. „Chodźmy zobaczyć Taba Jonesa”. „Co to za jeden?” -
pytam.
„Nieważne - mówi. - Chodźmy go zobaczyć.”
François osuszył kieliszek do dna. Jon dolał wina.
- No więc idziemy do sąsiedniej sali i tam jest ten Tab Jones. Śpiewa. Przez nie
dopiętą koszulę wystają mu czarne kudły na piersi, całe mokre od potu. Spomiędzy
zapoconych kudłów połyskuje wielki srebrny krzyż. Zamiast ust ma upiorny, wycięty w
naleśniku otwór. Obcisłe gacie z przyprawionym sztucznym fiutem. Chwyta jaja w garść i
śpiewa o tym, jak potrafi dogodzić hubom, Śpiewu okropnie, w ogóle jest koszmarny.
Cały
czas opowiada, co by to niby robił z kobietami, kiedy w rzeczywistości marzy o tym, żeby
wsadzić jęzor w dupę drugiemu facetowi. Można się zrzygać od samego słuchania. W
dodatku musieliśmy za to nieźle wybulić. Trzeba być skończonym idiotą, żeby płacić za
taki
koszmar. Co to w ogóle za jeden, ten Tab Jones? Płacą gościowi grube tysiące za to, że
łapie
się za sztucznego fiuta i puszcza bliki swoim srebrnym krzyżem. Porządni ludzie mrą na
ulicach z głodu, a tutaj ten BĘCWAŁ jest przedmiotem… UWIELBIENIA! Kobietki
piszczą,
są przekonane, że ten tekturowy pajac, który obsysa gówna w snach, jest prawdziwy. ,,Jon
- -
- mówię - proszę cię, chodźmy stąd, zanim mi mózg wypłynie. Czuję się znieważony,
zaraz
puszczę pawia na własne spodnie!” „Zaczekaj - on na to. - Może się poprawi.” Nie tylko
że
się nie poprawia, ale robi się coraz gorszy. Śpiewa jeszcze głośniej, koszula rozchyla mu
się
po sam pępek. Kobietka, która siedzi obok mnie, zaczyna jęczeć i wkłada rękę do majtek.
„Proszę pani pytam czy pani coś zgubiła?” Pępek jest obleśny. Wygląda jak oko
nieboszczyka. Nawet ptak brzydziłby się do niego nasrać. Teraz Tab Jones obraca się i
pokazuje nam swój tyłek. Tyłków mogę się naoglądać, ile tylko zechcę, co zresztą
nieczęsto
mi się zdarza a tu nagle mam DOKŁADAĆ do tego, żeby patrzeć na wstrętne rozlazłe,
tłuste
dupsko! W życiu przeżyłem niejedno. Zdarzyło mi się oberwać od policji za nic. No,
powiedzmy, za nic. Ale patrząc na te kretyńskie pośladki, czułem się gorzej niż wtedy,
kiedy
gliniarze pałowali mnie za niewinność. „Jon - powiedziałem jeśli stąd nie wyjdziemy,
skonam”.
- No to poszliśmy stamtąd. Chciałem po prostu zobaczyć Taba Jonesa - uśmiechnął się
Jon.
François był naprawdę wściekły. Piana wykwitła mu w kącikach ust. Koniec cygara
zgasł.
- Tab Jones! CÓŻ TO ZA JEDEN, TEN TAB JONES? Co mnie obchodzi jakiś Tab
Jones? Tab Jones to skończony debil! Pięć tysięcy dolarów do przodu i co w związku z
tym
robimy? Idziemy obejrzeć Taba Jonesa! Co to za jeden, ten Tab Jones? Nie znam nikogo
nazwiskiem Tab Jones! Mój brat nie nazywa się Tab Jones! Moja, matka też nie nazywa
się
Tab Jones! Tab Jones to skończony debil!
- No więc - powiedział Jon - wróciliśmy do stolika.
- Tak - ciągnął François byłem do przodu o pięć tysięcy i miałem za sobą występ tego
złamasa! Całą moją koncentrację diabli wzięli! Cóż to za jeden, ten Tab Jones? Lepszych
od
niego widywałem, juk zbierali ptasie guano. Gdzie ja jestem? Ruletka obraca się, jakbym
jej
w życiu na oczy nie widział. Rozumiem tyle, co noworodek wrzucony w beczkę tarantuli!
Liczby nic mi nie mówią! Kolory nic mi nie mówią! Biała kuleczka skacze i trafia mnie
prosto w serce, wiercąc w nim dziurę od środka! Nie mam szans. Moją koncentrację diabli
wzięli! Sztuczne fiuty paradują przy oklaskach kretynów! Miesza mi się w głowie!
Wyrywam
się z całą furą żetonów! Mam wypisane na czole, że jestem skończonym durniem. Co to
za
jeden, ten Tab Jones? Przegrywam. Nie wiem, gdzie jestem. Jak raz stracisz koncentrację i
zaczynasz lecieć w dół, to koniec. Wiedziałem, że jestem bez szans, ale grałem do
ostatniego
żetonu. Wszystko robiłem na opak, jakby najgorszy wróg zawładnął moją duszą i ciałem.
Byłem skończony. Dlaczego? DLATEGO, ŻE KONIECZNIE MUSIELIŚMY
ZOBACZYĆ
TABA JONESA? KIM JEST TEN PIERDOLONY TAB JONES, ja się pytam!
François umilkł, wyczerpany. Cygaro wypadło mu z ust. Sara podniosła je i włożyła
do popielniczki. François natychmiast wyjął z kieszonki koszuli nowe. Zsunął srebrzystą
banderolę, oblizał koniec i przyciął, wreszcie ugniótł cygaro i włożył je do ust. Zebrał się
w
sobie i podpalił z fasonem. Sięgnął po butelkę, nalał każdemu po jednym, siadł prosto,
uśmiechnął się.
- Pewnie bym, cholera, i tak wszystko stracił. Hazardzista, który nie umie znaleźć dla
siebie usprawiedliwienia, przestaje być hazardzistą.
- Mówisz jak pisarz - powiedziałem.
- Gdybym jeszcze umiał pisać jak pisarz, napisałbym za ciebie len scenariusz.
- Dziękuję.
- Ile ci płaci? - Wykonałem w powietrzu nieokreślony gest, który miał zastąpić
odpowiedź.
- Napiszę za ciebie i weźmiemy pół na pół, dobra?
- Dobra.
- Nic z tego - oświadczył Jon - od razu poznam różnicę.
- W porządku - zgodził się François - niech wobec tego całość napisze Tab Jones
swoim sztucznym fiutem.
Pomysł przypadł nam do gustu. Wznieśliśmy zbiorowy toast. Zaczynała się dobra noc.
5
Siedziałem oparty o bar u Musso. Sara wyszła do damskiej toalety. U Musso lubiłem
sam bar jako bar, natomiast nie lubiłem sali, w której się znajdował. Mówiło się o niej:
„Nowa Sala”. Osobiście wolałem jadać w „Starej Sali” po drugiej stronie, gdzie było
ciemniej
i ciszej. Za dawnych czasów robiłem tak, że siadałem w Starej Sali i udawałem, że będę
jeść.
Cały czas studiowałem menu, mówiłem: „Jeszcze nie” i zamawiałem kolejne drinki.
Panie,
które ciągałem ze sobą, nie zawsze cieszyły się najlepszą reputacją. W trakcie popijawy
dochodziło niekiedy do głośnych awantur, połączonych z rzucaniem szkłem i obelgami
przeplatanymi żądaniami kolejnych drinków. Zwykle dawałem moim paniom na taksówkę
i
kazałem im zabierać się w diabły, po czym wracałem pić samotnie. Wątpię, czy
którakolwiek
z tych kobiet pieniędzy na taksówkę użyła na taksówkę. U Musso jedno było naprawdę
fajne -
kiedy po takiej chryi wracałem do stolika, zawsze witano mnie ciepłymi uśmiechami.
Dziwne, nie?
Wracając do rzeczy. Siedziałem oparty o bar. Nowa Sala była pełna po brzegi, głównie
z powodu turystów. Paplali, rozglądali Nie na boki i wydzielali częstotliwości, od których
wszystko wokół więdło. Ktoś położył mi rękę na ramieniu.
- Co u ciebie, Chinaski?
Obejrzałem się za siebie. Miałem straszne kłopoty z zapamiętywaniem ludzi. Mogłem
spędzić z tobą wieczór i nie poznać cię nazajutrz rano. Własnej matki bym nie poznał,
gdyby
wyszła z grobu.
- W porządku - odpowiedziałem. - Postawić ci drinka?
- Dziękuję, nie. Nie znamy się jeszcze. Jestem Harold Pheasant.
- Naprawdę? Jon napomknął mi, że pan…
- Zgadza się, zamierzam sfinansować pański scenariusz. Czytałem pańskie utwory. Ma
pan niezwykłe wyczucie dialogu. Czyniłem pańskie utwory: sz alenie filmatyczne!
- Na pewno nie chce pan drinka?
- Nie. Muszę wracać do stolika.
- Rozumiem. Czym się pan aktualnie zajmuje, Pheasant?
- Skończyliśmy realizację filmu o życiu Macka Derouaca.
- Naprawdę? Jak się będzie nazywał?
- Pieśń serca.
Pociągnąłem z kieliszka.
- Zaraz, zaraz… chwileczkę… Pan chyba żartuje! Nie nazwie pan przecież filmu Pieśń
serca!
- Właśnie taki będzie miał tytuł.
Uśmiechnął się.
- Robi mnie pan w konia, Pheasant. Rany boskie, Pieśń serca! To dopiero numer!
- Nie - zaprzeczył. - Mówię poważnie.
Odwrócił się gwałtownie i odszedł.
Na to właśnie wróciła Sara.
- Z czego się śmiejesz? - Popatrzyła na mnie.
- Najpierw zamówię ci drinka, potem ci powiem.
Zawołałem barmana i sobie też kazałem przynieść jednego.
- Zgadnij, kogo widziałam w Starej Sali? - spytała.
- Kogo?
- Jonathana Wintersa.
- Coś takiego. Zgadnij, z kim rozmawiałem, kiedy ciebie nie było.
- Z jedną z twoich dawnych kurew.
- Gorzej.
- Co może być gorszego?
- Rozmawiałem z Haroldem Pheasantem.
- Producentem?
- Tak, siedzi przy stoliku w rogu.
- Aha, widzę go.
- Proszę, nie patrz się, tam. Nie rób żadnych gestów. Pij jak gdyby nic.
- Co ci jest, u diabła?
- Widzisz, on chce nakręcić scenariusz, którego ja nie napisałem.
- Wiem.
- Jak cię nie było, przyszedł ze mną porozmawiać.
- Mówiłeś już.
- Nie chciał nawet drinka.
- Dlatego musiałeś wszystko spieprzyć i sam nie jesteś nawet pijany.
- Zaczekaj. On chciał rozmawiać o filmie, który właśnie skończył.
- No to w jaki sposób wszystko spieprzyłeś?
- Niczego nie spieprzyłem. To on wszystko spieprzył.
- Akurat, Mów, jak było.
Popatrzyłem w lustro. Podobam się sobie, ale nie w lustrze. Wcale tak nie wyglądam.
Dopiłem drinka.
- Dopij drinka rozkazałem.
Dopiła.
- Mów, jak było.
- Drugi raz mówisz: mów, jak było.
- Masz nadzwyczajną pamięć, chociaż nie jesteś nawet pijany.
Skinąłem znowu na barmana.
- No więc Pheasant tu przylazł i opowiadał o filmie, który właśnie zrobił. O pisarzu,
co nie umiał pisać, ale zdobył sławę, bo wyglądał jak kowboj z rodeo.
- Który to?
- Mack Derouac.
- I to cię tak wkurzyło?
- Nie, nie to. Wszystko było dobrze, dopóki nie zdradził mi tytułu filmu.
- Mianowicie?
- Zlituj się, właśnie próbuję wymazać ten tytuł z pamięci. Jest wręcz kretyński.
- Ale powiedz…
- No dobra…
Ciągle miałem przed sobą to lustro.
- Powiedz, powiedz, powiedz…
- No dobra. Kudłaty Rój.
- Podoba mi się.
- A mi wcale. Powiedziałem mu to i się zmył. Straciliśmy jedynego sponsora.
- Powinieneś podejść i go przeprosić.
- Mowy nie ma. Co za koszmarny tytuł!
- Po prostu chciałbyś, żeby jego film był o tobie.
- Świetny pomysł! Napiszę scenariusz o sobie!
- Masz już tytuł?
- Ta - ak: Kudłaty Ryj.
- Chodźmy stąd.
Tak też zrobiliśmy.
6
Z Pinchotem byliśmy umówieni w hallu Beverly Hills Chershire o 2 po południu,
znakiem czego miał mi przepaść dzień na torze wyścigowym. Byłem trochę zły, ale Jon
się
uparł. Miał tam być pewien facet, który posiadł umiejętność zdobywania funduszy na
produkcję filmów. Ten gość, niejaki Jean - Paul Sanrah, podobno nie miał żadnej własnej
forsy, a mimo to zawsze potrafił ja skołować. Mówiono o nim, że gdyby obtargał laskę
pomnikowi w parku, z genitaliów poleciałyby pieniądze. Bardzo dobrze. Apartament 530.
Prawdę mówiąc, miałem ochotę dać nogę.
W apartamencie 530 mieliśmy też zastać Jon - Luc Modarda, francuskiego reżysera
filmowego. Moje utwory, twierdził Pinchot, szalenie podobają się Modardowi. Bardzo
dobrze.
Droga Sara towarzyszyła mi na wypadek, gdybym nie mógł potem trafić do domu.
Dodatkowo podejrzewała, że w apartamencie 530 może się roić od błyskających
obnażonymi
pępkami starletek.
Dotarliśmy na miejsce. Jon siedział w hallu, w wielkim skórzanym fotelu, wypatrując
szaleńców i świrów. Na nasz widok wstał, wypinając pierś, Jon to kawał chłopa, ale lubi
się
wydawać jeszcze większy.
Wymieniliśmy słowa powitania i poszliśmy za Pinchotem do windy.
- Jak ci idzie scenariusz?
- Nabiera wstępnych kształtów.
- O czym będzie?
- O pijakach. O całej masie pijaków.
Drzwi windy rozsunęły się. W środku było bardzo przyjemnie. Wszystko obite
puszystą zieloną tkaniną.
Jak się lepiej wpatrzyło w tę zieleń, to wychodziło na to, że roi się tam od pawi. Pawie
na ścianach i pawie na suficie.
- Klasa - pochwaliłem.
- Za dużo tego - powiedziała Sara.
Winda zatrzymała się na 5. Wysiedliśmy. Dywan leż był puszysty i zielony i również
roił się od pawi. Deptaliśmy po pawiach. Wreszcie dotarliśmy do apartament u 530.
Prowadziły do niego ciężkie czarne odrzwia, o wiele większe od zwyczajnych drzwi, kto
wie,
czy nie 2 razy większe. Wyglądały jak brama zamkowa.
Jon zastukał zieloną kołatką w kształcie głowy Balzaca.
Nic.
Zastukał głośniej.
Czekaliśmy.
Powolutku drzwi otwarły się. Otwierał je malutki człowieczek u kredowobiałej
twarzy.
- Henri - Leon! - ucieszył się Jon Pinchot.
Weszliśmy. Pokój był ogromny, a wszystko w nim jakby ciut za duże, Wielkie krzesła,
wielkie stoły. Długie ściany. Wysokie sufity. Mimo to nad wszystkim unosił się dziwny
odór
stęchlizny. Tyle przestrzeni, a czułeś się jak w grobie.
Zostaliśmy sobie wszyscy przedstawieni.
Koleś o twarzy białej jak kreda okazał się Henri - Leonem Sanrah, bratem Jean - Paula
Sanrah, tego od kołowania forsy. Był też Jon - Luc Modard. Stał bardzo spokojnie. Nic nie
mówił. Wyglądało, że pozuje na geniusza. Niski, śniady, robił wrażenie, jakby się
niedokładnie ogolił tanią maszynką elektryczną.
- O! - ucieszył się Henri - Leon Sanrah. - Widzę, że przyprowadziłeś córkę. Słyszałem
o twojej córce Reenie!
- Nie, nie sprostowałem. - To jest Sara. Moja żona.
- Alkohol jest na stole. Mnóstwo różnych win. Jedzenie też jest. Częstujcie się.
Przyprowadzę Jean - Paula - powiedział Henri.
To mówiąc Henri - Leon wyszedł do drugiego pokoju po Jeana - Paula. Jednocześnie
Jon - Luc Modard zrobił obrót i powędrował w róg pokoju. Zaszył się w ciemnym kącie i
stamtąd gapił się na nas. Podeszliśmy do stołu…
- Otwórz czerwone - poradziłem Pinchotowi. - Od razu kilka butelek.
Pinchot złapał korkociąg i ruszył do dzieła. Na srebrnych półmiskach leżało pełno
żarcia.
- Nie jedz mięsa - ostrzegła mnie Sara. - Ani ciasta: za dużo cukru.
Dobre bogi zesłały Sarę, żeby dodać mi dziesięć lat życia. Te same bogi pchały moją
głowę pod nóż, po to żeby w ostatniej chwili zdjąć ją z szafotu. Dziwne jakieś to były
bogi.
Teraz popychały mnie do pisania scenariusza. Bynajmniej się do tego nie paliłem.
Oczywiście
wiedziałem, że jak już napiszę, to będzie niezłe. Nie znakomite. Ale niezłe. Miałem
łatwość
słowa.
Pinchot nalał nam wina. Wszyscy troje wzięliśmy kieliszki do ręki.
- E - hę powiedziała znacząco Sara.
- Francuskie - skonstatował Pinchot.
- Wybaczam ci - ja na to.
Pijąc miałem widok na wnętrze drugiego pokoju. Drzwi były, jak to się mówi, otwarte
na oścież. Henri - Leon usiłował wskrzesić olbrzymie cielsko spoczywające na olbrzymim
łożu. Cielsko nie dawało się wskrzesić.
Zobaczyłem, że Henri - Leon sięga do miski i nabiera pełną garść kostek lodu. Dwie
pełne garści. Kostkami lodu okłada policzki i czoło. Rozpina koszulę i wciera lód w pierś.
Cielsko nadal nie daje znaków życia.
Nagle siada z wrzaskiem:
- CO MI ROBISZ, SUKINSYNU? BĘDĘ SIĘ MUSIAŁ ROZMRAŻAĆ!
- Jean - Paul, Jean - Paul… masz… gości!
- GOŚCI? NA CO MI GOŚCIE? POTRZEBNI MI JAK PSU ROBAKI! IDŹ I NA
WPYCHAJ IM ŻAB DO GĘBY! NASZCZAJ NA NICH! PODPAL ICH!
- Jean - Paul… Jean - Paul… byłeś umówiony z Jonem Pinchotem i jego scenarzystą…
- Dobra… kurwa… zaraz do nich wyjdę… tylko zwalę konia… Albo nie… odłożę to na
później… będę miał jakiś cel w życiu…
Henri - Leon wyszedł z pokoju i przemówił do nas.
- Zaraz przyjdzie. Przeżył ogromny szok. Myślał, że żona go opuściła. Dziś rano
przychodzi telegram z Paryża: zmieniła zdanie. To był śmiertelny cios, jakby sfora
wściekłych
psów rwała wielkiego bawołu na sztuki…
Nie wiedzieliśmy, co powiedzieć.
Wreszcie wtoczył się sam Jean - Paul. Białe gacie w szerokie żółte pasy. Bez butów,
tylko w różowych skarpetkach. Brązowe loki z takich, co nie wymagają grzebienia. Coś z
tym
brązem było nie tak. Wyglądał, jakby zanikał i nie mógł się zdecydować, w jaki by przejść
kolor. Koszula nie dopięta. Drapał się po piersi. Drapał i drapał. Był wielki, w
przeciwieństwie do brata, i różowy na twarzy… a raczej czerwony, czerwienią, która
zapalała
się i gasła. Jego twarz w jednej chwili przybierała biel twarzy brata, po to żeby zaraz
zapłonąć
jeszcze żywszą czerwienią.
Przedstawiliśmy się po kolei.
- Aha, aha, aha - odpowiadał. A potem: - Gdzie jest Modard?
Rozejrzał się i wypatrzył go w kącie.
- Znów się zaszyłeś, co? Rany boskie, kiedy on wreszcie zrobi coś nowego?
Nagle Jean - Paul odwrócił się i pobiegł do sypialni, zatrzaskując drzwi za sobą.
Modard kaszlnął cicho ze swojego narożnika i wszyscy dolaliśmy sobie wina. Było
naprawdę znakomite. Życie też było w porządku, Po to żeby się kręcić w tym światku,
wystarczyło być pisarzem, malarzem czy tancerzem i już miałeś prawo wysiadywać z
wszystkimi bądź z wszystkimi wystawać. Wdech, wydech, ciągniesz winko i udajesz, że
wiesz, co jest grane.
Wrócił Jean - Paul, zawadzając o drzwi. Wyglądało, że walnął się w ramię. Przystanął,
pomacał ramię, zostawił ramię w spokoju, zaczął się drapać i znów ruszył przed siebie.
Krążąc wokół stołu szybkim, miarowym krokiem, wykrzykiwał:
- KAŻDY Z NAS MA DZIURĘ W ZADKU, TAK CZY NIE? CZY JEST W TYM
POKOJU KTOŚ, KTO NIE MA DZIURY W ZADKU? BARDZO PROSZĘ, ŻEBY NA-
TYCHMIAST SIĘ PRZYZNAŁ. NATYCHMIAST! ZROZUMIANO?
- A nie mówiłem, że to geniusz? - Jon Pinchot walnął mnie łokciem w bok. Jean - Paul
nadal krążył w tym samym tempie, wrzeszcząc:
- KAŻDY Z NAS MA SZPARĘ Z TYŁU! TAK CZY NIE? NA SAMYM DOLE,
POŚRODKU! TAK CZY NIE? TAMTĘDY WYLATUJE Z NAS GÓWNO! TAK CZY
NIE?
NA TO W KAŻDYM RAZIE LICZYMY! BEZ GÓWNA NIE MOGLI MYŚMY ŻYĆ!
POMYŚLCIE, ILE GÓWNA WYSRYWAMY W ŻYCIU! SRAMY, A ZIEMIA TO
NATYCHMIAST POCHŁANIA! ALE RZEKI I MORZA ŁYKAJĄC NASZE GÓWNA
PAWIUJĄ WŁASNYM ŻYCIEM! JESTEŚMY NIECZYŚCI, NIECZYŚCI,
NIECZYŚCI!
NIENAWIDZĘ NAS WSZYSTKICH! ZA KAŻDYM RAZEM, KIEDY WYCIERAM
TYLEK, NIENAWIDZĘ NAS WSZYSTKICH!
Przerwał, jakby dopiero zauważył Pinchota.
- Chcesz forsy, tak?
Pinchot uśmiechnął się.
- Załatwię ci twoją pieprzoną forsę, sukinsynu - obiecał lenn Paul.
- Dziękuję. Właśnie opowiadałem obecnemu tu Chinaskiemu, że jesteś geniuszem.
- Stul pysk.
Jean - Paul przeniósł wzrok na mnie.
- O twoim pisarstwie można tylko tyle powiedzieć, że podnieca mieszkańców
zakładów zamkniętych. Czyli dokładnie łych, którzy potrzebują podniety. Są ich miliony.
Jeśli
uda ci się zachować dotychczasową głupotę w czystej postaci, niewykluczone, że któregoś
dnia doigrasz się telefonu z piekieł.
- Jean - Paul, odbierałem już stamtąd telefony.
- Co? Naprawdę? Od kogo?
- Od byłych dziewczyn.
- ŁŻESZ JAK PIES! - wykrzyknął i podjął marsz wokół stołu, drapiąc się nadal.
Po ostatnim okrążeniu rzucił się do sypialni, zatrzaskując drzwi, i tyleśmy go widzieli.
- Mój brat - wyjaśnił Henri - Leon - jest dzisiaj w kiepskiej formie. Ma zmartwienie.
Dolałem wszystkim dokoła. Pinchot nachylił się do mnie.
- Siedzą w tym apartamencie od Bóg wie kiedy, chleją, żrą i nie płacą za to ani
grosza… - poinformował szeptem.
- Niemożliwe?
- Rachunki płaci Frances Ford Lopalla. Uważa, że Jean - Paul jest geniuszem…
- Miłość i Geniusz to dwa najbardziej nadużywane słowa w ludzkiej mowie -
zauważyłem.
- Już zaczynasz głupio gadać - ostrzegła Sara. - Już ci idzie do głowy.
Jean - Luc Modard wychynął z kąta. Podszedł do nas.
- Dajcie tego pieprzonego wińska - zaordynował.
Nalałem z czubem. Jean - Luc uporał się jednym haustem. Nalałem jeszcze raz.
- Czytałem twoje dyrdymały - oświadczył. - Zachwycająco proste. Masz ubytki w
mózgu, prawda?
- Niewykluczone. W pięćdziesiątym siódmym wykrwawiłem się prawie na śmierć.
Przez 2 dni leżałem przed izbą przyjęć państwowego szpitala, zanim znalazł mnie jakiś
poczciwy, świrnięty internista. Myślę, że przy okazji utraty krwi utraciłem jeszcze parę
innych rzeczy, i to nie tylko w ciele, ale przede wszystkim na umyśle.
- To jedna z jego ulubionych opowiastek wtrąciła Sara, - Kocham go, ale nie macie
pojęcia, ile razy musiałam tego słuchać.
- Ja też cię kocham, Saro - odparłem ale opowiadanie tych samych historii w kółko
dziwnym trafem przybliża je do tego czym miały być w zamyśle.
- Już dobrze, Popsy, nie gniewaj się powiedziała Sara.
- Słuchaj - odezwał się Jon - Luc - chciałem cię prosić o napisanie angielskich
dialogów do mojego ostatniego filmu. Poza tym chciałem w nim wykorzystać scenę z
twojego opowiadania. Facetowi obciągają pod biurkiem druta, a on dalej robi swoje,
odbiera
telefony jakby nigdy nic i takie tam duperele. Poszedłbyś na to?
- Poszedłbym na to.
Posunęliśmy krzesła i wzięliśmy się do picia. Jon - Luc rozgadał się na dobre. Gadał i
gadał, nie spuszczając ze mnie oka. Z początku czułem się tym mile połechtany, potem
nieco
mniej.
Jon - Luc gadał bez wytchnienia. Przedstawiał się nam jako mroczny Geniusz. Może i
był Geniuszem, kto go tam wie; nie będę się sprzeczał. Niestety, przez całą szkołę
karmiono
mnie Geniuszami: Szekspir, Tołstoj, Ibsen, G.B. Shaw, Czechow - banda przeklętych
nudziarzy. A to jeszcze nie koniec: Mark Twain, Hawthorne, siostry Bronte, Dreiser,
Sinclair
Lewis - jakbyś legł pod betonową płytą: chcesz się wyrwać i zmykać gdzie oczy poniosą,
a ta
zgraja zidiociałych ojców i matek usiłuje zaprowadzić porządki, od których zmarły
przewróciłby się w grobie.
Jon - Luc gadał i gadał. Tyle tylko zapamiętałem. I jeszcze moją poczciwą Sarę,
mówiącą co jakiś czas:
- Hank, nie powinieneś tyle pić. Zbastuj trochę, jutro będziesz nieżywy.
Tymczasem Jon - Luc gadał jak najęty.
Nie rozumiałem już ani słowa z tego, co mówił, widziałem tylko poruszające się
CHARLES BUKOWSKI
HOLLYWOOD Przełożyła Teresa Tyszowiecka - Tarkowska NOIR SUR BLANC Tytuł oryginału: Hollywood © 1989 Charles Bukowski For the Polish Edition © 1994 Noir sur Blanc, Szwajcaria ISBN 83 - 901283 - 4 - 9 Dla Barbet Schroeder 1 W parę dni później miałem telefon od Pinchota. Chciałby ruszyć ze scenariuszem. Może byśmy wpadli do niego. Wytłumaczył nam co i jak, więc wsiedliśmy w garbusa i podskoczyli w stronę Marina del Rey. Jakbym się znalazł na nieznanym lądzie. Jechaliśmy koło przystani, mijając łodzie, w większości żaglówki. Na pokładach obijali się ludzie wystrojeni w żeglarskie ciuchy, czapki, daszki przeciwsłoneczne. Wyglądali, jakby jakimś cudem nie dotyczył ich trud codziennego życia. Wyglądali, jakby ich nigdy nie dopadł ani nie miał dopaść kołowrót. Cóż - przywileje Wybrańców w krainie wolnych ludzi. Na mój gust zresztą wyglądali dość głupio. Oni o moim istnieniu naturalnie nie mieli nawet pojęcia. Od doków odbiliśmy w prawo. Mijaliśmy teraz uliczki o wymyślnych nazwach ułożonych alfabetycznie. Znaleźliśmy naszą uliczkę, skręciliśmy w prawo, znaleźliśmy numer, wjechaliśmy na podjazd. Pod nogami mieliśmy piach, przed oczami, w bezpiecznej odległości, ocean. Piasek wydawał się czystszy niż znane mi piaski, woda błękitniejsza, a wietrzyk bardziej łagodny. - Zobacz - powiedziałem do Sary. - Wylądowaliśmy na przyczółku śmierci. Moja dusza puszcza pawia.
- Kiedy wreszcie przestaniesz się cackać ze swoją duszą? - usłyszałem w odpowiedzi. Nie musiałem zamykać garbusa. Ja jeden potrafiłem go uruchomić. Stanęliśmy na progu. Zastukałem. Otworzył wysoki, szczupły delikacik, z gatunku tych, co to rozsiewają wokół siebie woń sztuki. Widać było na kilometr, że przyszedł na świat Tworzyć, Tworzyć wiekopomne dzieła, nie nękany przez przyziemne troski, jak ból zęba, pieskie szczęście czy brak wiary we własne siły. Miał wygląd geniusza. Ja sam wyglądam jak pomywacz w knajpie i tego rodzaju typki zawsze mnie lekko wkurwiają. - Przyjechaliśmy po brudną bieliznę do prania powiedziałem. - Nie zwracaj na niego uwagi - pośpiesznie włączyła się Sara. - Jesteśmy zaproszeni przez Pinchota. - Eu - odpowiedział. - Wejdźcie, bardzo proszę… Poszliśmy śladem jego zajęczej mordki. Nagle przystanął z wdziękiem, jakby wyrosła przed nim niewidzialna krawędź. - Naleję sobie teraz WOD - KI - rzucił przez lewe ramię, jakby cały świat z zapartym tchem słuchał jego subtelnej deklaracji. Zniknął w kuchni. - To Paul Renoir, Jon wspomniał o nim któregoś wieczoru - powiedziała Sara. - Pisze opery. Robi też w gatunku zwanym Kino - Operą. Ścisła awangarda. - Niech sobie będzie kim chce, ale nie życzę sobie, żeby mi ćwiąkał nad uchem. - Każdego skreślasz od razu. Nie wszyscy mogą być tacy jak ty. - Wiem, ale to ich problem. - Twój lęk przed światem - stwierdziła Sara - to główne źródło twojej siły. - Szkoda, że nie ja to wymyśliłem. Paul wrócił z apetycznym drinkiem. W środku pływał kawałeczek limony, Paul mieszał całość szklaną pałeczką. Ekstraklasa. - Paul - zagadnąłem - znajdzie się tam coś do picia? - Eu, przepraszam - odpowiedział. - Bardzo proszę, obsłużcie się. Depcząc Sarze po piętach, wparowałem do kuchni. Wszędzie stały butelki. Czekając na decyzję, otwarłem puszkę z piwem. - Darujmy sobie lepiej mocniejsze trunki - zaproponowała moja dobra pani. - Wiesz,
co się z tobą potem dzieje. - Racja. Strzelmy sobie po winku. Znalazłem korkociąg i wybrałem zachęcającą butelkę czerwonego wina. Strzeliliśmy po jednym, dolaliśmy do pełna i wyszliśmy na pokoje. Był czas, kiedy lubiłem porównywać nas z Sarą do Zeldy i Scotta. Sarę to denerwowało. Nie podobało jej się, jak skończyła Zelda. Mnie z kolei nie podobało się to, co wypisywał Scott. Dowcip przestał nas bawić. Paul Renoir stał przy wielkim oknie, w skupieniu wpatrując się w Pacyfik. - Jon się spóźnia - zwrócił się do okna, i do oceanu. - Mam wam przekazać, że niedługo przyjdzie. Prosił, żebyście zaczekali. - W porządku, stary. Usiedliśmy z Sarą przy winku, z widokiem na zajęczy pyszczek. On z kolei miał widok na Pacyfik. Popadł w zadumę. - Chinaski - odezwał się - czytałem sporo twoich rzeczy. Są kurewsko dobre. Trzeba ci przyznać, że jesteś niezły… - Dziękuję. Obaj jednak wiemy, kto jest lepszy. Ty jesteś lepszy. - Eu - skwitował, nie odwracając twarzy od oceanu - jest mi niezmiernie miło, że to… dostrzegasz. Otwarły się drzwi. Bez stukania wkroczyła młoda dziewczyna z długimi czarnymi włosami. Zanim zdążyliśmy się obejrzeć, leżała już na oparciu sofy, wyciągnięta na całej długości jak kot. - Nazywam się Popppy - oświadczyła. - Przez 4 p. - Ja jestem Scott, a to jest Zelda - odbiło mi znowu. - Przestań pieprzyć - zezłościła się Sara. Podałem nasze prawdziwe imiona. Paul oderwał wzrok od oceanu. - Popppy należy do grona sponsorów twojego scenariusza. - Jeszcze słowa nie napisałem. - Ale napiszesz… - Czy byłabyś tak dobra? - Z wymownym spojrzeniem podałem Sarze pusty kieliszek. Sara to kochana dziewczyna. Wzięła kieliszek i wyszła do kuchni. Wiedziała, że gdybym poszedł sam, wetknąłbym nos do każdej butelki, po czym niechybnie bym
narozrabiał. Dopiero później dowiedziałem się, że Popppy miała również ksywę „Księżniczka z Brazylii” i na rozruch wrzuciła dziesięć tysięcy dolarów. Nie było to zbyt wiele, ale w sam raz, żeby opłacić czynsz i od czasu do czasu zafundować sobie drinka. Księżniczka zaszczyciła mnie spojrzeniem z kociego legowiska na oparciu kanapy. - Czytałam pańskie rzeczy. Jest pan bardzo dowcipny. - Dziękuję. - Popatrzyłem, na Paula. - Słyszałeś, stary, co ona mówi? Jestem dowcipny. - Z pewnością - powiedział - należy ci się jakieś miejsce… Na widok Sary wracającej z pełnymi kieliszkami zerwał się i popędził do kuchni. Sara usiadła koło mnie. Golnąłem jednego. Właściwie, przyszło mi do głowy, mógłbym udawać, że pisze scenariusz i miesiącami kręcić się po Marina del Rey, popijając drinka za drinkiem. Zanim zdążyłem na dobre rozsmakować się w tym pomyśle, trzasnęły drzwi i w progu stanął Jon Pinchot. - O, jesteście! - Eu - odparłem. - Chyba znalazłem sponsora! Nic, tylko siąść i pisać! - To może potrwać kilka miesięcy. - Ależ naturalnie… Wrócił Paul, niosąc dla Księżniczki kieliszek czegoś dziwnie różowego. Pinchot popędził do kuchni po drinka dla siebie. Było to pierwsze z wielu spotkań, które, przynajmniej dla mnie, kończyły się ciężką popijawą. Uznałem tę sytuację za niezbędny bodziec do pracy, bo naprawdę interesowały mnie jedynie poezja i opowiadania. Pisanie scenariuszy uważałem za skończony idiotyzm. Niemniej lepsi ode mnie dawali się wpuścić w ten żałosny proceder. Jon Pinchot wrócił z drinkiem i usiadł. To miał być długi wieczór. Gadaliśmy bez końca, nie bardzo wiem o czym. Ostatecznie wypiliśmy z Sarą tyle, że nie byliśmy w stanie wracać samochodem. Uprzejmie zaoferowano nam sypialnię. W tej właśnie sypialni, w ciemnościach, kiedy na dobranoc nalewaliśmy sobie porządnego czerwonego wina, Sara spytała mnie, czy napiszę scenariusz. - Ani mi się śni - odpowiedziałem.
2 Po 3 czy 4 dniach Jon Pinchot odezwał się znowu. Jego znajomy, Danny Server, młody reżyser i producent, miał w Venice całe studio filmowe. Danny obiecał udostępnić salę projekcyjną, żebyśmy mogli obejrzeć dokument Pinchota Śmiech Bestii, o czarnym kacyku, który dogadzał swoim krwawym zachciankom. Najpierw jednak mieliśmy wypić parę kieliszków u Pinchota. W ten sposób kolejny raz wylądowaliśmy na Sailboat Lane… Otworzył Jon. Weszliśmy z Sarą do środka. Jon nie był sarn. Stał przy nim jakiś facet. Miał zadziwiającą czuprynę - sprawiała jednocześnie wrażenie siwej i blond. Twarz różową, a właściwie czerwonawą, niesamowite, okrągłe niebieskie oczka, bardzo okrągłe i bardzo niebieskie. Wyglądał jak uczniak, który szykuje tęgiego psikusa. Z czasem przekonałem się, że zawsze miał taką minę. Wzbudzał sympatię od pierwszego wejrzenia. François Racine - przedstawił go Jon. - Grywał w wielu filmach, moich i cudzych. - W cudzych mi płacono… - Ukłonił się. - Jak się macie? Jon wyszedł po drinki. - Przepraszam was na chwilkę - powiedział François. - Zaraz skończę. Na stole stała mała elektryczna ruletka. Kręciła się za przyciśnięciem guzika. Obok leżał stos żetonów i długi arkusz papieru z obliczeniami. Była też tabela zakładów. François ułożył żetony i nacisnął guzik. - Moja Pani z Wirującą Głową. Kocham ją - wyznał. Wyłonił się Jon z drinkami. - Kiedy François nie gra, to ćwiczy, a przynajmniej myśli o ruletce. Koło zatrzymało się. François zgarnął wygraną. - Udało mi się rozgryźć permutacje koła - odezwał się François. Wygrywam, bo zawsze przewidzę, gdzie się zatrzyma. - Jego system się sprawdza - dorzucił Jon - tylko że czasem po wejściu do kasyna lubi się przerzucić na inny system. - Często padam ofiarą Chęci Samounicestwienia - wyjaśnił François.
- Hank też lubi hazard - powiedziała Sara. - Gra na wyścigach. Nie opuszcza ani jednej gonitwy. - A, konie! - François przyjrzał mi się. - Wygrywasz? - Tak mi się przynajmniej wydaje… - Musimy się kiedyś wybrać razem! - Jasne. François z powrotem zajął się swoim kółkiem, a my siedliśmy popijając. - Wygrał i przegrał setki tysięcy - poinformował Jon. - Zgadza się występować, tylko kiedy jest spłukany do suchej nitki. - Bardzo rozsądnie pochwaliłem. - A propos wtrącił Jon - rozmawiałem z producentem Haroldem Pheasantem. Zainteresował się scenariuszem. Gotów zainwestować w film. - Harold Pheasant! ucieszyła się Sara. - Słyszałam o nim. Jeden z najpoważniejszych producentów w branży. - Zgadza się - potwierdził Jon. - Przecież nie napisałem jeszcze żadnego scenariusza zaoponowałem. - Nieważne. Pheasant wie, że piszesz. Jest zdecydowany. - To chyba niezbyt uczciwe. - Zawsze działa w ten sposób i zawsze wychodzi na swoje. Jon poszedł po butelkę. - Może jednak powinieneś napisać jakiś scenariusz - podsunęła Sara. - Przypomnij sobie tylko, jak pisanie scenariusza posłużyło F. Scottowi Fitzgeraldowi. - Nie jesteś Fitzgeraldem. - Nie, bo on przestał pić. To go zabiło. François dalej sterczał przy miniaturowej ruletce. Jon wrócił z butelką. - Jeszcze po jednym i będziemy musieli lecieć. - O.K. - François, zabierzesz się z nami? - spytał Jon. - Bardzo żałuję, ale mam jeszcze pewien problem do przestudiowania. 3 Sala projekcyjna okazała się bardzo przyjemnym miejscem. Z jednej strony wychodziła na spory barek, w którym królował barman. W samej sali królował operator.
Danny Server się nie pokazał. Przy barze siedziało z 7, 8 osób. Przerzuciłem się na wódkę 7’s. Sara piła coś fioletowego czy też zielonego, a może zielono - fioletowego. Jon wyszedł zakładać taśmę z operatorem. Przy końcu baru siedział jakiś gość; gapił się na mnie bez ustanku. W końcu popatrzyłem na niego. - Dobra, czym się zajmujesz? - spytałem. Chwilę pomilczał, napił się i znowu wpatrzył się we mnie. - Cholernie wstydzę się przyznać, ale… robię filmy. Gość okazał się Wennerem Zergogiem, znanym niemieckim reżyserem. Miał trochę, jak to mówią, pojebane w głowie, przy każdej okazji lubił narażać życie własne i cudze. - Powinieneś sobie znaleźć jakieś uczciwe zajęcie - poradziłem mu. - Wiem - przyznał - ale nie umiem robić nic innego. Akurat wrócił Jon. - Chodźcie, zaraz się zacznie… Oboje z Sarą poszliśmy za nim do sali projekcyjnej. Parę osób też wstało od baru, między innymi Wenner ze swoją towarzyszką. - Ten facet w barze to Wenner Zergog - oświadczył Jon, kiedy usiedliśmy. - W zeszłym tygodniu pojedynkowali się z żoną na pistolety. Wystrzelali się do ostatniego naboju, ale nie udało im się ani razu trafić… - Mam nadzieję, że jego filmy są celniejsze… - Absolutnie. Światła pogasły. Na ekranie ukazał się tytuł: Śmiech bestii. Jak chodzi o wzrost i ambicje, Lido Mamin był wielkim człowiekiem, niestety jego kraj był nędzny i mały. Flirtował zarówno z lewicą, jak i z prawicą znaczniejszych krajów, handlując z jednymi i z drugimi, żeby zdobyć pieniądze, żywność i broń. Tak naprawdę jednak Lido chciał rządzić światem. Kawał skurwysyna, miał niebywałe poczucie humoru. Wierzył, że wszelkie życie, poza jego własnym, jest pozbawione wartości. W jego państwie natychmiast mordowano każdego, na kogo padł najlżejszy cień podejrzenia. Zwłoki wrzucano
do rzeki. W rzece roiło się od ludzkich ciał; spasione krokodyle nie były w stanie się z nimi uporać. Lido Mamin uwielbiał kamerę. Zezwolił Pinchotowi na sfilmowanie posiedzenia rady państwa. Członkowie marionetkowego rządu z drżeniem wpatrywali się w Mamina, który zadawał pytania i deklarował zasady swojej polityki. Z twarzy nie schodził mu uśmiech, odsłaniający żółte popsute zęby. Chwile wolne od zabijania i wydawania wyroków śmierci upływały mu na pieprzeniu. Miał najmniej tuzin żon i więcej dzieci, niż mógł spamiętać. Co jakiś czas w trakcie posiedzenia Mamin przestawał się uśmiechać. Jego twarz stawała się ucieleśnieniem Woli Najwyższego, W takich chwilach był zdolny do wszystkiego. Zdawał sobie sprawę z postrachu, jaki siał w swojej ekipie, pławił się w nim i wiedział, jak go wykorzystać. Posiedzenie dobiegło korku. Tym razem obyło się bez trupów. Potem Mamin zwołał posiedzenie wszystkich lekarzy swojego kraju. Zgromadził ich w sali operacyjnej największego szpitala. Doktorzy siedzieli kręgiem na podwyższeniu, patrząc z góry na Mamina, który przemawiał do nich z dołu. - Jesteście lekarzami a zarazem nikim, dopóki wam nie powiem, że jesteście kimś. Wydaje się wam, że umiecie to i owo. Mylicie się. Macie tylko specjalistyczne wykształcenie, które ma służyć waszemu krajowi, a nie wam samym. Żyjemy w świecie, w którym rację przyznaje się zwycięzcom. To ja decyduję, jaki użytek zrobicie z waszego życia i z waszych lancetów. Miejcie dosyć rozumu, żeby nie sprzeciwiać się moim życzeniom. Szkoda byłoby, gdyby wasze wykształcenie i umiejętności miały pójść na marne. Nie wolno wam nigdy zapomnieć, że wiecie tylko to, czego was nauczono. Ja wiem więcej. Macie zawsze robić, co wam każę, chciałbym, żeby to było JASNE. Zrozumiano? Cisza. - A może - podjął Mamin - ktoś z obecnych jest odmiennego zdania? Znowu cisza.
Mamin był kukłą, monstrualną kukłą. Jego styl, groźny i rubaszny, mógłby się spodobać każdemu, kto nie wiedział o morderstwach i torturach, których był sprawcą. Następnie, na użytek filmu, Mamin dokonał przeglądu Wojsk Lotniczych. Nie miał przy tym w ogóle żadnych Wojsk Lotniczych. Jeszcze nie miał. Miał za to lotników i mundury. - Oto - oznajmił - nasze Wojska Lotnicze. Pojawił się pierwszy lotnik. Z wielką gracją przebiegł po ułożonym z desek pasie startowym. W miejscu, w którym pas się urywał, wykonał podskok w górę, trzepocąc rękami. Na pasie pojawił się kolejny lotnik. Znów to samo. Jeszcze jeden. I jeden. Było ich z 14 czy 15. Podskakiwali z krótkim okrzykiem, a na ich twarzach malowała się ekstaza i kpina. Jak się bliżej przyjrzeć, było w tym coś niesamowitego: każdy z nich wyśmiewał się z całego przedstawienia, a jednocześnie każdy z nich głęboko wierzył. Kiedy ostatni lotnik wylądował, Mamin zwrócił się do kamery: - Choć pokaz mógł się państwu wydać komiczny, posiada głębsze znaczenie. Na to, czego jeszcze nie mamy w rzeczywistości, jesteśmy już duchowo przygotowani. Nadejdzie dzień, kiedy doczekamy własnych Wojsk Lotniczych. Do tego czasu nie zamierzamy bezczynnie tkwić w mrokach zwątpienia. Dziękuję państwu. Potem następowało kilka, przebitek na cele tortur. Żadnych ludzi. ‘Tylko nieczystości. Łańcuchy. Krew na ścianach. - Tutaj - oznajmił Mamin - zdrajcy i oszuści przyznają się do winy. W końcowej scenie Mamin ze świtą goryli, z wszystkimi żonami i wszystkimi dziećmi, stoi w wielkim ogrodzie. Dzieci nie uśmiechają się ani nie dokazują. Podobnie jak ochroniarze w milczeniu patrzą w obiektyw. Wszystkie żony uśmiechają się, niektóre trzymają na rękach niemowlęta. Lido Mamin uśmiecha się, szczerząc wielkie żółte zęby. Wzbudza sympatię, może wręcz miłość. Ostatnie ujęcie przedstawiało rzekę, w której roi się od tłustych krokodyli. Krokodyle unoszą się na wodzie, opasłe i apatyczne, leniwie odprowadzając wzrokiem przepływające ciała. Koniec.
Z całą przyjemnością mogłem powiedzieć Pinchotowi, że uważam dokument za fascynujący. - Zgadza się - odparł. - Lubię dziwnych ludzi. Dlatego właśnie zgłosiłem się do ciebie. - Być stawianym na równi z Lido Maminem to dla mnie prawdziwy zaszczyt - powiedziałem. - To prawda - zgodził się i z powrotem zawiózł nas do siebie.
4 Po powrocie zastaliśmy François Racine’a pochylonego nad miniaturową ruletką. Widać było, że wypił sporo wina. Twarz miał zaczerwienioną, piętrzył się przed nim pokaźny stos żetonów, Z cygara François zwisał wielki kawał popiołu, który w końcu ukruszył się na stół. - Wygrałem milion czterysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów… Kuleczka zatrzymała się na numerze. François zgarnął żetony. - Dosyć… Nie powinienem być taki zachłanny. Weszliśmy do frontowego pokoju. Usiedliśmy. Jon poszedł po wino i kieliszki. - Co zrobisz z wygraną? - spytała Sara. - Rozdam. Nie potrzebuję forsy. Życie nie ma wartości. Pieniądz nie ma wartości. - Pieniądze są jak seks - powiedziałem. - Kiedy ich w ogóle nic masz, wydają się szalenie ważne… - Mówisz jak pisarz - stwierdził François. Wrócił Jon. Otworzył pierwszą butelkę. Nalał wszystkim po kieliszku. - Przyjedź koniecznie do Paryża - powiedział. - Bardzo cię tam cenią. Tymczasem we własnym kraju uchodzisz za wyrzutka. - Czy mają tam tor wyścigowy? - Jak najbardziej! - potwierdził François. - Nie cierpi podróżować - ostrzegła Sara. - Tutaj też są tory wyścigowe. - Nie ma to jak Paryż - wychwalał François. - Przyjedź do Paryża. Razem wybierzemy się na wyścigi. - Muszę napisać ten cholerny scenariusz. - Pogramy na wyścigach, potem napiszemy scenariusz. - Muszę to przemyśleć. Jon zapalił cygaro. François też wyciągnął kolejne cygaro. Cygara były długie i pękate, skwierczały rozżarzonymi końcami. - Boże, zmiłuj się nade mną - westchnęła Sara. - Którejś nocy wyskoczyliśmy z François do Vegas.
- Jak wam poszło? - spytała Sara. François upił haust wina, zaciągnął się cygarem i wypuścił z płuc ogromny, bajkowy pióropusz dymu. - No więc uważajcie, uważajcie tylko. Mam pięć tysięcy dolarów do przodu, jestem panem całego świata, trzymam Przeznaczenie jak zapalniczkę w dłoni. Wiem Wszystko. Jestem Wszystkim. Nic nie jest w stanie mnie zatrzymać. Kontynenty drżą w posadach. Nagle Jon klepie mnie po ramieniu. „Chodźmy zobaczyć Taba Jonesa”. „Co to za jeden?” - pytam. „Nieważne - mówi. - Chodźmy go zobaczyć.” François osuszył kieliszek do dna. Jon dolał wina. - No więc idziemy do sąsiedniej sali i tam jest ten Tab Jones. Śpiewa. Przez nie dopiętą koszulę wystają mu czarne kudły na piersi, całe mokre od potu. Spomiędzy zapoconych kudłów połyskuje wielki srebrny krzyż. Zamiast ust ma upiorny, wycięty w naleśniku otwór. Obcisłe gacie z przyprawionym sztucznym fiutem. Chwyta jaja w garść i śpiewa o tym, jak potrafi dogodzić hubom, Śpiewu okropnie, w ogóle jest koszmarny. Cały czas opowiada, co by to niby robił z kobietami, kiedy w rzeczywistości marzy o tym, żeby wsadzić jęzor w dupę drugiemu facetowi. Można się zrzygać od samego słuchania. W dodatku musieliśmy za to nieźle wybulić. Trzeba być skończonym idiotą, żeby płacić za taki koszmar. Co to w ogóle za jeden, ten Tab Jones? Płacą gościowi grube tysiące za to, że łapie się za sztucznego fiuta i puszcza bliki swoim srebrnym krzyżem. Porządni ludzie mrą na ulicach z głodu, a tutaj ten BĘCWAŁ jest przedmiotem… UWIELBIENIA! Kobietki piszczą, są przekonane, że ten tekturowy pajac, który obsysa gówna w snach, jest prawdziwy. ,,Jon - - - mówię - proszę cię, chodźmy stąd, zanim mi mózg wypłynie. Czuję się znieważony, zaraz puszczę pawia na własne spodnie!” „Zaczekaj - on na to. - Może się poprawi.” Nie tylko że się nie poprawia, ale robi się coraz gorszy. Śpiewa jeszcze głośniej, koszula rozchyla mu się po sam pępek. Kobietka, która siedzi obok mnie, zaczyna jęczeć i wkłada rękę do majtek.
„Proszę pani pytam czy pani coś zgubiła?” Pępek jest obleśny. Wygląda jak oko nieboszczyka. Nawet ptak brzydziłby się do niego nasrać. Teraz Tab Jones obraca się i pokazuje nam swój tyłek. Tyłków mogę się naoglądać, ile tylko zechcę, co zresztą nieczęsto mi się zdarza a tu nagle mam DOKŁADAĆ do tego, żeby patrzeć na wstrętne rozlazłe, tłuste dupsko! W życiu przeżyłem niejedno. Zdarzyło mi się oberwać od policji za nic. No, powiedzmy, za nic. Ale patrząc na te kretyńskie pośladki, czułem się gorzej niż wtedy, kiedy gliniarze pałowali mnie za niewinność. „Jon - powiedziałem jeśli stąd nie wyjdziemy, skonam”. - No to poszliśmy stamtąd. Chciałem po prostu zobaczyć Taba Jonesa - uśmiechnął się Jon. François był naprawdę wściekły. Piana wykwitła mu w kącikach ust. Koniec cygara zgasł. - Tab Jones! CÓŻ TO ZA JEDEN, TEN TAB JONES? Co mnie obchodzi jakiś Tab Jones? Tab Jones to skończony debil! Pięć tysięcy dolarów do przodu i co w związku z tym robimy? Idziemy obejrzeć Taba Jonesa! Co to za jeden, ten Tab Jones? Nie znam nikogo nazwiskiem Tab Jones! Mój brat nie nazywa się Tab Jones! Moja, matka też nie nazywa się Tab Jones! Tab Jones to skończony debil! - No więc - powiedział Jon - wróciliśmy do stolika. - Tak - ciągnął François byłem do przodu o pięć tysięcy i miałem za sobą występ tego złamasa! Całą moją koncentrację diabli wzięli! Cóż to za jeden, ten Tab Jones? Lepszych od niego widywałem, juk zbierali ptasie guano. Gdzie ja jestem? Ruletka obraca się, jakbym jej w życiu na oczy nie widział. Rozumiem tyle, co noworodek wrzucony w beczkę tarantuli! Liczby nic mi nie mówią! Kolory nic mi nie mówią! Biała kuleczka skacze i trafia mnie prosto w serce, wiercąc w nim dziurę od środka! Nie mam szans. Moją koncentrację diabli wzięli! Sztuczne fiuty paradują przy oklaskach kretynów! Miesza mi się w głowie! Wyrywam się z całą furą żetonów! Mam wypisane na czole, że jestem skończonym durniem. Co to za
jeden, ten Tab Jones? Przegrywam. Nie wiem, gdzie jestem. Jak raz stracisz koncentrację i zaczynasz lecieć w dół, to koniec. Wiedziałem, że jestem bez szans, ale grałem do ostatniego żetonu. Wszystko robiłem na opak, jakby najgorszy wróg zawładnął moją duszą i ciałem. Byłem skończony. Dlaczego? DLATEGO, ŻE KONIECZNIE MUSIELIŚMY ZOBACZYĆ TABA JONESA? KIM JEST TEN PIERDOLONY TAB JONES, ja się pytam! François umilkł, wyczerpany. Cygaro wypadło mu z ust. Sara podniosła je i włożyła do popielniczki. François natychmiast wyjął z kieszonki koszuli nowe. Zsunął srebrzystą banderolę, oblizał koniec i przyciął, wreszcie ugniótł cygaro i włożył je do ust. Zebrał się w sobie i podpalił z fasonem. Sięgnął po butelkę, nalał każdemu po jednym, siadł prosto, uśmiechnął się. - Pewnie bym, cholera, i tak wszystko stracił. Hazardzista, który nie umie znaleźć dla siebie usprawiedliwienia, przestaje być hazardzistą. - Mówisz jak pisarz - powiedziałem. - Gdybym jeszcze umiał pisać jak pisarz, napisałbym za ciebie len scenariusz. - Dziękuję. - Ile ci płaci? - Wykonałem w powietrzu nieokreślony gest, który miał zastąpić odpowiedź. - Napiszę za ciebie i weźmiemy pół na pół, dobra? - Dobra. - Nic z tego - oświadczył Jon - od razu poznam różnicę. - W porządku - zgodził się François - niech wobec tego całość napisze Tab Jones swoim sztucznym fiutem. Pomysł przypadł nam do gustu. Wznieśliśmy zbiorowy toast. Zaczynała się dobra noc.
5 Siedziałem oparty o bar u Musso. Sara wyszła do damskiej toalety. U Musso lubiłem sam bar jako bar, natomiast nie lubiłem sali, w której się znajdował. Mówiło się o niej: „Nowa Sala”. Osobiście wolałem jadać w „Starej Sali” po drugiej stronie, gdzie było ciemniej i ciszej. Za dawnych czasów robiłem tak, że siadałem w Starej Sali i udawałem, że będę jeść. Cały czas studiowałem menu, mówiłem: „Jeszcze nie” i zamawiałem kolejne drinki. Panie, które ciągałem ze sobą, nie zawsze cieszyły się najlepszą reputacją. W trakcie popijawy dochodziło niekiedy do głośnych awantur, połączonych z rzucaniem szkłem i obelgami przeplatanymi żądaniami kolejnych drinków. Zwykle dawałem moim paniom na taksówkę i kazałem im zabierać się w diabły, po czym wracałem pić samotnie. Wątpię, czy którakolwiek z tych kobiet pieniędzy na taksówkę użyła na taksówkę. U Musso jedno było naprawdę fajne - kiedy po takiej chryi wracałem do stolika, zawsze witano mnie ciepłymi uśmiechami. Dziwne, nie? Wracając do rzeczy. Siedziałem oparty o bar. Nowa Sala była pełna po brzegi, głównie z powodu turystów. Paplali, rozglądali Nie na boki i wydzielali częstotliwości, od których wszystko wokół więdło. Ktoś położył mi rękę na ramieniu. - Co u ciebie, Chinaski? Obejrzałem się za siebie. Miałem straszne kłopoty z zapamiętywaniem ludzi. Mogłem spędzić z tobą wieczór i nie poznać cię nazajutrz rano. Własnej matki bym nie poznał, gdyby wyszła z grobu. - W porządku - odpowiedziałem. - Postawić ci drinka? - Dziękuję, nie. Nie znamy się jeszcze. Jestem Harold Pheasant. - Naprawdę? Jon napomknął mi, że pan… - Zgadza się, zamierzam sfinansować pański scenariusz. Czytałem pańskie utwory. Ma pan niezwykłe wyczucie dialogu. Czyniłem pańskie utwory: sz alenie filmatyczne! - Na pewno nie chce pan drinka?
- Nie. Muszę wracać do stolika. - Rozumiem. Czym się pan aktualnie zajmuje, Pheasant? - Skończyliśmy realizację filmu o życiu Macka Derouaca. - Naprawdę? Jak się będzie nazywał? - Pieśń serca. Pociągnąłem z kieliszka. - Zaraz, zaraz… chwileczkę… Pan chyba żartuje! Nie nazwie pan przecież filmu Pieśń serca! - Właśnie taki będzie miał tytuł. Uśmiechnął się. - Robi mnie pan w konia, Pheasant. Rany boskie, Pieśń serca! To dopiero numer! - Nie - zaprzeczył. - Mówię poważnie. Odwrócił się gwałtownie i odszedł. Na to właśnie wróciła Sara. - Z czego się śmiejesz? - Popatrzyła na mnie. - Najpierw zamówię ci drinka, potem ci powiem. Zawołałem barmana i sobie też kazałem przynieść jednego. - Zgadnij, kogo widziałam w Starej Sali? - spytała. - Kogo? - Jonathana Wintersa. - Coś takiego. Zgadnij, z kim rozmawiałem, kiedy ciebie nie było. - Z jedną z twoich dawnych kurew. - Gorzej. - Co może być gorszego? - Rozmawiałem z Haroldem Pheasantem. - Producentem? - Tak, siedzi przy stoliku w rogu. - Aha, widzę go. - Proszę, nie patrz się, tam. Nie rób żadnych gestów. Pij jak gdyby nic. - Co ci jest, u diabła? - Widzisz, on chce nakręcić scenariusz, którego ja nie napisałem. - Wiem.
- Jak cię nie było, przyszedł ze mną porozmawiać. - Mówiłeś już. - Nie chciał nawet drinka. - Dlatego musiałeś wszystko spieprzyć i sam nie jesteś nawet pijany. - Zaczekaj. On chciał rozmawiać o filmie, który właśnie skończył. - No to w jaki sposób wszystko spieprzyłeś? - Niczego nie spieprzyłem. To on wszystko spieprzył. - Akurat, Mów, jak było. Popatrzyłem w lustro. Podobam się sobie, ale nie w lustrze. Wcale tak nie wyglądam. Dopiłem drinka. - Dopij drinka rozkazałem. Dopiła. - Mów, jak było. - Drugi raz mówisz: mów, jak było. - Masz nadzwyczajną pamięć, chociaż nie jesteś nawet pijany. Skinąłem znowu na barmana. - No więc Pheasant tu przylazł i opowiadał o filmie, który właśnie zrobił. O pisarzu, co nie umiał pisać, ale zdobył sławę, bo wyglądał jak kowboj z rodeo. - Który to? - Mack Derouac. - I to cię tak wkurzyło? - Nie, nie to. Wszystko było dobrze, dopóki nie zdradził mi tytułu filmu. - Mianowicie? - Zlituj się, właśnie próbuję wymazać ten tytuł z pamięci. Jest wręcz kretyński. - Ale powiedz… - No dobra… Ciągle miałem przed sobą to lustro. - Powiedz, powiedz, powiedz… - No dobra. Kudłaty Rój. - Podoba mi się. - A mi wcale. Powiedziałem mu to i się zmył. Straciliśmy jedynego sponsora. - Powinieneś podejść i go przeprosić.
- Mowy nie ma. Co za koszmarny tytuł! - Po prostu chciałbyś, żeby jego film był o tobie. - Świetny pomysł! Napiszę scenariusz o sobie! - Masz już tytuł? - Ta - ak: Kudłaty Ryj. - Chodźmy stąd. Tak też zrobiliśmy.
6 Z Pinchotem byliśmy umówieni w hallu Beverly Hills Chershire o 2 po południu, znakiem czego miał mi przepaść dzień na torze wyścigowym. Byłem trochę zły, ale Jon się uparł. Miał tam być pewien facet, który posiadł umiejętność zdobywania funduszy na produkcję filmów. Ten gość, niejaki Jean - Paul Sanrah, podobno nie miał żadnej własnej forsy, a mimo to zawsze potrafił ja skołować. Mówiono o nim, że gdyby obtargał laskę pomnikowi w parku, z genitaliów poleciałyby pieniądze. Bardzo dobrze. Apartament 530. Prawdę mówiąc, miałem ochotę dać nogę. W apartamencie 530 mieliśmy też zastać Jon - Luc Modarda, francuskiego reżysera filmowego. Moje utwory, twierdził Pinchot, szalenie podobają się Modardowi. Bardzo dobrze. Droga Sara towarzyszyła mi na wypadek, gdybym nie mógł potem trafić do domu. Dodatkowo podejrzewała, że w apartamencie 530 może się roić od błyskających obnażonymi pępkami starletek. Dotarliśmy na miejsce. Jon siedział w hallu, w wielkim skórzanym fotelu, wypatrując szaleńców i świrów. Na nasz widok wstał, wypinając pierś, Jon to kawał chłopa, ale lubi się wydawać jeszcze większy. Wymieniliśmy słowa powitania i poszliśmy za Pinchotem do windy. - Jak ci idzie scenariusz? - Nabiera wstępnych kształtów. - O czym będzie? - O pijakach. O całej masie pijaków. Drzwi windy rozsunęły się. W środku było bardzo przyjemnie. Wszystko obite puszystą zieloną tkaniną. Jak się lepiej wpatrzyło w tę zieleń, to wychodziło na to, że roi się tam od pawi. Pawie na ścianach i pawie na suficie. - Klasa - pochwaliłem. - Za dużo tego - powiedziała Sara. Winda zatrzymała się na 5. Wysiedliśmy. Dywan leż był puszysty i zielony i również
roił się od pawi. Deptaliśmy po pawiach. Wreszcie dotarliśmy do apartament u 530. Prowadziły do niego ciężkie czarne odrzwia, o wiele większe od zwyczajnych drzwi, kto wie, czy nie 2 razy większe. Wyglądały jak brama zamkowa. Jon zastukał zieloną kołatką w kształcie głowy Balzaca. Nic. Zastukał głośniej. Czekaliśmy. Powolutku drzwi otwarły się. Otwierał je malutki człowieczek u kredowobiałej twarzy. - Henri - Leon! - ucieszył się Jon Pinchot. Weszliśmy. Pokój był ogromny, a wszystko w nim jakby ciut za duże, Wielkie krzesła, wielkie stoły. Długie ściany. Wysokie sufity. Mimo to nad wszystkim unosił się dziwny odór stęchlizny. Tyle przestrzeni, a czułeś się jak w grobie. Zostaliśmy sobie wszyscy przedstawieni. Koleś o twarzy białej jak kreda okazał się Henri - Leonem Sanrah, bratem Jean - Paula Sanrah, tego od kołowania forsy. Był też Jon - Luc Modard. Stał bardzo spokojnie. Nic nie mówił. Wyglądało, że pozuje na geniusza. Niski, śniady, robił wrażenie, jakby się niedokładnie ogolił tanią maszynką elektryczną. - O! - ucieszył się Henri - Leon Sanrah. - Widzę, że przyprowadziłeś córkę. Słyszałem o twojej córce Reenie! - Nie, nie sprostowałem. - To jest Sara. Moja żona. - Alkohol jest na stole. Mnóstwo różnych win. Jedzenie też jest. Częstujcie się. Przyprowadzę Jean - Paula - powiedział Henri. To mówiąc Henri - Leon wyszedł do drugiego pokoju po Jeana - Paula. Jednocześnie Jon - Luc Modard zrobił obrót i powędrował w róg pokoju. Zaszył się w ciemnym kącie i stamtąd gapił się na nas. Podeszliśmy do stołu… - Otwórz czerwone - poradziłem Pinchotowi. - Od razu kilka butelek. Pinchot złapał korkociąg i ruszył do dzieła. Na srebrnych półmiskach leżało pełno żarcia. - Nie jedz mięsa - ostrzegła mnie Sara. - Ani ciasta: za dużo cukru. Dobre bogi zesłały Sarę, żeby dodać mi dziesięć lat życia. Te same bogi pchały moją
głowę pod nóż, po to żeby w ostatniej chwili zdjąć ją z szafotu. Dziwne jakieś to były bogi. Teraz popychały mnie do pisania scenariusza. Bynajmniej się do tego nie paliłem. Oczywiście wiedziałem, że jak już napiszę, to będzie niezłe. Nie znakomite. Ale niezłe. Miałem łatwość słowa. Pinchot nalał nam wina. Wszyscy troje wzięliśmy kieliszki do ręki. - E - hę powiedziała znacząco Sara. - Francuskie - skonstatował Pinchot. - Wybaczam ci - ja na to. Pijąc miałem widok na wnętrze drugiego pokoju. Drzwi były, jak to się mówi, otwarte na oścież. Henri - Leon usiłował wskrzesić olbrzymie cielsko spoczywające na olbrzymim łożu. Cielsko nie dawało się wskrzesić. Zobaczyłem, że Henri - Leon sięga do miski i nabiera pełną garść kostek lodu. Dwie pełne garści. Kostkami lodu okłada policzki i czoło. Rozpina koszulę i wciera lód w pierś. Cielsko nadal nie daje znaków życia. Nagle siada z wrzaskiem: - CO MI ROBISZ, SUKINSYNU? BĘDĘ SIĘ MUSIAŁ ROZMRAŻAĆ! - Jean - Paul, Jean - Paul… masz… gości! - GOŚCI? NA CO MI GOŚCIE? POTRZEBNI MI JAK PSU ROBAKI! IDŹ I NA WPYCHAJ IM ŻAB DO GĘBY! NASZCZAJ NA NICH! PODPAL ICH! - Jean - Paul… Jean - Paul… byłeś umówiony z Jonem Pinchotem i jego scenarzystą… - Dobra… kurwa… zaraz do nich wyjdę… tylko zwalę konia… Albo nie… odłożę to na później… będę miał jakiś cel w życiu… Henri - Leon wyszedł z pokoju i przemówił do nas. - Zaraz przyjdzie. Przeżył ogromny szok. Myślał, że żona go opuściła. Dziś rano przychodzi telegram z Paryża: zmieniła zdanie. To był śmiertelny cios, jakby sfora wściekłych psów rwała wielkiego bawołu na sztuki… Nie wiedzieliśmy, co powiedzieć. Wreszcie wtoczył się sam Jean - Paul. Białe gacie w szerokie żółte pasy. Bez butów, tylko w różowych skarpetkach. Brązowe loki z takich, co nie wymagają grzebienia. Coś z tym
brązem było nie tak. Wyglądał, jakby zanikał i nie mógł się zdecydować, w jaki by przejść kolor. Koszula nie dopięta. Drapał się po piersi. Drapał i drapał. Był wielki, w przeciwieństwie do brata, i różowy na twarzy… a raczej czerwony, czerwienią, która zapalała się i gasła. Jego twarz w jednej chwili przybierała biel twarzy brata, po to żeby zaraz zapłonąć jeszcze żywszą czerwienią. Przedstawiliśmy się po kolei. - Aha, aha, aha - odpowiadał. A potem: - Gdzie jest Modard? Rozejrzał się i wypatrzył go w kącie. - Znów się zaszyłeś, co? Rany boskie, kiedy on wreszcie zrobi coś nowego? Nagle Jean - Paul odwrócił się i pobiegł do sypialni, zatrzaskując drzwi za sobą. Modard kaszlnął cicho ze swojego narożnika i wszyscy dolaliśmy sobie wina. Było naprawdę znakomite. Życie też było w porządku, Po to żeby się kręcić w tym światku, wystarczyło być pisarzem, malarzem czy tancerzem i już miałeś prawo wysiadywać z wszystkimi bądź z wszystkimi wystawać. Wdech, wydech, ciągniesz winko i udajesz, że wiesz, co jest grane. Wrócił Jean - Paul, zawadzając o drzwi. Wyglądało, że walnął się w ramię. Przystanął, pomacał ramię, zostawił ramię w spokoju, zaczął się drapać i znów ruszył przed siebie. Krążąc wokół stołu szybkim, miarowym krokiem, wykrzykiwał: - KAŻDY Z NAS MA DZIURĘ W ZADKU, TAK CZY NIE? CZY JEST W TYM POKOJU KTOŚ, KTO NIE MA DZIURY W ZADKU? BARDZO PROSZĘ, ŻEBY NA- TYCHMIAST SIĘ PRZYZNAŁ. NATYCHMIAST! ZROZUMIANO? - A nie mówiłem, że to geniusz? - Jon Pinchot walnął mnie łokciem w bok. Jean - Paul nadal krążył w tym samym tempie, wrzeszcząc: - KAŻDY Z NAS MA SZPARĘ Z TYŁU! TAK CZY NIE? NA SAMYM DOLE, POŚRODKU! TAK CZY NIE? TAMTĘDY WYLATUJE Z NAS GÓWNO! TAK CZY NIE? NA TO W KAŻDYM RAZIE LICZYMY! BEZ GÓWNA NIE MOGLI MYŚMY ŻYĆ! POMYŚLCIE, ILE GÓWNA WYSRYWAMY W ŻYCIU! SRAMY, A ZIEMIA TO NATYCHMIAST POCHŁANIA! ALE RZEKI I MORZA ŁYKAJĄC NASZE GÓWNA PAWIUJĄ WŁASNYM ŻYCIEM! JESTEŚMY NIECZYŚCI, NIECZYŚCI, NIECZYŚCI!
NIENAWIDZĘ NAS WSZYSTKICH! ZA KAŻDYM RAZEM, KIEDY WYCIERAM TYLEK, NIENAWIDZĘ NAS WSZYSTKICH! Przerwał, jakby dopiero zauważył Pinchota. - Chcesz forsy, tak? Pinchot uśmiechnął się. - Załatwię ci twoją pieprzoną forsę, sukinsynu - obiecał lenn Paul. - Dziękuję. Właśnie opowiadałem obecnemu tu Chinaskiemu, że jesteś geniuszem. - Stul pysk. Jean - Paul przeniósł wzrok na mnie. - O twoim pisarstwie można tylko tyle powiedzieć, że podnieca mieszkańców zakładów zamkniętych. Czyli dokładnie łych, którzy potrzebują podniety. Są ich miliony. Jeśli uda ci się zachować dotychczasową głupotę w czystej postaci, niewykluczone, że któregoś dnia doigrasz się telefonu z piekieł. - Jean - Paul, odbierałem już stamtąd telefony. - Co? Naprawdę? Od kogo? - Od byłych dziewczyn. - ŁŻESZ JAK PIES! - wykrzyknął i podjął marsz wokół stołu, drapiąc się nadal. Po ostatnim okrążeniu rzucił się do sypialni, zatrzaskując drzwi, i tyleśmy go widzieli. - Mój brat - wyjaśnił Henri - Leon - jest dzisiaj w kiepskiej formie. Ma zmartwienie. Dolałem wszystkim dokoła. Pinchot nachylił się do mnie. - Siedzą w tym apartamencie od Bóg wie kiedy, chleją, żrą i nie płacą za to ani grosza… - poinformował szeptem. - Niemożliwe? - Rachunki płaci Frances Ford Lopalla. Uważa, że Jean - Paul jest geniuszem… - Miłość i Geniusz to dwa najbardziej nadużywane słowa w ludzkiej mowie - zauważyłem. - Już zaczynasz głupio gadać - ostrzegła Sara. - Już ci idzie do głowy. Jean - Luc Modard wychynął z kąta. Podszedł do nas. - Dajcie tego pieprzonego wińska - zaordynował. Nalałem z czubem. Jean - Luc uporał się jednym haustem. Nalałem jeszcze raz. - Czytałem twoje dyrdymały - oświadczył. - Zachwycająco proste. Masz ubytki w mózgu, prawda?
- Niewykluczone. W pięćdziesiątym siódmym wykrwawiłem się prawie na śmierć. Przez 2 dni leżałem przed izbą przyjęć państwowego szpitala, zanim znalazł mnie jakiś poczciwy, świrnięty internista. Myślę, że przy okazji utraty krwi utraciłem jeszcze parę innych rzeczy, i to nie tylko w ciele, ale przede wszystkim na umyśle. - To jedna z jego ulubionych opowiastek wtrąciła Sara, - Kocham go, ale nie macie pojęcia, ile razy musiałam tego słuchać. - Ja też cię kocham, Saro - odparłem ale opowiadanie tych samych historii w kółko dziwnym trafem przybliża je do tego czym miały być w zamyśle. - Już dobrze, Popsy, nie gniewaj się powiedziała Sara. - Słuchaj - odezwał się Jon - Luc - chciałem cię prosić o napisanie angielskich dialogów do mojego ostatniego filmu. Poza tym chciałem w nim wykorzystać scenę z twojego opowiadania. Facetowi obciągają pod biurkiem druta, a on dalej robi swoje, odbiera telefony jakby nigdy nic i takie tam duperele. Poszedłbyś na to? - Poszedłbym na to. Posunęliśmy krzesła i wzięliśmy się do picia. Jon - Luc rozgadał się na dobre. Gadał i gadał, nie spuszczając ze mnie oka. Z początku czułem się tym mile połechtany, potem nieco mniej. Jon - Luc gadał bez wytchnienia. Przedstawiał się nam jako mroczny Geniusz. Może i był Geniuszem, kto go tam wie; nie będę się sprzeczał. Niestety, przez całą szkołę karmiono mnie Geniuszami: Szekspir, Tołstoj, Ibsen, G.B. Shaw, Czechow - banda przeklętych nudziarzy. A to jeszcze nie koniec: Mark Twain, Hawthorne, siostry Bronte, Dreiser, Sinclair Lewis - jakbyś legł pod betonową płytą: chcesz się wyrwać i zmykać gdzie oczy poniosą, a ta zgraja zidiociałych ojców i matek usiłuje zaprowadzić porządki, od których zmarły przewróciłby się w grobie. Jon - Luc gadał i gadał. Tyle tylko zapamiętałem. I jeszcze moją poczciwą Sarę, mówiącą co jakiś czas: - Hank, nie powinieneś tyle pić. Zbastuj trochę, jutro będziesz nieżywy. Tymczasem Jon - Luc gadał jak najęty. Nie rozumiałem już ani słowa z tego, co mówił, widziałem tylko poruszające się