Jest coś, o czym, jak sądzę, powinien pan
wiedzieć przed podjęciem tego rodzaju
zajęcia. I nie wolno panu o tym zapominać.
Jeżeli się panu powiedzie, nikt panu nie
podziękuje, a jeśli wpadnie pan w tarapaty,
nikt nie pomoże. Odpowiada to panu?
– Jak najbardziej.
– A zatem życzę panu miłego popołudnia.
W. Somerset Maugham,
Ashenden, czyli brytyjski agent[1]
Przeszłość to obcy kraj – tam wiele rzeczy
robi się inaczej.
L.P. Hartley, Posłaniec[2]
1
Jean-Marc Daumal ocknął się wyrwany ze snu
donośnym śpiewem muezina i płaczem dzieci. Był duszny
tunezyjski poranek, tuż po siódmej. Przez parę chwil,
których jego oczy potrzebowały, by oswoić się ze
światłem, nie pamiętał, w jak paskudnej znalazł się
sytuacji. Zaraz jednak świadomość tego, co się stało,
dopadła go jak zadyszka. Bliski płaczu wbił wzrok
w spękany, pobielony sufit. Był żonatym
czterdziestojednolatkiem zdanym na łaskę złamanego
serca.
Amelia Weldon zniknęła przed sześcioma dniami. Bez
ostrzeżenia i podania przyczyny, nie zostawiając nawet
kartki. Wydawało się, że jeszcze przed chwilą była tuż
obok – zajmowała się w willi jego dziećmi, gotowała dla
nich i czytała im bajki na dobranoc. A zaraz potem ślad po
niej zaginął. W poniedziałek o świcie żona Jeana-Marca,
Celine, odkryła, że łóżko młodej niani jest puste. Z szafy
zniknęły jej walizki, a ze ścian plakaty i fotografie.
Rodzinny sejf w pomieszczeniu gospodarczym był
zamknięty, ale zabrano z niego jej paszport i naszyjnik.
W Port de la Goulette nie odnotowano, by odpowiadająca
rysopisowi Amelii dwudziestoletnia Brytyjka wsiadła na
prom do Europy. Amelia Weldon nie figurowała również
w spisach pasażerów żadnej z latających z Tunisu linii.
Żaden hotel ani hostel w mieście nie miał gościa o takim
nazwisku, a nieliczni studenci i młodzi ekspatrianci,
z którymi dziewczyna nawiązała w Tunisie kontakty
towarzyskie, nie mieli pojęcia, gdzie może się znajdować.
Przedstawiając się jako zatroskany pracodawca, Jean-
Marc przeprowadził zwiad w ambasadzie brytyjskiej,
wysłał teleks do paryskiej agencji pośrednictwa pracy,
która zorganizowała pobyt Amelii, a także zatelefonował
do jej mieszkającego w Oksfordzie brata. Zaczynało
wyglądać na to, że nikt nie zdoła wyjaśnić tajemnicy jej
zniknięcia. Odrobinę otuchy dawał fakt, że w żadnym
z zaułków Tunisu i Kartaginy nie odnaleziono jej ciała i że
nie przyjęto jej do żadnego z okolicznych szpitali po
zdiagnozowaniu choroby, która mogłaby odebrać mu ją na
zawsze. To z tym właśnie łączył nędzne resztki nadziei,
jakie mu pozostały. Kobieta, która skazała go na
wyrafinowaną torturę bycia zakochanym, zniknęła bez
śladu jak echo w ciemnościach nocy.
Płacz dzieci nie ustawał. Jean-Marc zrzucił z siebie
białe prześcieradło i usiadł na łóżku. Rozmasowując
dłonią ból w lędźwiach, usłyszał głos Celine:
– Thibaud, ostatni raz ci powtarzam! Nie będzie
kreskówek, dopóki nie skończysz śniadania!
Mnóstwo siły kosztowało go, by nie zerwać się z łóżka,
nie zbiec w furii do kuchni i nie wymierzyć klapsa
ubranemu w piżamę z Asterixem synowi. Daumal
opanował się jednak i zamiast tego wypił trochę wody ze
stojącej na nocnym stoliku, napełnionej do połowy
szklanki. Rozchylił zasłony, wyszedł na balkon na
pierwszym piętrze i spojrzał ponad dachami La Marsy. Na
horyzoncie z zachodu na wschód płynął tankowiec.
Dotarcie do Suezu zajmie mu jeszcze dwa dni. Może
Amelia odpłynęła na prywatnej łodzi? Marc wiedział, że
Guttmann trzyma w Hammamet jacht. Ten amerykański Żyd
miał kontakty i uprzywilejowaną pozycję. Ludzie mówili,
że jest związany z Mosadem. Daumal szybko zauważył, jak
patrzy na Amelię. Od razu było widać, że ten człowiek,
któremu w życiu nigdy niczego nie brakowało, ma ochotę
ją zdobyć. Czy to on mu ją odebrał? Na poparcie tej
hipotezy nie było żadnych poszlak. Żadnych poza strachem
rogacza przed upokorzeniem. Odrętwiały z niewyspania
Daumal opadł na stojące na balkonie plastikowe krzesło.
Z sąsiedniego ogrodu dolatywał zapach wypiekanego
chleba. O dwa metry od siebie, na okiennym parapecie,
Marc dostrzegł paczkę marsów légère. Spokojnym ruchem
sięgnął po papierosa i zapalił, krztusząc się przy
pierwszym zaciągnięciu.
Odgłos kroków w sypialni. Dzieci przestały w końcu
płakać. W balkonowych drzwiach pojawiła się Celine:
– Nie śpisz – powiedziała tonem, który sprawił, że
chłód, jaki na myśl o niej czuł w sercu Marc, tylko się
spotęgował. Wiedział, że żona wini go za to, co się stało.
Nie znała jednak prawdy. Gdyby było inaczej, może nawet
okazałaby mu wsparcie. Bądź co bądź jej własny ojciec,
choć miał żonę, zadawał się z dziesiątkami kobiet. Marc
zastanawiał się, dlaczego Celine po prostu nie zwolniła
Amelii. Oszczędziłaby mu przynajmniej tego bolesnego
okresu. Wyglądało to zupełnie tak, jakby zatrzymała ją
w domu, chcąc z premedytacją przysporzyć mu cierpień.
– Nie śpię – odpowiedział, choć Celine dawno już
w drzwiach nie było. Zamknęła się w łazience. Brała teraz
swój codzienny zimny prysznic, szorując ciało, które po
tym jak urodziła dzieci, stało się dla niego odrażające.
Jean-Marc zdusił niedopałek, wrócił do sypialni
i podniósł walający się po podłodze szlafrok. Zarzucił go
na siebie i zszedł schodami do kuchni.
Fatima, jedna z dwóch pokojówek przypisanych do
rezydencji Daumalów w ramach gwarantowanego przez
francuskich pracodawców pakietu dla ekspatriantów,
wkładała właśnie fartuch. Ignorując jej obecność, sięgnął
po stojący na kuchence zaparzacz ciśnieniowy i zrobił
sobie café au lait. Z sąsiedniego pokoju dobiegł śmiech
Thibauda i Loli, ale Marc nie miał ochoty ich widzieć.
Wolał usiąść w biurze i za zamkniętymi drzwiami łyk po
łyku pić kawę. W każdym pokoju, zapachu
i charakterystycznym elemencie willi czaiły się
wspomnienia o niej. To właśnie w tym gabinecie po raz
pierwszy się całowali. Pod oleandrami na tyłach posesji,
które widział teraz z okna, pierwszy raz kochali się ze
sobą – po ciemku, w samym środku nocy, gdy wewnątrz
domu spała nieświadoma niczego Celine. W późniejszym
okresie Marc nieraz podejmował kolosalne ryzyko,
wymykając się z sypialni o drugiej czy trzeciej nad ranem.
A wszystko po to, żeby być z Amelią – trzymać ją
w ramionach, pożerać, łapczywie dotykać i bawić się jej
ciałem, które odurzało go tak bardzo, że śmiał się teraz
z samego siebie na wspomnienie tamtych sytuacji. Raz po
raz przyłapywał się na snuciu podobnych myśli i wiedział,
że bardzo niewiele dzieli go od użalającego się nad samym
sobą romantycznego głupca. Ile razy był o krok od tego, by
do wszystkiego się przyznać, powiedzieć żonie o romansie
i wszystkich związanych z nim tajemnicach – o pokojach,
które wynajmowali z Amelią w tuniskich hotelach,
i o pięciu kwietniowych dniach, które spędzili razem
w Safakis, gdy ona była z dziećmi w Beaune. Jean-Marc
wiedział jednak od zawsze, że oszukiwanie Celine
sprawia mu przyjemność. Mścił się w ten sposób za
marazm w ich małżeństwie. Kłamstwa pozwalały mu nie
zwariować. Amelia rozumiała to i być może ta właśnie
wspólna skłonność do oszustwa tak ich do siebie zbliżyła.
Był zdumiony, z jaką finezją dziewczyna prowadziła tę
nierozważną grę i jak skutecznie zacierała ślady,
sprawiając, że Celine niczego nie podejrzewała. Te jej
swawolne kłamstwa przy śniadaniu („Tak, dziękuję.
Świetnie spałam!”) doprawione wystudiowaną
obojętnością wobec Marca we wszystkich sytuacjach, gdy
obydwoje znaleźli się w towarzystwie jego żony. To
Amelia zasugerowała, żeby za pokoje hotelowe płacił
gotówką – lepiej unikać podejrzanie wyglądających
transakcji na wyciągach bankowych. Ona też zdecydowała
się nie używać perfum, by zapach Hermèsa Calèche nie
wkradł się za Markiem do małżeńskiego łoża. Daumal nie
miał żadnych wątpliwości: czerpała z tych potajemnych
gierek ogromną satysfakcję.
Zadzwonił telefon. Bardzo rzadko zdarzało się, by ktoś
dzwonił do domu przed ósmą rano, więc Jean-Marc
stwierdził natychmiast, że to na pewno Amelia próbuje się
z nim skontaktować. Sięgnął po słuchawkę.
– Oui? – odebrał tonem bliskim rozpaczy.
– John Mark? – spytała mówiąca z amerykańskim
akcentem kobieta.
Żona Guttmanna, dziedziczka fortuny białych
protestantów i córka senatora. Pieniądze jej rodziny
cuchnęły na kilometr, odkąd jej przodkowie zsiedli
z Mayflower.
– Joan?
– Tak. Dzwonię w złym momencie?
Nie miał czasu ubolewać nad jej beztroskim odgórnym
założeniem, że wszelkie rozmowy pomiędzy nimi powinny
być prowadzone po angielsku. Ani Joan, ani jej mąż nie
podjęli najmniejszego wysiłku, by opanować choćby
podstawy francuskiego, nie wspominając o arabskim.
– Nie, to nie jest zły moment. Właśnie zbierałem się do
pracy. – Podejrzewał, że chce umówić się na spędzanie
z dziećmi dnia na plaży. – Dać ci Celine?
Chwila ciszy. Z głosu Joan uleciała właściwa mu
energia. Gdy znów się odezwała, mówiła tonem bardzo
poważnym, by nie powiedzieć – złowieszczym.
– Właściwie to chciałam pomówić z tobą.
– Ze mną?
– Dzwonię w sprawie Amelii.
Joan wie. Dowiedziała się o romansie. Czy teraz go
wyda?
– O co chodzi? – Jego ton brzmiał teraz wrogo.
– Prosiła, żebym przekazała ci wiadomość.
– Widziałaś się z nią?
To było jak usłyszeć, że uznany za zmarłego krewny
żyje i ma się dobrze. Był teraz pewien, że do niego wróci.
– Widziałam – odparła Joan. – Ona się niepokoi.
Daumal, gdyby tylko nie musiał podtrzymać kłamstwa,
na ten wyraz oddania rzuciłby się jak wygłodniały pies na
kość.
– No tak… Celine bardzo się martwiła. Dzieci też.
Jednego dnia Amelia była tu z nimi, a następnego zniknęła
bez śladu…
– Nie niepokoi się o Celine ani o dzieci, tylko o ciebie.
Poczuł, jak momentalnie ulatuje z niego nadzieja. Drzwi
trzasnęły głośno popchnięte porywem wiatru.
– O mnie? Nie rozumiem.
Jeszcze jedna starannie wyważona pauza. Joan i Amelia
zawsze trzymały się blisko. Podczas gdy Guttmann uwodził
ją swoim urokiem i pieniędzmi, Joan odgrywała rolę
starszej siostry, wzoru elegancji i wyrafinowania,
do którego Amelia kiedyś może mieć szansę się zbliżyć.
– A ja myślę, że rozumiesz, John Mark.
Gierka skończona. Romans się wydał. Wszyscy wiedzą,
że Jean-Marc Daumal idiotycznie i beznadziejnie zakochał
się w dwudziestoletniej au pair. Stanie się teraz
w kręgach ekspatriantów pośmiewiskiem.
– Zależało mi, żeby złapać cię przed pracą, bo chcę cię
zapewnić, że nikt o sprawie nie wie. Nie rozmawiałam
o tym z Davidem i nie zamierzam rozmawiać o tym
z Celine.
– Dziękuję – cicho odpowiedział Jean-Marc.
– Amelia wczoraj wyjechała z Tunezji. Przez jakiś czas
będzie podróżować. Chciała, żebym ci przekazała, że jest
jej bardzo przykro, że tak to wszystko wyszło. Nie
zamierzała cię skrzywdzić ani porzucić w taki sposób
twojej rodziny. Bardzo jej na tobie zależy, ale po prostu to
wszystko zaczęło ją przytłaczać. Miała w głowie mętlik.
Wyrażam się zrozumiale, John Mark?
– Tak, zrozumiale.
– Więc powiedz może Celine, że to Amelia dzwoniła
z lotniska. I przekaż dzieciom, że nie wróci.
– Tak zrobię.
– Tak będzie najlepiej, zgodzisz się chyba? Najlepiej
o niej zapomnij.
TERAŹNIEJSZOŚĆ
2
Philippe i Jeannine Malotowie z Rue Pelleport 79
w Paryżu planowali swoje wymarzone wakacje w Egipcie
od ponad roku. Philippe’owi, który niedawno przeszedł na
emeryturę, udało się odłożyć trzy tysiące euro i znaleźć
linię lotniczą gotową (choć o szóstej rano) przewieźć
pasażerów do Kairu za mniej, niż kosztuje taksówka tam
i z powrotem na lotnisko De Gaulle’a. Malotowie
wyszukali w internecie najlepsze hotele w Luksorze
i Kairze i skorzystali ze zniżki dla gości „sześćdziesiąt
plus” w luksusowym kurorcie Szarm el-Szejk. To tam
zamierzali spędzić ostatnie pięć dni wyjazdu.
Przylecieli do Kairu w wilgotne letnie popołudnie
i wylądowali w łóżku tuż po tym, jak zamknęli za sobą
drzwi hotelowego pokoju. Kiedy skończyli się kochać,
Jeannine zajęła się rozpakowywaniem rzeczy. Philippe
został w łóżku i czytał Echnatona – króla heretyka
Nadżiba Mahfuza. Lektura sprawiała mu średnią
przyjemność. Po krótkim spacerze po okolicy Malotowie
zjedli kolację w jednej z trzech hotelowych restauracji, po
czym zasnęli przed północą przy wtórze przytłumionych
odgłosów kairskiej ulicy.
Trzy kolejne dni były udane, choć wyczerpujące.
Jeannine, mimo lekkich dolegliwości żołądkowych,
wytrzymała w Muzeum Egipskim pięć godzin. Eksponaty
oglądała z szeroko otwartymi oczami, a skarby
Tutanchamona, jak sama to ujęła, „zrobiły na niej
kolosalne wrażenie”. Drugiego dnia pobytu tuż po
śniadaniu Malotowie wsiedli do taksówki, by niedługo
spostrzec ze zdumieniem, jak wszyscy po raz pierwszy
odwiedzający Gizę, że piramidy stoją w odległości ledwie
kilkuset metrów od nijakiego osiedla na obrzeżach miasta.
Zaczepiani co krok przez sprzedawców świecidełek
i niedouczonych przewodników obeszli w ciągu dwóch
godzin cały teren. Na koniec poprosili ogolonego na łyso
turystę z Niemiec, żeby zrobił im zdjęcie na tle Sfinksa.
Jeannine miała wielką chęć wejść do piramidy Cheopsa,
ale musiała na zwiedzanie udać się sama. Philippe, który
cierpiał na lekką klaustrofobię, został przed wyjazdem
ostrzeżony przez jednego ze znajomych, że wewnątrz jest
potwornie ciasno i nieznośnie duszno. Później Jeannine,
rozradowana i z poczuciem, że doświadczy czegoś, o czym
marzyła od dzieciństwa, zapłaciła pewnemu
Egipcjaninowi równowartość piętnastu euro za krótką
przejażdżkę na wielbłądzie. Zwierzę niechętnie człapało
i śmierdziało olejem napędowym. Następnego dnia przy
obiedzie kobieta próbowała uporządkować zdjęcia
w pamięci aparatu i skasowała przez pomyłkę to, na
którym w siodle siedział jej mąż.
Do Luksoru pojechali nocnym pociągiem, stosując się
do rekomendacji z czasopisma we francuskim stylu.
Nocleg zarezerwowali w hotelu Winter Palace – to było
coś, choć spać mieli nie w oryginalnym budynku z czasów
kolonialnych, tylko w dobudowanym do niego
czterogwiazdkowym aneksie zwanym pawilonem. Agencja
turystyczna oferowała gościom wycieczki na osłach do
Doliny Królów – wyjazd o piątej rano. Malotowie
zdecydowali się natychmiast. Dzięki tak wczesnej pobudce
tuż po szóstej następnego dnia byli świadkami
widowiskowego wschodu słońca ponad świątynią
Hatszepsut. Dzień spędzony na wyjazdach do świątyń
w Denderze i Abydos zgodnie uznali później za najlepszy
z całego pobytu. Ostatniego wieczoru w Luksorze Philippe
i Jeannine pojechali taksówką do świątyni w Karnaku, by
obejrzeć słynne przedstawienie „światło i dźwięk”.
Philippe po dziesięciu minutach usnął.
We wtorek przyjechali do Szarm el-Szejk na półwyspie
Synaj. Hotel, w którym się zatrzymali, szczycił się trzema
basenami, salonem fryzjerskim, dwoma koktajlbarami,
dziewięcioma kortami tenisowymi i dostateczną liczbą
ochroniarzy, by powstrzymać całą armię muzułmańskich
fanatyków. Pierwszego wieczoru Malotowie postanowili
wybrać się na spacer po plaży. Wszystkie pokoje były
zajęte, jednak gdy opuszczali alejką teren hotelu i schodzili
na wciąż ciepły piasek, w świetle księżyca nie było widać
żadnych turystów poza nimi.
Oceniono później, że napaść na nich musiało co
najmniej trzech mężczyzn, każdy uzbrojony w nóż
i metalową pałkę. Perły z naszyjnika, który zerwali z szyi
Jeannine, rozsypały się po piasku. Z jej palca zniknęła
złota obrączka. Philippe’owi zarzucono na szyję pętlę
i duszono go na stojąco. Jednocześnie któryś
z napastników poderżnął mu gardło i kilkakrotnie pchnął
go nożem w klatkę piersiową i nogi. Mężczyzna w ciągu
dziesięciu minut wykrwawił się na śmierć. Krzyki
Jeannine stłumił oddarty kawałek tkaniny, który
wepchnięto jej do ust. Jej również poderżnięto gardło. Na
rękach, brzuchu i biodrach miała liczne sińce – ślady
uderzeń metalową rurką.
Para z Kanady, która spędzała miesiąc miodowy
w sąsiednim hotelu, zauważyła szamotaninę na plaży
i usłyszała zdławione krzyki. W słabnącym świetle
księżyca nie dało się jednak dostrzec, co dokładnie się
dzieje. Nim tych dwoje dotarło na plażę, mężczyźni, którzy
napadli i zamordowali starszą parę z Francji, zniknęli
w ciemnościach, pozostawiając po sobie krwawe
pobojowisko. Władze egipskie niezwłocznie uznały
zajście za losowy akt przemocy popełniony przez
niepowiązanych z nikim wyrzutków społeczeństwa.
„Istnieje znikome prawdopodobieństwo, żeby do tego
rodzaju zdarzenia doszło ponownie” – brzmiało oficjalne
stanowisko władz.
3
Zgarnąć kogoś z ulicy to równie proste, jak
zapalić papierosa, powtarzali mu. Teraz, siedząc
w furgonetce, Akim Errachidi był pewien, że ma jaja, by
sprawę załatwić.
Był poniedziałek. Lipcowa noc. Cel otrzymał
pseudonim „Holst”, a jego ruchy śledzono od czternastu
dni. Telefon, e-mail, sypialnia, samochód – zespół miał
oko na wszystko. Trzeba szefostwu oddać, że są dokładni
i zdecydowani, pomyślał Akim. Każdy szczegół wzięli pod
uwagę. Pracował teraz z zawodowcami i faktycznie było
widać różnicę.
Obok niego, za kierownicą vana, siedział Slimani
Nasah, który bębnił palcami w rytm lecącego w radiu
przeboju R&B i bardzo obrazowo opisywał, co miałby
ochotę zrobić z Beyoncé Knowles.
– Jaka dupka, chłopaku! Dałbyś mi z nią pięć minut… – Przesunął dłońmi po wyimaginowanym konturze jej ciała
i przyciągnął je do sugestywnie poruszających się bioder.
Akim się zaśmiał.
– Wyłącz to gówno – nakazał szef, który przykucnął
przy bocznych drzwiach i czaił się już do skoku. Slimani
wyłączył radio.
– Holst w zasięgu wzroku. Trzydzieści sekund.
Było dokładnie tak, jak zapowiadali: pogrążona
Tytuł oryginału: A Foreign Country Projekt okładki: Agencja Interaktywna Studio Kreacji (studio-kreacji.pl) Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka Redakcja: Jacek Ring Redakcja techniczna: Karolina Bendykowska Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski Korekta: Małgorzata Kryszkowska, Ewa Mościcka © Charles Cumming 2012 All rights reserved © for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2015 © for the Polish translation by Stanisław Bończyk ISBN 978-83-7758-913-7 Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Warszawa 2015 Wydanie I
Dedykuję Carolyn Hanbury
Jest coś, o czym, jak sądzę, powinien pan wiedzieć przed podjęciem tego rodzaju zajęcia. I nie wolno panu o tym zapominać. Jeżeli się panu powiedzie, nikt panu nie podziękuje, a jeśli wpadnie pan w tarapaty, nikt nie pomoże. Odpowiada to panu? – Jak najbardziej. – A zatem życzę panu miłego popołudnia. W. Somerset Maugham, Ashenden, czyli brytyjski agent[1] Przeszłość to obcy kraj – tam wiele rzeczy robi się inaczej. L.P. Hartley, Posłaniec[2]
Spis treści Tunezja, rok 1978 1 TERAŹNIEJSZOŚĆ 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18
19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40
41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62
63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 Beaune, trzy tygodnie później 80 Podziękowania Przypisy
Tunezja, rok 1978
1 Jean-Marc Daumal ocknął się wyrwany ze snu donośnym śpiewem muezina i płaczem dzieci. Był duszny tunezyjski poranek, tuż po siódmej. Przez parę chwil, których jego oczy potrzebowały, by oswoić się ze światłem, nie pamiętał, w jak paskudnej znalazł się sytuacji. Zaraz jednak świadomość tego, co się stało, dopadła go jak zadyszka. Bliski płaczu wbił wzrok w spękany, pobielony sufit. Był żonatym czterdziestojednolatkiem zdanym na łaskę złamanego serca. Amelia Weldon zniknęła przed sześcioma dniami. Bez ostrzeżenia i podania przyczyny, nie zostawiając nawet kartki. Wydawało się, że jeszcze przed chwilą była tuż obok – zajmowała się w willi jego dziećmi, gotowała dla nich i czytała im bajki na dobranoc. A zaraz potem ślad po niej zaginął. W poniedziałek o świcie żona Jeana-Marca, Celine, odkryła, że łóżko młodej niani jest puste. Z szafy zniknęły jej walizki, a ze ścian plakaty i fotografie. Rodzinny sejf w pomieszczeniu gospodarczym był zamknięty, ale zabrano z niego jej paszport i naszyjnik. W Port de la Goulette nie odnotowano, by odpowiadająca rysopisowi Amelii dwudziestoletnia Brytyjka wsiadła na prom do Europy. Amelia Weldon nie figurowała również w spisach pasażerów żadnej z latających z Tunisu linii. Żaden hotel ani hostel w mieście nie miał gościa o takim
nazwisku, a nieliczni studenci i młodzi ekspatrianci, z którymi dziewczyna nawiązała w Tunisie kontakty towarzyskie, nie mieli pojęcia, gdzie może się znajdować. Przedstawiając się jako zatroskany pracodawca, Jean- Marc przeprowadził zwiad w ambasadzie brytyjskiej, wysłał teleks do paryskiej agencji pośrednictwa pracy, która zorganizowała pobyt Amelii, a także zatelefonował do jej mieszkającego w Oksfordzie brata. Zaczynało wyglądać na to, że nikt nie zdoła wyjaśnić tajemnicy jej zniknięcia. Odrobinę otuchy dawał fakt, że w żadnym z zaułków Tunisu i Kartaginy nie odnaleziono jej ciała i że nie przyjęto jej do żadnego z okolicznych szpitali po zdiagnozowaniu choroby, która mogłaby odebrać mu ją na zawsze. To z tym właśnie łączył nędzne resztki nadziei, jakie mu pozostały. Kobieta, która skazała go na wyrafinowaną torturę bycia zakochanym, zniknęła bez śladu jak echo w ciemnościach nocy. Płacz dzieci nie ustawał. Jean-Marc zrzucił z siebie białe prześcieradło i usiadł na łóżku. Rozmasowując dłonią ból w lędźwiach, usłyszał głos Celine: – Thibaud, ostatni raz ci powtarzam! Nie będzie kreskówek, dopóki nie skończysz śniadania! Mnóstwo siły kosztowało go, by nie zerwać się z łóżka, nie zbiec w furii do kuchni i nie wymierzyć klapsa ubranemu w piżamę z Asterixem synowi. Daumal opanował się jednak i zamiast tego wypił trochę wody ze stojącej na nocnym stoliku, napełnionej do połowy
szklanki. Rozchylił zasłony, wyszedł na balkon na pierwszym piętrze i spojrzał ponad dachami La Marsy. Na horyzoncie z zachodu na wschód płynął tankowiec. Dotarcie do Suezu zajmie mu jeszcze dwa dni. Może Amelia odpłynęła na prywatnej łodzi? Marc wiedział, że Guttmann trzyma w Hammamet jacht. Ten amerykański Żyd miał kontakty i uprzywilejowaną pozycję. Ludzie mówili, że jest związany z Mosadem. Daumal szybko zauważył, jak patrzy na Amelię. Od razu było widać, że ten człowiek, któremu w życiu nigdy niczego nie brakowało, ma ochotę ją zdobyć. Czy to on mu ją odebrał? Na poparcie tej hipotezy nie było żadnych poszlak. Żadnych poza strachem rogacza przed upokorzeniem. Odrętwiały z niewyspania Daumal opadł na stojące na balkonie plastikowe krzesło. Z sąsiedniego ogrodu dolatywał zapach wypiekanego chleba. O dwa metry od siebie, na okiennym parapecie, Marc dostrzegł paczkę marsów légère. Spokojnym ruchem sięgnął po papierosa i zapalił, krztusząc się przy pierwszym zaciągnięciu. Odgłos kroków w sypialni. Dzieci przestały w końcu płakać. W balkonowych drzwiach pojawiła się Celine: – Nie śpisz – powiedziała tonem, który sprawił, że chłód, jaki na myśl o niej czuł w sercu Marc, tylko się spotęgował. Wiedział, że żona wini go za to, co się stało. Nie znała jednak prawdy. Gdyby było inaczej, może nawet okazałaby mu wsparcie. Bądź co bądź jej własny ojciec, choć miał żonę, zadawał się z dziesiątkami kobiet. Marc
zastanawiał się, dlaczego Celine po prostu nie zwolniła Amelii. Oszczędziłaby mu przynajmniej tego bolesnego okresu. Wyglądało to zupełnie tak, jakby zatrzymała ją w domu, chcąc z premedytacją przysporzyć mu cierpień. – Nie śpię – odpowiedział, choć Celine dawno już w drzwiach nie było. Zamknęła się w łazience. Brała teraz swój codzienny zimny prysznic, szorując ciało, które po tym jak urodziła dzieci, stało się dla niego odrażające. Jean-Marc zdusił niedopałek, wrócił do sypialni i podniósł walający się po podłodze szlafrok. Zarzucił go na siebie i zszedł schodami do kuchni. Fatima, jedna z dwóch pokojówek przypisanych do rezydencji Daumalów w ramach gwarantowanego przez francuskich pracodawców pakietu dla ekspatriantów, wkładała właśnie fartuch. Ignorując jej obecność, sięgnął po stojący na kuchence zaparzacz ciśnieniowy i zrobił sobie café au lait. Z sąsiedniego pokoju dobiegł śmiech Thibauda i Loli, ale Marc nie miał ochoty ich widzieć. Wolał usiąść w biurze i za zamkniętymi drzwiami łyk po łyku pić kawę. W każdym pokoju, zapachu i charakterystycznym elemencie willi czaiły się wspomnienia o niej. To właśnie w tym gabinecie po raz pierwszy się całowali. Pod oleandrami na tyłach posesji, które widział teraz z okna, pierwszy raz kochali się ze sobą – po ciemku, w samym środku nocy, gdy wewnątrz domu spała nieświadoma niczego Celine. W późniejszym okresie Marc nieraz podejmował kolosalne ryzyko,
wymykając się z sypialni o drugiej czy trzeciej nad ranem. A wszystko po to, żeby być z Amelią – trzymać ją w ramionach, pożerać, łapczywie dotykać i bawić się jej ciałem, które odurzało go tak bardzo, że śmiał się teraz z samego siebie na wspomnienie tamtych sytuacji. Raz po raz przyłapywał się na snuciu podobnych myśli i wiedział, że bardzo niewiele dzieli go od użalającego się nad samym sobą romantycznego głupca. Ile razy był o krok od tego, by do wszystkiego się przyznać, powiedzieć żonie o romansie i wszystkich związanych z nim tajemnicach – o pokojach, które wynajmowali z Amelią w tuniskich hotelach, i o pięciu kwietniowych dniach, które spędzili razem w Safakis, gdy ona była z dziećmi w Beaune. Jean-Marc wiedział jednak od zawsze, że oszukiwanie Celine sprawia mu przyjemność. Mścił się w ten sposób za marazm w ich małżeństwie. Kłamstwa pozwalały mu nie zwariować. Amelia rozumiała to i być może ta właśnie wspólna skłonność do oszustwa tak ich do siebie zbliżyła. Był zdumiony, z jaką finezją dziewczyna prowadziła tę nierozważną grę i jak skutecznie zacierała ślady, sprawiając, że Celine niczego nie podejrzewała. Te jej swawolne kłamstwa przy śniadaniu („Tak, dziękuję. Świetnie spałam!”) doprawione wystudiowaną obojętnością wobec Marca we wszystkich sytuacjach, gdy obydwoje znaleźli się w towarzystwie jego żony. To Amelia zasugerowała, żeby za pokoje hotelowe płacił gotówką – lepiej unikać podejrzanie wyglądających transakcji na wyciągach bankowych. Ona też zdecydowała
się nie używać perfum, by zapach Hermèsa Calèche nie wkradł się za Markiem do małżeńskiego łoża. Daumal nie miał żadnych wątpliwości: czerpała z tych potajemnych gierek ogromną satysfakcję. Zadzwonił telefon. Bardzo rzadko zdarzało się, by ktoś dzwonił do domu przed ósmą rano, więc Jean-Marc stwierdził natychmiast, że to na pewno Amelia próbuje się z nim skontaktować. Sięgnął po słuchawkę. – Oui? – odebrał tonem bliskim rozpaczy. – John Mark? – spytała mówiąca z amerykańskim akcentem kobieta. Żona Guttmanna, dziedziczka fortuny białych protestantów i córka senatora. Pieniądze jej rodziny cuchnęły na kilometr, odkąd jej przodkowie zsiedli z Mayflower. – Joan? – Tak. Dzwonię w złym momencie? Nie miał czasu ubolewać nad jej beztroskim odgórnym założeniem, że wszelkie rozmowy pomiędzy nimi powinny być prowadzone po angielsku. Ani Joan, ani jej mąż nie podjęli najmniejszego wysiłku, by opanować choćby podstawy francuskiego, nie wspominając o arabskim. – Nie, to nie jest zły moment. Właśnie zbierałem się do pracy. – Podejrzewał, że chce umówić się na spędzanie z dziećmi dnia na plaży. – Dać ci Celine?
Chwila ciszy. Z głosu Joan uleciała właściwa mu energia. Gdy znów się odezwała, mówiła tonem bardzo poważnym, by nie powiedzieć – złowieszczym. – Właściwie to chciałam pomówić z tobą. – Ze mną? – Dzwonię w sprawie Amelii. Joan wie. Dowiedziała się o romansie. Czy teraz go wyda? – O co chodzi? – Jego ton brzmiał teraz wrogo. – Prosiła, żebym przekazała ci wiadomość. – Widziałaś się z nią? To było jak usłyszeć, że uznany za zmarłego krewny żyje i ma się dobrze. Był teraz pewien, że do niego wróci. – Widziałam – odparła Joan. – Ona się niepokoi. Daumal, gdyby tylko nie musiał podtrzymać kłamstwa, na ten wyraz oddania rzuciłby się jak wygłodniały pies na kość. – No tak… Celine bardzo się martwiła. Dzieci też. Jednego dnia Amelia była tu z nimi, a następnego zniknęła bez śladu… – Nie niepokoi się o Celine ani o dzieci, tylko o ciebie. Poczuł, jak momentalnie ulatuje z niego nadzieja. Drzwi trzasnęły głośno popchnięte porywem wiatru. – O mnie? Nie rozumiem.
Jeszcze jedna starannie wyważona pauza. Joan i Amelia zawsze trzymały się blisko. Podczas gdy Guttmann uwodził ją swoim urokiem i pieniędzmi, Joan odgrywała rolę starszej siostry, wzoru elegancji i wyrafinowania, do którego Amelia kiedyś może mieć szansę się zbliżyć. – A ja myślę, że rozumiesz, John Mark. Gierka skończona. Romans się wydał. Wszyscy wiedzą, że Jean-Marc Daumal idiotycznie i beznadziejnie zakochał się w dwudziestoletniej au pair. Stanie się teraz w kręgach ekspatriantów pośmiewiskiem. – Zależało mi, żeby złapać cię przed pracą, bo chcę cię zapewnić, że nikt o sprawie nie wie. Nie rozmawiałam o tym z Davidem i nie zamierzam rozmawiać o tym z Celine. – Dziękuję – cicho odpowiedział Jean-Marc. – Amelia wczoraj wyjechała z Tunezji. Przez jakiś czas będzie podróżować. Chciała, żebym ci przekazała, że jest jej bardzo przykro, że tak to wszystko wyszło. Nie zamierzała cię skrzywdzić ani porzucić w taki sposób twojej rodziny. Bardzo jej na tobie zależy, ale po prostu to wszystko zaczęło ją przytłaczać. Miała w głowie mętlik. Wyrażam się zrozumiale, John Mark? – Tak, zrozumiale. – Więc powiedz może Celine, że to Amelia dzwoniła z lotniska. I przekaż dzieciom, że nie wróci. – Tak zrobię.
– Tak będzie najlepiej, zgodzisz się chyba? Najlepiej o niej zapomnij.
TERAŹNIEJSZOŚĆ
2 Philippe i Jeannine Malotowie z Rue Pelleport 79 w Paryżu planowali swoje wymarzone wakacje w Egipcie od ponad roku. Philippe’owi, który niedawno przeszedł na emeryturę, udało się odłożyć trzy tysiące euro i znaleźć linię lotniczą gotową (choć o szóstej rano) przewieźć pasażerów do Kairu za mniej, niż kosztuje taksówka tam i z powrotem na lotnisko De Gaulle’a. Malotowie wyszukali w internecie najlepsze hotele w Luksorze i Kairze i skorzystali ze zniżki dla gości „sześćdziesiąt plus” w luksusowym kurorcie Szarm el-Szejk. To tam zamierzali spędzić ostatnie pięć dni wyjazdu. Przylecieli do Kairu w wilgotne letnie popołudnie i wylądowali w łóżku tuż po tym, jak zamknęli za sobą drzwi hotelowego pokoju. Kiedy skończyli się kochać, Jeannine zajęła się rozpakowywaniem rzeczy. Philippe został w łóżku i czytał Echnatona – króla heretyka Nadżiba Mahfuza. Lektura sprawiała mu średnią przyjemność. Po krótkim spacerze po okolicy Malotowie zjedli kolację w jednej z trzech hotelowych restauracji, po czym zasnęli przed północą przy wtórze przytłumionych odgłosów kairskiej ulicy. Trzy kolejne dni były udane, choć wyczerpujące. Jeannine, mimo lekkich dolegliwości żołądkowych, wytrzymała w Muzeum Egipskim pięć godzin. Eksponaty oglądała z szeroko otwartymi oczami, a skarby
Tutanchamona, jak sama to ujęła, „zrobiły na niej kolosalne wrażenie”. Drugiego dnia pobytu tuż po śniadaniu Malotowie wsiedli do taksówki, by niedługo spostrzec ze zdumieniem, jak wszyscy po raz pierwszy odwiedzający Gizę, że piramidy stoją w odległości ledwie kilkuset metrów od nijakiego osiedla na obrzeżach miasta. Zaczepiani co krok przez sprzedawców świecidełek i niedouczonych przewodników obeszli w ciągu dwóch godzin cały teren. Na koniec poprosili ogolonego na łyso turystę z Niemiec, żeby zrobił im zdjęcie na tle Sfinksa. Jeannine miała wielką chęć wejść do piramidy Cheopsa, ale musiała na zwiedzanie udać się sama. Philippe, który cierpiał na lekką klaustrofobię, został przed wyjazdem ostrzeżony przez jednego ze znajomych, że wewnątrz jest potwornie ciasno i nieznośnie duszno. Później Jeannine, rozradowana i z poczuciem, że doświadczy czegoś, o czym marzyła od dzieciństwa, zapłaciła pewnemu Egipcjaninowi równowartość piętnastu euro za krótką przejażdżkę na wielbłądzie. Zwierzę niechętnie człapało i śmierdziało olejem napędowym. Następnego dnia przy obiedzie kobieta próbowała uporządkować zdjęcia w pamięci aparatu i skasowała przez pomyłkę to, na którym w siodle siedział jej mąż. Do Luksoru pojechali nocnym pociągiem, stosując się do rekomendacji z czasopisma we francuskim stylu. Nocleg zarezerwowali w hotelu Winter Palace – to było coś, choć spać mieli nie w oryginalnym budynku z czasów
kolonialnych, tylko w dobudowanym do niego czterogwiazdkowym aneksie zwanym pawilonem. Agencja turystyczna oferowała gościom wycieczki na osłach do Doliny Królów – wyjazd o piątej rano. Malotowie zdecydowali się natychmiast. Dzięki tak wczesnej pobudce tuż po szóstej następnego dnia byli świadkami widowiskowego wschodu słońca ponad świątynią Hatszepsut. Dzień spędzony na wyjazdach do świątyń w Denderze i Abydos zgodnie uznali później za najlepszy z całego pobytu. Ostatniego wieczoru w Luksorze Philippe i Jeannine pojechali taksówką do świątyni w Karnaku, by obejrzeć słynne przedstawienie „światło i dźwięk”. Philippe po dziesięciu minutach usnął. We wtorek przyjechali do Szarm el-Szejk na półwyspie Synaj. Hotel, w którym się zatrzymali, szczycił się trzema basenami, salonem fryzjerskim, dwoma koktajlbarami, dziewięcioma kortami tenisowymi i dostateczną liczbą ochroniarzy, by powstrzymać całą armię muzułmańskich fanatyków. Pierwszego wieczoru Malotowie postanowili wybrać się na spacer po plaży. Wszystkie pokoje były zajęte, jednak gdy opuszczali alejką teren hotelu i schodzili na wciąż ciepły piasek, w świetle księżyca nie było widać żadnych turystów poza nimi. Oceniono później, że napaść na nich musiało co najmniej trzech mężczyzn, każdy uzbrojony w nóż i metalową pałkę. Perły z naszyjnika, który zerwali z szyi Jeannine, rozsypały się po piasku. Z jej palca zniknęła
złota obrączka. Philippe’owi zarzucono na szyję pętlę i duszono go na stojąco. Jednocześnie któryś z napastników poderżnął mu gardło i kilkakrotnie pchnął go nożem w klatkę piersiową i nogi. Mężczyzna w ciągu dziesięciu minut wykrwawił się na śmierć. Krzyki Jeannine stłumił oddarty kawałek tkaniny, który wepchnięto jej do ust. Jej również poderżnięto gardło. Na rękach, brzuchu i biodrach miała liczne sińce – ślady uderzeń metalową rurką. Para z Kanady, która spędzała miesiąc miodowy w sąsiednim hotelu, zauważyła szamotaninę na plaży i usłyszała zdławione krzyki. W słabnącym świetle księżyca nie dało się jednak dostrzec, co dokładnie się dzieje. Nim tych dwoje dotarło na plażę, mężczyźni, którzy napadli i zamordowali starszą parę z Francji, zniknęli w ciemnościach, pozostawiając po sobie krwawe pobojowisko. Władze egipskie niezwłocznie uznały zajście za losowy akt przemocy popełniony przez niepowiązanych z nikim wyrzutków społeczeństwa. „Istnieje znikome prawdopodobieństwo, żeby do tego rodzaju zdarzenia doszło ponownie” – brzmiało oficjalne stanowisko władz.
3 Zgarnąć kogoś z ulicy to równie proste, jak zapalić papierosa, powtarzali mu. Teraz, siedząc w furgonetce, Akim Errachidi był pewien, że ma jaja, by sprawę załatwić. Był poniedziałek. Lipcowa noc. Cel otrzymał pseudonim „Holst”, a jego ruchy śledzono od czternastu dni. Telefon, e-mail, sypialnia, samochód – zespół miał oko na wszystko. Trzeba szefostwu oddać, że są dokładni i zdecydowani, pomyślał Akim. Każdy szczegół wzięli pod uwagę. Pracował teraz z zawodowcami i faktycznie było widać różnicę. Obok niego, za kierownicą vana, siedział Slimani Nasah, który bębnił palcami w rytm lecącego w radiu przeboju R&B i bardzo obrazowo opisywał, co miałby ochotę zrobić z Beyoncé Knowles. – Jaka dupka, chłopaku! Dałbyś mi z nią pięć minut… – Przesunął dłońmi po wyimaginowanym konturze jej ciała i przyciągnął je do sugestywnie poruszających się bioder. Akim się zaśmiał. – Wyłącz to gówno – nakazał szef, który przykucnął przy bocznych drzwiach i czaił się już do skoku. Slimani wyłączył radio. – Holst w zasięgu wzroku. Trzydzieści sekund. Było dokładnie tak, jak zapowiadali: pogrążona