Colin Dexter
Śmierć w Jerycho
(The dead of Jerycho)
Przełożyła Maria Lipska
Prolog
Myślę, czy razem byliby szczęśliwi.
T.S. Eliot, La Figlia che Piange
„Nieszczególnie piękna” – pomyślał. Oczywiście pod warunkiem, że w ogóle istnieje
możliwość oceny kobiecej urody wedle jakiejś obiektywnej skali: sub specie aeternae
pulchritudinis. A mimo to w ciągu tej godziny, która upłynęła od chwili, gdy się zdawkowo
przywitali, już kilkakrotnie ich spojrzenia natrafiały na siebie i na chwilę nieruchomiały. I
dopiero po wypiciu trzeciej lampki czerwonego wina udało mu się wyrwać z grona słabo
znanych mu osób, z którymi dotąd przebywał.
Poczuł ulgę.
Pani Murdoch, blisko pięćdziesięcioletnia, solidnie zbudowana i pełna werwy kobieta,
uprzejmie, lecz stanowczo kierowała swoich gości w stronę potraw rozłożonych na stołach w
odległym końcu wielkiego salonu. Gdy przechodziła obok, mężczyzna skorzystał z okazji.
– Urocze przyjęcie!
– Wspaniale, że mógł pan przyjść. Musi się pan tu trochę pokręcić. Czy spotkał pan...?
– Rozejrzę się, obiecuję. Proszę się nie kłopotać.
– Wiele obecnych tutaj osób zna pana z moich opowieści.
Mężczyzna skinął głową bez entuzjazmu i przyjrzał się prostej, grubo ciosanej twarzy swej
rozmówczyni.
– Znakomicie pani wygląda.
– I równie znakomicie się czuję.
– Co słychać u chłopców? Muszą mieć teraz (zapomniał na śmierć, ile powinni mieć teraz
lat) ee... parę lat więcej.
– Michael ma osiemnaście. Edward – siedemnaście.
– A to dopiero! Wkrótce egzaminy, prawda?
– Michael zdaje maturę w następnym miesiącu. (Przyjdź, proszę, i obsłuż się sama, Roweno).
– Jest zdecydowany i pewny siebie, mam rację?
– Pewność siebie jest przecenianą zaletą, nie sądzi pan?
– Zapewne ma pani rację. – Mężczyzna nigdy wcześniej nie zastanawiał się nad tym
specjalnie. (W oczach pani Murdoch błysnęło coś – jakby konsternacja – a może mu się tylko tak
zdawało?)
– Co syn zdaje?
– Biologię, francuski, ekonomię. (Ależ tak! Proszę podchodzić i częstować się.)
– Interesujące! – odpowiedział, rozważając jednocześnie, jakie powody mogły skłonić
młodego człowieka do wyboru tak niespójnego zestawu przedmiotów.
– A jak Edward? Co...?
Słyszał wypowiadane przez siebie słowa, ale nie dotarły one do uszu gospodyni, która
oddaliła się, by zachęcić niektórych gości do jedzenia, i zostawiła swego rozmówcę w
osamotnieniu. Osoby, z którymi stał wcześniej, pochylały się teraz z talerzami w rękach nad
bogatym wyborem zimnych mięs, przystawek i surówek, nadziewając na widelec piersi
pieczonych kurcząt i wybierając łyżkami apetyczne sałatki. Przez dwie minuty stał zwrócony
twarzą do najbliższej ściany, jak gdyby zapamiętale studiując po amatorsku wykonaną akwarelę.
Wreszcie zdobył się na pierwszy ruch.
Ona stała na końcu kolejki, zajął więc miejsce za nią.
– Nieźle to wygląda, prawda? – zaryzykował.
Nie był to szczególnie oryginalny początek, ale zawsze lepszy taki niż żaden. Tym bardziej
że wystarczył do nawiązania rozmowy.
– Głodny? – zapytała odwracając się w jego stronę.
Czy był głodny? Z bliska, ze swoimi dużymi, orzechowymi oczami, przezroczystą skórą i już
uśmiechającymi się ustami, wyglądała o wiele powabniej niż poprzednio. Czy był rzeczywiście
głodny?
– Odczuwam lekki głód – potwierdził.
– Być może za dużo pan je?
Przejechała lekko prawą ręką po jego białej koszuli, którą własnoręcznie dokładnie wyprał i
wyprasował przed przyjęciem. Jej palce były szczupłe i mocne, a długie paznokcie starannie
wypielęgnowane, powleczone szkarłatnym lakierem.
– Chyba nie jest ze mną aż tak źle, co? – powiedział tonem uczniaka. Był zadowolony z
takiego obrotu sprawy.
Przechyliła głowę żartobliwie, jakby oceniając czy znajdzie w nim coś pociągającego.
– Nie jest aż tak źle – stwierdziła w końcu, wydymając prowokacyjnie wargi.
Obserwował ją zgiętą nad stołem, przyjrzał się linii jej szczupłych pośladków, gdy wychyliła
się mocno, by nadziać na widelec kilka plasterków buraczka. I nagle poczuł się (jak często w
podobnych sytuacjach) trochę zagubiony i przybity.
Rozmawiała teraz z siedzącym naprzeciw niej mężczyzną – niespełna trzydziestoletnim,
wysokim, jasnowłosym, mocno opalonym i bez śladu nadwagi. Starszy pan pokiwał głową i
uśmiechnął się smutno. Przyjemnie było pomarzyć, ale już najwyższy czas porzucić mrzonki.
Miał pięćdziesiątkę na karku i – jak sobie wmawiał – wkraczał właśnie w ten wiek, który leczy
serce z porywów uczuć.
Przy przeciwległym skraju stołu stało kilka krzeseł, a spory kawałek białego obrusa był
wolny od zastawy, wybrał zatem to miejsce, by usiąść i spokojnie zjeść. Miał nadzieję, że
uchroni go to przed niestrawnością, która niezmiennie dokuczała mu, gdy spożywał posiłki
siedząc skurczony w fotelu. Napełnił ponownie swój kieliszek, przysunął krzesło i zaczął jeść.
– Myślę, że jest pan jedynym sensownym facetem w tym pokoju – powiedziała przystając
obok niego minutę później.
– Mam kłopoty z żołądkiem – rzekł głupawo, nie zadając sobie nawet trudu, żeby spojrzeć na
nią.
Nie było sensu udawać. Równie dobrze może być po prostu sobą – odrobinę podtatusiałym,
bardziej niż odrobinę łysiejącym facetem z nieapetycznymi, sterczącymi z uszu włoskami, który
przekroczył już półmetek swojego życia. Nie! Udawanie nie miało najmniejszego sensu. Naprzód
więc, mój kochaniutki! Naprzód, by odebrać tamtemu lubieżnemu młodemu Adonisowi
przyjemność flirtowania!
– Mogę się przysiąść?
Spojrzał na nią, wciśniętą w kremową, dopasowaną w talii letnią sukienkę, i podsunął stojące
obok krzesło.
– Myślałem już, że straciłem panią na ten wieczór – powiedział po chwili.
Umoczyła wargi w winie, po czym powiodła delikatnie środkowym palcem lewej dłoni po
wnętrzu kieliszka.
– Czyżby nie chciał pan mnie stracić? – zapytała miękko, zbliżając wilgotne usta do jego
ucha.
– Nie. Chciałbym zatrzymać panią całą dla siebie. Jak widać, strasznie samolubny ze mnie
gość.
Przekomarzał się, ale jego jasnobłękitne oczy patrzyły zimno i taksująco.
– Mógł pan mnie wybawić – szepnęła – od tego tam blondwłosego nudziarza... Och!
przepraszam, on chyba nie jest...?
– Nie. Nie należy do moich przyjaciół.
– Ani do moich. Szczerze mówiąc, nie znam tutaj dobrze nikogo. – Jej głos zabrzmiał nagle
poważnie.
Przez kilka minut jedli w milczeniu.
– Zapewne większość z obecnych tutaj nie miałaby nic przeciwko temu, żeby panią poznać –
rzucił nareszcie.
– Czyżby? – Wyglądała znowu na odprężoną, uśmiechała się. – Być może ma pan rację. Ale
oni wszyscy są takimi nudziarzami, nie wydaje się panu?
– Ja sam jestem cokolwiek nudny – powiedział.
– Nie wierzę panu.
– W porządku. Powiedzmy, że jestem dokładnie taki, jak wszyscy inni.
– Cóż by to miało znaczyć?
Jej lekko rozciągnięte „y” wskazywało na akcent któregoś z północnych regionów.
Lancashire?
– Chce pani, żebym powiedział?
– Aha.
Ich spojrzenia spotkały się na ułamek sekundy, jak poprzednio, po czym mężczyzna spuścił
głowę i wbił wzrok w swój talerz, z którego nic jeszcze nie skosztował.
– Uważam, że jest pani bardzo pociągająca – powiedział spokojnie. – To wszystko.
Odpowiedzi nie było, zajęli się więc jedzeniem pogrążeni we własnych myślach. Milczeli.
– Niezłe, co? – powiedział w końcu, ocierając usta pomarańczową, papierową serwetką, i
sięgnął po butelkę wina.
– Czym mogę teraz pani służyć? Oto, hm, sałatka ze świeżych owoców, tu – krem gâteau, a
tu mamy coś na kształt karmelkowej piramidy...
Lecz gdy poruszył się, by wstać, kobieta położyła dłoń na rękawie jego marynarki.
– Posiedźmy po prostu i porozmawiajmy przez chwilę. Nie wydaje mi się, bym mogła jeść i
rozmawiać jednocześnie, jak inni to potrafią.
Rzeczywiście, wyglądało na to, że większość gości posiadła nadzwyczajną umiejętność
łączenia obu tych czynności, bowiem – co mężczyzna nagle sobie uświadomił – ogromna sala
wypełniona była szczękiem sztućców i gwarem rozmów ponad trzydziestu osób.
– Odrobinę wina? – zapytał.
– Czy nie wypiłam już dosyć?
– Jak tylko się ktoś zorientuje, że ma dosyć, znaczy to, że już najwyższy czas, by pociągnął
odrobinę więcej.
Uśmiechnęła się do niego słodko.
– Sam to pan wymyślił?
– Przeczytałem na pudełku zapałek.
Uśmiechnęła się znowu i przez chwilę sączyli wino w milczeniu.
– Wie pan, to, co właśnie pan powiedział o... o...
– O tym, że jest pani bardzo atrakcyjna?
Przytaknęła.
O co chodzi?
– Dlaczego pan to powiedział?
– Wzruszył ramionami mając nadzieję, że wyszło mu to w naturalny sposób.
– Nie oczekuje pani chyba szczególnych niespodzianek, prawda? Spodziewam się, że wielu
facetów mówiło pani to samo. To nie pani wina. Tak się złożyło, że Wszechmocny uczynił panią
zdumiewająco piękną, to wszystko. Należy się z tym pogodzić. Ze mną jest zupełnie podobnie:
przypadkiem zostałem obdarowany najbardziej błyskotliwym umysłem w Oxfordzie. I również
nic na to nie mogę poradzić.
– Nie odpowiedział pan na moje pytanie.
– Nie? Myślałem...
– Kiedy powiedział pan, że jestem pociągająca, to było ważne nie tylko to, co pan mówił.
Chodzi także... chodzi także właśnie o sposób, w jaki pan to powiedział.
– To znaczy?
– Nie wiem. Tak jakby... tak jakby miło, poniekąd, ale jednocześnie jakby smutno.
– Nie powinna pani powtarzać ciągle – „tak jakby”.
– Próbowałam właśnie wyjaśnić panu coś, co niełatwo mi wyrazić słowami. Ale mogę się
zamknąć, jeśli pan sobie tego życzy.
Potrząsnął wolno głową.
– No właśnie. Widzi pani, dokąd zaprowadziła panią szczerość. Powiedziałem, że bardzo mi
się pani podoba. A wie Pani dlaczego? Bo dobrze mi, kiedy na panią patrzę i siedzę tak obok pani
jak teraz. Czy muszę mówić więcej? Mam wrażenie, że z każdą chwilą staje się pani coraz
bardziej atrakcyjna. To pewnie przez to wino.
– Cały kłopot w tym, że dla większości mężczyzn „atrakcyjna” znaczy jedno – wciągnąć do
łóżka, prawda? Serdeczne dzięki! Nasze zdrówko!
– Chyba nic w tym złego?
– Ależ oczywiście, skąd! Lecz przecież oprócz tego może być chyba coś więcej?
– Bo ja wiem? Nie jestem specjalistą w tej dziedzinie. Żałuję.
– Ale chyba może być tak, że kobieta podoba się panu taka, jaka jest, nie zaś tylko z powodu
urody?
Zwróciła w jego kierunku głowę z wysoko upiętymi włosami, a jej oczy rozbłysły niemal
dziką, namiętną czułością.
– Czy mogłaby mi pani powiedzieć...?
Słowa uwięzły mu w gardle i przerwał, nie pamiętając już nawet, o co chciał zapytać. Ona
wsunęła prawą rękę pod stół i poczuł, jak długie delikatne palce miękko dotykają i splatają się z
jego własnymi.
– Mógłbyś podać na sekundę to wino, przyjacielu? – Był to głos jednego ze starszych gości –
brzuchatego, jowialnego jegomościa o czerwonej twarzy. – Przepraszam, że się tak pakuję, ale
przydałoby się coś wypić, co?
Ich ręce odskoczyły od siebie, jakby przyłapane na gorącym uczynku, i już tak pozostały,
bowiem inni goście wracali właśnie, by dokonać wyboru deserów.
– Nie sądzi pani, że powinniśmy się przyłączyć do towarzystwa? – zapytał bez przekonania.
– Wywołamy plotki, jeśli nie będziemy ostrożni.
– Czy to pana martwi?
Przez kilka długich sekund mężczyzna wyglądał tak, jak gdyby z najwyższą powagą
rozważał tę kwestię. Wreszcie na jego twarzy ukazał się łobuzerski uśmiech.
– Wie pani co? – powiedział. – W końcu nie popełniam kazirodztwa. Dlaczego do licha nie
mielibyśmy przesiedzieć razem całą noc? Dlaczego nie? Przecież tego właśnie chcę. A jeżeli pani
także...
– Tak, przecież pan wie! Dlaczego zatem nie skończyć z udawaniem i... nie skosztować tego
pysznego gâteau? Właśnie tutaj! – Wypiła duszkiem resztę wina. – A tu może pan nalać – do
pełna!
Po zjedzeniu deserów i po dwukrotnym odrzuceniu oferty podania kawy poprosił ją, by
opowiedziała coś o sobie. Spełniła jego prośbę.
Urodziła się w Rochdale. W szkole była pilną i zdolną uczennicą, wywalczyła więc sobie
miejsce w oxfordzkim Lady Margaret Hall, gdzie studiowała języki współczesne. Uzyskawszy
dobre świadectwo drugiego stopnia, opuściła Oxford i podjęła pracę jako przedstawiciel(jedyny)
działu obrotu zagranicznego pewnego maleńkiego wydawnictwa w Oroydon. Firma ta została
założona kilka lat wcześniej przez dwóch bystrych i ambitnych braci. Zajmowali się
wydawaniem podręczników do nauki języka angielskiego. Na krótko przed jej pojawieniem się w
Wydawnictwie liczba zamówień z zagranicy zaczęła rosnąć i potrzeba nawiązania lepszych
kontaktów z zagranicznymi partnerami stała się paląca. Podpisała więc umowę. Praca była
całkiem niezła i dawała nie najgorsze pieniądze – ważne zwłaszcza dla osoby bez najmniejszego
doświadczenia w robieniu interesów. W zakres jej obowiązków wchodziły liczne służbowe (a
niekiedy niezupełnie służbowe) wyjazdy w towarzystwie starszego z braci, Charlesa – szefa
wydawnictwa. Przez osiem lat praca ta przynosiła jej ogromne zadowolenie. Interes kwitł –
liczba zatrudnionych wzrosła od dziesięciu do ponad dwudziestu osób, zbudowano nowe obiekty,
zakupiono nowe urządzenia. W tym czasie, przy akompaniamencie pogłosek o nadmiernych
wydatkach i wykroczeniach podatkowych, pracownicy doczekali przyjazdu nieśmiertelnego
Rolls Royce’a – najpierw czarnego, a potem błękitnego; nieliczni natomiast wybrańcy mogli
podziwiać piękno cudownego, malutkiego jachtu zacumowanego gdzieś koło Reading. Ona sama
raz, a czasami dwa razy w roku, dostawała podwyżkę i w rezultacie, kiedy przed trzema laty
opuszczała ostatecznie firmę, jej oszczędności stanowiły wcale pokaźną sumkę, zapewniającą
niezależność finansową na kilka lat. Dlaczego więc odeszła? Tak naprawdę, trudno powiedzieć.
Osiem lat to dość długi okres i nawet najbardziej interesująca praca przeradza się z czasem w
rutynę. Poza tym jak długo da się znieść towarzystwo ludzi, których zna się na wylot? Och! To,
jacy oni byli, nie miało specjalnego znaczenia! Po prostu chciała zmiany, to wszystko. Więc
dokonała zmiany. W Oxfordzie studiowała francuski i włoski, a w ciągu pracy w wydawnictwie
opanowała biegle niemiecki. Zatem? Zatem powiększyła grono pedagogiczne w olbrzymiej
(tysiąc ośmiuset uczniów!) szkole ogólnokształcącej we wschodniej części Londynu, przyjmując
posadę nauczycielki języka niemieckiego. Szkoła była o wiele bardziej okropna, niż to sobie
wyobrażała. Chłopcy byli niewątpliwie poczciwi, ale też rażąco i impertynencko wulgarni;
nierzadko nawet (jak podejrzewała) obnażali się w ostatnich rzędach ławek. Lecz prawdziwych
kłopotów przysparzały dziewczęta, widzące w nowej nauczycielce konkurentkę w zażartej
rywalizacji o względy tak chłopaków, jak męskiej części grona pedagogicznego. A samo grono?
Cóż, niektórzy próbowali z nią jakichś sztuczek, zwłaszcza żonaci, ale wszyscy oni nie byli tak
naprawdę źli. Podejmowali prawdziwie herkulesowe wysiłki, by zlikwidować, a przynajmniej
wziąć w karby plagę wagarów, ukrócić bezmyślny wandalizm i pokonać wyzywającą, cholerną
obojętność tej wojowniczej młodzieży, dla której pojęcia wspólnoty, wykształcenia czy
najzwyklejszej z powszechnie uznanych wartości były równie obce, jak odrażające. No cóż,
wytrzymała to przez cztery semestry. Teraz żałuje, że nie dłużej. Chłopcy i dziewczęta z jej klasy
złożyli się i kupili absolutnie szkaradny komplet kieliszków do wina. Ten komplet uważa do dziś
za najbardziej cenny ze wszystkich prezentów, jakie kiedykolwiek dostała! Płakała, kiedy go jej
wręczali – stali wszyscy po ostatnim apelu, a jeden z chłopców wygłosił niezgrabną, żartobliwą,
cudowną przemowę. Większość dziewcząt popłakiwała i nawet dwóch czy trzech najbardziej
zagorzałych ekshibicjonistów zdobyło się na nieporadne słowa pożegnania, w których
pobrzmiewał smutek, skrywana wdzięczność i wzruszenie. O Boże! A co potem? Imała się to
tego, to tamtego, aż wreszcie – dwa lata temu – wróciła do Oxfordu, zamieściła ogłoszenie o
prywatnych lekcjach, na które otrzymała więcej ofert, niż mogła przyjąć, kupiła małe mieszkanie
– i cóż, oto znalazła się tutaj! Tutaj, na przyjęciu.
Pominęła coś, wiedział o tym. Pamiętał, aczkolwiek mgliście, jak pani Murdoch mu ją
przedstawiała. Pamiętał też zupełnie wyraźnie środkowy palec jej lewej ręki przesuwający się po
obwodzie kieliszka. Czy opuściła też jakieś inne fakty? Nic jednak nie powiedział. Siedział tam
po prostu, na poły ogłupiały, a jeszcze bardziej zamroczony alkoholem.
Było krótko po północy. Synowie pani Murdoch poszli spać, a liczni goście zaczynali już
opuszczać przyjęcie. Większość tych, którzy zostali, piła po drugiej lub trzeciej filiżance kawy,
nikt jednak nie przeszkadzał dziwnej parze, siedzącej ciągle pośród szczątków tortów i szarlotek.
– A co z panem? – zapytała. – Udało się panu przerzucić cały ciężar rozmowy na mnie.
– Nie jestem nawet w połowie tak interesujący, jak pani. Wcale! Po prostu chcę dalej
siedzieć tutaj, obok pani. To wszystko.
Wypił już ogromną ilość wina i jego głos, jak zauważyła, stał się nieco bełkotliwy. „Obo
ssiebie, to ffszystko” – tak w przybliżeniu zabrzmiały jego ostatnie słowa. I nagle kobieta
poczuła przedziwną, nieodpartą sympatię do tego podchmielonego ochlapusa, którego ręka
znowu szukała jej ręki, a palce błądziły lekko po wnętrzu jej dłoni.
Dwadzieścia po pierwszej zadzwonił telefon.
Pani Murdoch taktownie oparła rękę na jego ramieniu i powiedziała bardzo spokojnie:
– Telefon do pana.
Jej przenikliwe oczy dostrzegły, oczywiście, wszystko. Wydawała się być rozbawiona i –
tak! – całkiem zadowolona z tak szybkiego rozwoju znajomości tych dwojga. Tak jej przykro, że
przeszkadza. Ale sam przecież wspominał, że może być wezwany.
Odebrał telefon w holu.
– Co takiego?... Lewis? Co masz takiego, do diabła, że...? Aha!... Aha! W porządku. –
Spojrzał na zegarek. – Tak! Tak! Powiedziałem przecież, no nie?
Odłożył z trzaskiem słuchawkę i wrócił na salę. Siedziała tam, gdzie ją zostawił i patrzyła na
niego pytająco.
– Coś złego?
– Nie, niezupełnie. Chodzi tylko o to, że chyba muszę wyjść. Przepraszam.
– Ale chyba może mnie pan odwieźć do domu, prawda? Proszę!
– Nie mogę, przepraszam. Widzi pani, jestem, ee, pod telefonem tej nocy i...
– Jest pan lekarzem, czy kimś w tym rodzaju?
– Policjantem.
– Och, Boże!
– Przepraszam...
– Proszę skończyć z tym „przepraszam”!
– Nie pozwólmy, żeby to się tak skończyło – powiedział bardzo spokojnie.
– Nie. To byłoby głupie, prawda? Przepraszam pana także... to znaczy, za to wpadanie w
słowo. To wszystko dlatego...
Popatrzyła na niego z wyrazem rozczarowania w oczach.
– To chyba przeznaczenie...
– Bzdura! Do diabła, nie ma czegoś takiego!
– Nie wierzy pan w...?
– Czy możemy się znowu spotkać?
Wyjęła z torebki kalendarz, wyrwała z końca stronę i szybko napisała: Canal Reach 9.
– Przyjechał samochód – to był głos pani Murdoch.
Mężczyzna skinął głową i odwrócił się, gotowy do wyjścia. Ale musiał o to zapytać.
– Jest pani mężatką, prawda?
– Tak, ale...
– To jeden z braci z wydawnictwa?
Zaskoczenie? A może raczej podejrzenie rozbłysło na ułamek sekundy w jej oczach, zanim
odpowiedziała.
– Nie, żaden z nich. Wyszłam za mąż na długo przedtem. Szczerze mówiąc, byłam na tyle
głupia, by wyjść za mąż mając dziewiętnaście lat, ale...
Na sali ukazał się dość przysadzisty mężczyzna, który zbliżył się do nich nieśmiało.
– Jest pan gotowy, sir?
– Tak.
Odwrócił się, żeby po raz ostatni spojrzeć na nią. Chciał coś powiedzieć, ale nie znalazł słów.
– Ma pan mój adres? – wyszeptała.
Potaknął.
– Ale nie wiem, jak się pani nazywa.
– Anna. Anna Scott.
Uśmiechnął się – niemal szczęśliwy.
– A pan?
– Nazywają mnie Morse – odrzekł policjant.
Morse zapinał pas bezpieczeństwa, podczas gdy wóz policyjny przeciął rondo Banbury Road
i przyspieszył na podjeździe w kierunku Kidlington.
– Dokąd to, powiadasz, ciągniesz mnie, Lewis?
– Do Woodstock Crescent, sir. W jednym z domów facet zabił nożem swoją żonę. Ale nie
ma problemu – sam zgłosił się na posterunek kilka minut później.
– To cię nie zastanawia, Lewis, prawda? W ogromnej większości przypadków zabójstw
sprawca znany jest praktycznie od samego początku. Wyobrażasz to sobie? Około 40 procent
zabójców zostaje zatrzymanych niemal natychmiast na miejscu lub bardzo blisko miejsca zbrodni
– zazwyczaj dlatego, że w akcie miłosierdzia wobec tobie podobnych, Lewis, nie podejmują
najmniejszej próby ucieczki. Przy tym, o ile mnie pamięć nie zawodzi, w około 50 procentach
przypadków ofiarę i zabójcę łączą jakieś wcześniejsze stosunki, często bardzo bliskie.
– Interesujące, sir – stwierdził Lewis, skręcając w lewo dokładnie naprzeciw komendy policji
w Thames Valley. – Czy to był jeden z pana wykładów?
– Przeczytałem o tym w porannej gazecie – odparował Morse, z zaskoczeniem odnotowując,
jak trzeźwo brzmią jego słowa.
Samochód przemierzał labirynt nieoświetlonych bocznych ulic, aż wreszcie Morse ujrzał
niebieskie, migotliwe światła ambulansu stojącego przed jednym z ubogich domów Woodstock
Crescent. Wolno rozpiął pas i wyszedł z wozu.
– Tak przy okazji, Lewis, nie wiesz, gdzie może być Canal Reach?
– Myślę, że wiem, sir. To gdzieś w Oxfordzie, dokładniej – w Jerycho.
KSIĘGA PIERWSZA
Rozdział 1
Pewien człowiek szedł z Jerozolimy do Jerycha.
Św. Łukasz, 10.30
Główne atrakcje turystyczne Oxfordu znajdują się stosunkowo blisko siebie, a poruszanie się
w ich obrębie ułatwiają liczne, tłumaczone na wiele języków przewodniki. Dzięki temu nawet
jednodniowy gość po zwiedzeniu dostojnych budynków uniwersyteckich zgrupowanych miedzy
The High i Radcliffe Camera, może ponownie zająć miejsce w luksusowym autobusie mając
poczucie, że zobaczył jedną z pereł wśród angielskich miast. Wszystko tu jest wspaniałe i
odrobinę męczące. Szczęśliwie zatem się składa, że leżący tuż obok Cornmarket może
zaoferować gościom długie rzędy barów przekąskowych, kafejek i budek z hamburgerami. Tu
można dać wytchnienie zmęczonym stopom i przewertować świeżo nabytą literaturę w
poszukiwaniu informacji o pozostałych uniwersyteckich i kościelnych budowlach, o ich historii i
fundatorach, z czym trudno się zapoznać podczas szybkiego, pobieżnego zwiedzania. Zapewne
jednak już około południa nasz gość nasycony wielką kulturą chętnie porzuci ją dla pobliskiego
kompleksu Westgate. Powstał on za sprawą decyzji rady miasta, która postanowiła zrównać z
ziemią opustoszałe, bezużyteczne budynki w centrum i pobudować na odzyskanym terenie
wielkie supermarkety oraz biurowce. Solitudinem faciunt: architecturam appelant.
W tej okolicy za każdym rogiem czekają nowe przyjemności – zgodnie zresztą z
informacjami w przewodnikach. Na przykład opuszczając Cornmarket, skręciwszy w lewo przez
Randolph, zwiedzający może przejść obok domów w stylu regencji przy Beaumont Street,
odwiedzić tam Ashmolean, po czym odbyć przechadzkę po ogrodach Worcester College. Idąc
stamtąd w kierunku północnym, nasz gość znajdzie się w dolnym odcinku Walton Street
wiodącym przez obszar, który jak dotąd zdołał uniknąć wandali zasiadających w miejskich
komitetach planowania. Niebawem niemal cały Uniwersytet znajdzie się za plecami wędrowca, z
wyjątkiem rozległego, położonego po lewej stronie budynku mieszczącego Wydawnictwo
Uniwersyteckie. Gmach ten, z jego zielonym dziedzińcem wyzierającym zza wysokiej, żelaznej
bramy, sprawia ponure wrażenie czegoś zupełnie nie na miejscu, czegoś na podobieństwo jakiejś
dystyngowanej księżnej w dyskotece. Przypadkowy gość być może pójdzie dalej, mijając
niebiesko-czerwony neon kina „Feniks” po lewej stronie ulicy. Najprawdopodobniej jednak
zdecyduje się zawrócić w kierunku centrum miasta i wkroczy w częściowo odnowiony rejon
Oxfordu, który nie legł w gruzach pod buldożerami.
Rejon ten nazywa się Jerycho.
Jest to głównie dzielnica mieszkaniowa, rozciągająca się od zachodniej strony Walton Street
do brzegów kanału, złożona na ogół z jednopiętrowych, tarasowo położonych domów z połowy
dziewiętnastego wieku. Tutaj, pośród sieci krzyżujących się z sobą uliczek noszących imiona
Wellingtona, Nelsona i innych bohaterów, znajdują się domy zbudowane z myślą o robotnikach
zatrudnionych na kolei i nadbrzeżu, w Wydawnictwie Uniwersyteckim i w odlewni żelaza przy
Juxon Street. Ale gość Muzeum Miejskiego w St. Aldates nie znajdzie na półkach żadnego
przewodnika po Jerycho, a pochodzenie tej tajemniczej nazwy dzielnicy jest zagadkowe nawet
dla jej najstarszych mieszkańców. Niektórzy utrzymują, że we wcześniejszych latach gwizdy
lokomotyw jadących przez kanał powodowały walenie się ścian domów; inni wskazują
ukradkiem na synagogę przy Richmond Road i mówią coś o bardzo zyskownych, chytrych
interesach prowadzonych niegdyś w byłej dzielnicy żydowskiej; jeszcze inni przytaczają stare
zdanie wypisane na ścianie miejscowej gospody: „I pozostaniesz w Jerycho, dopóki nie dorosną
twoje ptaki”. Jednakże większość tutejszych mieszkańców zapytana o to popatrzyłaby zdziwiona
na rozmówcę, jak gdyby stawiał on oczywiste, trywialne pytania w rodzaju: dlaczego ludzie się
rodzą, dlaczego muszą żyć i umierać lub dlaczego stają się miłośnikami kobiet czy alkoholu.
W środę, trzeciego października, niemal dokładnie sześć miesięcy od wieczoru u pani
Murdoch, inspektor Morse z Wydziału Śledczego policji w Thames Valley jechał samochodem z
Kidlington do Oxfordu. Skręcił w Woodstock Road, następnie w prawo, w Bainton Road, po
czym wjechał prosto w Walton Street. Prowadząc swego Jaguara ostrożnie wąską ulicą, mijając
rzędy zaparkowanych po obu stronach samochodów, dostrzegł kątem oka tytuł filmu
pokazywanego aktualnie w „Feniksie”: „Seks na przedmieściach”. Niemal jednocześnie wpadły
mu w oko białe, wyraziste litery tabliczki z nazwą ulicy i natychmiast wszelkie myśli o
filmowych podnietach w technikolorze uleciały mu z głowy: znajdował się na Jerycho Street. Od
czasu do czasu myślał o Annie Scott – oczywiście, że myślał – ale perspektywa uwikłania się w
romans z zamężną kobietą nie wydała mu się w świetle poranka tak kusząca, jak tamtej nocy. Nie
zaangażował się zatem w tę sprawę. Ale teraz to znowu wróciło...
Tego ranka w Kidlington wykład z procedur śledczych w przypadkach zabójstw
prowadzonych dla grupy przejętych, nieopierzonych młodych detektywów (z konstablem
Waltersem na czele), przyjęty został z umiarkowanym entuzjazmem i Morse wiedział, że był
daleki od dobrej formy. Jakże się cieszył teraz z powodu wolnego popołudnia! W dodatku po raz
pierwszy od wielu miesięcy miał wreszcie pretekst, by zawitać w okolice Jerycho. Jako członek
Oxfordzkiego Towarzystwa Książki otrzymał ostatnio zawiadomienie o wykładzie (3 paźdz.,
godz. 20.00) Pani Helen Gardner na temat: „Poezja angielska w nowych publikacjach
oxfordzkich”. Perspektywa wysłuchania tej wybitnej wśród naukowców oxfordzkich postaci była
wystarczająca, by przełamać lenistwo Morse’a i skłonić go do pójścia po raz pierwszy w tym
roku na odczyt. Poza tym prezydium Towarzystwa zwróciło się do wszystkich członków z prośbą
o dostarczenie wszelkich starych, zbędnych już książek, bowiem przed wystąpieniem prelegentki
zaplanowano sprzedaż używanych książek, celem podreperowania mizernych funduszy
Towarzystwa. Poprzednią zatem noc Morse spędził na przeglądaniu swoich półek, a teraz wiózł
w kartonowym pudle na podłodze Jaguara ponad trzydzieści broszur. Książki należało dostarczyć
do Instytutu Wydawniczego Clarendon na Walton Street, gdzie odbywały się spotkania
Towarzystwa, między godziną 15 a 17 tego dnia. Było dwadzieścia pięć po trzeciej.
Jednakże z przyczyn nader istotnych przekazanie darów Morse’a opóźniło się. Tuż przed
budynkiem Wydawnictwa Uniwersyteckiego Morse skręcił w prawo i, jadąc wolno wzdłuż Great
Clarendon Street, minąwszy dwie przecznice, dostrzegł po prawej stronie napis: Canal Street.
Ależ ona musi tu mieszkać, w każdym razie gdzieś bardzo blisko!
Przez cały dzień popadywało i ciężkie krople spadały na przednią szybę, kiedy wjeżdżał w
pustą ulicę, szukając miejsca do zaparkowania. Niestety, nie było to łatwe. Po jednej strome ulicy
wjazd uniemożliwiała podwójna żółta linia, po drugiej zaś rząd tabliczek z wielkimi białymi
literami „P” w niebieskim polu: „Wyłącznie dla stałych, mieszkańców”. Tu i ówdzie widać było
wprawdzie luki, ale – pchany uporczywym nawykiem przestrzegania prawa i świadomością
ryzyka niemałej grzywny – Morse przemierzał wolno labirynt uliczek. Nareszcie, w cieniu
wyniosłej dzwonnicy kościoła Św. Barnaby, tuż przy kanale, znalazł puste miejsce oznaczone
białym prostokątem: „Postój ograniczony do 2 godzin. Ponowny postój zabroniony przed
upływem 1 godziny”. Morse zaparkował ostrożnie i rozejrzał się dookoła. Zza uchylonej bramy
uchwycił wzrokiem mieniący się na czerwono, niebiesko i brązowo sznur łodzi mieszkalnych
zacumowanych wzdłuż kanału. Trzy dzikie kaczki o długich szyjach, czarne na tle
ściemniającego się już nieba, trzepotały głośno, odlatując ku północnej części kanału. Morse
wyszedł z samochodu i stojąc w deszczu zerknął w górę na mocno poszarzałą wieżę wznoszącą
się nad uliczkami. Może by zajrzeć na chwilę do środka? Drzwi były jednak zamknięte. Morse
czytał właśnie kartkę wyjaśniającą, iż to z powodu ubolewania godnego wandalizmu młodzieży,
gdy usłyszał za sobą jakiś głos.
– Czy to pana samochód?
Młoda, zupełnie przemoknięta, najwyraźniej świeżo upieczona policjantka z obsługi ruchu
drogowego stała obok Jaguara, próbując dzielnie zapisać coś na mokrej kartce notesu.
– Coś nie w porządku, chyba nie? – wymamrotał pojednawczo Morse, schodząc do niej po
niskich schodach.
– Przekroczył pan białą linię i musi się pan nieco cofnąć. Ma pan tu mnóstwo miejsca.
Morse wymanewrował posłusznie Jaguarem, ustawiając go bardziej precyzyjnie, po czym
uchylił boczne okno.
– Lepiej?
– Powinien pan zamknąć drzwi, jeśli zamierza pan tu zostawić wóz – dwie godziny, proszę
pamiętać. Wie pan, są liczne kradzieże samochodów.
– Oczywiście, zawsze zamykam...
– Tym razem nie było zamknięte!
– Sprawdzałem tylko, czy...
Lecz młoda dama oddaliła się już, najwyraźniej nie mając ochoty na dalszą dyskusję.
Wypisywała właśnie rozmoczony mandat jednemu z niefortunnych kierowców nieposiadających
zezwolenia na parkowanie, kiedy Morse zawołał:
– Canal Reach? Czy pani wie, gdzie to jest?
Wskazała w kierunku Canal Street.
– Za rogiem. Trzecia na lewo.
Na Canal Street dwa mandaty drogowe, zawinięte w celofanowe torebki i wsunięte pod
wycieraczki przednich szyb, świadczyły wymownie o wielkiej gorliwości młodej policjantki.
Morse przypomniał sobie, że podobny bilet zauważył na przedniej szybie wielkiego,
jasnoniebieskiego Rolls Royce’a stojącego po drugiej stronie ulicy na rogu Victor Street. W tej
chwili jednak problemy parkowania przestały być ważne: tabliczka po lewej stronie ulicy
zapowiedziała Canal Reach. Zatrzymał się i zastanowił przez chwilę. Po co właściwie zjawił się
tutaj? Co – jeżeli w ogóle cokolwiek – miał jej do powiedzenia?
Krótka, wąska ulica z pięcioma tarasowo ustawionymi domami po każdej stronie była
niedostępna dla ruchu kołowego z powodu trzech betonowych słupków zagradzających wjazd,
odległy zaś drugi koniec zamykała brama prowadząca na teren małej stoczni; teraz była otwarta.
Obok drzwi frontowych trzech spośród dziesięciu domów stały oparte rowery, poza tym jednak
trudno było dostrzec inne oznaki ludzkiej obecności. Mimo że zaczynało zmierzchać, za
ażurowymi zasłonami okiennymi nigdzie nie paliło się światło i cała uliczka wyglądała
bezbarwnie i niegościnnie. Stojące tu domy należały z pewnością do najtańszych, budowanych
niegdyś z myślą o robotnikach pracujących przy kanale. Na pierwszym domu po lewej stronie
widniał numer 1, Morse ruszył zatem wzdłuż wąskiego chodnika; minął numer 3, minął numer 5,
potem numer 7 – nareszcie znalazł się na miejscu, naprzeciw drzwi ostatniego domu, czując
ogarniające go zdenerwowanie i niezdecydowanie. Instynktownie sięgnął do kieszeni prochowca
w poszukiwaniu papierosów, nie znalazł ich jednak – zostały zapewne w samochodzie. Za jego
plecami przejechał, ochlapując chodniki, samochód z włączonymi już przednimi światłami.
Morse zapukał do drzwi. Nikt nie odpowiadał. To chyba lepiej – pomyślał. Zastukał jednak
jeszcze raz, nieco głośniej, po czym cofnął się, by rzucić okiem na dom. Na parterze, na prawo
od rudoczerwonych drzwi, znajdowało się okno z zaciągniętymi purpurowymi zasłonami.
Dokładnie nad nim okno na pierwszym piętrze było... zaraz! Światło? Tam paliło się światło.
Drzwi od sypialni były zapewne otwarte, gdyż Morse widział poświatę przyćmionego światła
wydobywającego się zimnego pomieszczenia – może z innego pokoju po drożej stronie
schodów? Stojąc tak i czekając w mżącym deszczu, podziwiał przez chwilę ozdobne ułożenie
cegieł tarasu, którego czerwone podnóże skontrastowane z szaroniebieskim zwieńczeniem
dawało oryginalny, arabeskowaty efekt.
Rudoczerwone drzwi pozostawały wciąż zamknięte.
Może dać sobie spokój? Jakoś głupio to jednak wyglądało. Podczas obiadu łyknął trochę za
dużo piwa i pojawiający się zwykle w takich razach lekki przypływ erotyzmu był bez wątpienia
głównym motorem wypadu do Jerycho... Wydawało mu się nagle, że słyszy jakiś hałas
dobiegający z wnętrza domu. Więc była tam. Zastukał, tym razem bardzo głośno, i po upływie
kilkunastu sekund nacisnął na klamkę. Drzwi były otwarte.
– Halo! Jest tu ktoś?
Frontowe drzwi prowadziły wprost do nadspodziewanie dużego, wyłożonego dywanem,
gustownie urządzonego pomieszczenia. Mózg Morse’a rejestrował ten widok na podobieństwo
aparatu fotograficznego.
– Halo! Anno?! Anno?!
W odległym kącie pomieszczenia, na lewo, zobaczył schody, a u ich stóp kosztowną,
jasnobrązową skórzaną kurtkę z podpinką z owczej wełny, złożoną spodem na wierzch, noszącą
świeże ślady deszczu.
Pochylił się nieco do przodu, ale mimo że natężył słuch do ostatnich granic, nie usłyszał
żadnego dźwięku. Intrygujące były te otwarte drzwi. Dlaczego ich nie zamknęła? Ale w końcu
przed chwilą on sam zrobił dokładnie to samo w swoim samochodzie. Zamknął za sobą cicho
drzwi i wyszedł na mokry chodnik.
Dom naprzeciwko opatrzony był numerem 10 i Morse’owi przemknęła przez głowę jakaś
mglista uwaga o dziwnych upodobaniach osób odpowiedzialnych za numerację ulic, kiedy
wydawało mu się, że dostrzegł nieznaczne drgnięcie zasłon w oknie na pierwszym piętrze. Być
może mylił się, chociaż... Odwróciwszy się spojrzał jeszcze raz na dom, z którego właśnie
wyszedł i jego myśli tęsknie pomknęły ku kobiecie, której nigdy już nie miał zobaczyć...
Długa chwila upłynęła, zanim dostrzegł zmianę: światło na górnym piętrze pod numerem
dziewiątym zostało zgaszone. – Morse poczuł mrowienie krwi w żyłach.
Rozdział 2
Pod drzwiami, których nigdy nie otworzyliśmy.
T.S. Eliot, Cztery kwartety
Odczyt lady Helen, emerytowanej profesor literatury angielskiej w Merton, okazał się
niebywałym ze wszech miar sukcesem. Autorka wykładu popisała się rewelacyjną wiedzą
dotyczącą wszystkich wielkich postaci literatury. Przekazywała tę wiedzę z lekkością, a mimo to
ogrom jej erudycji i wrażliwości był oczywisty dla licznie zgromadzonej publiczności
obserwującej, jak z wielką pewnością, płynącą z doskonalej znajomości przedmiotu, przechodzi
ona od Dantego do T.S. Eliota. Aplauz, jakim nagrodzono wykład, zelektryzował salę swoją
gwałtownością; frenetyczne oklaski złożyły się w jeden ogłuszający hałas, dłonie słuchaczy
uderzały o siebie w tempie trzepotania skrzydeł kolibra. Nawet Morse, którego oklaski
przypominały zwykle raczej niedbałe klapanie skrzydeł wolno lecącego kruka, dał się ponieść
ogólnemu entuzjazmowi i powziął w duchu postanowienie, że jak najprędzej spróbuje zapoznać
się bliżej z zawiłościami poetyki „Czterech kwartetów”. Wiedział, że powinien o wiele częściej
przychodzić na tego rodzaju wykłady – to znakomicie odświeżało i rozjaśniało jego umysł – tak
często w ostatnich dniach przyćmiony papierosami i alkoholem. Czy to mogła być rzeczywiście
istota życia? Otwieranie drzwi, otwieranie drzwi i zaglądanie przez nie – może za którymi
czekają różane ogrody? Jak brzmiało tych kilka wersów, które cytowała lady Helen? Już kiedyś
zanotował je w pamięci, ale aż do dzisiejszego wieczoru pozostawały w zapomnieniu:
Pamięć przywołuje echo kroków
Na ulicy, w którą nigdy nie weszliśmy
Pod drzwiami, których nigdy nie otworzyliśmy.
To zostało napisane dla ciebie! O Chryste!
Morse nie dostrzegł w barze nikogo znajomego, usiadł zatem w kącie, popijając piwo.
Zamierzał wypić ze dwa kufle i wrócić do domu o rozsądnej porze.
Gdzieś na Walton Street rozległ się jękliwy sygnał wozu policyjnego (a może była to
karetka?), przywodząc na myśl dręczące skojarzenie z początkiem któregoś z nokturnów
Chopina. Oczywiście wypadek: roztrzęsieni, bladzi z przerażenia świadkowie i pasażerowie,
słowa wolno zapisywane w notesie policyjnym, białe, otwarte drzwi ambulansu z lepkimi
plamami ciemnej krwi na obiciach. Uff! Jakże Morse nienawidził ulicznych wypadków!
– Wygląda pan na osamotnionego. Czy mogę się przysiąść? – Była wysoką, szczupłą,
przystojną kobietą odrobinę po trzydziestce.
– Będę zachwycony! – odrzekł Morse.
– Była bardzo dobra, prawda?
– Znakomita!
Przez kilka minut gawędzili radośnie o lady Helen i Morse, przyglądając się jej dużym,
pełnym życia oczom, poczuł, że chciałby, żeby z nim została.
– Przepraszam, ale mam wrażenie, że nie znam pani – powiedział.
Uśmiechnęła się czarująco.
– Ale ja znam pana. Pan inspektor Morse.
– Skąd...?
– Proszę się uspokoić. Jestem Annabel, żona prezesa.
– Ach! – w głosie Morse’a dało się wyczuć rozczarowanie.
Przez Walton Street przemknął kolejny samochód na sygnale. Morse próbował odgadnąć, w
którą stronę pojechał, trudno jednak było to określić.
Kilka minut później z głębi zatłoczonego baru przedarł się do nich brodaty prezes.
– Może następnego drinka, inspektorze?
– Nie, nie. Proszę pozwolić sobie postawić. To dla mnie przyjemność. Co pan pije...?
– Proszę nie brać niczego, inspektorze. Sam postawiłbym panu już wcześniej, ale musiałem
odwieźć naszą wspaniałą mówczynię do Eynsham.
Wróciwszy z drinkami, prezes natychmiast zaczął mówić do Morse’a.
– Na zewnątrz zrobił się mały zator. Wygląda na to, że coś się stało w Jerycho. Wozy
policyjne, karetka, tłoczący się gapie. Zresztą sam pan najlepiej wie, jak takie sprawy wyglądają,
inspektorze.
Morse nie słuchał dalej. Wstał, mamrocząc coś o tym, że może być tam potrzebny i, nie
upiwszy ani jednego łyka, wyszedł pospiesznie z Instytutu.
Skręcając w lewo w Richmond Road, bezwiednie, podświadomie zarejestrował obraz lamp
ulicznych, stojących w trzydziestometrowych odstępach, schylających swe klosze jak gwardziści
głowy nad katafalkiem. Domy, nieoświetlone bezpośrednio, kryły się poza zasięgiem białej,
rozjarzonej łuny stłoczone, skulone, jakby ogarnięte strachem przed nocą. Morse czuł suchość w
gardle; miał ochotę biec, ale niejasno przeczuwał, że jest już o wiele za późno. Pomyślał, czując
nagły skurcz serca, że dla niego chyba zawsze jest za późno.
Skręcił w Canal Street, gdzie przenikliwy wiatr na skrzyżowaniu zatargał jego rzednącymi
włosami. Przed nim, jakieś sto metrów dalej, w cieniu groźnego, złowieszczego masywu wielkiej
wieży kościoła św. Barnaby, stała karetka, błyskając błękitnym światłem w ciemności.
Towarzyszyły jej dwa białe samochody policyjne stojące na chodniku. Okoliczni mieszkańcy
zbili się w nieduży krąg u wlotu uliczki, do której dostępu bronił wysoki umundurowany
policjant ulokowany przy betonowym słupku na środku jezdni.
– Obawiam się, że nie może pan... – w tej chwili rozpoznał Morse’a. – Przepraszam, sir, nie
poznałem...
– Kto jest na miejscu? – zapytał Morse spokojnie.
– Nadinspektor Bell, sir.
Morse skinął głową i odwrócił wzrok. Jego myśli były tak splątane, jak jego włosy. Przeszedł
Canal Reach, pchnął lekko drzwi domu numer dziewięć i wszedł do środka.
Pokój wydał mu się przedziwnie znajomy: tuż na prawo stała kanapa, oświetlenie na prawej
ścianie, dalej telewizor na ośmiokątnym mahoniowym stoliku, a naprzeciwko dwa fotele. Po
lewej stronie dostrzegł ciężki kredens zastawiony połyskującymi talerzami z wiśniowymi
obwódkami i tuż obok ujrzał drugie drzwi na prawo od schodów – dokładnie tak, jak widział je
wcześniej tego dnia. Wszystkie te szczegóły przemknęły w ułamku sekundy przez świadomość
Morse’a – dwa zestawy fotografii wydawały się być identyczne lub prawie identyczne. Ale
zanim miał czas zastanowić się nad tym, uświadomił sobie obecność nowego, ważnego elementu
w postaci potężnego, skromnie ubranego mężczyzny, którego Morse, jak mu się wydało, mgliście
pamiętał z jakiegoś niedawnego spotkania.
– Jest tu Bell?
– Tam, sir. – Mężczyzna wskazał na tylne drzwi, a Morse poczuł stare, dobrze znane mu
mrowienie, jakby nagle cała krew uderzyła mu do głowy.
– Tam? – spytał słabym głosem.
– Tam jest kucania.
Oczywiście, teraz Morse widział to dokładnie. Dalej, jak w wielu tego typu domach,
niewątpliwie była mała łazienka i WC w tej części domu, która wychodziła na teren leżącego na
tyłach ogrodu. Morse potrząsnął z wysiłkiem głową zastanawiając się, co teraz powinien zrobić
lub powiedzieć. O Boże! Co on ma teraz uczynić?
– Czy chciałby pan tam wejść, sir?
– Nie...e. Nie. Po prostu byłem tu w pobliżu... ee, w Instytucie Clarendon, ściśle mówiąc.
Wiecie, na wykładzie. Właśnie, ee, rozmawialiśmy i przypadkiem usłyszałem...
– Obawiam się, że nic już tu nie poradzimy, sir.
– Czy ona... czy ona nie żyje?
– Powiesiła się. Stanęła na...
– Jak się o tym dowiedzieliście?
– Mieliśmy telefon – anonimowy, sir. To chyba jedyna dziwna rzecz w tym wszystkim,
gdyby pan pytał. Z tyłu nie można jej było zobaczyć, chyba że...
– Zostawiła jakiś list?
– Żadnego jeszcze nie znaleźliśmy. Szczerze mówiąc, nie szukaliśmy wiele na górze.
„Co robisz, Morse? Co ty robisz?!” – przemknęło mu przez głowę.
– Czy, hm, czy wejściowe drzwi były otwarte? Policjant (Morse już go sobie przypominał –
śledczy Walters) wyglądał na zaciekawionego.
– Zabawne, że pan o to zapytał, sir, bo rzeczywiście były otwarte. Weszliśmy bez
najmniejszych przeszkód – jak mógłby to zrobić ktokolwiek inny.
– Czy te drzwi były zamknięte? – Morse wskazał na kuchnię.
– Nie. Chociaż najpierw myśleliśmy, że tak. Jak pan widzi, sir, te zawiasy powykrzywiały
się, chyba od wilgoci, i to musiało się zacinać. Trzeba było porządnie pchnąć.
Ruszył w stronę drzwi, jak gdyby chciał to zademonstrować, ale Morse powstrzymał go
gestem ręki.
– Czy coś tu ruszaliście?
– Nie, nic, sir... aha, z wyjątkiem klucza, który leżał tutaj, na środku wycieraczki.
Morse spojrzał na niego ostro.
– Klucz?
– Tak, sir. Jeden z tych nowych rodzajów kluczy. Wyglądało to tak, jakby ktoś wrzucił go
przez otwór na listy. Faktycznie to była pierwsza rzecz, jaką zobaczyliśmy.
Morse odwrócił się w kierunku wyjścia i na jasnozielonej terakocie przed drzwiami zobaczył
kilka brunatnych plam deszczowej wody. Ale męski czarny parasol, który widział wcześniej, już
stamtąd znikł.
– Czy ruszaliście tu coś, konstablu?
– Już mnie pan o to pytał, sir.
– Ach, tak. Właśnie... właśnie myślałem... eee... no, tak, wiecie, po prostu myślałem.
– Czy na pewno nie chciałby pan pomówić z nadinspektorem Bellem, sir?
– Nie. Jak powiedziałem, ja tylko przypadkiem... Dalsze słowa Morse’a roztopiły się w
jakimś niewyraźnym pomruku, a on sam, otworzywszy frontowe drzwi, zatrzymał się
niezdecydowanie na progu.
– Mówiliście, że nie byliście dotąd na górze?
– No cóż, niezupełnie, sir. Wie pan, zajrzeliśmy tylko...
– Paliło się tam jakieś światło?
– Nie, sir. Było ciemno jak w nocy. Tam są dwa pokoje na małym półpiętrze...
Morse potaknął. Doskonale mógł sobie wyobrazić rozkład pierwszego piętra, jak gdyby był
tam osobiście – co w rzeczywistości mogło się zdarzyć zupełnie niedawno. Mógł równie dobrze
kochać się w jednym z pokoi na górze z kobietą, która leżała teraz rozciągnięta na zimnej,
wykafelkowanej podłodze kuchni. Nie żyje, nie żyje, nie żyje. – Chryste! – powiesiła się, jak
mówią. Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego? Na rany Chrystusa, dlaczego?
Stojąc pośrodku wąskiej ulicy, Morse doznał całkowitej blokady mózgu, niezdolnego w tej
chwili do logicznego złożenia dwóch myśli. We wszystkich oknach jarzyły się światła, jedynie w
domu z numerem 10, stojącym naprzeciwko, było zupełnie ciemno. Przed tym domem, przypięty
łańcuchem do przekrzywionej rynny, stał staromodny rower z niskim siodełkiem i wysoką
kierownicą. Zrobiwszy trzy powolne kroki, Morse zatrzymał się obok roweru, po czym odwrócił
się i ponownie spojrzał na pierwsze piętro numeru 9. Nie było światła, tak jak mówił policjant.
Żadnego światła... Nagle Morse lekko pociągnął nosem. Ryby? Usłyszał hałas w kanale, gdzie
jakaś kaczka uderzyła z pluskiem o wodę. Nachylił się i uważnie obwąchał rower. Ryby! Tak,
bezwzględnie był to zapach ryb. Ktoś przywiózł skądś do domu świeże ryby.
Morse czuł na sobie spojrzenia wielu oczu, kiedy przedzierał się przez niedużą grupę ludzi
komentujących cicho niezwykłe wydarzenia tej nocy. Skręcił w prawo, powtarzając przebytą
wcześniej drogę, i natknął się na budkę telefoniczną – pustą. Bez żadnej wyraźnej przyczyny
pchnął ciężkie drzwi i wszedł do środka. Podłoga była usłana papierkami i niedopałkami, ale
aparat telefoniczny wydawał się sprawny. Podniósłszy słuchawkę, usłyszał brzęczący sygnał.
Gdy odkładał ją na miejsce, zauważył otwartą niebieską książkę telefoniczną leżącą na półeczce
po prawej stronie. Jego oczy utraciły już dawną bystrość, a światło było słabe, jednak duże,
czarne litery wyraziście wybijały nagłówki stron: Plumendge– Pollard – Pollard – Popper. A po
chwili... zobaczył duże litery na środku prawej strony: POLICJA. W wykazie pozycji pod tym
hasłem łatwo odnalazł znajome nazwy – łącznie z tą, która przykuła jego oczy: Oxford – centrala,
St. Aldates, Oxford 49881. I było tu coś jeszcze– a może to tylko jego wyobraźnia? Pociągnął
nosem tuż przy otwartych kartkach i poczuł znowu mrowienie na plecach. Nie mylił się – teraz
wiedział. To był zapach ryb.
Wyszedłszy z obszaru Jerycho, Morse przeciął Walton Street, potem Woodstock Road,
stamtąd wszedł w Banbury Road, na koniec zaś wylądował w swoim kawalerskim mieszkaniu w
North Oxford, gdzie pogrążył się w fotelu i przesiedział nieruchomo niemal godzinę. Potem
wyszukał płytę z koncertem fortepianowym numer 21 Mozarta w nagraniu Barenboima, włączył
gramofon i, słuchając ulotnego Andante, spróbował odwrócić swój umysł od wszelkich
ziemskich trosk. Niekiedy w taki sposób udawało mu się o wszystkim zapomnieć.
Lecz nie tej nocy.
Rozdział 3
Ujrzeliśmy tam zaciągnięty węzeł, stryczek i kołysząca się,
zaduszoną kobietę.
Sofokles, Król Edyp
Gdy drzwi zamknęły się za Morse’em, konstabl Walters wyglądał na lekko
zdezorientowanego, a zmarszczki na jego czole nie znikały przez kilka długich minut, podczas
których powtarzał w myśli dziwne pytania, jakie zadał mu Morse. Oczywiście słyszał o nim
wiele razy, aczkolwiek Morse pracował w komendzie Thames Valley w Kidlington, podczas gdy
on sam był przydzielony do oddziałów miejskich St. Aldates. Rzeczywiście, tego ranka słuchał
wykładu Morse’a: był nim z lekka rozczarowany. Mówiono o nim, że potrafi być starym,
zdziwaczałym, wybuchowym skurczysynem; mówiono też, że rozwikłał więcej zabójstw niż
ktokolwiek inny w promieniu wielu mil, a także że niebiosa obdarowały go mózgiem pracującym
z prędkością i jasnością światła.
– Kilka minut temu był tu inspektor Morse.
Bell – wysoki, czarnowłosy mężczyzna – spojrzał na Waltersa z mieszaniną podejrzliwości i
niechęci.
– Cóż on tu chciał, u diabła?
– Nic ważnego, sir. Pytał tylko...
– Co, u diabła, on tu robił?
– Mówił, że był po coś w instytucie Clarendon. Myślę, że musiał o tym usłyszeć.
Przez surową twarz Bella przemknął cień uśmiechu, lecz on sam nic nie powiedział.
– Czy zna go pan dobrze, sir?
– Morse’a? Hm, tak, myślę, że można tak powiedzieć. Raz czy dwa pracowaliśmy razem.
– Mówi się, że to dziwny typ.
– Cholernie dziwny! – Bell pokiwał w zamyśleniu głową.
– Ale mówi się też, że jest bystry.
– Bystry? – Ton głosu sugerował, iż Bell nie był specjalnie co do tego przekonany, ale
uczciwość wzięła górę: – Najbystrzejszy skurczybyk, jakiego kiedykolwiek spotkałem. Nie
mówię, że zawsze ma rację, o nie! Ale zazwyczaj ma się wrażenie, że on ma zdolność
przewidywania wydarzeń, jak by to powiedzieć, o pół tuzina ruchów wcześniej niż większość z
nas.
– Może jest dobrym szachistą?
– Morse? W życiu nie zdarzyło mu się dotknąć pionka! Większość wolnego czasu spędza
albo w pubach, albo słuchając swojego ukochanego Wagnera.
– Pewnie nigdy nie był żonaty?
– Jest zbyt leniwy i samolubny, by żyć w rodzinie, jak sądzę. Chociaż... – Bell przerwał, a
jego oczy nagle nabrały ostrego wyrazu. – Może zechciałbyś mi z łaski swojej wyjaśnić
dokładniej, Walters, skąd to nagłe zainteresowanie Morse’em.
Na tyle, na ile mógł sobie przypomnieć; Walters powtórzył pytania zadane mu przez
Morse’a, Bell słuchał w milczeniu, z twarzą niezdradzającą oznak zainteresowania czy
zaskoczenia. Fakt, że drzwi frontowe były otwarte, był z pewnością dość niezwykły, wiedział o
tym. Pozostawało też oczywiście pytanie o to, kim była osoba, która zadzwoniła na policję oraz
w jaki sposób ten ktoś dowiedział się o ponurej tragedii w kuchni tego domu. Jednakże cała ta
sprawa była bardzo świeża i wiele rzeczy miało się jeszcze zapewne wyjaśnić. A jeśli nie? Nie
miałoby to większego znaczenia, bo w końcu wszystko było tak patetycznie proste. Pętla została
wykonana z prawdziwie kobiecą starannością ze zwojów zwykłego sznurka i zaczepiona na
wystającym z sufitu haku, wkręconym tak głęboko w belkę, by mógł utrzymać wieszak na
ubrania. Kobieta stanęła na lichym, pokrytym plastykiem taborecie – i powiesiła się, tuż za
drzwiami kuchennymi. Cóż, takie rzeczy się zdarzały. Bell dziesiątki razy czytał podobne
raporty: „Śmierć przez uduszenie w wyniku powieszenia. Orzeczenie: samobójstwo”. Był
dostatecznie doświadczonym a także dostatecznie dobrym oficerem, by dokładnie wiedzieć, co tu
zaszło. Tym razem nie było żadnego listu, ale listy niekiedy były, a niekiedy nie. Na dobrą
sprawę nie miał jeszcze nawet okazji, żeby przeszukać dokładnie inne pomieszczenia. Istniało
wciąż duże prawdopodobieństwo, zwłaszcza w przypadku sypialni na tyłach domu, że znajdzie
coś, co pomoże wyjaśnić całą tę sprawę. Tylko jedna rzecz była naprawdę zastanawiająca – tylko
jedna – i Bell zamierzał zatrzymać to na razie dla siebie. Nie powiedział o tym nic ani
Waltersowi, ani chirurgowi policyjnemu, ani obsłudze karetki, a w ciągu ostatniej godziny, kiedy
oględziny w kuchni powoli się rozkręcały, sam również niewiele o tym myślał. Lecz było to
dziwne: jak to możliwe, na Boga, żeby ta kobieta, stojąca na słabym kuchennym stołku, w tej
strasznej chwili ostatecznej decyzji, wykopnęła ten stołek tak, że wylądował– blatem do góry –
około dwóch jardów (dokładnie, jak wynikało z pomiaru, 172 centymetry) od jej lewej stopy,
zwisającej kilkanaście centymetrów powyżej podłogi? A takie właśnie było położenie stołka,
bowiem Bell osobiście zmierzył się z zacinającymi się drzwiami i wiedział, że tuż za nimi nie
było taboretu, a jedynie ciało, kołyszące się lekko w migoczącym świetle neonówek biegnących
przez sufit. Dziwny traf? Być może. W każdym razie nic, co zmieniałoby zasadniczo sytuację,
gdyż Bell był całkowicie przekonany (sekcja zwłok miała następnego ranka potwierdzić to
przekonanie), że pani Anna Scott udusiła się w wyniku powieszenia. „Policja” – jak poinformuje
wkrótce „Oxford Mail” – „nie podejrzewa morderstwa”.
– Chodźmy – rzekł Bell, zmierzając w stronę wąskich, wyłożonych dywanem schodów. –
Nie dotykajcie niczego, dopóki wam nie powiem. Miejmy nadzieję, że znajdziemy jakiś list lub
coś podobnego w którymś z pokoi. To by nam ładnie podsumowało tę sprawę, prawda?
Jednakże Bellowi nie udało się znaleźć tej nocy listu w domu samobójczyni ani żadnego
innego listu gdziekolwiek i kiedykolwiek indziej. A przecież w noc przed śmiercią Anna Scott
napisała przynajmniej jeden list – list, który został w odpowiedniej porze doręczony i przyjęty...
George Jackson, lokator domu przy Canal Reach 10, nieprzerwanie obserwował dom Anny
Scott. Był to 66-letni, drobny, niewysoki mężczyzna o ostrych rysach twarzy i bladoniebieskich,
spłowiałych, wiecznie łzawiących oczach. Przez czterdzieści dwa lata pracował w odlewni żelaza
o dźwięcznej nazwie „Lucy” przy niedalekiej Juxon Street, a przed trzema laty, wobec dużego
spadku zamówień na wyroby odlewni i nikłej perspektywy na ożywienie gospodarcze, przyjął
przyzwoitą odprawę i zamieszkał na Canal Reach. Miał kilku miejscowych znajomych – głównie
kolegów z pracy; prawdziwych przyjaciół nie miał. Na wielu sprawiał wrażenie osoby niebywale
ubogiej duchowo, pochłoniętej nieustannie i bez reszty swoimi raczej ciemnymi sprawami. Nie
był jednakże szczególnie nielubiany, już choćby dlatego, że miał złote ręce i podejmował się
wielu małych, dorywczych prac u swych sąsiadów w Jerycho. I nawet jeśli pobierane przez niego
opłaty były zawyżone, to jednocześnie zlecenia wykonywał terminowo, w miarę szybko i na
całkiem niezłym poziomie.
Poza tym był też wędkarzem.
Jackson, aczkolwiek rzadko pił dużo, tego wieczoru stał w głębi swego frontowego,
zaciemnionego pokoju, mając w pogotowiu butelkę w połowie wypełnioną tanią whisky. W
prawej ręce ściskał mały, brudny kieliszek. Widział przybycie policji – najpierw pojawiło się
dwóch funkcjonariuszy, potem przybył mężczyzna z torbą w ręku wyglądający na lekarza, a na
koniec Jackson zauważył mężczyznę w średnim wieku z rozwichrzonymi, rzednącymi włosami
na głowie, ubranego w przeciwdeszczowy płaszcz. Był to bez wątpienia także policjant, gdyż bez
oporów wpuszczono go do wnętrza domu naprzeciw. Jackson nie po raz pierwszy widział tego
mężczyznę – widział go właśnie tego popołudnia i był tym mocno zaintrygowany... Następnie
pojawiła się karetka; cały dom pełen był poruszających się postaci i świateł, które to zapalały się,
to gasły w różnych pokojach. Jackson obserwował to wszystko, sącząc powoli whisky, i czuł się
o wiele bardziej odprężony, o wiele spokojniejszy niż kilka godzin wcześniej. Martwił się jedynie
tym, że ktoś mógł go zauważyć. Ale nawet to nie miało w tej chwili specjalnego znaczenia, a i
tak na wszelki wypadek przygotował małe kłamstewko, wystarczająco zręczne, by się nim
wykpić.
Było już po trzeciej, gdy policja ostatecznie odjechała i choć w butelce było jeszcze sporo
whisky, to jednak Jackson nie ruszał się z miejsca, a w jego ociężałym umyśle kłębiło się wiele
myśli. Czuł głód, a na talerzu w kuchni leżały ryby, które złowił rano. Lecz kiedy wreszcie uznał,
że nie ma sensu stać tak dłużej, zignorował dwa smakowite tęczowe pstrągi i poszedł po
schodach na piętro, do położonej od frontu sypialni. Tam zaciągnął wiotkie, kwieciste zasłony,
szarpiąc nimi tak, aby zasłoniły całe okno, klęknął przy łóżku, wsunął pod nie ręce i wydobył
stos błyszczących czasopism pornograficznych. Następnie wsunął ręce głębiej i wyciągnął coś
jeszcze.
Nieco wcześniej tego wieczoru w szykownym, dobrze wyposażonym bungalowie na
przedmieściach Abingdon Celia Richards usłyszała nareszcie chrzęst żwiru pod oponami
wjeżdżającego do podwójnego garażu samochodu męża. Bardzo się spóźnił i potrawka z
kurczęcia od dawna stała gotowa.
– Witaj, kochanie. Przepraszam za spóźnienie. O Boże! Co za paskudny wieczór!
– Mogłeś mnie uprzedzić, że będziesz...
– Przepraszam, kochanie. Przecież już to powiedziałem!
Usiadł naprzeciw niej, sięgnął do kieszeni i wyjął paczkę papierosów.
– Nie zamierzasz, jak sądzę, palić przed obiadem?
– W porządku. – Wsunął ostrożnie papierosa z powrotem do paczki i podniósł się. – Ale
mały, szybki drink nie zaszkodzi nam, prawda kochanie? Przyniosę coś. Co dla ciebie? Jak
zwykle?
Celia poczuła się nagle nieco lepiej i – tak! – była niemal szczęśliwa widząc go. Odczuła też
lekkie wyrzuty sumienia, jako że sama wypiła już kilka dużych porcji dżinu.
– Usiądź, Charles, i zapal tego papierosa. Ja przyniosę kieliszki.
Zmusiła się do uśmiechu, wzięła kolejny dżin dla siebie, whisky dla męża i ponownie
usiadła.
– Widziałeś się dziś z Conradem?
Charles Richards wyglądał na zaabsorbowanego i zmęczonego czymś, gdy machinalnie
powtórzył:
– Conradem?
– Czyż nie jest obowiązkiem twojego drogiego braciszka Conrada, jako partnera w twojej
drogiej, malutkiej firmie...?
– Conrad! Ależ tak, przepraszam, kochanie. Jestem trochę rozbity, to wszystko. Conrad ma
się dobrze, tak. Jak zwykle śle ci pozdrowienia. Miał udaną podróż, jak mówił. Ale spotkanie
skończyło się w porze lunchu – to znaczy formalna część – a potem miałem pewną, ee, pewną
delikatną sprawę do załatwienia. Ten szwedzki kontrakt – pamiętasz, mówiłem ci o tym.
Celia potaknęła z ociąganiem, nic nie mówiąc. Jej chwilowa euforia ulotniła się. Ze
zrezygnowaną miną wcisnęła się w fotel – atrakcyjna, wytwornie ubrana, bogata kobieta, wokół
której powoli zaciskały się ściany. Wiedziała z przejmującą pewnością, że Charles w przeszłości
nie był jej wierny. Czuła to instynktownie – w zupełnie niewytłumaczalny sposób – ale wiedziała
o zdradzie niemal zawsze. Czy dzisiaj był z inną kobietą? Dobry Boże, czy mogła się tak bardzo
mylić? Wspomnienie kłopotów przyprawiło ją niemal o mdłości: tak wiele zmartwień, a
największe z nich to świadomość, iż to w niej leżała z całą pewnością przyczyna niektórych
orgiastycznych eskapad Charlesa. Seks właściwie dla niej nic nie znaczył – zawsze tak było – a z
wielu powodów nigdy nie myśleli poważnie, by zdecydować się na dziecko. Teraz zaś było już
chyba za późno, przy jej zbliżających się trzydziestych ósmych urodzinach...
Colin Dexter Śmierć w Jerycho (The dead of Jerycho) Przełożyła Maria Lipska
Prolog Myślę, czy razem byliby szczęśliwi. T.S. Eliot, La Figlia che Piange „Nieszczególnie piękna” – pomyślał. Oczywiście pod warunkiem, że w ogóle istnieje możliwość oceny kobiecej urody wedle jakiejś obiektywnej skali: sub specie aeternae pulchritudinis. A mimo to w ciągu tej godziny, która upłynęła od chwili, gdy się zdawkowo przywitali, już kilkakrotnie ich spojrzenia natrafiały na siebie i na chwilę nieruchomiały. I dopiero po wypiciu trzeciej lampki czerwonego wina udało mu się wyrwać z grona słabo znanych mu osób, z którymi dotąd przebywał. Poczuł ulgę. Pani Murdoch, blisko pięćdziesięcioletnia, solidnie zbudowana i pełna werwy kobieta, uprzejmie, lecz stanowczo kierowała swoich gości w stronę potraw rozłożonych na stołach w odległym końcu wielkiego salonu. Gdy przechodziła obok, mężczyzna skorzystał z okazji. – Urocze przyjęcie! – Wspaniale, że mógł pan przyjść. Musi się pan tu trochę pokręcić. Czy spotkał pan...? – Rozejrzę się, obiecuję. Proszę się nie kłopotać. – Wiele obecnych tutaj osób zna pana z moich opowieści. Mężczyzna skinął głową bez entuzjazmu i przyjrzał się prostej, grubo ciosanej twarzy swej rozmówczyni. – Znakomicie pani wygląda. – I równie znakomicie się czuję. – Co słychać u chłopców? Muszą mieć teraz (zapomniał na śmierć, ile powinni mieć teraz lat) ee... parę lat więcej. – Michael ma osiemnaście. Edward – siedemnaście. – A to dopiero! Wkrótce egzaminy, prawda? – Michael zdaje maturę w następnym miesiącu. (Przyjdź, proszę, i obsłuż się sama, Roweno). – Jest zdecydowany i pewny siebie, mam rację? – Pewność siebie jest przecenianą zaletą, nie sądzi pan? – Zapewne ma pani rację. – Mężczyzna nigdy wcześniej nie zastanawiał się nad tym specjalnie. (W oczach pani Murdoch błysnęło coś – jakby konsternacja – a może mu się tylko tak zdawało?) – Co syn zdaje? – Biologię, francuski, ekonomię. (Ależ tak! Proszę podchodzić i częstować się.)
– Interesujące! – odpowiedział, rozważając jednocześnie, jakie powody mogły skłonić młodego człowieka do wyboru tak niespójnego zestawu przedmiotów. – A jak Edward? Co...? Słyszał wypowiadane przez siebie słowa, ale nie dotarły one do uszu gospodyni, która oddaliła się, by zachęcić niektórych gości do jedzenia, i zostawiła swego rozmówcę w osamotnieniu. Osoby, z którymi stał wcześniej, pochylały się teraz z talerzami w rękach nad bogatym wyborem zimnych mięs, przystawek i surówek, nadziewając na widelec piersi pieczonych kurcząt i wybierając łyżkami apetyczne sałatki. Przez dwie minuty stał zwrócony twarzą do najbliższej ściany, jak gdyby zapamiętale studiując po amatorsku wykonaną akwarelę. Wreszcie zdobył się na pierwszy ruch. Ona stała na końcu kolejki, zajął więc miejsce za nią. – Nieźle to wygląda, prawda? – zaryzykował. Nie był to szczególnie oryginalny początek, ale zawsze lepszy taki niż żaden. Tym bardziej że wystarczył do nawiązania rozmowy. – Głodny? – zapytała odwracając się w jego stronę. Czy był głodny? Z bliska, ze swoimi dużymi, orzechowymi oczami, przezroczystą skórą i już uśmiechającymi się ustami, wyglądała o wiele powabniej niż poprzednio. Czy był rzeczywiście głodny? – Odczuwam lekki głód – potwierdził. – Być może za dużo pan je? Przejechała lekko prawą ręką po jego białej koszuli, którą własnoręcznie dokładnie wyprał i wyprasował przed przyjęciem. Jej palce były szczupłe i mocne, a długie paznokcie starannie wypielęgnowane, powleczone szkarłatnym lakierem. – Chyba nie jest ze mną aż tak źle, co? – powiedział tonem uczniaka. Był zadowolony z takiego obrotu sprawy. Przechyliła głowę żartobliwie, jakby oceniając czy znajdzie w nim coś pociągającego. – Nie jest aż tak źle – stwierdziła w końcu, wydymając prowokacyjnie wargi. Obserwował ją zgiętą nad stołem, przyjrzał się linii jej szczupłych pośladków, gdy wychyliła się mocno, by nadziać na widelec kilka plasterków buraczka. I nagle poczuł się (jak często w podobnych sytuacjach) trochę zagubiony i przybity. Rozmawiała teraz z siedzącym naprzeciw niej mężczyzną – niespełna trzydziestoletnim, wysokim, jasnowłosym, mocno opalonym i bez śladu nadwagi. Starszy pan pokiwał głową i uśmiechnął się smutno. Przyjemnie było pomarzyć, ale już najwyższy czas porzucić mrzonki. Miał pięćdziesiątkę na karku i – jak sobie wmawiał – wkraczał właśnie w ten wiek, który leczy serce z porywów uczuć. Przy przeciwległym skraju stołu stało kilka krzeseł, a spory kawałek białego obrusa był wolny od zastawy, wybrał zatem to miejsce, by usiąść i spokojnie zjeść. Miał nadzieję, że uchroni go to przed niestrawnością, która niezmiennie dokuczała mu, gdy spożywał posiłki
siedząc skurczony w fotelu. Napełnił ponownie swój kieliszek, przysunął krzesło i zaczął jeść. – Myślę, że jest pan jedynym sensownym facetem w tym pokoju – powiedziała przystając obok niego minutę później. – Mam kłopoty z żołądkiem – rzekł głupawo, nie zadając sobie nawet trudu, żeby spojrzeć na nią. Nie było sensu udawać. Równie dobrze może być po prostu sobą – odrobinę podtatusiałym, bardziej niż odrobinę łysiejącym facetem z nieapetycznymi, sterczącymi z uszu włoskami, który przekroczył już półmetek swojego życia. Nie! Udawanie nie miało najmniejszego sensu. Naprzód więc, mój kochaniutki! Naprzód, by odebrać tamtemu lubieżnemu młodemu Adonisowi przyjemność flirtowania! – Mogę się przysiąść? Spojrzał na nią, wciśniętą w kremową, dopasowaną w talii letnią sukienkę, i podsunął stojące obok krzesło. – Myślałem już, że straciłem panią na ten wieczór – powiedział po chwili. Umoczyła wargi w winie, po czym powiodła delikatnie środkowym palcem lewej dłoni po wnętrzu kieliszka. – Czyżby nie chciał pan mnie stracić? – zapytała miękko, zbliżając wilgotne usta do jego ucha. – Nie. Chciałbym zatrzymać panią całą dla siebie. Jak widać, strasznie samolubny ze mnie gość. Przekomarzał się, ale jego jasnobłękitne oczy patrzyły zimno i taksująco. – Mógł pan mnie wybawić – szepnęła – od tego tam blondwłosego nudziarza... Och! przepraszam, on chyba nie jest...? – Nie. Nie należy do moich przyjaciół. – Ani do moich. Szczerze mówiąc, nie znam tutaj dobrze nikogo. – Jej głos zabrzmiał nagle poważnie. Przez kilka minut jedli w milczeniu. – Zapewne większość z obecnych tutaj nie miałaby nic przeciwko temu, żeby panią poznać – rzucił nareszcie. – Czyżby? – Wyglądała znowu na odprężoną, uśmiechała się. – Być może ma pan rację. Ale oni wszyscy są takimi nudziarzami, nie wydaje się panu? – Ja sam jestem cokolwiek nudny – powiedział. – Nie wierzę panu. – W porządku. Powiedzmy, że jestem dokładnie taki, jak wszyscy inni. – Cóż by to miało znaczyć? Jej lekko rozciągnięte „y” wskazywało na akcent któregoś z północnych regionów. Lancashire? – Chce pani, żebym powiedział?
– Aha. Ich spojrzenia spotkały się na ułamek sekundy, jak poprzednio, po czym mężczyzna spuścił głowę i wbił wzrok w swój talerz, z którego nic jeszcze nie skosztował. – Uważam, że jest pani bardzo pociągająca – powiedział spokojnie. – To wszystko. Odpowiedzi nie było, zajęli się więc jedzeniem pogrążeni we własnych myślach. Milczeli. – Niezłe, co? – powiedział w końcu, ocierając usta pomarańczową, papierową serwetką, i sięgnął po butelkę wina. – Czym mogę teraz pani służyć? Oto, hm, sałatka ze świeżych owoców, tu – krem gâteau, a tu mamy coś na kształt karmelkowej piramidy... Lecz gdy poruszył się, by wstać, kobieta położyła dłoń na rękawie jego marynarki. – Posiedźmy po prostu i porozmawiajmy przez chwilę. Nie wydaje mi się, bym mogła jeść i rozmawiać jednocześnie, jak inni to potrafią. Rzeczywiście, wyglądało na to, że większość gości posiadła nadzwyczajną umiejętność łączenia obu tych czynności, bowiem – co mężczyzna nagle sobie uświadomił – ogromna sala wypełniona była szczękiem sztućców i gwarem rozmów ponad trzydziestu osób. – Odrobinę wina? – zapytał. – Czy nie wypiłam już dosyć? – Jak tylko się ktoś zorientuje, że ma dosyć, znaczy to, że już najwyższy czas, by pociągnął odrobinę więcej. Uśmiechnęła się do niego słodko. – Sam to pan wymyślił? – Przeczytałem na pudełku zapałek. Uśmiechnęła się znowu i przez chwilę sączyli wino w milczeniu. – Wie pan, to, co właśnie pan powiedział o... o... – O tym, że jest pani bardzo atrakcyjna? Przytaknęła. O co chodzi? – Dlaczego pan to powiedział? – Wzruszył ramionami mając nadzieję, że wyszło mu to w naturalny sposób. – Nie oczekuje pani chyba szczególnych niespodzianek, prawda? Spodziewam się, że wielu facetów mówiło pani to samo. To nie pani wina. Tak się złożyło, że Wszechmocny uczynił panią zdumiewająco piękną, to wszystko. Należy się z tym pogodzić. Ze mną jest zupełnie podobnie: przypadkiem zostałem obdarowany najbardziej błyskotliwym umysłem w Oxfordzie. I również nic na to nie mogę poradzić. – Nie odpowiedział pan na moje pytanie. – Nie? Myślałem... – Kiedy powiedział pan, że jestem pociągająca, to było ważne nie tylko to, co pan mówił. Chodzi także... chodzi także właśnie o sposób, w jaki pan to powiedział.
– To znaczy? – Nie wiem. Tak jakby... tak jakby miło, poniekąd, ale jednocześnie jakby smutno. – Nie powinna pani powtarzać ciągle – „tak jakby”. – Próbowałam właśnie wyjaśnić panu coś, co niełatwo mi wyrazić słowami. Ale mogę się zamknąć, jeśli pan sobie tego życzy. Potrząsnął wolno głową. – No właśnie. Widzi pani, dokąd zaprowadziła panią szczerość. Powiedziałem, że bardzo mi się pani podoba. A wie Pani dlaczego? Bo dobrze mi, kiedy na panią patrzę i siedzę tak obok pani jak teraz. Czy muszę mówić więcej? Mam wrażenie, że z każdą chwilą staje się pani coraz bardziej atrakcyjna. To pewnie przez to wino. – Cały kłopot w tym, że dla większości mężczyzn „atrakcyjna” znaczy jedno – wciągnąć do łóżka, prawda? Serdeczne dzięki! Nasze zdrówko! – Chyba nic w tym złego? – Ależ oczywiście, skąd! Lecz przecież oprócz tego może być chyba coś więcej? – Bo ja wiem? Nie jestem specjalistą w tej dziedzinie. Żałuję. – Ale chyba może być tak, że kobieta podoba się panu taka, jaka jest, nie zaś tylko z powodu urody? Zwróciła w jego kierunku głowę z wysoko upiętymi włosami, a jej oczy rozbłysły niemal dziką, namiętną czułością. – Czy mogłaby mi pani powiedzieć...? Słowa uwięzły mu w gardle i przerwał, nie pamiętając już nawet, o co chciał zapytać. Ona wsunęła prawą rękę pod stół i poczuł, jak długie delikatne palce miękko dotykają i splatają się z jego własnymi. – Mógłbyś podać na sekundę to wino, przyjacielu? – Był to głos jednego ze starszych gości – brzuchatego, jowialnego jegomościa o czerwonej twarzy. – Przepraszam, że się tak pakuję, ale przydałoby się coś wypić, co? Ich ręce odskoczyły od siebie, jakby przyłapane na gorącym uczynku, i już tak pozostały, bowiem inni goście wracali właśnie, by dokonać wyboru deserów. – Nie sądzi pani, że powinniśmy się przyłączyć do towarzystwa? – zapytał bez przekonania. – Wywołamy plotki, jeśli nie będziemy ostrożni. – Czy to pana martwi? Przez kilka długich sekund mężczyzna wyglądał tak, jak gdyby z najwyższą powagą rozważał tę kwestię. Wreszcie na jego twarzy ukazał się łobuzerski uśmiech. – Wie pani co? – powiedział. – W końcu nie popełniam kazirodztwa. Dlaczego do licha nie mielibyśmy przesiedzieć razem całą noc? Dlaczego nie? Przecież tego właśnie chcę. A jeżeli pani także... – Tak, przecież pan wie! Dlaczego zatem nie skończyć z udawaniem i... nie skosztować tego pysznego gâteau? Właśnie tutaj! – Wypiła duszkiem resztę wina. – A tu może pan nalać – do
pełna! Po zjedzeniu deserów i po dwukrotnym odrzuceniu oferty podania kawy poprosił ją, by opowiedziała coś o sobie. Spełniła jego prośbę. Urodziła się w Rochdale. W szkole była pilną i zdolną uczennicą, wywalczyła więc sobie miejsce w oxfordzkim Lady Margaret Hall, gdzie studiowała języki współczesne. Uzyskawszy dobre świadectwo drugiego stopnia, opuściła Oxford i podjęła pracę jako przedstawiciel(jedyny) działu obrotu zagranicznego pewnego maleńkiego wydawnictwa w Oroydon. Firma ta została założona kilka lat wcześniej przez dwóch bystrych i ambitnych braci. Zajmowali się wydawaniem podręczników do nauki języka angielskiego. Na krótko przed jej pojawieniem się w Wydawnictwie liczba zamówień z zagranicy zaczęła rosnąć i potrzeba nawiązania lepszych kontaktów z zagranicznymi partnerami stała się paląca. Podpisała więc umowę. Praca była całkiem niezła i dawała nie najgorsze pieniądze – ważne zwłaszcza dla osoby bez najmniejszego doświadczenia w robieniu interesów. W zakres jej obowiązków wchodziły liczne służbowe (a niekiedy niezupełnie służbowe) wyjazdy w towarzystwie starszego z braci, Charlesa – szefa wydawnictwa. Przez osiem lat praca ta przynosiła jej ogromne zadowolenie. Interes kwitł – liczba zatrudnionych wzrosła od dziesięciu do ponad dwudziestu osób, zbudowano nowe obiekty, zakupiono nowe urządzenia. W tym czasie, przy akompaniamencie pogłosek o nadmiernych wydatkach i wykroczeniach podatkowych, pracownicy doczekali przyjazdu nieśmiertelnego Rolls Royce’a – najpierw czarnego, a potem błękitnego; nieliczni natomiast wybrańcy mogli podziwiać piękno cudownego, malutkiego jachtu zacumowanego gdzieś koło Reading. Ona sama raz, a czasami dwa razy w roku, dostawała podwyżkę i w rezultacie, kiedy przed trzema laty opuszczała ostatecznie firmę, jej oszczędności stanowiły wcale pokaźną sumkę, zapewniającą niezależność finansową na kilka lat. Dlaczego więc odeszła? Tak naprawdę, trudno powiedzieć. Osiem lat to dość długi okres i nawet najbardziej interesująca praca przeradza się z czasem w rutynę. Poza tym jak długo da się znieść towarzystwo ludzi, których zna się na wylot? Och! To, jacy oni byli, nie miało specjalnego znaczenia! Po prostu chciała zmiany, to wszystko. Więc dokonała zmiany. W Oxfordzie studiowała francuski i włoski, a w ciągu pracy w wydawnictwie opanowała biegle niemiecki. Zatem? Zatem powiększyła grono pedagogiczne w olbrzymiej (tysiąc ośmiuset uczniów!) szkole ogólnokształcącej we wschodniej części Londynu, przyjmując posadę nauczycielki języka niemieckiego. Szkoła była o wiele bardziej okropna, niż to sobie wyobrażała. Chłopcy byli niewątpliwie poczciwi, ale też rażąco i impertynencko wulgarni; nierzadko nawet (jak podejrzewała) obnażali się w ostatnich rzędach ławek. Lecz prawdziwych kłopotów przysparzały dziewczęta, widzące w nowej nauczycielce konkurentkę w zażartej rywalizacji o względy tak chłopaków, jak męskiej części grona pedagogicznego. A samo grono? Cóż, niektórzy próbowali z nią jakichś sztuczek, zwłaszcza żonaci, ale wszyscy oni nie byli tak naprawdę źli. Podejmowali prawdziwie herkulesowe wysiłki, by zlikwidować, a przynajmniej wziąć w karby plagę wagarów, ukrócić bezmyślny wandalizm i pokonać wyzywającą, cholerną obojętność tej wojowniczej młodzieży, dla której pojęcia wspólnoty, wykształcenia czy
najzwyklejszej z powszechnie uznanych wartości były równie obce, jak odrażające. No cóż, wytrzymała to przez cztery semestry. Teraz żałuje, że nie dłużej. Chłopcy i dziewczęta z jej klasy złożyli się i kupili absolutnie szkaradny komplet kieliszków do wina. Ten komplet uważa do dziś za najbardziej cenny ze wszystkich prezentów, jakie kiedykolwiek dostała! Płakała, kiedy go jej wręczali – stali wszyscy po ostatnim apelu, a jeden z chłopców wygłosił niezgrabną, żartobliwą, cudowną przemowę. Większość dziewcząt popłakiwała i nawet dwóch czy trzech najbardziej zagorzałych ekshibicjonistów zdobyło się na nieporadne słowa pożegnania, w których pobrzmiewał smutek, skrywana wdzięczność i wzruszenie. O Boże! A co potem? Imała się to tego, to tamtego, aż wreszcie – dwa lata temu – wróciła do Oxfordu, zamieściła ogłoszenie o prywatnych lekcjach, na które otrzymała więcej ofert, niż mogła przyjąć, kupiła małe mieszkanie – i cóż, oto znalazła się tutaj! Tutaj, na przyjęciu. Pominęła coś, wiedział o tym. Pamiętał, aczkolwiek mgliście, jak pani Murdoch mu ją przedstawiała. Pamiętał też zupełnie wyraźnie środkowy palec jej lewej ręki przesuwający się po obwodzie kieliszka. Czy opuściła też jakieś inne fakty? Nic jednak nie powiedział. Siedział tam po prostu, na poły ogłupiały, a jeszcze bardziej zamroczony alkoholem. Było krótko po północy. Synowie pani Murdoch poszli spać, a liczni goście zaczynali już opuszczać przyjęcie. Większość tych, którzy zostali, piła po drugiej lub trzeciej filiżance kawy, nikt jednak nie przeszkadzał dziwnej parze, siedzącej ciągle pośród szczątków tortów i szarlotek. – A co z panem? – zapytała. – Udało się panu przerzucić cały ciężar rozmowy na mnie. – Nie jestem nawet w połowie tak interesujący, jak pani. Wcale! Po prostu chcę dalej siedzieć tutaj, obok pani. To wszystko. Wypił już ogromną ilość wina i jego głos, jak zauważyła, stał się nieco bełkotliwy. „Obo ssiebie, to ffszystko” – tak w przybliżeniu zabrzmiały jego ostatnie słowa. I nagle kobieta poczuła przedziwną, nieodpartą sympatię do tego podchmielonego ochlapusa, którego ręka znowu szukała jej ręki, a palce błądziły lekko po wnętrzu jej dłoni. Dwadzieścia po pierwszej zadzwonił telefon. Pani Murdoch taktownie oparła rękę na jego ramieniu i powiedziała bardzo spokojnie: – Telefon do pana. Jej przenikliwe oczy dostrzegły, oczywiście, wszystko. Wydawała się być rozbawiona i – tak! – całkiem zadowolona z tak szybkiego rozwoju znajomości tych dwojga. Tak jej przykro, że przeszkadza. Ale sam przecież wspominał, że może być wezwany. Odebrał telefon w holu. – Co takiego?... Lewis? Co masz takiego, do diabła, że...? Aha!... Aha! W porządku. – Spojrzał na zegarek. – Tak! Tak! Powiedziałem przecież, no nie? Odłożył z trzaskiem słuchawkę i wrócił na salę. Siedziała tam, gdzie ją zostawił i patrzyła na niego pytająco. – Coś złego? – Nie, niezupełnie. Chodzi tylko o to, że chyba muszę wyjść. Przepraszam.
– Ale chyba może mnie pan odwieźć do domu, prawda? Proszę! – Nie mogę, przepraszam. Widzi pani, jestem, ee, pod telefonem tej nocy i... – Jest pan lekarzem, czy kimś w tym rodzaju? – Policjantem. – Och, Boże! – Przepraszam... – Proszę skończyć z tym „przepraszam”! – Nie pozwólmy, żeby to się tak skończyło – powiedział bardzo spokojnie. – Nie. To byłoby głupie, prawda? Przepraszam pana także... to znaczy, za to wpadanie w słowo. To wszystko dlatego... Popatrzyła na niego z wyrazem rozczarowania w oczach. – To chyba przeznaczenie... – Bzdura! Do diabła, nie ma czegoś takiego! – Nie wierzy pan w...? – Czy możemy się znowu spotkać? Wyjęła z torebki kalendarz, wyrwała z końca stronę i szybko napisała: Canal Reach 9. – Przyjechał samochód – to był głos pani Murdoch. Mężczyzna skinął głową i odwrócił się, gotowy do wyjścia. Ale musiał o to zapytać. – Jest pani mężatką, prawda? – Tak, ale... – To jeden z braci z wydawnictwa? Zaskoczenie? A może raczej podejrzenie rozbłysło na ułamek sekundy w jej oczach, zanim odpowiedziała. – Nie, żaden z nich. Wyszłam za mąż na długo przedtem. Szczerze mówiąc, byłam na tyle głupia, by wyjść za mąż mając dziewiętnaście lat, ale... Na sali ukazał się dość przysadzisty mężczyzna, który zbliżył się do nich nieśmiało. – Jest pan gotowy, sir? – Tak. Odwrócił się, żeby po raz ostatni spojrzeć na nią. Chciał coś powiedzieć, ale nie znalazł słów. – Ma pan mój adres? – wyszeptała. Potaknął. – Ale nie wiem, jak się pani nazywa. – Anna. Anna Scott. Uśmiechnął się – niemal szczęśliwy. – A pan? – Nazywają mnie Morse – odrzekł policjant. Morse zapinał pas bezpieczeństwa, podczas gdy wóz policyjny przeciął rondo Banbury Road
i przyspieszył na podjeździe w kierunku Kidlington. – Dokąd to, powiadasz, ciągniesz mnie, Lewis? – Do Woodstock Crescent, sir. W jednym z domów facet zabił nożem swoją żonę. Ale nie ma problemu – sam zgłosił się na posterunek kilka minut później. – To cię nie zastanawia, Lewis, prawda? W ogromnej większości przypadków zabójstw sprawca znany jest praktycznie od samego początku. Wyobrażasz to sobie? Około 40 procent zabójców zostaje zatrzymanych niemal natychmiast na miejscu lub bardzo blisko miejsca zbrodni – zazwyczaj dlatego, że w akcie miłosierdzia wobec tobie podobnych, Lewis, nie podejmują najmniejszej próby ucieczki. Przy tym, o ile mnie pamięć nie zawodzi, w około 50 procentach przypadków ofiarę i zabójcę łączą jakieś wcześniejsze stosunki, często bardzo bliskie. – Interesujące, sir – stwierdził Lewis, skręcając w lewo dokładnie naprzeciw komendy policji w Thames Valley. – Czy to był jeden z pana wykładów? – Przeczytałem o tym w porannej gazecie – odparował Morse, z zaskoczeniem odnotowując, jak trzeźwo brzmią jego słowa. Samochód przemierzał labirynt nieoświetlonych bocznych ulic, aż wreszcie Morse ujrzał niebieskie, migotliwe światła ambulansu stojącego przed jednym z ubogich domów Woodstock Crescent. Wolno rozpiął pas i wyszedł z wozu. – Tak przy okazji, Lewis, nie wiesz, gdzie może być Canal Reach? – Myślę, że wiem, sir. To gdzieś w Oxfordzie, dokładniej – w Jerycho.
KSIĘGA PIERWSZA
Rozdział 1 Pewien człowiek szedł z Jerozolimy do Jerycha. Św. Łukasz, 10.30 Główne atrakcje turystyczne Oxfordu znajdują się stosunkowo blisko siebie, a poruszanie się w ich obrębie ułatwiają liczne, tłumaczone na wiele języków przewodniki. Dzięki temu nawet jednodniowy gość po zwiedzeniu dostojnych budynków uniwersyteckich zgrupowanych miedzy The High i Radcliffe Camera, może ponownie zająć miejsce w luksusowym autobusie mając poczucie, że zobaczył jedną z pereł wśród angielskich miast. Wszystko tu jest wspaniałe i odrobinę męczące. Szczęśliwie zatem się składa, że leżący tuż obok Cornmarket może zaoferować gościom długie rzędy barów przekąskowych, kafejek i budek z hamburgerami. Tu można dać wytchnienie zmęczonym stopom i przewertować świeżo nabytą literaturę w poszukiwaniu informacji o pozostałych uniwersyteckich i kościelnych budowlach, o ich historii i fundatorach, z czym trudno się zapoznać podczas szybkiego, pobieżnego zwiedzania. Zapewne jednak już około południa nasz gość nasycony wielką kulturą chętnie porzuci ją dla pobliskiego kompleksu Westgate. Powstał on za sprawą decyzji rady miasta, która postanowiła zrównać z ziemią opustoszałe, bezużyteczne budynki w centrum i pobudować na odzyskanym terenie wielkie supermarkety oraz biurowce. Solitudinem faciunt: architecturam appelant. W tej okolicy za każdym rogiem czekają nowe przyjemności – zgodnie zresztą z informacjami w przewodnikach. Na przykład opuszczając Cornmarket, skręciwszy w lewo przez Randolph, zwiedzający może przejść obok domów w stylu regencji przy Beaumont Street, odwiedzić tam Ashmolean, po czym odbyć przechadzkę po ogrodach Worcester College. Idąc stamtąd w kierunku północnym, nasz gość znajdzie się w dolnym odcinku Walton Street wiodącym przez obszar, który jak dotąd zdołał uniknąć wandali zasiadających w miejskich komitetach planowania. Niebawem niemal cały Uniwersytet znajdzie się za plecami wędrowca, z wyjątkiem rozległego, położonego po lewej stronie budynku mieszczącego Wydawnictwo Uniwersyteckie. Gmach ten, z jego zielonym dziedzińcem wyzierającym zza wysokiej, żelaznej bramy, sprawia ponure wrażenie czegoś zupełnie nie na miejscu, czegoś na podobieństwo jakiejś dystyngowanej księżnej w dyskotece. Przypadkowy gość być może pójdzie dalej, mijając niebiesko-czerwony neon kina „Feniks” po lewej stronie ulicy. Najprawdopodobniej jednak zdecyduje się zawrócić w kierunku centrum miasta i wkroczy w częściowo odnowiony rejon Oxfordu, który nie legł w gruzach pod buldożerami. Rejon ten nazywa się Jerycho. Jest to głównie dzielnica mieszkaniowa, rozciągająca się od zachodniej strony Walton Street
do brzegów kanału, złożona na ogół z jednopiętrowych, tarasowo położonych domów z połowy dziewiętnastego wieku. Tutaj, pośród sieci krzyżujących się z sobą uliczek noszących imiona Wellingtona, Nelsona i innych bohaterów, znajdują się domy zbudowane z myślą o robotnikach zatrudnionych na kolei i nadbrzeżu, w Wydawnictwie Uniwersyteckim i w odlewni żelaza przy Juxon Street. Ale gość Muzeum Miejskiego w St. Aldates nie znajdzie na półkach żadnego przewodnika po Jerycho, a pochodzenie tej tajemniczej nazwy dzielnicy jest zagadkowe nawet dla jej najstarszych mieszkańców. Niektórzy utrzymują, że we wcześniejszych latach gwizdy lokomotyw jadących przez kanał powodowały walenie się ścian domów; inni wskazują ukradkiem na synagogę przy Richmond Road i mówią coś o bardzo zyskownych, chytrych interesach prowadzonych niegdyś w byłej dzielnicy żydowskiej; jeszcze inni przytaczają stare zdanie wypisane na ścianie miejscowej gospody: „I pozostaniesz w Jerycho, dopóki nie dorosną twoje ptaki”. Jednakże większość tutejszych mieszkańców zapytana o to popatrzyłaby zdziwiona na rozmówcę, jak gdyby stawiał on oczywiste, trywialne pytania w rodzaju: dlaczego ludzie się rodzą, dlaczego muszą żyć i umierać lub dlaczego stają się miłośnikami kobiet czy alkoholu. W środę, trzeciego października, niemal dokładnie sześć miesięcy od wieczoru u pani Murdoch, inspektor Morse z Wydziału Śledczego policji w Thames Valley jechał samochodem z Kidlington do Oxfordu. Skręcił w Woodstock Road, następnie w prawo, w Bainton Road, po czym wjechał prosto w Walton Street. Prowadząc swego Jaguara ostrożnie wąską ulicą, mijając rzędy zaparkowanych po obu stronach samochodów, dostrzegł kątem oka tytuł filmu pokazywanego aktualnie w „Feniksie”: „Seks na przedmieściach”. Niemal jednocześnie wpadły mu w oko białe, wyraziste litery tabliczki z nazwą ulicy i natychmiast wszelkie myśli o filmowych podnietach w technikolorze uleciały mu z głowy: znajdował się na Jerycho Street. Od czasu do czasu myślał o Annie Scott – oczywiście, że myślał – ale perspektywa uwikłania się w romans z zamężną kobietą nie wydała mu się w świetle poranka tak kusząca, jak tamtej nocy. Nie zaangażował się zatem w tę sprawę. Ale teraz to znowu wróciło... Tego ranka w Kidlington wykład z procedur śledczych w przypadkach zabójstw prowadzonych dla grupy przejętych, nieopierzonych młodych detektywów (z konstablem Waltersem na czele), przyjęty został z umiarkowanym entuzjazmem i Morse wiedział, że był daleki od dobrej formy. Jakże się cieszył teraz z powodu wolnego popołudnia! W dodatku po raz pierwszy od wielu miesięcy miał wreszcie pretekst, by zawitać w okolice Jerycho. Jako członek Oxfordzkiego Towarzystwa Książki otrzymał ostatnio zawiadomienie o wykładzie (3 paźdz., godz. 20.00) Pani Helen Gardner na temat: „Poezja angielska w nowych publikacjach oxfordzkich”. Perspektywa wysłuchania tej wybitnej wśród naukowców oxfordzkich postaci była wystarczająca, by przełamać lenistwo Morse’a i skłonić go do pójścia po raz pierwszy w tym roku na odczyt. Poza tym prezydium Towarzystwa zwróciło się do wszystkich członków z prośbą o dostarczenie wszelkich starych, zbędnych już książek, bowiem przed wystąpieniem prelegentki zaplanowano sprzedaż używanych książek, celem podreperowania mizernych funduszy Towarzystwa. Poprzednią zatem noc Morse spędził na przeglądaniu swoich półek, a teraz wiózł
w kartonowym pudle na podłodze Jaguara ponad trzydzieści broszur. Książki należało dostarczyć do Instytutu Wydawniczego Clarendon na Walton Street, gdzie odbywały się spotkania Towarzystwa, między godziną 15 a 17 tego dnia. Było dwadzieścia pięć po trzeciej. Jednakże z przyczyn nader istotnych przekazanie darów Morse’a opóźniło się. Tuż przed budynkiem Wydawnictwa Uniwersyteckiego Morse skręcił w prawo i, jadąc wolno wzdłuż Great Clarendon Street, minąwszy dwie przecznice, dostrzegł po prawej stronie napis: Canal Street. Ależ ona musi tu mieszkać, w każdym razie gdzieś bardzo blisko! Przez cały dzień popadywało i ciężkie krople spadały na przednią szybę, kiedy wjeżdżał w pustą ulicę, szukając miejsca do zaparkowania. Niestety, nie było to łatwe. Po jednej strome ulicy wjazd uniemożliwiała podwójna żółta linia, po drugiej zaś rząd tabliczek z wielkimi białymi literami „P” w niebieskim polu: „Wyłącznie dla stałych, mieszkańców”. Tu i ówdzie widać było wprawdzie luki, ale – pchany uporczywym nawykiem przestrzegania prawa i świadomością ryzyka niemałej grzywny – Morse przemierzał wolno labirynt uliczek. Nareszcie, w cieniu wyniosłej dzwonnicy kościoła Św. Barnaby, tuż przy kanale, znalazł puste miejsce oznaczone białym prostokątem: „Postój ograniczony do 2 godzin. Ponowny postój zabroniony przed upływem 1 godziny”. Morse zaparkował ostrożnie i rozejrzał się dookoła. Zza uchylonej bramy uchwycił wzrokiem mieniący się na czerwono, niebiesko i brązowo sznur łodzi mieszkalnych zacumowanych wzdłuż kanału. Trzy dzikie kaczki o długich szyjach, czarne na tle ściemniającego się już nieba, trzepotały głośno, odlatując ku północnej części kanału. Morse wyszedł z samochodu i stojąc w deszczu zerknął w górę na mocno poszarzałą wieżę wznoszącą się nad uliczkami. Może by zajrzeć na chwilę do środka? Drzwi były jednak zamknięte. Morse czytał właśnie kartkę wyjaśniającą, iż to z powodu ubolewania godnego wandalizmu młodzieży, gdy usłyszał za sobą jakiś głos. – Czy to pana samochód? Młoda, zupełnie przemoknięta, najwyraźniej świeżo upieczona policjantka z obsługi ruchu drogowego stała obok Jaguara, próbując dzielnie zapisać coś na mokrej kartce notesu. – Coś nie w porządku, chyba nie? – wymamrotał pojednawczo Morse, schodząc do niej po niskich schodach. – Przekroczył pan białą linię i musi się pan nieco cofnąć. Ma pan tu mnóstwo miejsca. Morse wymanewrował posłusznie Jaguarem, ustawiając go bardziej precyzyjnie, po czym uchylił boczne okno. – Lepiej? – Powinien pan zamknąć drzwi, jeśli zamierza pan tu zostawić wóz – dwie godziny, proszę pamiętać. Wie pan, są liczne kradzieże samochodów. – Oczywiście, zawsze zamykam... – Tym razem nie było zamknięte! – Sprawdzałem tylko, czy... Lecz młoda dama oddaliła się już, najwyraźniej nie mając ochoty na dalszą dyskusję.
Wypisywała właśnie rozmoczony mandat jednemu z niefortunnych kierowców nieposiadających zezwolenia na parkowanie, kiedy Morse zawołał: – Canal Reach? Czy pani wie, gdzie to jest? Wskazała w kierunku Canal Street. – Za rogiem. Trzecia na lewo. Na Canal Street dwa mandaty drogowe, zawinięte w celofanowe torebki i wsunięte pod wycieraczki przednich szyb, świadczyły wymownie o wielkiej gorliwości młodej policjantki. Morse przypomniał sobie, że podobny bilet zauważył na przedniej szybie wielkiego, jasnoniebieskiego Rolls Royce’a stojącego po drugiej stronie ulicy na rogu Victor Street. W tej chwili jednak problemy parkowania przestały być ważne: tabliczka po lewej stronie ulicy zapowiedziała Canal Reach. Zatrzymał się i zastanowił przez chwilę. Po co właściwie zjawił się tutaj? Co – jeżeli w ogóle cokolwiek – miał jej do powiedzenia? Krótka, wąska ulica z pięcioma tarasowo ustawionymi domami po każdej stronie była niedostępna dla ruchu kołowego z powodu trzech betonowych słupków zagradzających wjazd, odległy zaś drugi koniec zamykała brama prowadząca na teren małej stoczni; teraz była otwarta. Obok drzwi frontowych trzech spośród dziesięciu domów stały oparte rowery, poza tym jednak trudno było dostrzec inne oznaki ludzkiej obecności. Mimo że zaczynało zmierzchać, za ażurowymi zasłonami okiennymi nigdzie nie paliło się światło i cała uliczka wyglądała bezbarwnie i niegościnnie. Stojące tu domy należały z pewnością do najtańszych, budowanych niegdyś z myślą o robotnikach pracujących przy kanale. Na pierwszym domu po lewej stronie widniał numer 1, Morse ruszył zatem wzdłuż wąskiego chodnika; minął numer 3, minął numer 5, potem numer 7 – nareszcie znalazł się na miejscu, naprzeciw drzwi ostatniego domu, czując ogarniające go zdenerwowanie i niezdecydowanie. Instynktownie sięgnął do kieszeni prochowca w poszukiwaniu papierosów, nie znalazł ich jednak – zostały zapewne w samochodzie. Za jego plecami przejechał, ochlapując chodniki, samochód z włączonymi już przednimi światłami. Morse zapukał do drzwi. Nikt nie odpowiadał. To chyba lepiej – pomyślał. Zastukał jednak jeszcze raz, nieco głośniej, po czym cofnął się, by rzucić okiem na dom. Na parterze, na prawo od rudoczerwonych drzwi, znajdowało się okno z zaciągniętymi purpurowymi zasłonami. Dokładnie nad nim okno na pierwszym piętrze było... zaraz! Światło? Tam paliło się światło. Drzwi od sypialni były zapewne otwarte, gdyż Morse widział poświatę przyćmionego światła wydobywającego się zimnego pomieszczenia – może z innego pokoju po drożej stronie schodów? Stojąc tak i czekając w mżącym deszczu, podziwiał przez chwilę ozdobne ułożenie cegieł tarasu, którego czerwone podnóże skontrastowane z szaroniebieskim zwieńczeniem dawało oryginalny, arabeskowaty efekt. Rudoczerwone drzwi pozostawały wciąż zamknięte. Może dać sobie spokój? Jakoś głupio to jednak wyglądało. Podczas obiadu łyknął trochę za dużo piwa i pojawiający się zwykle w takich razach lekki przypływ erotyzmu był bez wątpienia
głównym motorem wypadu do Jerycho... Wydawało mu się nagle, że słyszy jakiś hałas dobiegający z wnętrza domu. Więc była tam. Zastukał, tym razem bardzo głośno, i po upływie kilkunastu sekund nacisnął na klamkę. Drzwi były otwarte. – Halo! Jest tu ktoś? Frontowe drzwi prowadziły wprost do nadspodziewanie dużego, wyłożonego dywanem, gustownie urządzonego pomieszczenia. Mózg Morse’a rejestrował ten widok na podobieństwo aparatu fotograficznego. – Halo! Anno?! Anno?! W odległym kącie pomieszczenia, na lewo, zobaczył schody, a u ich stóp kosztowną, jasnobrązową skórzaną kurtkę z podpinką z owczej wełny, złożoną spodem na wierzch, noszącą świeże ślady deszczu. Pochylił się nieco do przodu, ale mimo że natężył słuch do ostatnich granic, nie usłyszał żadnego dźwięku. Intrygujące były te otwarte drzwi. Dlaczego ich nie zamknęła? Ale w końcu przed chwilą on sam zrobił dokładnie to samo w swoim samochodzie. Zamknął za sobą cicho drzwi i wyszedł na mokry chodnik. Dom naprzeciwko opatrzony był numerem 10 i Morse’owi przemknęła przez głowę jakaś mglista uwaga o dziwnych upodobaniach osób odpowiedzialnych za numerację ulic, kiedy wydawało mu się, że dostrzegł nieznaczne drgnięcie zasłon w oknie na pierwszym piętrze. Być może mylił się, chociaż... Odwróciwszy się spojrzał jeszcze raz na dom, z którego właśnie wyszedł i jego myśli tęsknie pomknęły ku kobiecie, której nigdy już nie miał zobaczyć... Długa chwila upłynęła, zanim dostrzegł zmianę: światło na górnym piętrze pod numerem dziewiątym zostało zgaszone. – Morse poczuł mrowienie krwi w żyłach.
Rozdział 2 Pod drzwiami, których nigdy nie otworzyliśmy. T.S. Eliot, Cztery kwartety Odczyt lady Helen, emerytowanej profesor literatury angielskiej w Merton, okazał się niebywałym ze wszech miar sukcesem. Autorka wykładu popisała się rewelacyjną wiedzą dotyczącą wszystkich wielkich postaci literatury. Przekazywała tę wiedzę z lekkością, a mimo to ogrom jej erudycji i wrażliwości był oczywisty dla licznie zgromadzonej publiczności obserwującej, jak z wielką pewnością, płynącą z doskonalej znajomości przedmiotu, przechodzi ona od Dantego do T.S. Eliota. Aplauz, jakim nagrodzono wykład, zelektryzował salę swoją gwałtownością; frenetyczne oklaski złożyły się w jeden ogłuszający hałas, dłonie słuchaczy uderzały o siebie w tempie trzepotania skrzydeł kolibra. Nawet Morse, którego oklaski przypominały zwykle raczej niedbałe klapanie skrzydeł wolno lecącego kruka, dał się ponieść ogólnemu entuzjazmowi i powziął w duchu postanowienie, że jak najprędzej spróbuje zapoznać się bliżej z zawiłościami poetyki „Czterech kwartetów”. Wiedział, że powinien o wiele częściej przychodzić na tego rodzaju wykłady – to znakomicie odświeżało i rozjaśniało jego umysł – tak często w ostatnich dniach przyćmiony papierosami i alkoholem. Czy to mogła być rzeczywiście istota życia? Otwieranie drzwi, otwieranie drzwi i zaglądanie przez nie – może za którymi czekają różane ogrody? Jak brzmiało tych kilka wersów, które cytowała lady Helen? Już kiedyś zanotował je w pamięci, ale aż do dzisiejszego wieczoru pozostawały w zapomnieniu: Pamięć przywołuje echo kroków Na ulicy, w którą nigdy nie weszliśmy Pod drzwiami, których nigdy nie otworzyliśmy. To zostało napisane dla ciebie! O Chryste! Morse nie dostrzegł w barze nikogo znajomego, usiadł zatem w kącie, popijając piwo. Zamierzał wypić ze dwa kufle i wrócić do domu o rozsądnej porze. Gdzieś na Walton Street rozległ się jękliwy sygnał wozu policyjnego (a może była to karetka?), przywodząc na myśl dręczące skojarzenie z początkiem któregoś z nokturnów Chopina. Oczywiście wypadek: roztrzęsieni, bladzi z przerażenia świadkowie i pasażerowie, słowa wolno zapisywane w notesie policyjnym, białe, otwarte drzwi ambulansu z lepkimi plamami ciemnej krwi na obiciach. Uff! Jakże Morse nienawidził ulicznych wypadków! – Wygląda pan na osamotnionego. Czy mogę się przysiąść? – Była wysoką, szczupłą,
przystojną kobietą odrobinę po trzydziestce. – Będę zachwycony! – odrzekł Morse. – Była bardzo dobra, prawda? – Znakomita! Przez kilka minut gawędzili radośnie o lady Helen i Morse, przyglądając się jej dużym, pełnym życia oczom, poczuł, że chciałby, żeby z nim została. – Przepraszam, ale mam wrażenie, że nie znam pani – powiedział. Uśmiechnęła się czarująco. – Ale ja znam pana. Pan inspektor Morse. – Skąd...? – Proszę się uspokoić. Jestem Annabel, żona prezesa. – Ach! – w głosie Morse’a dało się wyczuć rozczarowanie. Przez Walton Street przemknął kolejny samochód na sygnale. Morse próbował odgadnąć, w którą stronę pojechał, trudno jednak było to określić. Kilka minut później z głębi zatłoczonego baru przedarł się do nich brodaty prezes. – Może następnego drinka, inspektorze? – Nie, nie. Proszę pozwolić sobie postawić. To dla mnie przyjemność. Co pan pije...? – Proszę nie brać niczego, inspektorze. Sam postawiłbym panu już wcześniej, ale musiałem odwieźć naszą wspaniałą mówczynię do Eynsham. Wróciwszy z drinkami, prezes natychmiast zaczął mówić do Morse’a. – Na zewnątrz zrobił się mały zator. Wygląda na to, że coś się stało w Jerycho. Wozy policyjne, karetka, tłoczący się gapie. Zresztą sam pan najlepiej wie, jak takie sprawy wyglądają, inspektorze. Morse nie słuchał dalej. Wstał, mamrocząc coś o tym, że może być tam potrzebny i, nie upiwszy ani jednego łyka, wyszedł pospiesznie z Instytutu. Skręcając w lewo w Richmond Road, bezwiednie, podświadomie zarejestrował obraz lamp ulicznych, stojących w trzydziestometrowych odstępach, schylających swe klosze jak gwardziści głowy nad katafalkiem. Domy, nieoświetlone bezpośrednio, kryły się poza zasięgiem białej, rozjarzonej łuny stłoczone, skulone, jakby ogarnięte strachem przed nocą. Morse czuł suchość w gardle; miał ochotę biec, ale niejasno przeczuwał, że jest już o wiele za późno. Pomyślał, czując nagły skurcz serca, że dla niego chyba zawsze jest za późno. Skręcił w Canal Street, gdzie przenikliwy wiatr na skrzyżowaniu zatargał jego rzednącymi włosami. Przed nim, jakieś sto metrów dalej, w cieniu groźnego, złowieszczego masywu wielkiej wieży kościoła św. Barnaby, stała karetka, błyskając błękitnym światłem w ciemności. Towarzyszyły jej dwa białe samochody policyjne stojące na chodniku. Okoliczni mieszkańcy zbili się w nieduży krąg u wlotu uliczki, do której dostępu bronił wysoki umundurowany policjant ulokowany przy betonowym słupku na środku jezdni. – Obawiam się, że nie może pan... – w tej chwili rozpoznał Morse’a. – Przepraszam, sir, nie
poznałem... – Kto jest na miejscu? – zapytał Morse spokojnie. – Nadinspektor Bell, sir. Morse skinął głową i odwrócił wzrok. Jego myśli były tak splątane, jak jego włosy. Przeszedł Canal Reach, pchnął lekko drzwi domu numer dziewięć i wszedł do środka. Pokój wydał mu się przedziwnie znajomy: tuż na prawo stała kanapa, oświetlenie na prawej ścianie, dalej telewizor na ośmiokątnym mahoniowym stoliku, a naprzeciwko dwa fotele. Po lewej stronie dostrzegł ciężki kredens zastawiony połyskującymi talerzami z wiśniowymi obwódkami i tuż obok ujrzał drugie drzwi na prawo od schodów – dokładnie tak, jak widział je wcześniej tego dnia. Wszystkie te szczegóły przemknęły w ułamku sekundy przez świadomość Morse’a – dwa zestawy fotografii wydawały się być identyczne lub prawie identyczne. Ale zanim miał czas zastanowić się nad tym, uświadomił sobie obecność nowego, ważnego elementu w postaci potężnego, skromnie ubranego mężczyzny, którego Morse, jak mu się wydało, mgliście pamiętał z jakiegoś niedawnego spotkania. – Jest tu Bell? – Tam, sir. – Mężczyzna wskazał na tylne drzwi, a Morse poczuł stare, dobrze znane mu mrowienie, jakby nagle cała krew uderzyła mu do głowy. – Tam? – spytał słabym głosem. – Tam jest kucania. Oczywiście, teraz Morse widział to dokładnie. Dalej, jak w wielu tego typu domach, niewątpliwie była mała łazienka i WC w tej części domu, która wychodziła na teren leżącego na tyłach ogrodu. Morse potrząsnął z wysiłkiem głową zastanawiając się, co teraz powinien zrobić lub powiedzieć. O Boże! Co on ma teraz uczynić? – Czy chciałby pan tam wejść, sir? – Nie...e. Nie. Po prostu byłem tu w pobliżu... ee, w Instytucie Clarendon, ściśle mówiąc. Wiecie, na wykładzie. Właśnie, ee, rozmawialiśmy i przypadkiem usłyszałem... – Obawiam się, że nic już tu nie poradzimy, sir. – Czy ona... czy ona nie żyje? – Powiesiła się. Stanęła na... – Jak się o tym dowiedzieliście? – Mieliśmy telefon – anonimowy, sir. To chyba jedyna dziwna rzecz w tym wszystkim, gdyby pan pytał. Z tyłu nie można jej było zobaczyć, chyba że... – Zostawiła jakiś list? – Żadnego jeszcze nie znaleźliśmy. Szczerze mówiąc, nie szukaliśmy wiele na górze. „Co robisz, Morse? Co ty robisz?!” – przemknęło mu przez głowę. – Czy, hm, czy wejściowe drzwi były otwarte? Policjant (Morse już go sobie przypominał – śledczy Walters) wyglądał na zaciekawionego. – Zabawne, że pan o to zapytał, sir, bo rzeczywiście były otwarte. Weszliśmy bez
najmniejszych przeszkód – jak mógłby to zrobić ktokolwiek inny. – Czy te drzwi były zamknięte? – Morse wskazał na kuchnię. – Nie. Chociaż najpierw myśleliśmy, że tak. Jak pan widzi, sir, te zawiasy powykrzywiały się, chyba od wilgoci, i to musiało się zacinać. Trzeba było porządnie pchnąć. Ruszył w stronę drzwi, jak gdyby chciał to zademonstrować, ale Morse powstrzymał go gestem ręki. – Czy coś tu ruszaliście? – Nie, nic, sir... aha, z wyjątkiem klucza, który leżał tutaj, na środku wycieraczki. Morse spojrzał na niego ostro. – Klucz? – Tak, sir. Jeden z tych nowych rodzajów kluczy. Wyglądało to tak, jakby ktoś wrzucił go przez otwór na listy. Faktycznie to była pierwsza rzecz, jaką zobaczyliśmy. Morse odwrócił się w kierunku wyjścia i na jasnozielonej terakocie przed drzwiami zobaczył kilka brunatnych plam deszczowej wody. Ale męski czarny parasol, który widział wcześniej, już stamtąd znikł. – Czy ruszaliście tu coś, konstablu? – Już mnie pan o to pytał, sir. – Ach, tak. Właśnie... właśnie myślałem... eee... no, tak, wiecie, po prostu myślałem. – Czy na pewno nie chciałby pan pomówić z nadinspektorem Bellem, sir? – Nie. Jak powiedziałem, ja tylko przypadkiem... Dalsze słowa Morse’a roztopiły się w jakimś niewyraźnym pomruku, a on sam, otworzywszy frontowe drzwi, zatrzymał się niezdecydowanie na progu. – Mówiliście, że nie byliście dotąd na górze? – No cóż, niezupełnie, sir. Wie pan, zajrzeliśmy tylko... – Paliło się tam jakieś światło? – Nie, sir. Było ciemno jak w nocy. Tam są dwa pokoje na małym półpiętrze... Morse potaknął. Doskonale mógł sobie wyobrazić rozkład pierwszego piętra, jak gdyby był tam osobiście – co w rzeczywistości mogło się zdarzyć zupełnie niedawno. Mógł równie dobrze kochać się w jednym z pokoi na górze z kobietą, która leżała teraz rozciągnięta na zimnej, wykafelkowanej podłodze kuchni. Nie żyje, nie żyje, nie żyje. – Chryste! – powiesiła się, jak mówią. Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego? Na rany Chrystusa, dlaczego? Stojąc pośrodku wąskiej ulicy, Morse doznał całkowitej blokady mózgu, niezdolnego w tej chwili do logicznego złożenia dwóch myśli. We wszystkich oknach jarzyły się światła, jedynie w domu z numerem 10, stojącym naprzeciwko, było zupełnie ciemno. Przed tym domem, przypięty łańcuchem do przekrzywionej rynny, stał staromodny rower z niskim siodełkiem i wysoką kierownicą. Zrobiwszy trzy powolne kroki, Morse zatrzymał się obok roweru, po czym odwrócił się i ponownie spojrzał na pierwsze piętro numeru 9. Nie było światła, tak jak mówił policjant. Żadnego światła... Nagle Morse lekko pociągnął nosem. Ryby? Usłyszał hałas w kanale, gdzie
jakaś kaczka uderzyła z pluskiem o wodę. Nachylił się i uważnie obwąchał rower. Ryby! Tak, bezwzględnie był to zapach ryb. Ktoś przywiózł skądś do domu świeże ryby. Morse czuł na sobie spojrzenia wielu oczu, kiedy przedzierał się przez niedużą grupę ludzi komentujących cicho niezwykłe wydarzenia tej nocy. Skręcił w prawo, powtarzając przebytą wcześniej drogę, i natknął się na budkę telefoniczną – pustą. Bez żadnej wyraźnej przyczyny pchnął ciężkie drzwi i wszedł do środka. Podłoga była usłana papierkami i niedopałkami, ale aparat telefoniczny wydawał się sprawny. Podniósłszy słuchawkę, usłyszał brzęczący sygnał. Gdy odkładał ją na miejsce, zauważył otwartą niebieską książkę telefoniczną leżącą na półeczce po prawej stronie. Jego oczy utraciły już dawną bystrość, a światło było słabe, jednak duże, czarne litery wyraziście wybijały nagłówki stron: Plumendge– Pollard – Pollard – Popper. A po chwili... zobaczył duże litery na środku prawej strony: POLICJA. W wykazie pozycji pod tym hasłem łatwo odnalazł znajome nazwy – łącznie z tą, która przykuła jego oczy: Oxford – centrala, St. Aldates, Oxford 49881. I było tu coś jeszcze– a może to tylko jego wyobraźnia? Pociągnął nosem tuż przy otwartych kartkach i poczuł znowu mrowienie na plecach. Nie mylił się – teraz wiedział. To był zapach ryb. Wyszedłszy z obszaru Jerycho, Morse przeciął Walton Street, potem Woodstock Road, stamtąd wszedł w Banbury Road, na koniec zaś wylądował w swoim kawalerskim mieszkaniu w North Oxford, gdzie pogrążył się w fotelu i przesiedział nieruchomo niemal godzinę. Potem wyszukał płytę z koncertem fortepianowym numer 21 Mozarta w nagraniu Barenboima, włączył gramofon i, słuchając ulotnego Andante, spróbował odwrócić swój umysł od wszelkich ziemskich trosk. Niekiedy w taki sposób udawało mu się o wszystkim zapomnieć. Lecz nie tej nocy.
Rozdział 3 Ujrzeliśmy tam zaciągnięty węzeł, stryczek i kołysząca się, zaduszoną kobietę. Sofokles, Król Edyp Gdy drzwi zamknęły się za Morse’em, konstabl Walters wyglądał na lekko zdezorientowanego, a zmarszczki na jego czole nie znikały przez kilka długich minut, podczas których powtarzał w myśli dziwne pytania, jakie zadał mu Morse. Oczywiście słyszał o nim wiele razy, aczkolwiek Morse pracował w komendzie Thames Valley w Kidlington, podczas gdy on sam był przydzielony do oddziałów miejskich St. Aldates. Rzeczywiście, tego ranka słuchał wykładu Morse’a: był nim z lekka rozczarowany. Mówiono o nim, że potrafi być starym, zdziwaczałym, wybuchowym skurczysynem; mówiono też, że rozwikłał więcej zabójstw niż ktokolwiek inny w promieniu wielu mil, a także że niebiosa obdarowały go mózgiem pracującym z prędkością i jasnością światła. – Kilka minut temu był tu inspektor Morse. Bell – wysoki, czarnowłosy mężczyzna – spojrzał na Waltersa z mieszaniną podejrzliwości i niechęci. – Cóż on tu chciał, u diabła? – Nic ważnego, sir. Pytał tylko... – Co, u diabła, on tu robił? – Mówił, że był po coś w instytucie Clarendon. Myślę, że musiał o tym usłyszeć. Przez surową twarz Bella przemknął cień uśmiechu, lecz on sam nic nie powiedział. – Czy zna go pan dobrze, sir? – Morse’a? Hm, tak, myślę, że można tak powiedzieć. Raz czy dwa pracowaliśmy razem. – Mówi się, że to dziwny typ. – Cholernie dziwny! – Bell pokiwał w zamyśleniu głową. – Ale mówi się też, że jest bystry. – Bystry? – Ton głosu sugerował, iż Bell nie był specjalnie co do tego przekonany, ale uczciwość wzięła górę: – Najbystrzejszy skurczybyk, jakiego kiedykolwiek spotkałem. Nie mówię, że zawsze ma rację, o nie! Ale zazwyczaj ma się wrażenie, że on ma zdolność przewidywania wydarzeń, jak by to powiedzieć, o pół tuzina ruchów wcześniej niż większość z nas. – Może jest dobrym szachistą? – Morse? W życiu nie zdarzyło mu się dotknąć pionka! Większość wolnego czasu spędza
albo w pubach, albo słuchając swojego ukochanego Wagnera. – Pewnie nigdy nie był żonaty? – Jest zbyt leniwy i samolubny, by żyć w rodzinie, jak sądzę. Chociaż... – Bell przerwał, a jego oczy nagle nabrały ostrego wyrazu. – Może zechciałbyś mi z łaski swojej wyjaśnić dokładniej, Walters, skąd to nagłe zainteresowanie Morse’em. Na tyle, na ile mógł sobie przypomnieć; Walters powtórzył pytania zadane mu przez Morse’a, Bell słuchał w milczeniu, z twarzą niezdradzającą oznak zainteresowania czy zaskoczenia. Fakt, że drzwi frontowe były otwarte, był z pewnością dość niezwykły, wiedział o tym. Pozostawało też oczywiście pytanie o to, kim była osoba, która zadzwoniła na policję oraz w jaki sposób ten ktoś dowiedział się o ponurej tragedii w kuchni tego domu. Jednakże cała ta sprawa była bardzo świeża i wiele rzeczy miało się jeszcze zapewne wyjaśnić. A jeśli nie? Nie miałoby to większego znaczenia, bo w końcu wszystko było tak patetycznie proste. Pętla została wykonana z prawdziwie kobiecą starannością ze zwojów zwykłego sznurka i zaczepiona na wystającym z sufitu haku, wkręconym tak głęboko w belkę, by mógł utrzymać wieszak na ubrania. Kobieta stanęła na lichym, pokrytym plastykiem taborecie – i powiesiła się, tuż za drzwiami kuchennymi. Cóż, takie rzeczy się zdarzały. Bell dziesiątki razy czytał podobne raporty: „Śmierć przez uduszenie w wyniku powieszenia. Orzeczenie: samobójstwo”. Był dostatecznie doświadczonym a także dostatecznie dobrym oficerem, by dokładnie wiedzieć, co tu zaszło. Tym razem nie było żadnego listu, ale listy niekiedy były, a niekiedy nie. Na dobrą sprawę nie miał jeszcze nawet okazji, żeby przeszukać dokładnie inne pomieszczenia. Istniało wciąż duże prawdopodobieństwo, zwłaszcza w przypadku sypialni na tyłach domu, że znajdzie coś, co pomoże wyjaśnić całą tę sprawę. Tylko jedna rzecz była naprawdę zastanawiająca – tylko jedna – i Bell zamierzał zatrzymać to na razie dla siebie. Nie powiedział o tym nic ani Waltersowi, ani chirurgowi policyjnemu, ani obsłudze karetki, a w ciągu ostatniej godziny, kiedy oględziny w kuchni powoli się rozkręcały, sam również niewiele o tym myślał. Lecz było to dziwne: jak to możliwe, na Boga, żeby ta kobieta, stojąca na słabym kuchennym stołku, w tej strasznej chwili ostatecznej decyzji, wykopnęła ten stołek tak, że wylądował– blatem do góry – około dwóch jardów (dokładnie, jak wynikało z pomiaru, 172 centymetry) od jej lewej stopy, zwisającej kilkanaście centymetrów powyżej podłogi? A takie właśnie było położenie stołka, bowiem Bell osobiście zmierzył się z zacinającymi się drzwiami i wiedział, że tuż za nimi nie było taboretu, a jedynie ciało, kołyszące się lekko w migoczącym świetle neonówek biegnących przez sufit. Dziwny traf? Być może. W każdym razie nic, co zmieniałoby zasadniczo sytuację, gdyż Bell był całkowicie przekonany (sekcja zwłok miała następnego ranka potwierdzić to przekonanie), że pani Anna Scott udusiła się w wyniku powieszenia. „Policja” – jak poinformuje wkrótce „Oxford Mail” – „nie podejrzewa morderstwa”. – Chodźmy – rzekł Bell, zmierzając w stronę wąskich, wyłożonych dywanem schodów. – Nie dotykajcie niczego, dopóki wam nie powiem. Miejmy nadzieję, że znajdziemy jakiś list lub coś podobnego w którymś z pokoi. To by nam ładnie podsumowało tę sprawę, prawda?
Jednakże Bellowi nie udało się znaleźć tej nocy listu w domu samobójczyni ani żadnego innego listu gdziekolwiek i kiedykolwiek indziej. A przecież w noc przed śmiercią Anna Scott napisała przynajmniej jeden list – list, który został w odpowiedniej porze doręczony i przyjęty... George Jackson, lokator domu przy Canal Reach 10, nieprzerwanie obserwował dom Anny Scott. Był to 66-letni, drobny, niewysoki mężczyzna o ostrych rysach twarzy i bladoniebieskich, spłowiałych, wiecznie łzawiących oczach. Przez czterdzieści dwa lata pracował w odlewni żelaza o dźwięcznej nazwie „Lucy” przy niedalekiej Juxon Street, a przed trzema laty, wobec dużego spadku zamówień na wyroby odlewni i nikłej perspektywy na ożywienie gospodarcze, przyjął przyzwoitą odprawę i zamieszkał na Canal Reach. Miał kilku miejscowych znajomych – głównie kolegów z pracy; prawdziwych przyjaciół nie miał. Na wielu sprawiał wrażenie osoby niebywale ubogiej duchowo, pochłoniętej nieustannie i bez reszty swoimi raczej ciemnymi sprawami. Nie był jednakże szczególnie nielubiany, już choćby dlatego, że miał złote ręce i podejmował się wielu małych, dorywczych prac u swych sąsiadów w Jerycho. I nawet jeśli pobierane przez niego opłaty były zawyżone, to jednocześnie zlecenia wykonywał terminowo, w miarę szybko i na całkiem niezłym poziomie. Poza tym był też wędkarzem. Jackson, aczkolwiek rzadko pił dużo, tego wieczoru stał w głębi swego frontowego, zaciemnionego pokoju, mając w pogotowiu butelkę w połowie wypełnioną tanią whisky. W prawej ręce ściskał mały, brudny kieliszek. Widział przybycie policji – najpierw pojawiło się dwóch funkcjonariuszy, potem przybył mężczyzna z torbą w ręku wyglądający na lekarza, a na koniec Jackson zauważył mężczyznę w średnim wieku z rozwichrzonymi, rzednącymi włosami na głowie, ubranego w przeciwdeszczowy płaszcz. Był to bez wątpienia także policjant, gdyż bez oporów wpuszczono go do wnętrza domu naprzeciw. Jackson nie po raz pierwszy widział tego mężczyznę – widział go właśnie tego popołudnia i był tym mocno zaintrygowany... Następnie pojawiła się karetka; cały dom pełen był poruszających się postaci i świateł, które to zapalały się, to gasły w różnych pokojach. Jackson obserwował to wszystko, sącząc powoli whisky, i czuł się o wiele bardziej odprężony, o wiele spokojniejszy niż kilka godzin wcześniej. Martwił się jedynie tym, że ktoś mógł go zauważyć. Ale nawet to nie miało w tej chwili specjalnego znaczenia, a i tak na wszelki wypadek przygotował małe kłamstewko, wystarczająco zręczne, by się nim wykpić. Było już po trzeciej, gdy policja ostatecznie odjechała i choć w butelce było jeszcze sporo whisky, to jednak Jackson nie ruszał się z miejsca, a w jego ociężałym umyśle kłębiło się wiele myśli. Czuł głód, a na talerzu w kuchni leżały ryby, które złowił rano. Lecz kiedy wreszcie uznał, że nie ma sensu stać tak dłużej, zignorował dwa smakowite tęczowe pstrągi i poszedł po schodach na piętro, do położonej od frontu sypialni. Tam zaciągnął wiotkie, kwieciste zasłony, szarpiąc nimi tak, aby zasłoniły całe okno, klęknął przy łóżku, wsunął pod nie ręce i wydobył stos błyszczących czasopism pornograficznych. Następnie wsunął ręce głębiej i wyciągnął coś
jeszcze. Nieco wcześniej tego wieczoru w szykownym, dobrze wyposażonym bungalowie na przedmieściach Abingdon Celia Richards usłyszała nareszcie chrzęst żwiru pod oponami wjeżdżającego do podwójnego garażu samochodu męża. Bardzo się spóźnił i potrawka z kurczęcia od dawna stała gotowa. – Witaj, kochanie. Przepraszam za spóźnienie. O Boże! Co za paskudny wieczór! – Mogłeś mnie uprzedzić, że będziesz... – Przepraszam, kochanie. Przecież już to powiedziałem! Usiadł naprzeciw niej, sięgnął do kieszeni i wyjął paczkę papierosów. – Nie zamierzasz, jak sądzę, palić przed obiadem? – W porządku. – Wsunął ostrożnie papierosa z powrotem do paczki i podniósł się. – Ale mały, szybki drink nie zaszkodzi nam, prawda kochanie? Przyniosę coś. Co dla ciebie? Jak zwykle? Celia poczuła się nagle nieco lepiej i – tak! – była niemal szczęśliwa widząc go. Odczuła też lekkie wyrzuty sumienia, jako że sama wypiła już kilka dużych porcji dżinu. – Usiądź, Charles, i zapal tego papierosa. Ja przyniosę kieliszki. Zmusiła się do uśmiechu, wzięła kolejny dżin dla siebie, whisky dla męża i ponownie usiadła. – Widziałeś się dziś z Conradem? Charles Richards wyglądał na zaabsorbowanego i zmęczonego czymś, gdy machinalnie powtórzył: – Conradem? – Czyż nie jest obowiązkiem twojego drogiego braciszka Conrada, jako partnera w twojej drogiej, malutkiej firmie...? – Conrad! Ależ tak, przepraszam, kochanie. Jestem trochę rozbity, to wszystko. Conrad ma się dobrze, tak. Jak zwykle śle ci pozdrowienia. Miał udaną podróż, jak mówił. Ale spotkanie skończyło się w porze lunchu – to znaczy formalna część – a potem miałem pewną, ee, pewną delikatną sprawę do załatwienia. Ten szwedzki kontrakt – pamiętasz, mówiłem ci o tym. Celia potaknęła z ociąganiem, nic nie mówiąc. Jej chwilowa euforia ulotniła się. Ze zrezygnowaną miną wcisnęła się w fotel – atrakcyjna, wytwornie ubrana, bogata kobieta, wokół której powoli zaciskały się ściany. Wiedziała z przejmującą pewnością, że Charles w przeszłości nie był jej wierny. Czuła to instynktownie – w zupełnie niewytłumaczalny sposób – ale wiedziała o zdradzie niemal zawsze. Czy dzisiaj był z inną kobietą? Dobry Boże, czy mogła się tak bardzo mylić? Wspomnienie kłopotów przyprawiło ją niemal o mdłości: tak wiele zmartwień, a największe z nich to świadomość, iż to w niej leżała z całą pewnością przyczyna niektórych orgiastycznych eskapad Charlesa. Seks właściwie dla niej nic nie znaczył – zawsze tak było – a z wielu powodów nigdy nie myśleli poważnie, by zdecydować się na dziecko. Teraz zaś było już chyba za późno, przy jej zbliżających się trzydziestych ósmych urodzinach...