uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 742 088
  • Obserwuję758
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 020 160

Christine Feehan - Mrok 02 - Mroczne pożądanie

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Christine Feehan - Mrok 02 - Mroczne pożądanie.pdf

uzavrano EBooki C Christine Feehan
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 45 osób, 48 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 190 stron)

Feehan Christine Mrok 02 Mroczne pożądanie Rzeka krwi. I ocean bólu w którym się unosił. Czy kiedyś przestanie boleć? Rany, oparzenia, szyderczy śmiech, który zapowiadał, że będzie cierpiał męki całą wieczność. Nie mieściło mu się w głowie, ze jest aż tak bezradny, nie mógł uwierzyć, że pozbawiono go niewiarygodnej mocy i doprowadzono do tak rozpaczliwego stanu. Raz po raz wysyłał w noc telepatycze wołanie, ale nikt z bliskich nie przyszedł mu na pomoc. Konał. Gdzie oni byli? Jego pobratymcy? Przyjaciele? Dlaczego nie przybywali na jego wołanie? Czy to spisek? Zostawili go z premedytacją na pastwę oprawców, którzy dźgali go nożami i przypiekali pochodniami? Zdradził go ktoś, kogo znał, ale pamięć go zawodziła. Prześladowcy w jakiś sposób porazili go, tak że nie mógł się poruszyć, nawet struny głosowe odmawiały mu posłuszeństwa. Był całkowicie bezradny, bezbronny, gdy śmiertelnicy rozrywali jego ciało na strzępy. Słyszał ich szyderstwa, czuł ich wściekłość, kiedy nie chciał pokazać po sobie, jak straszliwie cierpi i ze jest swiadom ich obecności. Pragnął śmierci. Oczami zimnymi jak lód wpatrywał się w ich twarze; miał wzrok drapieżnika przysięgającego zemstę. Doprowadzał ich do szaleństwa, ale nie chcieli zadać mu śmiertelnego ciosu. Czas przestał mieć znaczenie, a świat się skurczył, ale w pewnej chwili odczuł czyjąś obecność. Kontakt był niezwykle delikatny; to była kobieta, młoda kobieta. Nie miał pojęcia w jaki sposób udało mu się z nią połączyć, ale ich umysły zlały się w jedno - dzieliła z nim cierpienie, każde oparzenie, każdy cios nożem, pozbawiający go życiodajnej krwi. Próbował przypomnieć sobie kim ona jest. Musiała być kimś bliskim skoro mogła dzielić jego myśli. Była tak samo bezradna jak on, odczuwała ból tak jak on, konała tak jak on. Usiłował odciąć się od kobiety, żeby oszczędzić jej cierpienia, ale był za słaby, nie zdołał zablokować przed nią własnych myśli. Jej cierpienie uderzyło w niego jak potężny cios. Był Karpatianinem. Jego obowiązkiem było chronić życie kobiety nawet kosztem własnego. Nie mogąc tego zrobić, czuł jeszcze większą rozpacz. Przechwytywał myślami jej obraz: drobna, zwijająca się z bólu i próbująca z tego bólu nie oszaleć. Wydawała mu się kimś obcym, a jednak widział ją w kolorze, co mu się nie zdarzyło od stuleci. Nie potrafił zesłać snu ani na siebie ani na nią, zeby obojgu oszczędzić cierpienia. Mógł tylko wyłapywać fragmenty jej myśli, kiedy rozpaczliwie usiłowała wzywać pomocy, kiedy próbowała zrozumieć, co się z nią dzieje. Krople krwi zaczęły się sączyć porami skóry. Czerwonej krwi. Wyraźnie widział, że jego krew jest czerwona. To oznaczało coś ważnego, ale był zdezorientowany i nie wiedział dlaczego to takie ważne. Umysł zaczynał mu się zasnuwać mgłą. Nie mógł przypomnieć sobie, w jaki sposób udało im się go pojmać. Usiłował „zobaczyć" Karpatianina który go zdradził, ale jego obraz nie chciał pojawić się ponownie w jego myślach. Został już tylko ból. Okropny niekończący się ból. Nie mógł wydobyć z siebie głosu, nawet wtedy, kiedy umysł rozpadł mu się na milion kawałeczków, aż wreszcie nie pamiętał już nawet, kogo ani co tak bardzo starał się chronic. Shea O'Halloran leżała na łóżku, lampa dawała tylko tyle światła, żeby dało się czytać. Pochłaniała stronę za stroną medycznego pisma, zapamiętując tresć w zaledwie kilka sekund; tak samo jak zawsze, od dziecka. Kończyła właśnie staż. Była najmłodszą stażystką w historii szpitala; była zmęczona. Czytała szybko, chcąc trochę odpocząć. Ból chwycił ją niespodziewanie, uderzając z taką gwałtownością, że spadla z łóżka i zwinęła się w kłębek. Usiłowała wołać o pomoc, czołgając się w stronę telefonu, ale bezradnie skuliła się na podłodze. Jej skóra pokryła się potem, przez pory skóry zaczęła się sączyć szkarłatna krew. Nigdy w życiu nie doświadczyła takiego bólu, zupełnie jakby ktoś kroił jej ciało nożem, przypiekał ją. I trwało to całymi godzinami, całymi dniami, nie wiedziała jak długo. Nikt nie przyszedł na pomoc, bo i skąd, była sama, trzymała się na uboczu i nie miała przyjaciół. Wreszcie, kiedy ból rozdzierał ją tak, jakby wycięto w jej piersi otwór wielkości dłoni, straciła przytomność. Kiedy myślał już, że oprawcy podarują mu śmierć, poznał czym naprawdę jest piekło. Ból, z którego skręcają się wnętrzności. Złe twarze nad nim. Kołek wbity tuż nad sercem. A więc teraz to

wszystko się skończy. Musiało się skończyć. Drewno wywierciło wielką dziurę w jego ciele. Młot ciężko opadał na kołek, wbijając go coraz głębiej. Ból był nie do wytrzymania, niewyobrażalny. Kobieta dzieląca z nim myśli straciła przytomność, dla nich obojga było to dobrodziejstwem. Nadal czuł każde uderzenie, wielki kołek, który rozdzierał mu ciało i przebijał wnętrzności. Krew tryskała jak gejzer, a on był coraz słabszy. Czuł, jak opuszczają go życiowe siły, był pozbawiony mocy, pewny że umrze. Pragnął śmierci. Nie mógł się jej doczekać. Ale nie była mu przeznaczona. Karpatianina nie tak łatwo unicestwić. Należał do nieśmiertelnych. Miał wolę, która nie pozwalała mu umrzeć, nawet jeśli ciało błagało o zakończenie cierpienia. Odszukał ich wzrokiem, tych dwóch śmierteników. Byli zalani jego krwią, czerwień plamiła ich ubrania. Zebrał resztki sił i pochwycił ich spojrzenia swoim hipnotyzującym wzrokiem. Gdyby mógł tylko wystarczająco długo podtrzymać kontakt wzrokowy i obrócić zło, które ich przepełnia, przeciwko nim samym... Jeden nagle zaklął i odciągnął towarzysza na bok. Szybko przewiązali mu oczy, nie mogąc znieść ogromu cierpienia i obietnicy zemsty, bojąc się jego siły, chociaż teraz był bezbronny. Śmiali się, skuwając go łańcuchami w trumnie i stawiając ją pionowo. Usłyszał swój rozdzierający krzyk, ale krzyczał tylko w myślach, a potem zamknęli go w trumnie, wciąż z niego szydząc. Zmusił się do milczenia. Nie mogli go słyszeć, ale to nie miało dla niego znaczenia. Została mu jeszcze odrobina godności, odrobina szacunku dla samego siebie. Nie pokonają go. Był Karpatianinem. Słyszał jak ziemia uderza o drewno, kiedy uwięzili go w ścianie piwnicy. Słyszał każde uderzenie łopaty. Ciemność była całkowita, cisza jak obezwładniający cios. Zaczął odczuwać głód. Czas mijał nie odmierzając niczego. Głód rósł, aż stał się całym jego światem. Cierpienie. Głód. Nic poza nimi nie istniało. Po jakimś czasie przekonał się, ze potrafi znów zapaść w sen, ale powrót tego daru nic dla niego nie znaczył. Niczego nie pamiętał. Spał. Budził się tylko wtedy, kiedy jakieś ciekawskie stworzenie zapędziło się zbyt blisko. Teraz takie było jego życie. Przejmujące cierpienie przy każdym uderzeniu serca. Oszczędzanie siły, żeby zdobyć pożywienie. Źródła pożywienia były nieliczne. Nawet owady unikały tego mrocznego miejsca i uwięzionej w nim złowrogiej istoty. Przez długie godziny na jawie szeptał swoje imię. Bo miał imię. Był rzeczywisty. Istniał. Żył w piekle. Żył w mroku. Godziny zmieniały się w miesiące, a potem w lata. Nie było nadziei, ukojenia, zadnego ratunku. Nie było końca. Tylko ciemność, okropny ból, straszliwy głód. Czas mijał, nic nie znacząc. Nadgarstki miał skute, więc nie mógł się ruszać, ale za każdym razem, kiedy jakieś stworzenie zbliżyło się na tyle, żeby go obudzić, zaczynał drapać w ścianę trumy z wątłą nadzieją, że się z niej uwolni. Wracała mu siła umysłu, więc stopniowo mógł wabić do siebie ofiary, ale bylo ich tylko tyle, że zdołał przetrwać. Nie mógł odzyskać mocy, nie uzupełniając straconej krwi. Pod ziemią nie było stworzen na tyle dużych, żeby mu ją zapewnić. Za każdym razem, kiesy się budził i poruszał, krew zaczynała sączyć się z jego ran. Jego ciało nie chciało się zagoić. To był cykl, paskudny, obrzydliwy, który mógł trwać całą wieczność. A potem zaczęły pojawiać się sny. Budził się z nich wygłodniały. Śniła mu się kobieta. Poznawał ją, wiedział, ze gdzieś żyje, nieskuta kajdanami, niepogrzebana żywcem pod ziemią, ze jest wolna. Była tuż poza zasięgiem jego myśli, a jednak czuł się tak, jakby w każdej chwili mógł jej prawie dosięgnąć. Dlaczego do niego nie przychodziła? Nie umiał przywołać zadnej twarzy, przeszłości, wiedział tylko, ze ona gdzieś tam chodzi po ziemi. Wzywał ją. Prosił. Błagał. Wściekał się. Gdzie się podziała? Dlaczego nie chciała po niego przyjść? Dlaczego pozwalała, żeby cierpiał, kiedy sama jej obecność w jego myślach mogłaby mu przynieść ulgę? Co tak strasznego zrobił, że zasłużył sobie na podobny los? Pojawił się gniew. A nawet nienawiść. W mężczyźnie zrodził się potwór, śmiertelnie niebezpieczny, karmił się bólem, zyskiwał nieugiętą wolę. Pięćdziesiąt lat, sto - jakie to miało znaczenie, czy dla zemsty zawędruje aż do samych wrót piekieł? Już był przecież w piekle. Ona na pewno do niego przyjdzie. Z całych sił starał się ją odszukać. A kiedy już ją znajdzie, stanie się cieniem jej myśli, aż pozna ją na tyle, że będzie umiał zmusić ją, by zrobiła, co

on chce. A wtedy ona do niego przyjdzie, a on będzie mógł się zemścić. Za każdym razem, kiedy się budził, cierpiał głód, aż wreszcie ból i głód stały się jednością. A jednak koncentrowanie się na odnalezieniu tej kobiety oszczędziło mu nieco cierpienia. Koncentrował się tak bardzo, że potrafił na krótką chwilę odciąć się od bólu. Najpierw były to jedynie sekundy. Potem minuty. Za każdym razem, kiedy się budził, zmuszał się, zeby jej szukać; nie miał przeciez nic innego do roboty. Miesiące. Lata. Nie miało to dla niego znaczenia. Nie będzie mu przecież umykała wiecznie. Kiedy po raz pierwszy dotknął jej umysłu, po tak wielu, po tysiącach bezowocnych prób, ogarnęło go tak ogromne zdumienie, że natychmiast stracił kontakt. Pośpiech, gorączka zachwytu jaką spowodowało dotknięcie jej eksplodowała w jego zakopanym głęboko w ożywczej ziemi ciele jaskrawoczerwoną jak krew strugą, odprowadzając w nicość resztę sił. Spał ożywczym, uzdrawiającym snem regenerując nadwątlone siły. Może tydzień. Miesiąc. Nie odczuwał potrzeby mierzenia upływającego czasu. Znalazł kierunek, wiedział w którą stronę podążać, pomimo że ona była tak daleko od niego. Dzieliło ich tak wiele kilometrów, że siła którą wkładał w próby dotarcia do niej przez czas i przestrzeń wymagała od niego wyniszczająco poteżnej koncentracji. Jacques próbował dotknąć jej umysłu, gdy tylko otworzył czy po regenerującym śnie. Tym razem był przygotowany na obrazy, które mógł zobaczyć w jej głowie. Krew. Malutka, szeroko otwarta klatka piersiowa. Pulsujące serca. Jej ręce głęboko zanurzone wewnątrz krwawiącej, ogromnej jakmy. W pokoju oprócz niej byli też inni ludzie. Kierowała ich poczynaniami, ich ruchami za pomocą swojego umysłu. Wydawali się zupełnie nieświadomi, tego co z nimi robi. Jej uwagę całkowicie pochłaniało potworne zadanie, które wykonywała. Niezmierna łatwość, z jaką zapewniała sobie posłuszeństwo innych sugerowała, że używa tego sposobu dość często. Żywe obrazy jakie przesuwały się przed jego oczami były tak straszne i okrutne, że prawda uderzyła w niego z mocą lawiny. Ona była częścią zdrady, której padł ofiarą, była jedną z tych, którzy go torturowali. Nieomal przerwał kontakt z jej umysłem, gdy nagle szarpnął nim nieposkromiony ból. Ze zdziwieniem zrozumiał, że ona cierpi z powodu tego co robi. Strasznie cierpi. Ciało które torturowała było takie maleńskie. Prawda była przerażająca, to było ciało dziecka. Sala operacyjna była słabo oświetlona, jedynie na ciało leżące na stole padały snopy jasnego, nawet oślepiającego światła z lamp jarzeniowych. Dr. O'Halloran była przyzwyczajona do tego widoku, a półmrok wpływał na nią kojąco. Jej niezwykle, nadnaturalnie wyczulony słuch wyłapał fragmenty rozmowy dobiegającej zza ściany pokoj; pielęgniarki pocieszały rodziców chłopca. - Jesteście szczęściarzami bo dzisiejszej nocy dyżur ma dr. O'Halloran. Jest najlepszym chirurgiem w naszym szpitalu. Ma dar, powołanie. Naprawdę. Gdy inni nie widzą już żadnych możliwości, ona się nie poddaje. Nigdy. Zawsze walczy do końca. Chłopiec nie mógł trafić w lepsze ręce. - Ale on wygląda tak biednie, tak spokojnie. - To był głos przestraszonej, zrozpaczonej matki. - Dr O'Halloran znana jest z tego, że potrafi czynić cuda. Naprawdę. Uwierzcie w to. Nie odejdzie dopóki go nie uratuje. Wiemy, że dzięki niej chłopiec przeżyje. Shea O'Halloran nic nie mogło teraz oderwać od pacjenta. W końcu pielęgniarka obiecała rodzicom chłopca, że ona go uratuje. Jednak jego klatka piersiowa była zdruzgotana a organy wewnętrzne przypominały krwawe puzzle, więc było to wyczerpujące zadanie. Tym bardziej że ostatnie czerdzieści osiem godzin spędziła nad swoją pracą badawaczą a jej ciało rozpaczliwie krzyczało o sen. Zablokowała wszystkie mogące ją rozpraszać głosy i dzwięki i skoncentrowała się wyłącznie na tym, co miała do zrobienia. Nie mogła stracić tego chłopca. Nie mogła. To było dla

niej takie proste. Nigdy nie dawała sobie innej możliwości, wyboru, nie dopuszczała innej myśli do swojego umysłu. Miała wspaniały zespół ludzi, współpracujących z nią niczym doskonale naoliwiona maszyna. Nigdy nie musiała patrzeć na narzędzia, które jej podawali. Po prostu wiedzieli czego w danej chwili potrzebuje. Jeśli mogła ratować pacjentów gdy wysiłki innych nie dawały rezultatów, to tylko dlatego, że nie działała sama. Pochyliła się niżej nad leżącym ciałem chłopca. Odepchnęła wszystko na bok poza pragnieniem przywrócenia chłopcu życia. Kiedy pielęgniarka podawała jej potrzebne instrumenty, coś uderzyło w jej świadomość. Ból trafił w nią, ogarniał, przepływał strumieniami przez jej ciało niczym języki ognia. Tylko raz w życiu, kilka lat wcześniej, doświadczyła takiego cierpienia. Nigdy nie zrozumiała co się z nią wtedy działo, co było z nią nie tak. Wtedy ból zniknął po strasznych dwudziestu czterech godzinach. Teraz, kiedy życie chłopca wisiało na cieniuteńkim włosku, zależało od jej umiejętności i przytomności umysłu, nie mogła pozwolić sobie na luksus omdlenia. Cierpienie ogarnęło ją, skręcało ją od środka, wypychało powietrze z płuc. Shea walczyła o odzyskanie kontroli nad swoim umysłem. Lata ćwiczeń aby móc utrzymać myśli pod ścisłym nadzorem opłaciły się w tym momencie. Jak robiła zawsze w podobnych sytuacjach, zmusiła umysł do odrzucenia bólu, wzięła głęboki oddech i wróciła do operacji. Pielęgniarka znajdująca się najbliżej niej zwróciła uwagę na jej dziwne zachowanie. Jednak złożyła to na karb szoku, jakiego doktor doznała na widok uszkodzeń ciała chłopca. Pracowała z dr. O'Halloran bardzo długo, podziwiała ją, wręcz uwielbiała, ale jeszcze nigdy nie była świadkiem sytuacji która wyprowadziła by panią doktor z równowagi. Shea stała nieruchomo przez kilka uderzeń serca, i miała nadzieję, że pielęgniarka nie zwróciła uwagi na jej nietypowe zachowanie. Ręce jej drżały, cała zlana była potem. Pielęgniarka automatycznie otarła jej czoło, z przerażeniem zauważając plamki krwi na trzymanej w ręku tkaninie. Kropelki krwi sączyły się z porów skóry. Wytarła czoło po raz kolejny, wciskając szmatkę wraz z innymi zakrwawionymi kawałkami tkanin do kosza. Nigdy wczesniej nie widziała nic podobnego. Shea ponownie skupiła uwagę na pacjencie. Pielęgniarka szybko zrezygnowała z rozmyślania nad nadprzyrodzonym zjawiskiem, którego właśnie była świadkiem, bo jej myśli zajęła dr. O'Halloran, odsuwając wszystkie pytania na bok. Shea ciągle czuła obecność czegoś nieznanego w swoim umyśle, czuła ciemność, która pokonywała niechęć do niej, na jedno uderzenie serca. Potem znikła. Ponownie jej uwaga całkowicie skupiła się na chłopcu i jego straszliwie pogniecionych narządach wewnętrznych w zdruzgotanej klatce piersiowej. On nie mógł odejść. Nie mogła na to pozwolić. - Słyszysz mnie chłopcze? Jestem tu z tobą i nie pozwolę ci odejść - obiecała szeptem. Wiedziała, zawsze wiedziała. Tak jakby jakaś jej część była połączona z pacjentem, utrzymywała go przy zyciu do czasu, kiedy nowoczesna leki nie zaczynały działać. Jacques spał jakiś czas. Nie miało dla niego znaczenia jak długi był to okres. Głód i ból czekały na niego. Zdradliwe serce i dusza kobiety czekały. Miał wieczność na zebranie sił, bo ona nie mogła przed nim uciec. Nie teraz, kiedy odnalazł mentalną ścieżkę, którą podążały jej myśli. Spał snem nieśmiertelnych, jego płuca i serce zatrzymały się na czas kiedy pozostawał w ziemi. Jego ciało było oddzielone od ożywczej ziemi, tak bardzo potrzebnej do uzdrowenia, jedynie cienką warstwą drewna. Albo aż. Gdy tylko się budził zaczynał drapać cierpliwie ściany trumny. Gdyby tylko mógł dosięgnąć ziemi. W końcu udało mu się zrobić maleńką dziurkę, przez którą mógł dosięgnąć gruntu. Teraz mógł cieprliwie czekać. Ona i tak nie miała szans na ucieczkę. Była jego przeznaczeniem. Polował na nią. Dzień czy noc, pora nie miała znaczenia. W swoim zamknięciu nie odróżniał słońca od księżyca. Żył chwilą obecną, próbując załagodzić stale obacny głód, i przyszłością. Żył dla zemsty i kary, żeby zmienić jej życie w piekło na jawie. Był w tym doskonały. Potrafił tego dokonać biorąc jej umysł w posiadanie na zaledwie kilka sekund, co jakiś czas. Dla niej było to nieprawdopodobne. Była taka skomplikowana. Były w jej umyśle rzeczy o tak małym

znaczeniu dla niego, że zasypiał, ale jednocześnie czasem nie nadążał żeby ją zrozumieć. W tym czasie była przerażona. Mógł smakować jej strach. Czuł jej serce walące tak mocno, że jego własne dopasowywało się w ten straszny rytm. Mimo tego jej umysł zachował jasność i spokój, szybko i błyskotliwie analizując otrzymywane informacje. Przetwarzała je w takim tempie, że czasem tracił wątek. Dwóch obcych polowało na nią. Szydziło z niej. Często widział obraz siebie. Grube włosy wiszące w strąkach wokół zniszczonej twarzy, ciało brutalnie potraktowane przez czyjeś ręce. Wyraźnie widział wyniszczone tkanki i mocno zarysowane ścięgna. Przez moment w jej umyśle zabłysło wrażenie smutku. Stracił kontakt. Shea niegdy nie zapomniała ich twarzy, oczu, zapachu potu. Wyższy z nich nie mógł odwrócić od niej wzroku. - Kim jesteś? - Patrzyła na nich szeroko otwartymi oczami, niewinnie, całkowicie nieszkodliwie. Wiedziała że wygląda młodo i bezradnie, zbyt delikatnie, aby myśleli o niej jako o zagrożeniu. - Jeff Smith - powiedział szorstko wyższy. Pożerał ją wzrokiem. - To jest Don Wallace, mój partner. Pojedziesz z nami i odpowiesz na kilka pytań. - Czy ja czegoś od was chciałam? Jestem lekarzem, panowie. Nie mogę tak po prostu rzucić wszystkiego w kąt i wyjść. Za godzinę mam ważną operację. Możemy porozmawiać jak skończę dyżur. Wallace uśmiechnął się do niej. Uważał, że wygląda uroczo. Jego wygląd przywodził jej na myśl rekina. Żarłoczną bestię. - Nie możemy tego zrobić. Jest pewna grupa osób, którym bardzo zależy na pani odpowiedziach. - zaśmiał się miękko a pot pokrył jego ciało. Uwielbiał sprawiać ból. Świadomość tego sprawiła że Shea poczuła zimno w całym ciele. Dziewczyna była szczęśliwa, że solidne biurko dzieliło ją od mężczyzn. Dbając o pozory z obojętnym wyrazem twarzy, powoli wyłączyła komputer wpisująć komendę zniszczenia wszystkich danych i chwyciła klucz do pokoju. Potem zabrała pamiętnki mamy i wsunęła go do torebki. Zdziwiła się jak łatwo i naturalnie się zachowuje. - Jesteście pewni, że jestem właściwą osobą? - Shea O'Halloran, twoja matka to Margaret „Maggie" O'Halloran z Irlandii? - Jeff Smith mówił dalej. - Urodziłaś się w Rumunii, ojciec pozostaje nieznany. - Usłyszała szyderczą nutę w jego głosie. Spojrzała z pełną mocą swych szmaragdowych oczu na człowieka, pod jej zimnym wzrokiem zaczął tracić spokój, w końcu opanowało go pożądanie. Smith był o wiele bardziej podatny niż jego partner. - Czy próbuje mnie pan zdenerwować, panie Smith? Jestem kim jestem, a mój ojciec nie ma nic do tego. - Nie? - Wallace podszedł bliżej biurka. - Nie potrzebujesz krwi? Pożądasz jej? Nie pijesz jej? - Jego oczy płonęły nienawiścią. Shea wybuchnęła niepochamowanym śmiechem. Jego dzwięk był miękki, melodyjny tak seksowny, że chciałoby się go słuchać wiecznie. Smith przejechał językiem po wargach. - Nie pijesz krwi? - W jego głosie dało się słyszeć nutkę nadziei. Wallace zgromił go spojrzeniem. - Nie patrz jej w oczy - warknął. - Powinieneś o tym wiedzieć. Brwi Shae podskoczyły w górę. Znów zaśmiała się leciutko, delikatnie zapraszając Smitha, aby do niej dołączył. - Czasami potrzebuję transfuzji. Niezbyt często. Słyszeliście kiedyś słowo „hemofilia"? Panowie, marnujecie mój czas. - Jej głos obniżył się stając się miękki, uwodzący. - Naprawdę powinniście już wyjść.

Smith podrapał się po głowie z zażenowaniem. - Może naprawdę to nie tej kobiety szukamy. Spójrz na nią. Jest lekarzem. Zupełnie niepodobna do reszty. Tamci są wysocy, silni, ciemnowłosi. A ona? Delikatna, drobna i do tego ruda. I może chodzić w słońcu. - Zamknij pysk - huknął Wallace - Jest jedną z nich. Powinniśmy ją zakneblować. Wpływa na ciebie mocą swojego głosu. - Jego oczy ślizgały się po niej, lustrowały jej ciało. - Może mówić -uśmiechnął się bestialsko. - Zaraz pozna co to strach. Już czas. Będziesz współpracować po dobroci lub zmuszę cię do tego. Ja wolałbym tą drugą opcję. - Będę współpracować. Tylko czego chcecie ode mnie? - Udowodnij że jesteś wampirem - syknął Wallace. - Zartujesz? Wampiry nie istnieją. Nie ma czegoś takiego - prowokowała go, chcąć uzyskać informacje z innego źródła, niż te dostępne dla niej, nawet jeśli znaczyło to kontakt z takimi ludźmi, jak ci dwaj. - No, ja poznałem kilka. - Wallace uśmiechnął się diabelsko. - Możliwe, że twojego przyjaciela, lub dwóch. Rzucił na biurko kilka fotografii, jego wzrok zmuszał ją do spojrzenia na zdjęcia. Niemal mogła odczuć jego podniecenie. Utrzymując niezainteresowany wyraz twarzy Shea sięgnęła po zdjęcia. Żołądek zwinął się w supeł a wnętrzności obróciły o 180 stopni. Dzięki wielogodzinnym treningom zdołała utrzymać się na nogach. Fotografie były ponumerowane, wszystkie osiem. Każda z ofiar miała zawiązane oczy, zakneblowane usta i kajdany na rękach i znajdowała się na różnym etapie tortur. Don Wallace był katem. Dotknęła palcem zdjęcia numer dwa. Chłopiec, nie więcej niż ośmioletni. Szybko, zanim łzy pociekły spod zmrużonych powiek, przerzuciła fotografię. Numer siedem to był mężczyzna z grzywą czarnych włosów - natarczywy mężczyzna z jej snów. Nie dało się zaprzeczyć. Stuprocentowa pewność. Tak dobrze znała każdy kąt, każdą płaszczyznę jego twarzy, pięknie wycięte usta, mroczne, wyraziste oczy, długie włosy. Promieniował cierpieniem. Przez moment poczuła jego ból, dominujące cierpienie ciała i umysłu, doznała jego uczuć- nienawiści i przejmującego głodu. Pogłaskała kciukiem miejsce, gdzie znajdowała się twarz mężczyzny, delikatnie, nieomal z miłością. Opiekuńczo. Poczuła przyrost bólu i nienawiści, głód zdawał się promieniować, wypełniać całe pomieszczenie. Emocje były dla niej zbyt silne, zbyt obce dla jej natury. Miała niesamowite uczucie, że ktoś lub coś, dzieli z nią mysli. Zdezorientowana upuściła fotografię na biurko. - To byliście wy dwaj kilka lat temu w Europie? „Zabójcy wampirów", nieprawdaż? Zamordowaliście niewinnych ludzi - Shea wypowiedziała słowa oskarżenia spokojnie. Don Wallace nie zaprzeczył. - A teraz mamy ciebie. - Jeśli wampiry są takimi silnymi stworzeniami, jak daliście radę zabić tak wiele z nich? -sarkazm kapał z jej słów. - Ich mężczyźni są bardzo zaborczy - Wallace zaśmiał się szorstko. - Nie lubią innych. Potrzebują kobiet i nie chcą się nimi dzielić. Tak, są silni. Nie ważne jak bardzo cierpią, nie mówią nic, ani słowa. To w pewnym sensie jest dobre, ponieważ potrafią zahipnotyzować głosem. Ale ty będzie mówić. Będziemy z tobą do samego końca. Czy wiesz, że gdy wampir umiera poci się krwią? - Na pewno bym o tym wiedziała, gdybym była wampirem. Nigdy w życiu nie pociłam się krwią. Zobaczmy, czy mam rację. Wampiry tropią nie tylko ludzi, ale także siebie wzajemnie. Mężczyzna zdradzi innego, ponieważ rozpaczliwie potrzebują kobiet. Do tej pory byłam przekonana, ze porywają kobiety i zmieniają je w wampiry. - sarkastycznie odhaczała każdą wymienioną pozycję na palcach ręki. - Chcesz mnie przekonać, że jestem jedną z tych fantastycznych stworzeń, których głos ma taką moc, że potrafi silnego mężczyznę zmusić do posłuszeństwa - celowo wskazała ręką Jeffa Smith'a. - Panowie, powtarzam że jestem lekarzem. Codziennie ratuję komuś życie i nigdy w życiu nie wyssałam kogoś z krwi. - Spojrzała na

Wallace'a.- Ty jednakże bezsprzecznie torturowałeś i okaleczałeś człowieka, zanim go zamordowałeś. I najwidoczniej czerpałeś z tego ogromną przyjemność. Nie wierzę że wy dwaj jesteście policjantami lub jesteście związani z żadną praworządną organizacją. To wy jesteście potworami. - Zwróciła swe szmaragdowe oczy na Jeffa i zapytała uwodzicielskim głosem. - Czy naprawdę uważasz, że stanowię dla ciebie zagrożenie? Wydawało mu się, że jej spojrzenie go obejmuje, zapadał się w nie. To co mówiła było tak oczywiste i proste. Spojrzał na Wallace'a. Nigdy wcześniej nie patrzył w tak zimną twarz. - Nie, oczywiście że nie jesteś żadnym zagrożeniem, ani dla mnie, ani dla nikogo innego. - Cholera Jeff, zabierzmy ją stąd i pokażmy prawdziwe piekło - warknął Wallace, wściekły na towarzysza za stawiania oporu. Szmaragdowe oczy prześlizgneły się po ciele Smith'a, skupiając się na jego wzroku, hipnotyzując go. Mogła poczuć jego fantazje, oczywiście wszystkie dotyczyły jej. Karmiła go obrazami, podsycając pożądanie. Od wielu lat, gdy tylko zdała sobie sprawę ze swoich zdolności, uczyła się manipulować myślami innych. Doświadczenie bardzo jej się przydało w obecne, sytuacji, w chwili niebezpieczeństwa. - Don, dlaczego oni nie przemieniają ludzkich kobiet? To miałoby sens. I dlaczego wampiry zamiast po prostu zniknąć, pomagają nam? Opuściliśmy tamtą okolicę w wielkim pośpiechu i nigdy nie powiedziałeś mi, co wtedy potoczyło się źle. - Smith zadawał pytania z nutką podejrzenia w głosie. - Próbujesz powiedzieć, że jeden z wampirów pomaga wam w waszej kampanii przeciwko swojemu gatunkowi i dlatego odnosicie takie sukcesy? - Shea zapytała z drwiną i niedowierzaniem w głosie. - On był groźny, mściwy. Nienawidził dzieci, ale szczególnie gardził tym tutaj - Smith wskazał na fotografię mężczyzny z długimi, czarnymi włosami. - Chciał, żeby był torturowany i spalony, żeby zaznał bólu. - Zamknij się - Wallace podniósł głos. - Kończmy z tym. Ona jest warta 100 tys dolarów dla towarzystwa. Chcą poddać ją badaniom. Shea zaśmiała się. - Jeśli naprawdę jestem jednym z tych mitycznych wampirów, powinnam być warta o wiele, wiele więcej dla waszej „komisji badań". Potwierdzenie jej słów wyraźnie widoczne było na twarzy Wallace'a. Gdy Smith odwrócił się do towarzysza, Shea wykonała swój plan. Wyskoczyła przez otwarte okno, wylądowała gładko na stopach i pobiegła przed siebie. Nie miała ze sobą zadnych przedmiotów osobistych, żadnej pamiątki. Była zaniepokojona zaistniałą sytucją i żałowała jedynie książek, które straciła. Kiedy dotarł do niego jej strach, Jacques odczuł ogromną potrzebę chronienia jej. Impuls był silny, równie silny jak pragnienie zemsty. Cokolwiek kiedyś zrobił, nie mógł zasługiwać na tak straszliwą karę. Kolejny raz zapadł w sen, ale był to pierwszy raz od miesięcy, kiedy nie wypełniał jej ciała swoim straszliwym bólem lub opanowując jej myśli w ciągu kilku sekund nie sprawiał, że odczuwała jego mroczny gniew i obietnicę zemsty. Tym razem nie mógłby jej skrzywdzić. Tylko on miał prawo zapuszczać strach w głąb jej umysłu, w jej kruche, drżące ciało. Spoglądała na jego zdjęcie z mieszaniną zakłopotania i żalu. Czy myślała, że on nie żyje i to jego cholerna dusza polowała na nią? Co się działo w głowie tej zdradzieckiej kobiety? Czas biegł bez końca. Budził się, gdy jakaś żywa istota zabłąkała się w pobliżu. Drapał pazurami w rozkładającym się powoli drewnie. W końcu opaska, którą miał zawiązane oczy zgniła i opadła z jrgo głowy. Nie miał pojęcia jak długo był tutaj. Nie żeby to miało jakieś znaczenie, sprawiało jakąś różnicę. Ciemność była ciemnością. Izolacja, osamotnienie. Jedynym towrzarzyszem była kobieta w jego myślać. Ta, która go opusciła i zdradziła. Kiedyś zawołał ją, rozkazał, zeby przyszła do niego. Wystraszył ją. Błagał. Na domiar złego potrzebował jej. Był obłąkany, ale akceptował ten fakt. Ale to odosobnienie uczyniło go kompletnie szalonym. Bez jej

dotyku stracił wszystko. Jedynie myśl o zemście trzymała go przy życiu. To był powód do przetrwania. Potrzebował tej kobiety równie mocno, jak jej nienawidził, brzydził się nią. Pomimo ze ich związek był toksyczny dla obojga, potrzebował chwil partnerstwa i przyjaźni, które mu dawała. Fizycznie była teraz bliżej niego, niż kiedykolwiek wcześniej. Nie dzielił ich ocean. Wcześniej mógł ledwie przekroczyć tę odległość. Ale teraz była o wiele bliżej. Ponowił wysiłki, wzywał ją godzinami, próbował wybudzić z odrętwienia. Kiedy głód i ból ucichły, stały się jedynie wspomnieniem, dotknął jej umysłu. Intrygowała go. Była inteligentna, genialna nawet. Jej procesy myślowe pracowały jak maszyna, przetwarzała informacje z niesamowitą prędkością. Wydawało się, że potrafi odsunąć na bok wszystkie emocje, zastanawiał się, czy w ogóle odczuwa jakieś. Podziwiał jej umysł, wzorce, sposób w jaki potrafiła skupić się wyłącznie na pracy. Prowadziła badania nad chorobami. Wyglądało, że ma obsesję na punkcie znalezienia lekarstwa. Być może dlatego najczęściej znajdowała się w słabo oświetlonym pokoju, zalanym krwią z rękami schowanymi głęboko w ciało. Cele, chodź prostolinijnie, nie usprawiedliwiały obrzydliwości których się dopuszczała. Była w stanie nie spać przez długi czas. Czuł jej potrzeby, ale ona była tak skoncentrowana na tym co robiła, że wydawała się nie słyszeć rozpaczliwego wołania swojego ciała. Nie odczuwał w jej życiu smiechu, radości. Nie było też nikogo bliskiego jej sercu. To było niezwykłe. Jacques był pewnien, że znajdzie kogoś, komu mogłaby się zwierzyć z kłopotów, trosk i problemów którymi ją nękał. Jednak nie było nikogo takiego. Całkowicie poświęciła się pracy. Oczywiście że nie tolerowałyby innego mężczyzny w jej życiu, zniszczyłby każdego kto śmieliłby się jej tknąć. Swoją zazdrość tłumaczył tym, że gdyby ktoś wzbudził jej zaufanie, jego życie znalazłoby się w ogronym niebezpieczeństwie. Często odczuwał do niej niechęć a jednocześnie jej myśli pociągały go, intrygowały. Była dla niego wszystkim, zbawicielem i katem jednocześnie. Bez jej obecności, bez możliwości dotknięcia jej umysłu mógł stać się niepoczytalny, niebezpieczny i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Bezwiednie brała udział w jego życiu, dawała coś na kształt przyjaźni, pomagała koncentrować się na potrzebach, była celem. Przez nią był zamknięty pod ziemią, stworzyła potwora przed którym nigdy i nigdzie nie mogła być bezpieczna. Jego siła rosła, potężniała z każdym dotknięciem jej umysłu. Kolejny raz znalazł ją może rok później. Nie wiedział dokładnie ile czasu upłynęło, ale nie miało to żadnego znaczenia. Jej serce ze strachu mało nie wyskoczyło z piersi i to on był powodem przerażenia. Być może ten ogrom jej emocji go obudził. Rozdzierał go ból, ogarniał głód, nie mógł znaleźć wystarczająco sił w płucach by odetchnąć a gorączkowe tętno krwi zadziwiająco pasowało do jej. Bała się o swoje życie. Ktoś na nią polował. Może ci, którym kiedy pomogła go ująć teraz zwrócili się przeciwko niej. Czekał, gromadził siły, odrzucał ból i głód, latami dopieszczając nienawiść i gniew. Nikt inny nie mógł jej krzywdzić. Należała do niego. Tylko on mógł decydować jak długo będzie trwało jej życie i jaką śmiercią umrze, nikt więcej. Gdyby mógł zobaczyć wroga jej oczami zniszczyłby go, zabił. Odczuwana złość była tak silna, że napawała go zdumieniem. Obraz był jasny i wyraźny. Była w swojego rodzaju schronieniu, ubrania i meble były porozrzucane dookoła niej, jakby miała tu miejsce jakaś walka, lub ktos szukał czegoś w wielkim pośpiechu. Biegła przez pomieszczenia chwytając, zdawałoby się przypadkowe, przedmioty, które akurat wpadły jej w ręce. Zobaczył falujące rude kosmyki, jedwabiście miękkie, prawie żywe. Chciał dotknąć tych włosów, zanurzyć w nie palce, ukryć w nich twarz. Owinąć je wokół jej białej szyi i dusić. Nagle obraz zniknął i osunął się wyczerpany i bezradny w głąb swojego więzienia, niezdolny do pomocy, do ratowania jej. Nie mógł nawet zobaczyć czy jej bezpieczna. Znowu poczuł odurzające cierpienie, narastający głód. Dodał te odczucia do długu, który miała wobec niego. Pozostawał w ciszy, zwolnił bicie swojego serca do delikatnego jak uderzenia motylich skrzydełek rytmu, tak aby wystarczyło mu sił do myślenia. Gromadził siły na ostateczną próbę. Jeśli ona przeżyje do tego czasu, zabierze ją ze sobą tam, gdzie nigdy więcej jej życie nie będzie

narażone na niebezpieczeństwo. Jej życie i smierć będą należały do niego. Chodź do mnie, chodź tu do mnie. Karpaty. Odosobniona, dzika okolica gdzie powinnaś być, gdzie jest twój dom, twoi ludzie. Chodź do mnie. Wysłał wiadomość. Wypełnił jej myśli koniecznością i przymusem. To było najsilniejsze, co był w stanie osiągnąć, jedyne co mógł dla niej zrobić nie narażając dodatkowo swojego życia na niebezpieczeństwo. Stało się. Znów ją odnaleźli. Po raz kolejny musiała uciekać, by ratować życie. Tym razem postanowiła być ostrożniejsza, gdyż wiedziała że będą ją ścigać. Miała sporo pieniędzy ukrytych w różnych miejscach, samochód z napędem na cztery koła i przyczepę campingową, więc w razie konieczności mogła spać tam, gdzie się zatrzymała. Podstawowe dokumenty zawsze trzymała razem, więc zgarnęła je do torby. Dokąd tym razem? W którym miejscu będzie bezpieczna? Prowadziła szybko, uciekając od tych, którzy ją ścigali, od tych, którzy patrzyli na nią jak nie na człowieka lecz zwierzę, potwora. Zdawała sobie sprawę że czas ucieka. Zaczynała słabnąć. Choroba zbierała swoje żniwo, a ona nie była ani kroku bliżej odnalezienia lekarstwa niż na początku badań. Domyślała się, że odziedziczyła tę chorobę po ojcu. Nigdy go nie spotkała, gdyż porzucił jej matkę jeszcze zanim się urodziła. Czytała pamiętnik matki wiele razy. Ale dla niej mężczyzna, który skradł miłość jej matki, jej życie, był tylko cieniem, nie realną osobą. Ojciec, którego w najmniejszym stopniu nie obchodziła ani ona, ani jej matka. Spotkam go dziś wieczorem. Ja tylko go zobaczyłam, wiedziałam, że to ten jedyny. Wysoki, przystojny, z hipnotyzującym spojrzeniem. Jego głos to napiękniejsza melodia, jaką kiedykolwiek słyszałam. Wiem, że on czuje do mnie to samo. Wiem, że tak jest. To nie powinno mieć miejsca - on jest żonaty - ale dla nas nie ma innej mozliwości. Nie możemy żyć oddzielnie. Rand. Takie nosi imię - nietutejsze, obce jak on, jak jego wymowa. Karpaty to jego dom. Jak mogłam żyć bez niego wcześniej? Jego żona, Noelle, dwa miesiące temu urodziła chłopca. Wiem, że był zawiedziony, rozczarowany. Z jakiegoś nieznanego mi powodu chciałby mieć córkę. On jest ze mną cały czas w moich myślach, a mimo to czuję się samotna, opuszczona. Mówi do mnie, szepcze, że mnie kocha. Ma dziwną chorobę krwi i nie może wychodzić na słońce. Ma twarde zasady. Kiedy się kochaliśmy to było wspaniałe uczucie. Miałam go w swoich myślach, tak samo jak w swoim ciele. Jest między nami ogromna więź i pewnie dlatego może porozumiewać się mentalnie. Ale ja wiem, że jest coś jeszcze; coś co powoduje u niego niedpartą potrzebę picia mojej krwi. Napisałam to w czasie, kiedy nie mogłam mówić o tym. To brzmi okropnie, strasznie, nieludzko, ale jego usta dotykające mojego ciała są tak zmysłowe, moja krew w jego ciele. Nie mogę wyrazić jak mocno go kocham. Wydaje mi się, że chciałby abym stała się taka jak on. Jego język tak szybko leczy rany. Widziałam to, to jest jak cud. On jest cudem. Jego żona, Noelle, zna mnie. Rozmawiała ze mną, powiedziała że nigdy nie pozwoli mu odejść. Jest niebezpieczna, wiedziałam, że to prawda, groziła mi, chciała mojej śmierci. Byłam przerażona. Jej oczy płonęły czerwienią, zęby błyskały niczym u dzikiego zwierza. Na szczęście Rand przybył, zanim zdążyła mnie skrzywdzić. Był wściekły, czułam to. Wiedziałam, że mówiąc że mnie kocha, mówił prawdę. Jestem tego pewna, po tym, jak jej to oznajmił. Jego uczucie było powodem, dla którego chciał od niej odejść. Jak mocno ona mnie nienawidzi. Jestem taka szczęśliwa! Jestem w ciąży! On jeszcze nie nie wie. Nie widziałam się z nim od dwóch nocy, ale jestem pewna że mnie nie zostawił. Żona nie pozwala mu odejść. Chciałabym urodzić dziewczynkę, dla niego. Marzy o tym, a ja dam mu to czego

pragnie i Noelle stanie się tylko złym wspomnieniem. Powinnam czuć się winna, ale nie potrafię. Jesteśmy sobie przeznaczeni, wiem o tym. Gdzie on jest? Dlaczego nie przychodzi gdy go tak bardzo potrzebuję? Dlaczego nie słyszę go w swoich myślach. Shea ciągle płacze. Lekarzy fascynują wyniki jej krwi. Codziennie potzrebuje transfuzji. Boże, jak ja jej nienawidzę. Przez nią jeszcze żyję, chodzę po tym świecie. Wiem, że on umarł. W dniu kiedy Noelle przyjechała zobaczyć się ze mną nie wrócił z nią do domu. Został, spędziliśmy kilka cudownych godzin. Powiedział, że ją zostawi. Wierzę, że próbował. Zbyt łatwo zniknął z mojego życia, z moich myśli. Rodzice myśleli że mnie wykorzystał i uciekł na wiadomość o dziecku, ale ja wiedziałam, że odszedł na zawsze. Czułam jego ogromne cierpienie, smutek i żal. Wiem, że gdyby tylko mógł, przyszedłby do mnie. Nie zdążył zobaczyć swojej córki, nawet nie wiedział że przyjdzie na świat. Chciałam do niego dołączyć, ale Shea.... Jeśli zamordowała go jego żona, czego jestem pewna, bo wiem że byłaby do tego zdolna, nam również groziło niebezpieczeństwo. Przecież jakaś jego część żyła w naszym dziecku. Przesniosłyśmy się do Irlandii. Moi rodzice zmarli więc odziedziczyłam po nich spadek. Chciałam zostawić im Sheę, ale na to było już za późno. Nie mogę połączyć się z ukochanym, nie teraz kiedy tak wiele osób zadaje dziwne pytania o nasze dziecko. Boję się, że będą próbowali ją zabić. Ona jest taka podobna do niego. Słońce parzy jej skórę, do życia potrzebuje krwi. Lekarze szepczą i niej i patrzą na nas jak na dziwadła. Boję się. Wiem, że powinnyśmy zniknąć. Nie mogę pozwolić nikomu skrzywdzić twojej córki, Rand. Boże pomóż mi, chcę odejść. Nie potrafię żyć bez ciebie. Gdzie jesteś? Czy Noelle zabiła cię, tak jak przysięgała? Jak mam żyć sama? Tylko to dziecko trzyma mnie prz życiu. Ale już niedługo kochany, dołączę do ciebie. Będziemy razem na zawsze. Shea powoli wzięła głęboki wdech. Odpowiedź na wszystkie pytania była zawarta na kartach pamiętnika. Potrzebuje krwi, inaczej umrze. Odziedziczyła dziwną chorobę po ojcu. Matka napisała, że Rand pił jej krew kiedy się kochali. Jak wielu ludzi było prześladowanych tylko dlatego, że do tej pory jeszcze nikt nie znalazł lekarstwa? Wiedziała jak to jest brzydzić się sobą, odczuwać strach przed całym światem. Musiała znaleźć lekarstwo, jeśli nie dla siebie, to żeby pomóc innym. Musiała. Jacques spał długo, czekając na powrót sił. Budził się tylko, żeby się pożywić i sprawdzić, czy ona żyje i jak daleko się znajduje. Kontrolował emocje tak, aby nie tracić zbyt wiele krwi. Potrzebował teraz wszystkich sił. Czuł ją, była tak blisko, w odległości zaledwie kilku mil. Dwukrotnie „zobaczył" pokój jej oczami. Przygotowywała się do wyjazdu, robiąc tę całą gamę rzeczy, jakie kobieta robi przed opuszczeniem domu. Potem budził się już w regularnych odstępach czasu, wypijał krew zwierząt zwiększając swoją siłę. Nękał ją, nawiedzał w snach, dotykał umysłu, budził, kiedy jej ciało rozpaczliwie domagało się snu. Była taka krucha, zagłodzona. Pracowała dniami i nocami, a jej umysł był pełen pytań i odpowiedzi. Ignorował to wszystko, budził ją, kiedy była zmęczona, gdyż to dawało mu szansę utrzymywania jej pod kontrolą. Był cierpliwy, bo miał dużo czasu na naukę. Czuł, że jest coraz bliżej, ale nie pośpieszał, tego co nadchodziło nieuchronnie. Jego siła rosła z upływem czasu. Ze swojej ciemnej mogiły czaił się na nią, kazdy dotyk umysłu pogłębiał łączącą ich zależność i sprawiał, ze uczucia stawały się coraz silniejsze, wręcz namacalne. Nie wiedział, co zrobi z nią gdy wpadnie w jego ręce. Nie mógł tak od razu pozbawić ją życia. Spędził tak dużo czasu w jej świadomości, że momentami stawali się

jednością. Odczuwał jej prawdziwe cierpienie tak ogromne, że musiał pogrążyć się we śnie, by emocje nie pochłoneły krwi, płynącej w jego żyłach. Shea zasnęła przed komputerem z głową opartą na stercie papierów. Nawet w tym stanie jej umysł pracował. Jacques odkrył wiele szczegółów na jej temat, jak chociażby to, że miała fotograficzną pamięć. Z jej umysłu uczył się rzeczy które kiedyś znał, lecz zapomniał, lub całkowicie nowych. Zanim zaczął ją niepokoić dużo czasu spędził poznawając ją. Była dla niego jedyny źródłem wiedzy o otaczającym ich świecie. Zawsze była sama, w przebłyskach wspomnień z dzieciństwa widział jej izolację. Czuł jakby ją znał od zawsze, tak jak jeszcze żadnej innej osoby wcześniej. Jej umysł pełen był tabel i dat, wzorów chemicznych i nazw narzędzi chirurgicznych. Nigdy nie przejmowała się tym, jak wygląda. Zaskoczyło go to, gdyż nie spodziewał się czegoś takiego po kobiecie. Istniała dla niej tylko praca, odrzucała wszystko inne. Jacques skoncentrował się i wysłał wiadomość: przyjdź do mnie. Nie pozwól, żeby cokolwiek stanęło ci na przeszkodzie. Czekam na ciebie. Włożył w to przesłanie całą zebraną siłę, by zapadło głęboko w jej umysł. Kilkakrotnie w ciągu ostatnich miesięcy probował ją zmusić, by przyszła do jego więzienia w otoczeniu ciemnych lasów. Za każdym razem zatrzymywało ją przekonanie, ze musi dokończyć pracę. Teraz jednak był pewien, że rozkaz ma wystarczającą siłę, by zmusić ją do całowitego posłuszeństwa. Czuła jego dotyk, obecność, lecz nie miała pojęcia jak silna jest łącząca ich więź. Myślała o nim w kategoriach snu, lub raczej koszmaru. Na samą myśl o tym, jak go postrzega na jego ustach zagościł uśmiech. W błysku białych zębów nie było jednak radości, lecz obietnica brutalności i prześladowania. Shea ocknęła się gwałtownie, zamrugała, lekko nieświadoma tego, gdzie się znajduje. Rozejrzała się po pokoju, jej notatki pokrywały całe pomieszczenie, włączony komputer cicho szumiał, a dokumenty na których zasnęła byly lekko wymięte - w końcu nie powinny służyć jako poduszka. Znowu przesladował ją ten sen. Czy to się nigdy nie skończy? Męzczyzna z koszmaru wydawał jej się znajomy. Ta gęsta grzywa czarnych jak atrament włosów i ten okrutny grymas odciśnięty wokół zmysłowych ust. W przeciągu kilku pierwszych lat nie mogła dostrzec oczu, jakby były pod czymś ukryte. Dopiero ostatnie kilka lat w mrocznych głębiach odnajdowała zagrożenie. Shea odgarnęła włosy. Poczula maleńkie kropelki potu na czole. Na moment poczuła dezorientację, taką jaką odczuwała po wybudzeniu się ze snu, w ktorym na jedno uderzenie serca coś dotykało jej myśli, a potem powoli, z wyraźnym wstrętem uwalniało ją. Wiedziała że ją ścigają. Podczas gdy sny były tylko koszmarami, fakt że ktoś na nią polował był prawdą. Nigdy o tym nie zapomniała. Nie będzie bezpieczna dopóki nie znajdzie lekarstwa dla siebie i garstki innych ludzi chorych na tę samą chorobą. Gonili ją jak jakieś nie myślące i nie odczuwające zwierzę. Dla myśliwych nie miało znaczenia, że biegle władała szescioma językami, że jest wysoko wykwalifikowanym chirurgiem i codziennie ratowała ludzkie życia. Słowa na papierze leżącym przed nią stawały się niewyraźne, aby w końcu zlać się w jedną plamę. Jak dawno ostatni raz się wyspała? Westchnęła ciężko, przeczesała dłońmi ciężkie, sięgające talii, miękkie rude włosy. Odsuwając opadające na twarz kosmyki, pociągnęła jeden z nich przypadkowo. Kolejny raz zabrała się za przeglądanie symptomów swojej choroby. Swoje prywatne zapiski. Była niska, bardzo delikatna, wątła prawie. Wygladała młodo prawie jak nastolatka, starzała się wolniej niż normalni ludzie. Miała ogromne, jaskrawozielone oczy, a jej głos był miękki i uwodzący. Kiedy wykładała wielu studentów było tak zafascynowanych brzmieniem jej głosu, że zapamiętywali kazde słowo, które wypowiadała. Jej zmysły były wyczulone znacznie bardziej, niż u innych przedstawicieli ludzkiej rasy, słyszała i odczuwała wszystko o wiele intensywniej. Barwy były dla niej jaskrawsze i potrafiła rejestrować szczegóły niezauważalne dla innych. Umiała porozumiewać się ze zwierzętami, skakać wyżej i biegać szybciej niż większość lekkoatletów.

Bardzo młodo nauczyła się, że lepiej dla niej, jeśli nikt nie wie o jej zdolnościach. Wstała, przeciągnęła się. Było z nią coraz gorzej. Każda minuta, każde uderzenie serca nieubłagalnie odliczało czas który jej pozostał. Gdzieś pośród tabel i wykresów na papierze była odpowiedź na wszystkie jej pytania. Nawet jeśli dla niej było już za późno nadal mogła pomóc takim, jak ona, znajdującym się w izolacji, której ona doświadczała przez całe swoje życie. Posiadała wiele zdolności ale płaciła za nie straszliwą cenę. Cierpiała ból, słońce paliło jej delikatną skórę. Ale z drugiej strony widziała w ciemnościach tak dobrze, jak inni w biały dzień. Jej ciało odrzucało większość pokarmów, ale najgorsze było to, że potrzebowała krwi każdego dnia. Obojętnie jakiej. Każda się nadawała. Na szczęście do względnego zaspokojenia wystarczała jej zwierzęca posoka. Ale czasami desperacko jej ciało potrzebowało ludzkiej krwi. Tylko w nagłych przypadkach, kiedy była bliska śmierci pozwalała sobie na transfuzję. Niestety jej osobliwa choroba wymagała od niej wypicia tej krwi. Shea rzuciła się by otworzyć okno. Wdychała noc, słuchała szeptu wiatru niosącego głosy lisów, świstaków, zajęcy i jeleni. Płacz sowy nad straconą zdobyczą, pisk nietoperza wysyłającego gwałtowne wezwanie krwi do jej żył. Należała tu. Po raz pierwszy podczas samotnego życia poczuła coś na kształt spokoju. Wyszła na ganek. Jej wygodne niebieskie dżinsy i buty trekkingowe były odpowiednie, ale cienka koszulka nie chroniła jej przed chłodem. Zakładając bluzę i pakując torbę Shea wybiegła w noc. Miejsce wydawało jej się dziwnie znajome. Zmarnowała tak wiele czasu. Miesiąc temu odkryła lecznicze właściwości ziemi, ale od zawsze wiedziała o uzdrawiającej mocy swojej śliny. Uprawiała ogród, hodowała warzywa i zioła. Uwielbiała pracować w ziemi. Któregoś dnia zraniła się dość głęboko i paskudnie, ale ziemia odebrała cały ból, dając jej ulgę, a nacięcie zabliźniło się jeszcze zanim skończyła pracę. Zaczęła błądzić bez celu, kręcąc się wkoło. Zapragnęła, żeby jej matka mogła poczuć spokój tego miejsca. Biedna Maggie. Była taka młoda i niedoświadczona. Na pierwszych wakacjach spotkała mrocznego mężczyznę, który wykorzystał ją i porzuciła. Shea potrząsnęła głową gdy poczuła łzy zbierające się pod powiekami. Matka dokonała swojego wyboru. Jeden mężczyzna, który stał się sensem jej życia wykluczył z niego wszystko inne - jej ciało, krew a nawet jej dziecko. Shea nie była zła, próbowała żyć choć przychodziło jej to z trudem. Tylko Rand. Mężczyzna, który porzucił ją bez ostrzeżenia. Ten sam który przenosił w swojej krwi tę straszną chorobę. Jego córka musiała się z tego powodu ukrywać do końca świata i Maggie o tym wiedziała. Jednak jej matka nie zamierzała się dowiedzieć, nie pytała jakim koszmarom jej córka będzie musiała stawić czoła. Shea pochyliła się i chwyciła garść ziemi, patrząc jak przesypuje się między palcami. Czy Noelle, kobieta którą jej matka nazywała jego żoną, żywiła taką samą obsesję do Randa, jak on do Maggie? Stwierdzenie zabrzmiało bardziej prawdopodobnie niżby chciała, żeby brzmiało. Shea nigdy nie dopuszczała myśli, że mogłaby popełnić takie same błędy, jak jej matka. Nigdy nie pragnęła mężczyzny tak bardzo, ze mogłaby zaniedbać dziecko lub popełnić samobójstwo. Śmierć jej matki była bezsensowną tragedią, zostawiła Sheę w zimnym i okrutnym świecie bez miłości i opieki. Maggie wiedziała, że jej córka potrzebuje krwi, wszystko było opisane w jej pamiętniku, każdy przeklęty dzień. Shea zacisnęła pięść tak mocno, ze aż pobielały jej kostki. Maggie wiedziała o uzdrawiających właściwościach śliny Randa na długo przed tym, zanim porzuciła córkę i odebrała sobie życie. Shea uzdrawiała się niezliczoną ilość razy w dzieciństwie, kiedy matka patrzyła nieprzytomnym wzrokiem przez okno. Półżywa, nigdy nie słyszała płaczu dziecka, które upadło ucząc się chodzić, biegać czy robiąc cokolwiek innego. Odkryła możliwość uzdrowiania malych ranek i zadrapań za pomocą śliny. To było jeszcze zanim zrozumiała, że jest wyjatkowa. Matka była niczym wyprany z emocji robot, poświęcała dziecku miminum czasu i opieki, której Shea tak potrzebowała. Maggie odebrała sobie życie w dniu osiemnastych urodzin swojej córki. Głośny krzyk wydarł się z zaciśniętego gardła Shei. Jakby nie było wystarczająco wiedzieć że potrzebuje krwi do życia, to jeszcze żyła ze świadomością że jej własna matka nie potrafiła jej pokochać.

Siedem lat później rodzaj szaleństwa ogarnął Europę. Na początku wydawało się nawet zabawne. Przez wieczność niewykształceni i zabobonni ludzie szeptali o istnieniu wampirów w regionie, skąd pochodził jej ojciec. Stało się dla niej jasne, że chroba krwi, prawdopodobnie wywodząca się z Karpat była podstawą do tworzenia legend o wampirach. Istniało prawdopodobieństwo że ci których przez wieki prześladowano jako wampiry, po prostu cierpieli na tę samą chrobę co ona i jej ojeciec. Shea była podekscytowana możliwością spotkania z takimi jak ona. Wkrótce potem wpółczesne „wampiry" rozpełzły się po całej Europie niczym robactwo. Mordowano, głównie mężczyzn, w rytualny sposób, przebijając serce kołkiem. To było obrzydliwe, odrażające i przerażające. Naukowcy dyskutowali nad racjonalnymi przesłankami, sugerującymi istnienie wampirów. Powstawały komitety do badań i eliminowania podejrzanych osobników. Dowody napływające z niektórych wcześniejszych źródeł w połączeniu z próbkami krwi dzieci płci żeńskiej, takimi jak ona, wywołałby mnóstwo dodatkowych pytań. Bała się, że morderstwa w Europie mogą doprowadzić morderców do niej. Zresztą, już na nią polowali. Była zmuszona opuścić swój kraj, porzucić dobrze płatną pracę i zaniechać badań. Jak ktoś żyjący w dobie komputerów i postępu mógł wierzyć w taki nonsens jak istnienie wampirów? Uosabiała się z zamordowanymi ludźmi, jako że cierpieli na taką samą chorobę krwi, jak ona. Była lekarzem, naukowcem ale zawiodła ich wszystkich tylko dlatego, że bała się ujawnić swoje badania. Jej słabość wkurzała ją. Była inteligentna, genialna nawet. Mogła upublicznić zdobyte informacje już dawno temu. Jak wielu takich jak ona umrze tylko dlatego, że brakło jej odwagi i samozaparcia do kontynuacji badań. Poczucie winy i strach karmiły jej obłęd kiedy pogrążyła się w wyczerpujących eksperymentach. Zebrała wszystko co mogła znaleźć, plotki, hipotetyczne dowody, stare tłumaczenia i najnowsze artykuły. Rzadko jadła, nie pamiętała o transfuzjach, praktycznie nie spała ciągle poszukując brakującego elementu układnaki, który dałby jej ścieżkę, jakiś punkt zaczepienia. Badała swoje krew i ślinę bez końca, po spożyciu krwi zwierzęcej i po transfuzji. Niechętnie spaliła pamiętnik, mimo że każde słowo było wyryte głęboko w jej pamięci. Strata zabolała ją bardziej, niżby się mogło wydawać. Na szczęście nie miała kłopotów finansowych. Suma na koncie bankowym była dośc pokaźna, po matce odziedziczyła nieruchomości, które wynajęła razem ze swoim mieszkaniem co dawało jej stały dochód. Żyła dość oszczędnie i mądrze inwestowała zarobione pieniądze. Przelała całą sumę na konto w Szwajcarii i ustaliła kilka fałszywych tras w różne miejsca na świecie. Gdy tylko znalazła się w pobliżu Karpat, poczuła się dziwnie. Spokojniejsza, ale z nową chęcią do zycia. Rósł też niepokój, ale po raz pierwszy w życiu czuła, jakby znajdowała się w domu, własnie tutaj. Rośliny, drzewa, cała przyroda - czuła się jej nieodłączną częscią, była z nimi związana w jakiś magiczny sposób. Kochała oddychać nocnym powietrzem, brodzić w wodzie, czuć ziemię przesypującą się między palcami. Shea poczuła zapach królika, uspokoiła się, jej ciało rozluźniło się. Mogła usłyszeć bicie serca, strach gryzonia. Zwierzę wyczuwało zagrożenie, czającego się gdzieś w pobliżu drapieżnika. Lis. Wyłapała delikatny szelest futerka przesuwającego się w zaroślach. Czuła się wspaniale mogąc czuć i słyszeć i nie obawiać się reakcji tych, którzy tego nie odczuwali. Nietoperz zniżał się lotem kołowym polując na owady. Shea uniosła twarz ku rozgwieżdzonemu niebu i oglądając wybryki skrzydlatego kolegi czerpała z tego ogromną przyjemność i ukojenie. Ruszyła szybkim krokiem przed siebie, licząc że ruch pozwoli jej zrzucić choć na chwilę brzemię które dźwigała na barkach. Wróciła do swojej chatki, którą nazywała domem i w ciągu ostatnich kilku miesiący powracała do niej, jak do oazy spokoju. Okiennice blokowały dopływ światła w ciągu dnia, a generator dawał wystarczająco mocy do oświetlenia i pracy komputera. Nowocześniejsza kuchnia i łazienka były punktem pierwszym na liście jej priorytetów. Pomału uzupełniała bibliotekę, zbierała wszystko czego mogła potrzebować do opieki nad pacjentami. Żywiła nadzieję, że nie będzie tego potrzebowała, gdyż im mniej ludzi wiedziało o jej umiejętnościach tym był bezpieczniejsza, i

mogła więcej czasu poświęcić badaniom nad chorobą. Ale zawsze na pierwszym miejscu była lekarzem, dopiero potem naukowcem. Shea weszła do gęstego lasu, dotykała z czcią grubych pni drzew. Zawsze miała zapas krwi pod ręką. Używała swoich hakerskich umiejętności aby płacąc za nią zachować anonimowość. Z tego powodu zmuszona była do comiesięcznych wyjazdów do jednej z trzech wiosek znajdujących się w odległości nocnej podróży od jej chatki. Ostatnio była coraz słabsza, zmęczenie powodowalo, że nawet siniaki nie chciały się goić. Narastał w niej głód, pustka błagała o wypełnienie. Czuła, że jej życie dobiega końca. Ziewnęła, tak strasznie potrzebowała snu. Normalnie nigdy nie spała w nocy, odpoczywała gdy słońce stało wysoko na niebie i obezwładniało jej ciało. Była kilometry od domu, w głębokim lesie, wysoko w najdalszej części gór. Często chodziła w tę stronę zwracając uwagę na otoczenie. W tej chwili była nerwowa, niemal przytłaczała ją potrzeba czegoś. Czuła że powinna być gdzie indziej, ale nie miała pojęcia gdzie. Kiedy analizowała swoje przeczucia, zrozumiała, że życie popycha ją do działania. Chciała zawrócić w stronę domu, ale jej stopy same niosły ją w górę ścieżki. W górach były wilki, często słyszała w nocy ich śpiew. W ich głosach była ogromna radość, ich pieśń była urzekająca. Mogła dotykać umysłów zwierząt kiedy tylko chciała, ale nigdy nie próbowała tego z takimi dzikimi i nieprzewidywalnymi stworzeniami jak wilki. Co więcej ich nocna pieśń sprawiała, że chciałaby je spotkac. Podążała naprzód przyciągana niczym magnes. Wszystko inne przestało mieć jakiekolwiek znaczenie, ważne było tylka aby iść w górę, w coraz ciemniejszy, dzikszy bardziej opuszczony teren. Powinna czuć strach, ale im bardziej oddalała się od domu, tym pilniejsza była potrzeba pójścia dalej. Bezmyslnie podniosła ręce, przetarła skronie i czoło, gdyż czuła osobliwe brzęczenie w głowie. Dziwny głód pożerał ją od środka, był inny, obcy. Kolejny raz miała dziwne wrażenie że dzeli z kimś myśli i że przejmujące pragnienie nie należało do niej. Jakiś czas później weszła w swiat ze swoich snów. Ogony mgły otulały pnie drzew, unosiły się nad ziemią. Nagle powietrze zgęstniało a temperatura spadła o kilka stopni. Shea zadrżała, szybko uniosła i opuściła kilkakrotnie ręce. Jej stopy same odnalazły ścieżkę schowaną pomiędzy kłodami zwalonych drzew. Była zdumiona jak dała radę przejść przez las tak cicho, instynktownie unikając leżących pod nogami suchych gałązek i luźnych kamieni. Delikatny głos przebił się przez jej myśli: Gdzie jestes? Dlaczego tak uparcie odmawiasz przyjścia do mnie? Zabrzmiało to jak jadowity syk wściekłości. Zatrzymała się przerażona, przycisnęła obie ręce do głowy. To był głos z jej koszmarów, mówił do niej, rozbrzmiewał w jej głowie, straszył we śnie i niepokoił całymi godzinami ja jawie. Czasem wydawało jej się że oszalała. Podeszła do perliście szemrzącego strumyka. Kropelki wody rozpryskiwały się w powietrzu, błyszcząc całą gamą kolorów. Matowe i błyszczące kamienie torowały ścieżkę przez kryształowo przejrzystą wodę. Strumień okazał się lodowato zimny, kiedy pochyliła się i włożyła doń palce. Chłód podziałał na nią kojąco. Coś zmuszało ją do ruchu. Najpierw jedna stopa, potem druga. Wiedziała, że to było szaleństwo oddalać się tak od domu, zwłaszcza że długo nie spała. Przez chwilę wydawało jej się, że lunatykuje. Zatrzymała się na skraju małej polanki i wpatrywała się w granatowoczarne niebo ozdobione tysiącem małych, lśniących punkcików. Nie zdawała sobie sprawy, że się porusza dopóki nie znalazła się po drugiej stronie polany w kępie grubych drzew. Gałąź wplątała jej się we włosy i zmusiła do zatrzymania. Miała ciężką głowę i zamglone myśli. Desperacko potrzebowała być w jakimś miejscu, ale nie wiedziała gdzie. Słuch nie pomagał, chociaż gdyby jakiś człowiek lub zwierzę potrzebowalo pomocy lub miało kłopoty, usłyszałaby. Zaciągnęła się nocnym, zimnym powietrzem. To szaleństwo, mogła się zgubić i zostać spalona przez słońce. Zapłaciłaby za swoją głupotę wysoką cenę. Zaczęła śmiać się sama z siebie. Szła dalej przyciągana przez coś lub kogoś, pozwalając ciału wybierać drogę. Prawie nieistniejąca ścieżka plątała się pomiędzy drzewami i krzewami jeżyn. Potrzeba narastała, a ona podążała za nią zastanawiając się w jaki sposób dała się oderwać od badań. Drzewa rzucały długie cienie na dróżkę. Przeszła przez pustą polanę a tempo jej marszu

wzrastało wraz ze zbliżającym się celem. Na końcu łąki kilka z rzadka rozrzuconych drzew spoglądało na położony u ich stóp stary budynek. Nie była to maleńka chałupka, ale ogromny dom, teraz poczerniały i pokruszony ze starości. Las chciwie zagarniał to, co kiedyś należało do niego. Szła wzdłuż granicy budynku, coś przyprowadziło ją tutaj, ale nie mogła zrozumieć dlaczego. Miejsce to było pełne nieznanej siły, ale nie wiedziała jak i po co jej użyć. Posuwała się dalej a ciało zdradzało oznaki niepokoju i czuła bezlitosny ucisk w głowie, jakby była na granicy wielkiego odkrycia. Przykucnęła, pozwoliła swoim dłoniom delikatnie rozgarniać ziemię. Raz. Dwa. Poczuła pod palcami drewno ukryte pod ziemią. Oddech uwiązł jej w gardle, puls przyspieszył z podniecenia. Była pewna że znalazła coś ważnego. Delikatnie odsuwała kolejne warstwy ściółki, gdy jej oczom ukazały się ogromne drzwi z solidnym, metalowym uchwytem. Musiała użyć całej siły by je unieść, po czym usiadła na kilka minut by żeby złapać oddech i uspokoić się na tyle, by móc spojrzeć w dół. Rozklekotane, przegniłe i popękane ze starości schody prowadziły do dużego pomieszczenia. Po chwili wahania zeszła ostrożnie, choć jej umysł wysyłał ostrzeżenie za ostrzeżeniem. Ściany lochu zbudowane były z ziemi i kruszonych kamieni. Widać było, że nikt nie niepokoił tego miejsca od lat. Zrobiła się czujna, przeszukiwała otoczenie przebiegając oczami po każdym ciemnym zakamarku. Jednak nic się nie działo i to ją zaskoczyło, przerażało. Panowała głucha cisza. Żadne nocne stworzenie, żaden owad nie poruszał się w pomieszczeniu, ani jedna gąsiennica nie pełzała w ziemi. Jej ręka jakby z własnej inicjatywy zaczęła prześlizgiwać się wzdłuż ścian. Nic. Shea chciała wyjść, instynkt nakazywał jej uciekać. Potrząsnęła głową, nie mogła tak po prostu opuścić tego miejsca, pomimo przerażenia, którym ją napawało. Na jeden straszny moment puściła wodze wyobraźni i poczuła czyjść wzrok na sobie, mroczny i okrutny. Uczucie było tak realne, że rzuciła się do wyjścia. Zawróciła jednak, zdecydowana uciekać gdy tylko poczuje się zagrożona. Palcami odszukała drewno ukryte pod glinianym poszyciem ściany. Zaciekawiona badała powierzchnię. Coś było celowo ukryte w tym miejscu. Upływający czas nie uformowałby z ziemi takiego kopca. Nie mogąc się powstrzymać odgarniała pełne garście ziemi i luźnych kamyków dopóki nie odkryła długiego, zmurszałego pasa drewna. Kolejne drzwi? Wysokie na sześć stóp, może więcej. Kopała usilnie, niedbale odrzucając kępy ziemi za siebie. Nagle jej palce natrafiły na coś upiornego. Cofnęła się przeskakując odgarniętą ziemię, kiedy martwe truchło upadło jej pod stopy. Martwy szczur. Setki osuszonych ciałek. Przerażona patrzyła na zmurszałą znalezisko. Pozostała glina pomału osuwała się, aż w końcu skrzynia przewróciła się, i część wieka odpadła. Shea w mgnieniu oka pokonała drogę do schodów. Przerażenie uskrzydliło ją, dodało sił. Ciśnienie w głowie potęgowało się, aż z jej ust wydarł się krzyk bólu. Przyklękła i powoli zaczęła wspinać się na rozklekotane schody prowadzące w wypełnioną mgłą noc. Na pewno to nie była trumna. Kto mógł zakopać ciało w pozycji pionowej w ścianie w taki sposób. Coś - osobliwa ciekawość, jakiś przymus któremu nie mogła się oprzeć, skłoniło jej stopy do przeniesienia ciała w kierunku skrzyni. Naprawdę nie chciała tam iść, ale nie mogła się tez zatrzymać. Ręka jej drżała kiedy sięgała ostrożnie do gnijącego wieka.

Shea zamarła, przez moment nie była w stanie nabrać powietrza w płuca ani myśleć. Czy odpowiedź na ie mogli jej pytania znajdowała się przed nią, w całkowitym upodleniu? Czy to coś, tak zniszczone torturami było jej przyszłością? Czy los zafunduje jej podobny koniec? Zamknęła oczy próbując choć na chwilę odciąć się od koszmarnej rzeczywstości. Cóż za okrutni ludzie byli w stanie dopuścić się czegoś takiego. Łzy płynęły po jej policzkach na samą myśl o bólu, o cierpieniu jakiemu poddawane było to stworzenie przed śmiercią. Powinna wykorzystać zdolności które posiadała do znalezienia lekarstwa ta tę chorobę by pomóc takim jak ona. Wzięła głęboki wdech, otworzyła oczy i spojrzała przed siebie. Z przerażeniem zdała sobie sprawę, że on musiał być żywy kiedy oprawcy zamykali go w trumnie i zamurowywali w ścianie. Drapał w drewno próbując zrobić w nim jakiś otwór. Shea z trudem tłumiła szloch, czuła się związana z zamrodowanym nieszczęśnikiem. Jego ciało nosiło ślady tysięcy ciosów zadanych nożem. Drewniany kołek, tak gruby jak ludzka pięść, przechodził na wylot przez ciało w pobliżu serca. Ktokolwiek dopuścił się tych okropności musiał znać anatomię ludzkiego ciała. Wciągnęła powietrze zbulwersowana. Co on musiał wycierpieć? Jego ręce i kostki w dalszym ciągu były skute kajdanami a gnijące i brudne szmaty okrywały pasami ciało. Z sarkazmem pomyślała o mumiach. Jej naukowa część umysłu natychmiast zaczęła analizować możliwości zbadania ciała. Niemożliwością było określenie jaki czas temu zmarł. Według stanu piwnicy i trumny mogłaby próbowac odgadywać w przybliżeniu, ale ciało nie zaczęło się jeszcze rozkładać. Linie cierpienia ciągle znaczyły rysy jego twarzy. Skóra była szara a kości i ścięgna wyraźnie się pod nią odznaczały. Znaki świadczące o tym co przeszedł były odbite na jego twarzy, tak surowej i bezlitosnej. Patrząc zdała sobie sprawę, że zna tego mężczyznę. Był w jej snach. Chociaz było to nieprawdopodobne, wiedziała, że nie mogła się pomylić. Widziała go wstarczająco często. I był to ten sam mężczyzna co na fotografii, którą pokazał jej Don Wallace. Mimo całego absurdu, wszystko co się działo było prawdą. Czuła się związana z tym człowiekiem. Czuła że za wszelką cenę powinna mu pomóc, ratować go. Cierpienie rosło, promieniowało. Shea czuła się tak, jakby jakaś jej część była zamknięta w tej trumnie. Delikatnie, drżącymi palcami Shea dotknęła jego brudnych, kruczoczarnych włosów. Musiał choroać na tę samą rzadką chorobę krwi, co ona. Jak wielu podobnych do nich będzie ściganych, prześladowanych, torturowanych i wreszcie mordowanych za coś na co nie mili wpływu? -Przepraszam - szepnęła miękko. - Zawiodłam nas wszystkich. Powolny świst powietrza stanowił jedyne ostrzeżenie. Powieki z wolna podniosiły się i nagle ze zdumieniem przeradzającym się w grozę, zdała sobie sprawę, ze patrzy w oczy płonące nienawiścią. W przypływie siły jedna z obręczy pękła i wolną ręką chwycił ją za gardło. Uchwyt był silny, czuła się jak w imadle. Był zbyt silny by mogła mu się wyrwać, chwyt pozbawiał ją oddechu, nie mogła więc wołać o pomoc. Wszystko wokół zaczęło wirować, tańczyły biało czarne cienie. Miała tylko tyle czasu i świadomości by poczuć ubolewanie nad tym, że nie dała rady mu pomóc. Czuła tylko palądy ból, gdy zębami rozszarpywał jej krtań. Niech to się szybko skończy. Nie walczyła, wiedziała, że to nie ma najmniejszego sensu. Ktoś z jakiegokolwiek powodu znęcał się nad tym stworzeniem, sprawił mu wiele bólu za który jej przyszło zapłacić. Już dawno pogodziła się z myślą o śmierci. Może nie dokładnie takiej, ale jednak. Była przerażona ale jednocześnie ogarniał ją dziwny spokój. Gdyby tylko mogła w jakiś sposób przekazać mu to ukojenie, zrobiłaby to. Przytłaczało ją poczucie winy, że nie zdołała znaleźć lekarstwa. Ale było coś jeszcze, coś podstawowego, dlaczego do tej pory żyła. Potrzeba ocalenia go. Wiedziała, że on musi żyć. I była gotowa poświęcić swoje życie dla niego. Shea czuła się oszołomiona i bardzo słaba. Głowa pulsowała bólem, a gardło było tak

okaleczone, że bała się wykonać najmniejszy nawet ruch. Zmarszczyła brwi próbując rozpoznać miejsce w którym się znajdowała. Słyszała własny jęk. Leżała na ziemi, jedną rękę coś blokowało, coś trzymało ją za nadgarstek. Szarpnęła, chcąc uwolnić rękę i przyciągnąć ją bliżej ciała, ale uścisk obręczy groził zgruchotaniem jej kruchych kości. Na powracające wspomnienia o tym co zaszło, serce jej podskoczyło a wolną ręką sięgnęła do krtani. Jej szyja była obrzmiała, a gardło pokaleczone i rozdarte. W ustach i na języku czuła dziwny, jakby metaliczno rdzawy posmak. Straciła zbyt dużo krwi i szybo zdała sobie z tego sprawę. Pulsujące ciśnienie sprawiało, że jej głowa rozpadała się na tysiące drobnych elemantów. Dotarło do niej, że to stworzenie było odpowiedzialne za wdzieranie się do jej umysłu. Zwilżyła delikatnie usta. Przesunęła się w tył tak by ulżyc obolałemu ramieniu. Spojrzała i ze zdumieniem zrozumiała, że ta obręcz to były jego palce otaczające jej nadgarstek. Gdyby tyllko spróbowała uwolnić rękę zmiażdzyłby jej kości. Jęk wydarł się bezwiednie z jej ust. Tak bardzo chciała wierzyć, że to tylko senny koszmar. Okradając się ze słudzeń odwróciła głowę tak, by móc spojrzeć na niego. Ruch, pomimo że nieznaczny, wywołał falę tak intesywnego bólu, że odebrał jej na chwilę oddech. Odruchowo walczyła być mieć szansę na ucieczkę z tego miejsca. Spojrzenie jego oczu, czarnych jak noc paliło ją. Niepohamowana nienawiść, jadowita nienawiść z samego dna duszy koncentrowały się w tym wzroku. Jego palce otaczały, miażdzyły jej nadgarstek, przyciągając ją i powodując płacz z bólu jaki emanował z poszarpanego gardła przy każdym ruchu. - Czekaj - jej czoło uderzyło o bok trumny - jeśli mnie skrzywdzisz, nie będę mogła ci pomóc. - Podniosła głowę, by móc spojrzeć w ciemne studnie jego oczu. - Jestem wszystkim co masz, rozumiesz to? - Zmusiła się by wytrzymać spojrzenie mrocznego wsroku. Ogień i lód jednocześnie. Miał najbardziej przerażające oczy jakie kiedykolwiek spotkała. - Nazywam się Shea O'Halloran i jestem lekarzem. - powtórzyła te słowa we wszystkich znanych jej językach, ale zrezygnowała pod palącym spojrzeniem, w którym nie było ani grama litości. Bezduszne zwierzę. Złapane w pułapkę. Ranne. Zagubione. Niebezpieczny drapieżnik zniszczony tak, że wydawał się być pustą, bezbronną skorupą. - Pomogę ci, jeśli mi pozwolisz. - Szeptała śpiewnie, tak jakby naprawdę mówiła do ogromnego zierzęcia. Używała całej moc swojego głosu, hipnotyzowała go, koiła i łagodziła. -Potrzebuję sprzętu i transportu dla ciebie. Rozumiesz? Pochyliła się nad nim, wolną ręką delikatnie dotykając jego poharatanej klatki piersiowej. Świeża krwe sączyła się z miejsca w którym tkwił kołek. Wyciekała z tak wielu innych ran, jakby były zrobione bardzo niedawno. Na jego nadgarstku zauważyła świeże rozdarcie i była pewna, ze nie widziała go tam wcześniej. - Boże, musisz straszliwie cierpieć! Nie ruszaj się. Nie mogę usunąć tego kołka tutaj, musimy znaleźć się w moim domu. Inaczej się wykrwawisz. - Zadziwiająco jego skóra przybierała zdrowszego koloru. Stworzenie wolno rozluźniało chwyt na jej nadgarstku, ale jednocześnie czuje spojrzenie nie opuszczało jej twarzy. Sięgnął ręką w dół i zaczął drapać ziemię, powiększając przy tym swoje rany. Oczywiście. Ziemia. Zaczęła mu pomagać, zagarniając pełnymi garściami glebę i okładając go całego, na każdej z ran. Było ich tak wiele. Po obłożeniu kilku leżał już spokojnie, nieruchomo, zbierając energię, a jego spojrznie było ciągle uważne. Nigdy nie mrugął ani nie dostrzegła w jego oczach nawet sladu wahania. Shea nerwowo spojrzała w kierunku wyjścia z piwnicy. Dużo czasu upłynęło kiedy leżała nieprzytomna. Niedłuo będzie wschód słońca. Pochyliła się nad leżącm, gładziła jego czarne włosy delikatnie z dziwną tkliwością. Z jakiegoś niewyjaśnionego powodu odczuwała współczucie dla

wymizernowanego stworzenia i nie było to uczucie jakim lekarz darzy pacjenta. Chciała żeby żył. Musiał żyć. Musiała znaleźć sposób, by ulżyć mu w okrutnym cierpieniu. - Potrzebuję kilku rzeczy. Pośpieszę się jak tylko się da i wrócę, obiecuję. - Podniosła się z kolan i ruszyła w kierunku schodów. Poruszył się tak szybko że wyglądał jak zamazana plama. Zacisnął ręce dookoła jej szyji, szarpnął tak, że upadła na niego. Zanurzył zęby w jej odsłoniętym gradle. Rozdzierał go ból. Pożywiał się łapczywie niczym dzikie zwierzę pozbawione samokontroli. Zmagała się z bólem, martwiła daremnością jego działań. Zabijał jedyną osobę, która mogła mu pomóc, ocalić go. Jej ręka odnalazła jego czarne włosy. Zanurzyła palce w brudnej, gęstej grzywie, pozostawiając je tam nawet wtedy, gdy niemal martwa upadła obok niego. Ostatnią rzeczą jaką słyszała zanim zemdlała, było bicie jego serca. Co dziwne jej własne serce próbowało dostosować się do tego miarowego, silnego rytmu. Panowała cisza, gdy charczący oddech przywrócił jej ciało do życia. Potwór przyglądał się tępo jej smukłemu, bezwładnemu ciału. Stał się dużo silniejszy i pomału wracała również świadomość. Jednak ból również rósł, przelewał się przez jego ciało, pochłaniał go. Uniósł wolną rękę, wgryzł się w nadgarstek i trzymał krwawiącą ranę tuż nad jej ustami przez jakiś czas. Nie był pewnien, co działo się dookoła gdyż siła bólu prawie odbierała mu świadomość. Spał tak długo, że nie pamiętał niczego ze swojego życia oprócz szarości i cieni. Teraz oczy bolały go od jasności otaczających go kolorów. Uciekał od tego kalejdoskopu barw. Ból rósł z każdą sekundą a nieznane mu emocje zalewały jego umysł, aż w końcu zatoną w nich. Shea budziła się wolno z twarzą w brudnej ziemi. Jej gardło było obolałe i pulsowało, tak samo słodkie, jak miedziana powłoka otaczająca jej usta. Była chora i miała zawroty głowy i instynktownie zdawała sobie sprawę, że słońce stoi wysoko na niebie. Jej ciało było niczym z ołowiu. Gdzie się znajdowała? Jej cialo było zimne a ją ogarnęła dezorientacja. Podciągnęła się na kolana, ale musiała opuscić głowę chcąc uniknąć omdlenia. Jeszcze nigdy w życiu nie byla taka słaba, bezsilna i bezbronna. To było przerażające uczucie. Świadomość wróciła z ogromną siłą. Zaczęła czołgać się wzdłuż brudnej podłogi. Przywarła plecami do ściany i poprzez dzielącą ich szerokość pokoju ze strachem patrzyła na trumnę. Wyglądał jak martwy. Serce nie biło i płuca nie pracowały. Cofnęła się i zatykajac usta trzęsącą się ręką starała się powstrzymać szloch i uciec. Nie zamierzała pozostawać blisko niego, nie ważne czy był martwy czy nie. Nie ważne jak bardzo racjonalny był pomysł, by uciekać jak naszybciej, nie mogła zmusić się do opuszczenia piwnicy. Coś w niej nie pozwalało jej odejść, zostawić go. Czuła, że musi znaleźć sposób by mu pomóc. Może myliła się co do tej choroby krwi? Może coś takiego jak wampiry istniało naprawdę? Używał zębów, były ostre i musiały wydzielać jakąś substancję przeciwzakrzepową. Była też pewna, że w jego ślinie znajdują się substancje lecznicze. Przetarła stłuczoną skroń. Konieczność niesienia mu pomocy była dla niej najważniejsza, przytłaczała ją intensywnością, była prawie jak obsesja. Ktoś wcześniej torturował tego mężczyznę i czerpał satysfakcję z jego cierpienia. Zadali mu tak dużo bólu jak tylko mogli, a na końcu zakopali go żywcem w trumnie. Bóg jeden wie, jak długo znosił te straszliwe męki. Musiała mu pomóc, nie ważne jaką cenę będzie musiała zapłacić. To było nieludzkie rozważać pozostawienie go tutaj w takim stanie. To było ponad jej siły. Z westchnieniem zmusiła się by wstać i czekała aż piwnica przestanie wirować oparta o ścianę. Człowiek czy wampir, nie mogła tak po prostu odejść. Cierpiał tak straszliwy ból, że stracił świadomość. Został uwięziony w świecie agonii i szaleństwa. - Oczywiście tym razem nikt nie grzebie ci w mózgu - wyszeptała głośno. Wiedziała, że uczucie które ją opanowało było więcej niż zwykłym współczuciem wobec pacjenta. Coś niesamowicie silnego w niej zobowiązywało ją do

pomocy. W dziwny sposób ten mężczyzna towarzyszył jej od wielu lat. Był w jej umyśle przez wszystkie dni, mówił do niej, dzielił z nią myśli, błagał by przyszła i pomogła mu. A ona zostawiła go tutaj, w miejscu pełnym cierpienia i szaleństwa, bo nie wierzyła że istnieje naprawdę. Kolejny raz go nie zawiedzie. Słońce stało w najwyższym punkcie nieba. Jeśli słońce wpływało na niego podobnie jak na nią prawdopodobnie spał teraz głębokim snem i nie obudzi się aż do zachodu. Miała do wyboru kolejny atak gdy się obudzi lub marsz przez las w pełnym, zabójczym słońcu. Znalazła swoją torbę i wyciągnęła okulary przeciwsłoneczne. Przejście przez łąkę było niczym piekło. Nawet w okularach słońce raziło jej oczy, powodując łzawienie i ograniczając widoczność. Nie widząc wyraźnie ziemi pod stopami kilkakrotnie się przewracała. Słońce uderzało w nią nieustająco. W cieniu lasu drzewa dawały nieznaczną ulgę. Kiedy dotarła do swojej chatki nie miała kawałeczka skóry, który nie byłby jasnoczerwony i pokryty pęcherzami. W domu od razu zbadała stan gardła i szyji, poszarpane rany i ogromne siniaki, znaczące ślady jego palców. Wyglądała groteskowo, jak ogromny, pobity i sponiewierany homar. Posmarowała całe ciało aloesowym kremem, potem jak naszybciej zebrała zgromadzone instrumenty, przyrządy i liny i wrzuciła wszystko do ciężarówki. Szyby w samochodzie były przyciemniane, ale przeciez musiała go osłonić w drodze do auta. Zawróciła więc po koc. Fala zawrotów głowy rzuciła ją na kolana. Była bardzo słaba i natychmiast potrzebowała transfuzji. Jeśli chiała go uratować, najpierw musiała pomóc sobie. Straciła dużo cennego czasu na wędrówkę do domu, i nie chciała marnować go więcej. Jednak nie mając wyboru zaczęła podawać sobie jedną z porcji krwi, które trzymała w zapasie. Wydawało jej się, że to trwa wieczność, każda minuta zdawała się ciągnąć godzinami i dawała jej czas na nerwy i zamartwianie się. Czy trumna nie jest za blisko wejścia do piwnicy? Dlaczego nie sprawdziła? Jeśli tak jest, słońce go dosięgnie i spłonie żywcem w czasie gdy ona zajmowała się likwidowaniem drugorzędnych niedogodności. Boże, dlaczego o tym zapomniała? Głowa jej pękała, gardło paliło zywym ogniem, ale przede wszystkim była przerażona. Nie chciała ponownie czuć jego ręki ściskającej jej gardło. Nie chciała myśleć, że przez jej nieuwagę słońce może go dosięgnąć. Myśli sprawiały jej psychiczny ból, dręczyły ją. Po skończonej transfuzji Shea szybko przygotowała chatkę tak, by mogła w niej przeprowadzić operację. Wyjęła narzędzia konieczne do usunięcia kołka i pozszywania rany. Potem przygotowała krew dla niego. Działała szybko, nie mogła pozwolić sobie na myślenie o tym, co ją czeka zanim dotrze do ruin. Słońce już znikało za górami gdy parkowała ciężarówkę na wprost wejścia do piwnicy. Za pomocą wyciągarki opuściła linę do środka. Wzięła głęboki oddech i przerażona tym, co może zastać zaczęła schodzić po rozpadających się i zmurszałych schodach. Natychmiast poczuła uderzenie palącego wzroku. Serce łomotnęło jej w piersi, ale zmusiła się do wykonania kolejnych kroków dopóki nie stanęła w jego zasięgu. Patrzył na nią niczym drapieżnik na swą ofiarę. Obudził się sam, ciągle uwięziony. Strach, ból i nieznośny głód pochwyciły go w swe szpony. Patrzył na nią w niemym oskarżeniu, że złością i mroczną obietnicą odwetu. - Posłuchaj mnie, spróbuj zrozumieć - była tak zdesperowana, że używała nawet języka migowego. - Muszę przenieść cię do samochodu. To będzie bolało, wiem o tym. Jeśli jesteś podobny do mnie środki przeciwbólowe nie zadziałają - zaczęła się jąkać pod naporem jego wzroku. - Zobacz - powiedziała. - Ja ci tego nie zrobiłam. Staram się jak mogę, żeby ci pomóc. Oczy nakazywały jej podejść do niego. Podniosła drżącą rękę do włosów. - Zamierzam cię związać, więc kiedy zaczepię linę do....- ucichła i przygryzła wargę. Nie patrz na mnie w taki sposób. To i tak jest dla mnie bardzo trudne.

Zbliżyła się do niego ostrożnie. Każdy krok kosztował ją wiele odwagi, tak, ze gdy stanęła przed nim został jej tylko strach. Mógł poczuć jej przerażenie, słyszał szalone bicie jej serca. Lęk był widoczny w jej oczach, w głowie jeszcze zanim zbliżyła się do niego. Nie było zbyt trudne dla niego sprawić, by uległa. Ból czynił ją słabą, podatną. Gromadził energię. Zdziwiło go trochę że wróciła pomimo strachu który odczuwała. Jej palce były przyjemnie chłodne gdy dotykała jego skórę, uspokajała go głaszcząc ciemne, brudne włosy. - Zaufaj mi, wiem że proszę o wiele, ale to jest wszystko czego potrzebuję. Oczy podobne do czarnego lodu nawet na chwilę nie opuściły jej twarzy. Pomału, starając się go nie zaalarmować Shea okładała obszar dookoła drewnianego kołka poskładanymy ręcznikami. Miała nadzieję, że próba poruszenia go nie zabije. Okryła go kocem aby chronić go przed słońcem. Patrzył na nią, pozornie obojętny, ale czujny, gotowy do uderzenia gdyby tylko wyczuł taką potrzebę. Kiedy zabezpieczyła go w trumnie tak, by zminimalizować wstrząsy i krwawienie złapał jej nadgarstek niczym w imadło. Poczuła jakby ten uścisk był jej znany i bliski. Zdjęcia które dwa lata wcześniej pokazywali jej Don Wallace i Jeff Smith pokazywały związanego mężczyznę z przesłoniętymi oczami i zakneblowanego. Nie mogła zaprzeczyć, że to stworzenie wyglądał dokladnie tak, jak mężczyzna z jej snów i ten z fotografii. Ale logika zaprzeczała, gdyż nie mógłby przecież przeżyć siedem lat zamknięty w piwnicy. Były jakieś łachmany w trumnie. Ale czy był tam knebel? Kajdanki? Żołądek wywinął jej koziołka. Pojęła, że nawet dla bezpieczeństwa nie mogła zaswiązać mu oczu. Nie wolno jej było powtórzyć żadnego działania, jakie wcześniej wykonywali oprawcy. Jego skołtunione włosy był bardzo długie, opadały splatane wokół twarzy. Ogarnęła ją przemożona chęć odgarnięcia ich z policzków. Chciała dotknąć delikatnie, niczym muśnięcie motylich skrzydełek, jego twarzy, by odegnać demony ostanich siedmiu lat lekką pieszczotą. - Dobra, zostawię ci wolne ramiona - powiedział kojąco. Czekanie w nieruchomości na decyzję jaką podejmie było niezwykle trudne, tym bardziej, że cały czasu czuła jego wzrok na swojej twarzy. Trwało to niemal wieczność. Złość która go ogarniała była niemal namacalna. Z każdą upływającą sekundą jej odwaga malała i malała. Poważnie wątpiła czy jest do końca świadomy, a nawet jeśli tak, to czy jest zdrowy psychicznie. Niechętnie, palec po palcu, uwolnił ją. Nie popełniła drugi raz tego samego błędu próbując dotknąć jego ramienia. Bardzo ostrożnie zaczepiła linę do uchwytu trumny. - Muszę przykryć ci tym oczy. Wprawdzie słońce zachodzi, ale nadal jest zbyt jasno dla ciebie. Tylko to położę, możesz zdjąć w każdym momencie. - W tej chwili położyła płótno na jego twarzy. Odrzucił je natychmiast, zaciskając jednocześnie palce na jej nadgarstku w niemym ostrzeżeniu. Miał ogromną siłę, niewiele brakło by pogruchotał jej kości, ale miała wrażenie, że nie chce zrobić jej krzywdy. Wyznaczał jasnę granicę co akceptował a czego nie. - Dobra, dobra poczekaj, muszę pomyśleć. Zadnego materiału - oblizała powoli wargi, potem zęby. Jego mroczny wzrok delikatnie śledził jej język, by potem powrócić do jasnozielonych oczu. Patrzył. Uczył się. - Wiem, możesz włożyć okulary na czas, kiedy będziesz na słońcu. - Z tymi słowami założyła delikatnie ciemne szkła na jego nos. Palcami dotknęła jego włosów w delikatniej pieszczocie. - Przepraszam, to może boleć. Shea ostrożnie zrobiła krok w tył. Najgorsze było to, że światło ją oślepiało. Kolejny krok. Z jego ust wyrwał się cichy warkot, błysnęły białe zęby. Odskoczyła na ułamek sekndy przed tym, jak jego ramię wystrzeliło z oślepiającą prędkością. Paznokcie wyryły głębokie bruzdy w jej ręce. Krzyknęła, ale pobiegła dalej, dopóki nie dotarła do przegniłych schodów. Światło uderzyło ją, oślepiło, przesyłało fale strasznego bólu przez jej głowę. Shea zmrużyła oczy i biegiem wpadła do samochodu. Odpaliła silnik i włączyła wyciągarkę. Nie chciała patrzeć na jego twarz w tej chwili. Teraz była jedną z tych, którzy znęcali się nad nim, torturowały go. Łzy

płynęły po jej twarzy. Udawała, że to z powodu światła. Podświadomie wiedziała, że jego atak był spowodowany strachem, że mogłaby go opuścić, zostawić na pewną śmierć. Nagle wyciągarka się zatrzymała. Shea wysiadła, obiegła samochód, otworzyła klapę i zobaczyła, że lina wróciła na swoje miejsce. Łatwo poszło przetransportowanie trumny na pakę auta. Shea potrzebowała okularów by móc prowadzić, ale nie mogła się zmusić by podejść do niego, jeśli nie było absolutnej konieczności. Teraz mógł cierpieć tak ogromny ból, że zabiłby ją, zanim spróbowałaby cokolwiek powiedzieć. I nie mogła go za to winić. Droga do chatki zabrała jej znacznie więcej czasu niż powinna, gdyż łzy i obrzęk oczu sprawił że widziała bardzo niewiele. Prowadziła wolno, starając się unikać w miarę możliwości kamieni i korzeni na drodze. Jednak nawet z napędem na cztery koła bylo to nieosiągalne. Shea klęła od czasu do czasu aż zaparkowała ciężarówkę niemal na ganku swojego domu. - Proszę nie łap mnie i nie zjadaj żywcem - powtarzała te słowa monotnnie, niczym litanię lub modlitwę. Jeszcze raz rozdarłby jej gardło i nie byłaby już nigdy w stanie pomóc komukolwiek. Biorąc głęboki wdech otworzyła klapę, podjeżdzając wózkiem pod auto. Nie patrząc na niego spuściła trumnę na nosze i wwiozła do domu. Nigdy nie wydał z siebie zadnego dźwięku, nie płakał, nie jęczał, nie wyrzucał z siebie steku przekleństw. Umierał w cierpieniu. Potwierdzała to cienka powłoka potu pokrywająca całe ciało i szkarłatne krople na czole. Białe linie wokół ust odzwierciedlały ostry ból, widoczny też w jego oczach, gdy już był na tyle bezpieczny, że mogła zdjąć mu okulary. Shea była wyczerpana, ramiona miała obolałe i słabe. Chciała poświęcić chwilę na odpoczynek, oparła się o ścianę walcząc z falami zawrotów głowy. Jego oczy odnalazły jej twarz, wpatrywał się w nią. Nienawidziła tej ciszy, głównie dlatego iż wiedziała, że jego oprawcy chcieli by krzyczał. Nie dał im tej satysfakcji. Jednak milczeniem sprawiał, że czuła się jedną z nich. Zdawała sobie też sprawę, że kazdy ruch jest dla niego męką. Pracując szybko położyła go na noszach obok stołu operacyjnego. - Dobra. Zamierzam wyjąć cię z tej skrzyni. - Potrzebowała dżwięku, nawet własnie głosu, pomimo że on nie rozumiał ani słowa. Probowała już wesz wszystkich znanych jej językach, ale nie odezwał się nawet słowem. Wyglądał na inteligentnego, mądrość była widoczna w jego oczach. Nie ufał jej, to pewne, ale istniała szansa, że wierzy w jej dobre intencje. Ujmując najostrzejszy nóż pochyliła się nad nim. Natychmiast złapał ją za nadgarstek unieruchamiając ją. Pod wpływem jego dotyku serce w niej stanęło. Jednak nie zrozumiał. Zamknęła oczy przygotowując się na ból zadany zębami rozrywającymi jej gardło. Kiedy to nie następowało spojrzała na niego oczekując nienawistnego wzroku. Przyglądał się długiej bliźnie na jej ramieniu. Jego oczy pomału zwężały się, powieki na wpół opadły. Obrócił jej dłonią powoli w jedną, potem w drugą stronę zafascynowany długą linią krwi biegnącą od nadgarstka aż po łokieć. Niecierpliwie szarpnęła chcąc się uwolnić. Zacisnął palce przytrzymując ją ale nie patrzył jej w twarz. Podniósł jej rękę w kierunku swoich ust. Na ten gest serce jej stanęło. Czuła jego ciepły oddech na skórze. Dotknął jej delikatnie, niemal z czcią, długą wilgotną pieszczotą, która odwracała uwagę od skaleczenia. Jego język był twardy a jednocześnie aksamitnie delikatny, dotykał jej rany z czułością. Emocje które wysyłał przebiegały spiralą ciepła przez jej ciało. Intuicja podpowiadała jej, że on chce naprawić zniszczenia jakich dokonał na jej ciele. Mrugnęła, niezdolna uwierzyć, że usiłował uleczyć jej niewielką ranę, podczas gdy jego ciało było tak straszliwie wyniszczone. Gest był tak wzruszający, że łzy wezbrały jej się pod powiekami. W odpowiedzi przebiegła palcami po gęstej grzywie włosów. - Musimy się śpieszyć. Znowu krwawisz.

Puścił ją niechętnie. Shea przecięła liny. - Jest dobrze, możesz krzyczeć jeśli chcesz - paplała bez sensu. Wieczność zajęło jej usunięcie kajdanków. Nawet z nożycami i piłą do metalu nie była wystarczająco silna. Kiedy jego nadgarstki były wreszcie wolne, uśmiechnęła się do niego triumfalnie. - Teraz nie ma czasu na przecinanie reszty - odciągnęła ciężkie łańcuchy na bok ujawniając poczerniałe, zwęglone ciało na nogach i piersiach. Shea klęła, wściekła na świat za istnienie takiego zła. - Jestem całkowicie pewna, że ci którzy ci to zrobili znaleźli też mnie. Chcieli przeprowadzać jakieś eksprymenty. Prawdopodobnie mamy taką samą chorobę krwi. - Jedna obręcz opadła z kostki. - Ona jest bardzo rzadka, wiesz? Jakiś czas temu fanatycy zebrali się razem i ogłosili że tacy jak my są wampirami. Ale domyślam się że to już wiesz. - dodała przepraszająco. Kiedy ostatnia obręcz opadła na ziemię odrzuciła na bok nożyce i piłę. - Twoje zęby są o wiele bardziej rozwinięte niż moje - z tymi słowami powiodła językiem po zębach, upewniając się, że nie są dokładnie tacy sami, po czym zaczęła odsuwać na bok kawałki drewnianej trumny. - Póki co nie rozumiesz co do ciebie mówię. W pewnie sposób jest to nawet wygodne. Bo wiesz, jakoś nie mogę sobie wyobrazić gryzienia kogoś. Ochyda. Wystarczająco potworne jest to, ze potrzebuję dodatkowej krwi do życia. Teraz muszę rozciąć tę resztę ubrań na tobie i pozbyć się ich. Jego ubrania były całkowicie przegniłe. Nigdy wczesniej nie widziała tak zmaltretowanego ciała. - Cholera by ich wzięła - Shea wolno przełknęła ślinę patrząc na rozległość obrażeń. - Jak mogli zrobić coś takiego? I jakim cudem ty jeszcze żyjesz? - Otarła pot z czoła przedramieniem zanim pochyliła się nad nim kolejny raz. - Muszę przenieść cię na stół. Wiem, że sprawi ci to mnóstwo bólu, ale to jedyne wyjście. Zrobił coś niesamowitego. Kiedy przejęła ciężar jego ciała na swoje ramiona próbując go przesunąć, w przypływie szaleństwa i siły sam prześlizgnął się na stół. Krew lśniła na jego czole i szkarłatnymi strugami ciekła po twarzy. Przez moment Shea nie mogła się poruszyć. Drżała, odwróciła głowę ukrywając łzy. Nie mogła znieść jego cierpienia. - Niedługo to wszystko się skończy. - Upłynęła chwila zanim jego wzrok zmusił ją do podniesienia głowy. - Zamierzam cię uderzyć. Tylko w ten sposób stracisz przytomność i da się to zrobić. Jeśli narkoza nie zadziała, przyłożę ci w głowę. - Wiedziała że musi to zrobić i co to oznacza. Nie chciała znęcać się nad nim tak, jak tamci. Delikatnie dotknął palcem jej policzka, ocierając łzę. Przyglądał się przejrzystej kropli przez dłuższą chwilę po czym podniósł dłoń do ust. Patrzyła na ten osobisty gest, zastanawiając się dlaczego jej serce topnieje w sposób, jakiego nie doświadczyła nigdy wcześniej. Shea umyła dokładnie ręce, założyła sterylne rękawiczki i maskę chirurgiczną. Kiedy jemu również chciała założyć ją na twarz, odsuną jej rękę blokując ruch nadgarstka z delikatnym warknięciem i błyskiem kłów. To samo powtórzyło się, gdy chciała wbić mu igłę w żyłę. Spojrzenie spod przymrużonych powiek paliło ją. Potrząsnęła głową w przypływie rozpaczy. - Proszę, nie zmuszaj mnie do zrobienia czegoś, czego nie chcę. Nie jestem rzeźnikiem. Nie chcę zrobić tego w taki sposób. - Starała się by jej głos brzmiał pewnie i stanowczo. - Nie zrobię tego. - Patrzyli sobie w oczy tocząc walkę bez słów. Jego czarne oczy przepalały ją na wskroś, domagały się posłuszeństwa; jego wściekłość niemal gotowała się pod skórą i lada chwila groziła wybuchem. Bezwiednie przebiegła językiem po spierzchniętych wargach i zazgrzytała zębami ze złości. Satysfakcja pojawiła się w jego lodowato czarnych oczach gdy opadł na stół pewnien zwycięstwa. - Do diabła z tobą i twoim oślim uporem - Shea odkażała ciało dookoła kołka, położyła

opaski, cały czas marząc by mieć obok siebie doświadczoną pielęgniarkę i duży drewniany młotek. - Niech ich cholera weźmie, za to co ci zrobili. - Zacisnęła zęby i pociągnęła z całą siłą na jaką mogła się zdobyć. Poruszył się, rozrywając mięśnie. Wiedziała że straszliwie cierpi. Kołek ani drgnął. - Szlag. Cholera jasna. Mówiłam że nie dam rady tego zrobić kiedy jesteś przytomny. Mówiłam. Złapał kołek i wyciągnął ze swojego ciała. Krew bluzgała strumieniem, zalewała ją. Shea wyczuwała jedynie ciszę. Pracowała tak szybko, jak tylko mogła, aby zszyć każde źródło krwawienia. Nie patrzyła na niego, całą uwagę poświęcając pracy. Była wręcz pedantyczna. Działała metodycznie, naprawiając zniszczenia w szybkim tempie. Nie dopuszczała do siebie żadnych emocji. Jej ciało mechanicznie wykonywało kolejne czynności, podczas gdy umysł miała zajęty zupełnie czymś innym. Lub kimś. Jacques wiedział, że była nieświadoma tego, że utrzymuje go przy życiu swoim umysłem. Wyglądało że jest tak zajęta, ze nieświadomie łączy się z jego myślami. Jak mógł tak źle o niej myśleć? Ból był prznikliwy, ale z jej umysł ściśle połączony z jego chronił jego swiadomośc przed kolejnym roztrzaskaniem. Dwukrotnie potrzebowała dodatkowego światła, godzinami zszywając rany. Tak wiele szwów w środku i na zewnątrz rany po kołku założyła, ale nie poprzestała na tym. Umyła i opatrzyła każde pchnięcie nożem. Na najmniejszą ranką założyła jeden szew, na największą aż czterdzieści dwa. Trwalo to i trwało aż noc zamknęła się wokół nich. Palce jej zdrętwiały a oczy bolały z wysiłku. Ze stoickim spokojem weszła na stół operacyjny, by obłożyć pokiereszowane ciało ziemią połączoną z jej śliną, myśląc że było to przeciwne wszystkim naukom wyniesionym ze szkoły medycznej. Wyczerpana, ledwie widząc na oczy zdjęła maskę i rękawiczki i spojrzała na efekty swojej pracy. Potrzebował krwi. Jego oczy były bliskie szaleństwa z bólu. - Potrzebujesz transfuzji - powiedziała utrudzona, podbródkiem wskazując na aparaturę. Czarne oczy patrzyły na nią nieustannie. Wzruszyła ramionami, zbyt zmęczona by toczyć z nim walkę. - Dobra, żadnych igieł. Naleje ci do szklanki i może wypić. Jego wzrok nigdy nie opuścił jej twarzy, ani kiedy przesuwała stół na kółkach w stronę łózka, ani kiedy z jego pomocą kładła go w komfortowym, czystym i miękkim posłaniu. Potkneła się dwukrotnie, tak wyczerpana że po krew poszła w półśnie. - Współpracuj, dzikusie, błagam. Potrzebujesz tego, a ja jestem zbyt zmęczona by się z tobą spierać. - Postawiła szklankę na nocnym stoliku w zasięgu jego palców. Działając niczym automat umyła i wysterylizowała narzędzia, umyła nosze i stół operacyjny. Spakowała pozostałości po trumnie, zbutwiałe szmaty i przesiąknięte krwią ręczniki z zamierzeniem spalenia ich przy najbliższej okazji. W momencie w którym skończyła do świtu zostało zaledwie dwie godziny. Okiennice były szczelnie zamknięte blokując dopływ światła słonecznego. Zaryglowała drzwi i wyciągnęła dwa pistolety z szafki. Położyła je obok swojego ulubionego fotela, rzuciła koc i poduszkę na oparcie, gotowa bronić swojego pacjenta. Wiedziała, że potrzebuje snu, ale nikt nie mógł go zranić kolejny raz. Pod prysznicem pozwoliła gorącej wodzie spływać po jej ciele. Spłukując krew, pot, brud i całą resztę zanieczyszczeń z jej ciała. Zasypiała na stojąco. Chwilę później dziwne uczucie opanowało jej myśli, lekkie, podobne do muśnięcia motylich skrzydełek obudziło ją. Wytarła swe długie włosy ręcznikiem, założyła miętowo - zielony szlafrok i poczłapała zobaczyć pacjenta. Po

drodze wyłączyła generator. Szklanka ciągle stała na stoliku. Pełna. Shea westchnęła. Bardzo delikatnie dotknęła jego włosów. - Zrób to o co cię proszę, wypij tę krew. Nie będę mogła zasnąć, dopóki tego nie zrobisz, a jestem tak bardzo zmęczona. Tylko ten jeden raz mnie sposłuchaj. Jego palce delikatnie przebiegły po liniach jej twarzy, jakby nauczyć się jej, satynowej miękkości jej ust. Sięgnął dłonią do jej gardła, palce owinął dookoła szyji. Przyciągnął ją do siebie delikatnie lecz stanowczo. - Nie. - w tym słowie była więcej niż odmowa. Naciskał na nią dopóki nie położyła się na łóżku obok niego. Kciukiem odnalazł miejsce na jej szyji gdzie puls szaleńczo uderzał. Wiedziała, że powinna walczyć, ale czuła się tak bezpiecznie w objęciach jego ramion. Czuła usta dotykające jej nagiej skóry, szept oddechu, czar. Językiem głaskał ją łagodnie. Zamknęła oczy czując fale uderzające ją w głowę. On tam był. W jej umyśle. Czuł jej emocje, dzielił z nią myśli. Żar ogarnął jej ciało kiedy ustami dotknął po raz kolejny jej pulsu. Jego zęby ocierały się, kąsały lekko, jego język pieścił. Doznanie było niesamowicie podniecające. Palący ból ustąpił ciepłu i senności. Shea uspokoiła się, poddała mu całkowicie. On decydował o jej życiu lub śmierci. Była zbyt zmęczona by stawiać jakikolwiek opór. Niechętnie podniósł głowę i przejechał językiem by zamknąć ranę. Delektował się jej smakiem - gorącym, podniecającym, zawierającym obietnicę pasji. Działo się z nim coś strasznego, rozumiał to. Jakaś część jego została zamknięta na zawsze, więc nie miał przeszłości. Fragmenty, które pojawiały się w jego umyśle wyglądały niczym odłamki szkła, przeszywały czaszkę bólem. Próbował blokować to uczucie. Teraz ona była jego światem. W jakiś sposób wiedział, że była jedyną gwarancją jego zdrowia psychicznego, jedyną drogą wyjścia z mrocznego więzienia bólu i szaleństwa. Dlaczego nie mogła przyjść kiedy wezwał ją po raz pierwszy? Był świadomy jej obecnosci na świecie. Chciał nagiąć jej wole, nakazywał jej posłuszeństwo, ale ona czekała. Jacques chciał ukarac ją za to, że zmusiła go do znoszenia bólu i doprowadziła na granicę szaleństwa. Teraz jednak żadne z tych pragnień nie istniało w nim. Cierpiała dla niego. Musiał być jakiś powód, dla którego nie zareagowała na jego wołanie. Może zdrajca lub morderca ją śledził? Z jakiegokolwiek powodu cierpiała leżąc w jego ramionach. To mogło mieć sens, ze opuściła go celowo, przedłużając jego cierpienie. Mógł odczytać u niej współczucie. Czuł gotowość oddania własnego życia za niego. Kiedy dotknął jej umysłu czuł jedynie światło i dobroć. Nie mógł znaleźć nic z okrutnej, zdradliwej kobiety, za jaką ją miał wcześniej. Jacques był słaby, podatny na zranienie, wrażliwy. W tym stanie nie mógł ich chronić. Shea była drobna, krucha. Był taki samotny, żył bez światła i kolorów. Spędził wieczność samotnie i nie chciał wracać do tego obrzydliwego, ciemnego świata. Przytulił jej głowę do swoich ran na klatce i nakazał pić. Jej przywiązanie do niego było tak naturalne jak oddychanie. Nie mógłby znieść, gdyby znalazła się poza zasięgiem wzroku. Shea należała do niego a w tym momencie potrzebowała dużo więcej krwi niż mógłby jej ofiarować. Dokonali wymiany krwi więc ich psychiczna więź była bardzo silna. Kiedy jego ciało wyzdrowieje będzie mógł dokończyć rytuał, staną się nierozerwalnie złączeni na wieczność. To był instynkt, stary jak sam czas. Wiedział co powinien zrobić, i że musi to zrobić. Shea czuła się maleńka w jego ramionach, ale było jej tak dobrze, czuła się częścią jego wnętrza. To nie miało sensu ale w jego czarnym świecie nic nie miało znaczenia. Kiedy się karmiła jej usta tak miękkie i zmysłowe były jakby zaprzeczeniem dla jego okaleczonego ciała. Podniósł szklankę i niedbale wlał zawartość do gardła. Kiedy poczuł, że zasypia pod prysznicem, obudził ją obawiając się osamotnienia. Teraz mogła spać tam, gdzie było jej miejsce, obok niego. Tu mógł ją chronić gdyby ktoś próbował ją znaleźć i skrzywdzić. Może nie był w pełni sił, ale potwór w nim

był silny i zabójczy. Nikt nie może jej zranić. Jeden z kawałków przeszłości jaki pamiętał, który na zawsze wyrył się w jego umyśle to woń dwóch mężczyzn i zdrajcy, który zwabił go w pułapkę, w piekło za życia. Mógł rozpoznać głosy dręczycieli i ich zapach. Demony. Boże, jak oni mogli zadawać takie cierpienia i czerpać z nich radość i satysfakcję. Śmiali się, szydzili, torturowali go dopóki nie popadł w obłęd. Nadal w nim pozostawał. Wiedział że walczy o samego siebie. Nigdy nie zapomni głodu, który spowodowali. Wypalał go od środka, pełzał przez ciało pożerając go od środka. Aby przetrwać spał, serce i płuca potrzebowały wtedy tak mało krwi, że był w stanie ją dostarczyć. Budził się tylko gdy w pobliże zaplątało się jakieś pożywienie. Zawsze sam, niezdolny do ruchu, dogorywał. Uczył się nienawiści i cierpliwości. Zrozumiał że istnieje na świecie miejsce w którym jedyne uczucia to ostra pustka i gorace pragnienie zemsty. Czy te same potwory próbowały polować na Sheę? Na samą myśl o niej w ich rękach, zadrżał. Przyciągnął ją bliżej siebie by móc czuć jej uspokajającą obecność. Czy polowali na nią? Czy byli blisko? Gdyby tak niesprawiedliwie ukarał ją za to, że udzieliła mu pomocy, nigdy by sobie tego nie wybaczył. Chciał ją zabić, prawie to zrobił. Coś w nim nie pozwoliło mu dokończyć. A potem ona bez chwili wahania zaofiarowała mu swoją krew, swoje życie. Coś w nim stopniało na wspomnienie jej poświęcenia. W tym samym momencie jej palce przeczesały włosy na jego piersi, chcąc poczuć bicie jego serca. Przeklinał swoją słabość, tak ciała jak i umysłu. Potrzebował więcej krwi, ludzkiej krwi. To by przyspieszyło proces gojenia. To było coś niesamowicie ważnego, unikanie go. Wkradał się i wykradał z jego umysłu, pozostawiając ból i fragmenty jakichś śladów. Gdyby tylko mógł zatrzymać te elementy, ale one przelatywały tak szybko że tylko pogłębiały jego szaleństwo. To było frustrujące nie do zniesienia mieć wspomnienia ale nie móc z nich skorzystać. Shea jęknęła cichutko, a dzwięk ten dźgnął go niczym uderzenie noża. Miała dreszcze, pomimo ciepłego szlafroka. Szybko przeskoczył wzrokiem na jej twarz. Czuł ból dotykjąc jej umysłu. Instynktownie położył rękę w okolicy jej żołądka, rozkładając szeroko palce. Coś działo się w jej ciele. Przez jego umysł przeszła fala bólu, niczym wbijana drzazga, kiedy próbował sobie coś przypomnieć. Powinien wiedzieć. To coś było dla niej ważne. Shea przetoczyła się i oparła na kolanach, ściskając żołądek. Jej oczy były szeroko otwarte z bólu. Jej ciało było przeraźliwie zimne, tak jakby już nigdy więcej nie miała się rozgrzać. Rzucały nią dreszcze, ale mogła jedynie przkręcać się z boku na bok, kiedy fale bólu jedna po drugiej uderzały w jej ciało. Ogień spalał ją od środka, pożerał serce i pluca. Stoczyła się z łóżka i twardo wylądowała na podłodze. Pierwszą myślą jaka przyszła jej do głowy, była potrzeba chronienia pacjenta przed wirusami. Ręcznik odwinął się z jej włosów, które rozlały się niczym czarna kałuża dookoła jej głowy. Jej podbrzusze płonęło żywym ogniem. Połyskliwy pot pokrył całe jej ciało; przez czoło przebiegała czerwona wstęga krwi. Jacques próbował się poruszyć, dosięgnąć jej, ale jego ciało nie słuchało poleceń, tak, jakby należało do kogoś innego, leżało ciężkie i nieużyteczne. Była poza zasięgiem jego ramion. Ból falami przelewał się przez niego, ale jego świat przez tak długi czas był jedynie cierpieniem że nie był w stanie wyobrazić sobie świata bez niego. Był jego jedyną rzeczywistością w czarnych wiekach potępienia. Ból jedynie wzmacniał jego silną wolę przetrwania. Chciał żyć przez całą wieczność by móc odnaleźć tych, którzy zabrali mu przeszłość. Mógł obrócić tę wolę walki w chęć znalezienia sposóbu by jej pomóc. Jej smukłe ciało zaciskało się i rozluźniało. Przekręciła się na kolana, próbując przeczołgać