uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 436
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 034

Colin Dexter --Tajemnica pokoju nr 3

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Colin Dexter --Tajemnica pokoju nr 3.pdf

uzavrano EBooki C Colin Dexter
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 171 stron)

Colin Dexter Tajemnica pokoju nr 3 (The Secret of Annexe 3) Przełożyła Maria Lipska

TAJEMNICA POKOJU NR 3 Woda w umywalce stała się bardzo gorąca już po dziesięciu czy piętnastu sekundach. Sara właśnie wyjmowała myjkę z kosmetyczki, kiedy zauważyła na prawej dłoni plamę wyglądającą na kreozotową. Podobną plamę dostrzegła na jednym z puszystych, białych ręczników, którego najwidoczniej używała przed pójściem spać. Od razu zorientowała się, skąd wzięły się te plamy. – Czy ten wstrętny Rastafarianin poplamił również jej bluzkę, kiedy objął ją lewą ręką w pasie (odrobinę zbyt poufale), tuż powyżej jej wąskiej spódnicy? – Tak! Niestety! Niech to diabli! Przez kilka minut, czując nasilający się ból zwilżała i czyściła poplamione miejsca na kremowej bluzce najstaranniej jak mogła. Chociaż i tak nikt ich prawdopodobnie nie zauważy. Była za kwadrans ósma, kiedy weszła do kuchni. Najwidoczniej była jedyną osobą w całym hotelu, która już wstała. Ale była w tym samym hotelu – o czym Sara Jonstone nie wiedzała wówczas – której nikt już nigdy żywej nie zobaczy. W pokoju, oznaczonym na tablicy z kluczmi w recepcji jako “aneks”, leżał martwy mężczyzna. Okno jego parterowego pokoju było otwarte, grzejnik wyłączony, a temperatura w pobliżu ciała lodowata.

Rozdział 1 LISTOPAD Przepych pogrzebów ma bardziej na względzie próżność żyjących niż szacunek dla zmarłych. (La Rochefoucauld, Maxims) Śmierć tego starego człowieka prawdopodobnie nie wywołała wielkiej radości w niebie, a z pewnością niewiele szczerego żalu na Charlbury Drive – zacisznej, niepretensjonalnej, ślepej uliczce domków dwurodzinnych, na której zamieszkał po przejściu na emeryturę. Jednakże kilku jego sąsiadów – szczególnie kobiet, nawiązało z nim coś w rodzaju luźnej znajomości, kiedy to popychały wózki z dziećmi, czy ciągnęły wózki z zakupami wzdłuż schludnego trawnika przed jego domem. A dwie z tych kobiet, dowiedziawszy się, że pogrzeb miał się odbyć w sobotę, postanowiły w nim uczestniczyć. Jedną z nich była Margaret Bowman. – Czy dobrze wyglądam? – zapytała. – Świetnie! – Jego oczy nie oderwały się od strony, na której gazeta podająca skrótowe wiadomości, zamieszczała wyniki wyścigów, ale nie miał wątpliwości, że jego żona zawsze wygląda doskonale; wysoka, elegancka kobieta, na której ubrania niezmiennie dobrze leżały – obojętnie, czy szła na tańce, śluby, obiady – czy nawet pogrzeby. – Więc spójrz na mnie! Dobrze? Popatrzył na nią i niewyraźnie kiwał głową, lustrując jej czarny strój. Rzeczywiście wyglądała doskonale. Cóż miał powiedzieć? – Wyglądasz świetnie – rzekł. Odwróciła się na czubkach nowych, wyjściowych butów z czarnej skóry (z całkowicie niestosowną wesołością), w pełni zdając sobie sprawę, tak jak i on, że naprawdę jest atrakcyjna. Jej biodra zbyt mocno zaokrągliły się od tego niefortunnego dnia, kiedy to jako smukła, dwudziestoletnia dziewczyna (na rok przed poślubieniem Toma Bowmana) nieskutecznie starała się zostać stewardessą. Dobrze wiedziała, że teraz – po szesnastu latach, miałaby sporo kłopotu, aby swobodnie poruszać się pomiędzy fotelami Boeninga 737. A jednak jej łydki i kostki pozostały prawie tak szczupłe jak wówczas, kiedy to podczas nocy poślubnej wśliznęła się w nocnej koszuli pomiędzy nakrochmalone białe prześcieradła w hotelu w Tourquay. Tylko jej stopy o lekko zniekształconych palcach zapowiadały stopniowe zbliżanie się średniego wieku, chociaż nie tylko one. Jeżeli chciała być uczciwa w stosunku do samej siebie, musiała przyznać, że to nie było tylko to. Był przecież ten „hebdomadal” (tygodniowy) pobyt w drogiej klinice w

Oxfordzie... Ale wyrzuciła to wspomnienie z pamięci. („Hebdomadal” to słowo, z którego była dumna, napotykając je tak często w czasie swej pracy w Oxfordzie, w Uniwersyteckiej Komisji Egzaminacyjnej). – No i co? – powtórzyła. Spojrzał na nią ponownie, tym razem uważniej. – Zmienisz chyba buty, prawda? – Co? – Jej orzechowe oczy z wyraźnie cętkowanymi tęczówkami przybrały wzruszająco zraniony wygląd. Mimowolnie położyła lewą rękę na świeżo wyszczotkowanych, niedawno ufarbowanych blond włosach, podczas gdy palce jej prawej ręki machinalnie ścierały jakąś nieistniejącą plamkę, która mogłaby skalać kosztowną czerń jej stroju. – Leje jak z cebra – nie zauważyłaś? – powiedział. Małe strumyczki wody spływały po zewnętrznej stronie okna salonu. Spojrzała na buty z czarnej skóry, kupione specjalnie na tę okazję, takie szykowne i tak cudownie wygodne. Ale zanim zdążyła odpowiedzieć, dorzucił nowy argument. – Czyż nie powiedziałaś, że mają zamiar pochować starego? Przez chwilę słowo „pochować” nie wywołało żadnego skojarzenia. Zabrzmiało jak jedno z tych dziwnych słów, które muszą być sprawdzane w słowniku. Ale nagle uprzytomniła je sobie; oznaczało, że zwłoki nie będą spalone w krematorium. Wykopią dla niego w pomarańczowej ziemi głęboko dół o pionowych ścianach i spuszczą trumnę na linach. Widziała to w telewizji i w kinie, i zazwyczaj padał wówczas deszcz. Wyjrzała przez okno niezadowolona i rozczarowana. – Przemoczysz nogi – tylko tyle próbuję ci uświadomić. Odwrócił gazetę na pierwszą stronę i zaczął czytać o niezwykłych erotycznych wyczynach bilardzisty światowej sławy. Przez chwilę wydawało się, że rozwój wydarzeń w rodzinie Bowmanów będzie zmierzać swoim zwyczajnym biegiem, niegodnym większej uwagi. Ale stało się inaczej. Ostatnią rzeczą, jakiej życzyłaby sobie Margaret, było zniszczenie jej nowych pantofli. Kupiła je wprawdzie specjalnie na pogrzeb, ale absurdem byłoby wyrzucenie w błoto ponad 50 funtów. Oczywiście, nie musiała krążyć po zabłoconym, przykościelnym cmentarzu, ale nawet wychodzenie w nich z domu w taką pogodę nie było najlepszym pomysłem. Spojrzała ponownie na swoje kosztownie obute stopy, a następnie na zegar na kominku. Nie zostało wiele czasu. Postanowiła jednak, że zmieni buty. Prawie wszystko pasowało do czarnego koloru i pomyślała, że para szarych pantofli na koturnie będzie odpowiednia. – Ale z kolei, jeżeli już włoży szare buty do czarnego stroju, czyż nie byłoby elegancko zmienić również torebkę? – Tak! Miała przecież tę popielatą torebkę ze skóry, która doskonale pasowałaby do butów. Pośpiesznie wbiegła po schodach na górę. W minutę później Tom Bowman usłyszał ostre brzmienie dzwonka przy frontowych drzwiach, odłożył gazetę i otworzył je. Przyjaźnie kiwnął głową niezbyt starannie ubranej młodej kobiecie, stojącej na ganku w strugach deszczu, pod jaskrawym, wielokolorowym parasolem. Jej

wysokie, sięgające do kolan, plastikowe buty przypomniały mu transmisję w Technikolorze z lądowania pierwszego człowieka na Księżycu. Niektóre z kobiet w osiedlu zdecydowanie mniej uwagi przywiązywały do eleganckiego wyglądu niż jego żona. – Jest prawie gotowa – powiedział. – Właśnie wkłada baletki na naszą wycieczkę z przewodnikiem po zaoranych polach. – Przepraszam za spóźnienie. – Wchodzisz? – Lepiej nie. Jest już późno. – Cześć Margaret! – Szykownie obute stopy, które chwilę temu wbiegły lekko na górę, schodziły teraz powoli w dół w szarych, wycieczkowych pantoflach na grubej podeszwie. Ręka w szarej rękawiczce pośpiesznie włożyła białą chusteczkę do szarej torebki, i Margaret Bowman była nareszcie gotowa do pójścia na pogrzeb.

Rozdział 2 LISTOPAD Jakoś nikt nigdy nie zwraca uwagi na listonoszy – powiedział zamyślony. – A przecież mają namiętności jak inni ludzie. (G.K. CHESTERTON, The Invisible Mari) W chwilę po tym jak drzwi zamknęły się za obiema kobietami spojrzał na rozmokły trawnik, rozciągający się pomiędzy oknem salonu a ulicą. Powiedział Margaret, że może wziąć samochód jeżeli chce, ponieważ nie miał żadnych planów. Ale najwidoczniej pojechały samochodem tej drugiej kobiety, gdyż brązowy Metro stał na stromym zjeździe prowadzącym do garażu. Charlbury Drive była zupełnie opustoszała, a deszcz padał równomiernie. Wszedł po schodach do pustego, nieużywanego pokoju na piętrze i otworzył prawe skrzydło ciemnej, mahoniowej szafy, która służyła do przechowywania starych ubrań – jego i żony. Za tym skrzydłem, tuż przy prawej ściance szafy, leżało osiem białych pudełek po butach, jedno na drugim. Ostrożnie wyciągnął z tego stosu trzecie pudełko od dołu. Wewnątrz leżała butelka whisky, prawie w dwóch trzecich pusta – czy raczej niemal w jednej trzeciej pełna, jak powiedziałby prawdopodobnie ktoś, ktoś ma ochotę się napić. Pudełko było stare i od czasu jego małżeństwa z Margaret służyło jako kryjówka dla dwóch rzeczy. – W czasach kiedy jeszcze grywał w piłkę nożną, ukrywał w nim zestaw niewybrednych zdjęć pornograficznych, które krążyły od bramkarza weterana do czternastoletniego lewoskrzydłowego. A teraz (i to coraz częściej) było schowkiem na whisky, w której ostatnio – czego był świadom – niebezpiecznie się rozsmakował. Oba te sekrety nie były godne pochwały, jakkolwiek nie stanowiły poważnych grzechów. Stopniowo nabierał przekonania, że śliczna, chociaż nieco otyła Margaret chyba łatwiej wybaczyłaby mu zdjęcia niż whisky. A może wybaczyłaby mu również whisky? Jeszcze na początku ich małżeństwa stwierdził, że prawdopodobnie wolałby „niewierną” trzeźwość niż „ pijaną” wierność. Ale czy nie zmieniła się? Czy nie zmieniła się ostatnio? Z pewnością nie jeden raz musiała poczuć zapach whisky w jego oddechu, chociaż ich intymność w ostatnich miesiącach była niezbyt romantyczna, sporadyczna i całkowicie niegodna uwagi. Rozważania te nie zaprzątały jednak w tym konkretnym momencie jego myśli. Wyjął butelkę, włożył pudełko z powrotem, i właśnie przesuwał na miejsce dwa wieszaki ze starymi garniturami, kiedy zauważył ją – leżała na dole szafy, tuż za lewym skrzydłem, które jak mu się wydawało nigdy nie było otwierane – czarna torebka, którą jego żona postanowiła w ostatniej chwili zmienić. Początkowo to przypadkowe odkrycie nie wydało mu się sprawą godną uwagi ani też

tajemniczą, ale po paru chwilach zmarszczył brwi, a zaraz potem zmarszczył je jeszcze bardziej. – Dlaczego schowała torebkę do szafy? Nigdy przedtem nie zauważył tu żadnej jej rzeczy. Normalnie trzymałaby ją na swoim stoliku obok jednego z dwóch bliźniaczych łóżek. Więc dlaczego? – Przeszedł do sypalni i z rosnącym zdziwieniem przyjrzał się zdjętym w pośpiechu czarnym, skórzanym pantoflom, rzuconym niedbale w nogach łóżka. Wrócił do pustego pokoju i wyjął torebkę. Nigdy nie był ciekawskim człowiekiem i mało kiedy odczuwał zainteresowanie sprawami innych ludzi. W normalnych okolicznościach nie pomyślałby nawet o przeczytaniu listu swojej żony, czy zaglądaniu do jej torebki. – Ale dlaczego próbowała ją ukryć? Odpowiedź na to pytanie wydawała się oczywista. – W torebce było coś, co Margaret chciała przed nim schować. W pośpiechu nie zdążyła przełożyć całej zawartości do drugiej torebki. Zapięcie otworzyło się z łatwością i niemal natychmiast zobaczył czterostronicowy list: „Jesteś samolubną, niewdzięczną dziwką, i jeżeli sądzisz, że możesz tak po prostu wycofać się kiedy zechcesz, to się mylisz. Ja też mam pewne pomysły na temat tego, czego Ja chcę. Lepiej byłoby, gdybyś zrozumiała o czym myślę, bo możesz się rozczarować. Skoro potrafisz zachowywać się jak dziwka, wiedz, że ja również mogę być niezłym skurwielem. Chętnie brałaś ode mnie to, co chciałaś i tylko dlatego, że chciałem ci to dawać. Sądzisz, że możemy zakończyć wszystko i kwita? Niezupełnie, nie jesteśmy kwita i powtarzam ci, że lepiej byłoby gdybyś zrozumiała, o czym mówię. Możesz być pewna, że odpłacę ci pięknym za nadobne...” Zaschło mu w gardle, kiedy pobieżnie przejrzał dalszy ciąg listu. Mimo braku nagłówka na pierwszej i podpisu na ostatniej stronie, nie było wątpliwości co do jego treści, której sens był tak czytelny, że nawet kompletny idiota zrozumiałby natychmiast, o co chodzi. – Żona zdradzała go, i to prawdopodobnie od wielu miesięcy. Odczuwał ostry ból, krew pulsowała mu w skroniach i przez kilka minut nie był zdolny do zebrania myśli. Jednakże – co było dziwne – panował całkowicie nad resztą ciała, ponieważ jego dłonie nie zdrżały ani o milimetr, kiedy napełniał małą, starą szklaneczkę, z której zawsze pił whisky. Czasami dodawał do niej odrobinę wody z kranu, czasami nie. Teraz pił czystą whisky; najpierw mały łyk, następnie większy, a na koniec dwa duże hausty i szklanka była pusta. Napełnił ją ponownie i wypił do dna. Ostatnie krople z butelki wypełniły trzecią szklaneczkę po brzegi. Pił ją wolniej, odczuwając znajomą falę ciepła, która ogarniała go powoli. Niespodziewanie i paradoksalnie, zamiast wściekłej zazdrości, którą jeszcze parę chwil temu odczuwał, stopniowo coraz wyraźniej uświadamiał sobie, jak bardzo kocha swoją żonę. Ta świadomość przypominała mu dzień, w którym źle przygotowana i zbyt pewna siebie Margaret oblała swój egzamin z prawa jazdy. I kiedy smutnie i spokojnie wyjaśniła mu, gdzie popełniła błąd, ogarnęło go współczucie dla niej. Tak wyraźnie odczuwał w tamtym dniu jej wrażliwość na wszelkie przykrości, że przyrzekł sobie chronić ją zawsze, kiedy to tylko będzie możliwe, od

przyszłych rozczarowań i chętnie zastrzeliłby egzaminatora, któremu przypadło w udziale stwierdzenie niekompetencji jego żony. Szklanka była pusta – butelka też. Thomas Bowman zszedł ze schodów powoli, z butelką w lewej ręce, a listem w prawej. Kluczyki od samochodu leżały na kuchennym stole. Wziął je i włożył nieprzemakalny płaszcz. Zanim wsiadł do Metro, wsunął butelkę pod stertę worków z kuchennymi odpadkami, które prawie wypełniały większy z dwóch śmietników, stojących obok ogrodowej altany – i TB pojechał. Była jedna drobna sprawa, którą chciał załatwić natychmiast. Był zaledwie w odległości mili, czy około mili od swojego miejsca pracy w Chipping Norton. Podczas jazdy uświadomił sobie zdumiewająco wyraźną logikę swoich planów. Dopiero kiedy – jakieś piętnaście minut później – wrócił do Charlbury Drive i włożył list z powrotem do torebki, w pełni odczuł szczerą nienawiść do mężczyzny – kimkolwiek on był, który obrabował go z miłości i wierności jego żony – mężczyzny, który nawet nie miał odwagi podpisać się. Kobieta z szarą torebką stała nad grobem. Jej buty oblepione sinawożółtą gliną tonęły w błocie. Deszcz już prawie przestał padać i młody pastor o świeżej twarzy, z godnością i powoli celebrował obrządek pogrzebowy. Z urywków rozmów, które usłyszała, Margaret Bowman dowiedziała się, że zmarły był z aliancką czołówką na plażach Normandii i walczył aż do dnia zwycięstwa. A kiedy jeden z jego współtowarzyszy z Legionu Brytyjskiego rzucił na wieko trumny mak, symbolizujący pamięć poległych w czasie II Wojny Światowej, poczuła, że łzy zbierają się w kącikach jej oczu, i zanim zdążyła odwrócić głowę (chociaż nikt tego nie zauważył), duża łza kapnęła na jej rękawiczki. – I po wszystkim! – powiedziała kobieta w żółtych butach. – Niestety nie będzie dzisiaj porto i kanapek z szynką. – Czy zawsze jada się to po pogrzebie? – No cóż, trzeba się jakoś pocieszyć. Szczególnie w takim dniu jak dzisiaj. Kiedy szły do samochodu, Margaret milczała. – Czy nie chciałabyś napić się czegoś w pubie? – spytała jej towarzyszka. – Nie, lepiej nie. Myślę, że powinnam wrócić do domu. – Chyba nie masz zamiaru gotować mu obiadu? – Obiecałam, że przygotuję coś kiedy wrócę – powiedziała niezbyt przekonywująco. Kobieta w żółtych butach nie nalegała więcej. Wiedziała, że najlepiej będzie, jeżeli jak najszybciej odwiezie do domu wyraźnie czymś zdenerwowaną koleżankę, a następnie pojedzie do baru i przyłączy się do innych. Margaret Bowman wytarła buty w wycieraczkę przed frontowymi drzwiami i wsunęła klucz do patentowego zamka. – Jestem w do-o-mu! – zawołała. Ale nie otrzymała odpowiedzi. Zajrzała pośpiesznie do kuchni, salonu, sypialni, a następnie do pustego pokoju, lecz nigdzie go nie znalazła, z czego była wyraźnie zadowolona. Wprawdzie

wchodząc nie zauważyła samochodu na podjeździe, ale mógł przecież wprowadzić go do garażu z powodu deszczu. Chociaż było bardziej prawdopodobne, że pojechał do baru na drinka i jeżeli tak faktycznie było, to dobrze się stało. Otworzyła drzwi szafy w pustym pokoju, wyjęła torebkę i zajrzała do środka; niepotrzebnie się martwiła. Zaczęła żałować, że nie dołączyła do żałobników pocieszających się ginem w „Czarnym Koniu”. Ale nie miało to większego znaczenia. Stos pudełek po butach zprawej strony szafy wyglądał na niebezpiecznie przekrzywiony, więc doprowadziła go do porządku. Odczuła wielką ulgę i obiecała sobie, że w przyszłości będzie bardziej ostrożna. Odgrzała resztki risotto z kurczaka, które ugotowała poprzedniego wieczoru, ale kilka łyżek, które udało jej się przełknąć, nie smakowało jej. Wplątała się w niemałe kłopoty, w diabelnie beznadziejną sytuację. Siedziała w salonie i słuchała popołudniowych wiadomości. Dowiedziała się, że funt nieco poszedł w górę na tokijskiej giełdzie – odmiennie niż jej serce. Włączyła telewizor i bezmyślnie obejrzała dwie pierwsze gonitwy z Newbury, zupełnie nie pamiętając, które konie wygrały. Dopiero po trzeciej gonitwie, która (jak poprzednie) nie wzbudziły jej zainteresowania, usłyszała pisk hamulców na podjeździe. Pocałował ją lekko w policzek, a jego głos brzmiał zadziwaiająco trzeźwo, gdy zadał jej kilka zdawkowych pytań dotyczących pogrzebu. Wiedziała jednak, że dużo wypił i nie była ani odrobinę zdziwiona, kiedy oświadczył, że kładzie się na resztę dnia. Jednakże Thomas Bowman niewiele odpoczywał tego popołudnia, ponieważ w jego głowie zaczynał układać się plan działania. Pomieszczenie na poczcie, w którym mieścił się kserograf, było puste i po skopiowaniu listu stał w nim jakiś czas, spoglądając przez okno na sznur furgonetek pocztowych, stojących na parkingu. Mała furgonetka pocztowa (nigdy przedtem nie widział tego w ten sposób) była mniej anonimowa niż jakikolwiek inny pojazd. Żaden przechodzień nie interesował się, kim był kierowca, widoczny i tak tylko z przodu samochodu. Mała, czerwona furgonetka mogła dyskretnie jechać wzdłuż ulic z jednego miejsca postojowego na drugie, nie obawiając się mandatów wlepianych przez zachłannych policjantów drogowych, którzy polowali na ofiary na ruchliwych ulicach Oxfordu. Mężczyzna, który rujnował życie jego żony błagał ją w liście, żeby spotkała się z nim w poniedziałek za dziesięć pierwsza, przed biblioteką Summertown, na South Parde – i oczywiście on, Tom Bowman znajdzie się tam również. Nie będzie trudno wypożyczyć jedną z furgotetek. Ponadto, często podjeżdżał po Margaret, zanim jeszcze zdobyła prawo jazdy, na tę samą ulicę i wyraźnie pamiętał, że była tam mała poczta – tuż na rogu South Parade i Middle Way – ze skrzynką na listy na zewnątrz. Trudno byłoby znaleźć odpowiedniejsze miejsce... Nagle uderzyła go pewna myśl – od jak dawna ten list leżał w torebce? Nie było na nim daty, i w żaden sposób nie mógł stwierdzić, o który to poniedziałek chodziło. Może miał to być zeszły poniedziałek? W liście nie znalazł niczego, co mogłoby mu nasunąć datę, a jednak był całkowicie przedświadczony, że list – prawdopodobnie zaadresowany do pracy, przyszedł zaledwie dzień lub dwa dni temu. Tak samo był pewien, że Margaret zrobi to, o co ją prosił ten człowiek. W obu

przypadkach Thomas Bowman nie mylił się. Dokładnie za dziesięć pierwsza następnego poniedziałku zobaczył w bocznym lusterku Margaret idącą w jego kierunku. Odchylił się do tyłu, kiedy mijała go w odległości nie większej niż dwa jardy. Chwilę potem zobaczył, jak tuż przed biblioteką Summertown zatrzymał się na chwilę Maestro. Kierowca wychylił się, żeby otworzyć drzwi po stronie pasażera i odjechał z Margaret siedzącą przy nim. Między furgonetką pocztową a Maestro znajdowały się trzy inne samochody, kiedy wóz z Margaret zbliżył się do skrzyżowania w kształcie litery „T” na Woodstock Road. I właśnie w tym momencie nastąpiły wydarzenia, które miały doprowadzić do morderstwa – morderstwa zaplanowanego z powolnym wyrafinowaniem, a popełnionego z gwałtownym okrucieństwem.

Rozdział 3 GRUDZIEŃ Skończyłem właśnie jeszcze jeden rok – powiedział Bóg – W szarości, zieleni, bieli i brązie. Strąciłem liść na trawę, Uwięziłem dżdżownicę w ziemi I zdmuchnąłem ostatnie słońce (THOMAS HARDY, „New Year’s Eve”) Trzypasmowy bulwar St Giles’ jest w trzech, czy czterech miejscach oznakowany ciężkimi żelaznymi płytkami z białymi napisami na czarnym tle, które wykonano w odlewni Lucy’s w pobliskim Jerycho. Na północnym końcu St Giles’, gdzie na trójkątnym trawniku stoi kamienny pomnik ku czci poległych w obu wojnach światowych, ulica dzieli się na Woodstock Road po lewej stronie i Banbury Road po prawej. Wybierając drugą z tych ulic (przy której, nawiasem mówiąc, od wielu lat mieszka nadinspektor Morse), po przejściu kilkuset metrów dochodzi się do jednolitego ciągu XIX-wiecznych budynków, zbudowanych w stylu „weneckiego gotyku”. Domy mają ostre łuki nad wejściami i oknami podzielonymi na dwie lub trzy części małymi marmurowymi kolumienkami. To tak, jak gdyby Ruskin zaglądał przez ramię architektom, kiedy projektowali i nadzorowali wznoszenie swoich budowli w siedemdziesiątych latach dziewiętnastego wieku. Domy te, zbudowane z żółtawobrązowej cegły i pokryte fioletowymi i niebieskimi dachówkami, mogą się współczesnym wydawać raczej surowe i pozbawione fantazji. Nie jest to jednak właściwa ocena, gdyż atrakcyjne ornamenty z pomarańczowej cegły biegnące wzdłuż budynków łagodzą surowy charakter wielu z nich, a ostre łuki obwiedzione są wzorami w kolorze pomarańczowym i fioletowym, co wygląda tak, jak gdyby stara ladacznica znad Morza Śródziemnego nałożyła na powieki zbyt jaskrawy makijaż. Sceneria ta zmienia się, kiedy idzie się dalej w kierunku północym obok Park Town, ponieważ pojawiają się tu domy zbudowane z wesołej pomarańczowoczerwonej cegły, które w porównaniu z posępnymi fasadami „weneckiej” zabudowy, dają wrażenie ciepła. Tu dachy są kryte czerwoną dachówką, a malowane ornamenty wokół kamiennych framug okien są prawie całkowicie białe. Architekci – teraz już starsi o jakieś piętnaście lat i nieprześladowani duchem Ruskina – kreślili linię okien sensownie i prosto. W ten sposób zabudowania ciągnące się przez pół mili na

północ od St Giles’, pokazują wpływy czasów, w których pierwsze grupy wykładowców z uniwersytetu opuściły klasztory i dziedzińce, aby żenić się i rozmnażać, a zatrudniać kohorty służących, podsłużących i wszelkich pomocnic w przestronnych podmiejskich posiadłościach, które stopniowo powstawały wzdłuż ulic Banbury i Woodstock, w ostatnich dekadach dziewiętnastego wieku. O tempie ich wznoszenia najlepiej świadczyły pojawiające się ślady po ściętych drzewach o potężnych obwodach. Pomiędzy tymi dwoma szeregami budynków stoi Hotel Haworth. Nie ma potrzeby opisywać teraz szczegółowo tego budynku, czy raczej tych budynków, ale o kilku sprawach należy wspomnieć. – Kiedy dziesięć lat temu hotel został wystawiony na sprzedaż, szczęśliwym nabywcą został John Binyon – wówczas robotnik fabryczny z Leeds, który to pewnego dnia postawił jednego funta w totalizatorze piłkarskim, i który (ku niedowierzaniu reszty społeczeństwa) miał czelność przypuszczać, że we wczesnej rundzie pucharu F.A. aktualni mistrzowie z pierwszej ligi nie będą w stanie pokonać skromnych, pozaligowych amatorów z Potteries. Nagrodą jaką Binyon otrzymał za tę bezczelność była pula 450 tysięcy funtów. Duża, wolnostojąca budowla, początkowo nosząca nazwę Hotel Pod Trzema Łabędziami, a następnie Hotel Haworth, była jego pierwszym zakupem. Budynek ma w sobie zarówno coś z budowli poważnego „weneckiego” gotyku z osiemdziesiątych lat dziewiętnastego wieku, jak i bardziej fantazyjnego stylu z lat dziewięćdziesiątych tego stulecia. Zbudowany z żółtej cegły, z czerwonym dachem, łączy oba te style. Szczyty drzwi i okien mają kształt łagodnych łuków. Budynek manifestuje swoją podwójną lojalność w elegancki sposób, stojąc jakieś dziesięć metrów w głębi ulicy i sprawiając wrażenie, jak gdyby tylko częściowo był przeświadczony o towarzyskiej akceptacji. Po kilku niefortunnych miesiącach interes zaczął się powoli rozwijać, a następnie kwitnąć. Po dwóch latach prosperity został zaliczony do ligi hotelowej, szczycąc się koncesjonowaną restauracją, wyposażeniem pokoi w kolorowe telewizory, prysznice i łazienki oraz małą salę gimnastyczną dla fanatyków ćwiczeń. Cztery lata później właściciel mógł stanąć na werandzie i spoglądać z dumą na żółty napis, który obwieszcza, że AA uznało za właściwe przyznać Hotelowi Haworth jedną ze swoich gwiazdek. Od tego czasu Binyon odnosił tak duże sukcesy, że wkrótce postanowił rozwinąć swoją działalność w dwóch kierunkach. Po pierwsze: nabył budynek sąsiadujący bezpośrednio z hotelem od strony południowej, aby urządzić (w możliwie krótkim czasie po jego renowacji) łatwo dostępny aneks dla ciągle wzrastającej liczby turystów w czasie wiosennego i letniego sezonu. Po drugie: zaczął wprowadzać w czyn swoje rosnące przekonanie, że spora część martwego sezonu (szczególnie weekendy i święta) – od października do marca – mogłaby być ożywiona przez cykl atrakcyjnych imprez w ulgowej taryfie. I właśnie z tego powodu Hotel Haworth zamieścił ogłoszenie na pół strony w broszurach: „Zimowe ferie z Bożym Narodzeniem” i „Imprezy Noworoczne”, które można było przejrzeć w wielu biurach podróży jesienią tego roku, w którym wydarzyła się nasza historia. Aby przybliżyć czytelnikowi atmosferę tych niezwykłych atrakcji, przyciągających kobiety i mężczyzn – naszych przyszłych znajomych z dalszych stronic książki, przytaczamy poniżej prospekt oferujący w

hotelu trzydniowe noworoczne wakacje po cenach, którym trudno byłoby się oprzeć. WTOREK SYLWESTER 12.30 Spotkanie przy sherry! Caterine i John Binyon serdecznie witają wszystkich gości, którzy zdołają przybyć tak wcześnie. 13.00 Buffet lunch: dobra okazja do zapoznania się i odnowienia znajomości. Po południu – czas na przechadzkę. Tylko dziesięć minut do Corfax – centrum naszego pięknego miasta uniwersyteckiego. Ci, którzy wolą spędzić czas na podniecającym współzawodnictwie, będą mieli okazję wziąć udział w rozgrywkach darts, bilarda, tenisa stołowego, scrabble i grach komputerowych. Czekają nagrody! 17.00 Herbata i ciasteczka. Nic – absolutnie nic poza tym nie będzie serwowane. Zachowajcie swój wilczy apetyt na... 19.30 NASZ WSPANIAŁY BAL SYLWESTROWY. Będzie świetna zabawa, jeżeli wszyscy (tak, wszyscy!) przyjdą na przyjęcie w przebraniach. Ale nie sądźcie, że nie będziemy tolerancyjni w stosunku do tradycyjnych kreacji. Tegoroczne hasło to: „Tajemnice wschodu”. Dla tych osób, które wolą zaimprowizować swoje stroje na poczekaniu, hotelowy „worek z gałgankami” będzie dostępny w pokoju gier, w ciągu całego popołudnia. 22.00 Wybór najciekawszych strojów (Nagrody!) oraz improwizowany kabaret i tańce, których wspaniały nastrój będzie trwał aż do... szampana o północy. 1.0Śpiewamy wspólnie „Dawne Dobre Czasy”. Idziemy spać!!! ŚRODA NOWY ROK 8.30 Śniadanie kontynentalne (prosimy o ciszę dla dobra tych z nas – nas wszystkich – na lekkim kacu).

10.45 Samochodowa Wyprawa „W Poszukiwaniu Skarbów”, ze wskazówkami rozmieszczonymi wokół beztroskiego – miejmy nadzieję, i pozbawionego ruchu drogowego Oxfordu. Instrukcje są proste, więc nie zgubcie się. Nie bójcie się ryzyka! I wyjdźcie zaczerpnąć świeżego powietrza! (Zabierze Wam to około półtorej godziny.) Nagrody! 13.00 Angielski lunch z pieczoną wołowiną. 14.00 Ponowne rozrywki dla wytrwałych, a czas na drzemkę dla niewytrwałych. 16.30 Dewonshire Cream Tea. 18.30 Autokar czeka, aby Was zabrać do Teatru Apollo na „Alladyna”. Po powrocie zastaniecie pełen bufet i możecie przetańczyć resztę wieczoru na dyskotece (gra zespół Paper Lemon), aż do wyczerpania zapasów energii (ale nie napoi). CZWARTEK 9.00 Pełne Angielskie Śniadanie – do godziny 10.30. Ostatnia okazja do pożegnania Waszych starych, jak również nowych przyjaciół, i obietnicy, że powtórzycie tę przemiłą imprezę w przyszłym roku! Oczywiście wszyscy się ze mną zgodzą, że taka propozycja nie przemawia do wyobraźni każdego. Prawdę powiedziawszy, pomysł spędzenia Sylwestra z niemal obowiązkowym uczestnictwem w rozgrywkach darts albo przebraniem się za jednego z Samurajów, czy choćby konieczność „kiszenia się” w towarzystwie innych gości, doprowadziłyby niejednego poważnego obywatela do paniki. A jednak przez ostatnie dwa lata wiele par mile się zdziwiło, widząc jaką przyjemność sprawiły im zespołowe rozrywki, do których zostali łagodnie nakłonieni. Wiele par uczestniczyło po raz drugi – a jedna nawet trzeci, chociaż uczciwość wymaga aby dodać, że żadna z nich nigdy nie zdobyła się na odwagę, by przebrać się, choćby symbolicznie – znajdując przyjemność jedynie w przyglądaniu się temu, co wydawało im się „młodzieńczymi igraszkami” współtowarzyszy zabaw. A szczerze mówiąc, większość gości skłonna była przebrać się na bal sylwestrowy prawie bez zachęty. Wielu z nich ze znakomitym, choć czasem nieco dziwacznym efektem. I, jak się przekonamy, tak samo miało być w tym roku. Wielu gości zamaskowało się tak świetnie i tak sprytnie w cudzoziemskie stroje, że starzy znajomi rozpoznawali ich z wielką trudnością. A szczególnie tajemniczy okazał się mężczyzna, który miał tego wieczoru zdobyć pierwszą nagrodę. Tak, on szczególnie.

Rozdział 4 30/31 GRUDZIEŃ Uczucie senności, kiedy nie jest się w łóżko i nie można się położyć, jest najgorszym uczuciem na świecie. (E.W. HOWE, Country Town Sayings) Za każdym razem kiedy czuła się zmęczona, a zwykle było to wczesnym wieczorem – olbrzymie, sferyczne okulary, przesłaniające błyszczące oczy panny Sary Jonstone ześlizgiwały się z jej zgrabnego nosa coraz niżej. Prawdę mówiąc, w takich chwilach jej głos brzmiał tylko pozornie uprzejmie, kiedy rozmawiała przez jeden z dwóch supernowoczesnych telefonów. W takich również chwilach spóźnieni podróżni, oczekujący na wpisanie się do rejestru gości Hotelu Haworth, odnosili prawdopodobnie wrażenie, że jej powitalny uśmiech był jedynie automatyczną formalnością. Ale w oczach Johna Binyona ta więdnąca już, czterdziestoletnia kobieta zawsze postępowała właściwie. Pięć lat temu została recepcjonistką, a następnie właściciel, rozpoznając w niej prawdziwy skarb, mianował ją nieoficjalną dyrektorką hotelu – chociaż jego żona Catherine (niezgrabna, pozbawiona wdzięku kobieta) uparcie nalegała, aby to jej nazwisko ukazywało się również w oficjalnych folderach hotelowych, jak również broszurach reklamujących okazyjnie imprezy w czasie świąt. W związku z tym, że było już po Bożym Narodzeniu, Sara Jonston oczekiwała niecierpliwie na przysługujący jej, tygodniowy urlop. – Cały tydzień z dala od wszystkiego, co wiąże się z hotelem, a już szczególnie od uroczystości noworocznych, które nigdy nie budziły jej zachwytu. Impreza bożonarodzeniowa przyciągała więcej chętnych niż hotel mógł pomieścić, co było głównym powodem wytężonych starań właściciela, aby doprowadzić do użytku przynajmniej część nowo nabytego budynku. Pierwotnie starał się on o pozwolenie na zabudowanie parterowego korytarza, który miał połączyć Hotel Haworth z sąsiadującym aneksem. Mimo, że odległość nie przekraczała dwudziestu jardów, problemy budowlane (osiadanie ziemi, fundamenty, kanalizacja, gaz budowa wyjść przeciwpożarowych i dowóz towarów) okazały się tak bardzo skomplikowane, że Binyon porzucił zamiar przyłączenia budynku i zdecydował się na wolno stojący aneks. Remont okazał się jednak przedsięwzięciem nie mniej kosztownym, czego namacalnym dowodem był wysoki, żółty żuraw na tyłach nowo nabytego budynku. Już od początku sierpnia wszechobecny kurz z drewnianych rusztowań współzawodniczył z irytującym hałasem pracującej od świtu do nocy ohydnej betoniarki i odgłosami uderzeń młota, które charakteryzowały wszystkie godziny pracy. Ale wraz ze zbliżaniem się zimy, a szczególnie podczas rekordowych opadów deszczu w listopadzie, kłopoty te wydawały się zaledwie

drobnymi niedogodnościami. Teraz teren, na którym pracowali robotnicy, z każdym dniem stawał się coraz gorszym grzęzawiskiem wypełnionym lepkim, ciemnopomarańczowym błotem, przypominającym obrazy Passchendaele. Błoto dostawało się wszędzie, oblepiało koła taczek oraz powierzchnie desek i drewnianych chodników, łączących suche miejsca. Najbardziej jednak irytowało to, że nawet główne wejście do hotelu – jak również wejście do aneksu, były stale zabłocone. Binyon niezwłocznie wniósł poprawki do broszur oferujących pobyt w hotelu w czasie Bożego Narodzenia i Nowego Roku, proponując okazję nie do powtórzenia; 15 procent zniżki w pokojach głównego budynku i aż 25 procent w trzech podwójnych i jednym pojedynczym pokoju, które nadawały się do użytku na parterze (częściowo tylko wykończonego) aneksu. I rzeczywiście była to okazja: żadnych robotników, żadnych dokuczliwych niewygód w ciągu świątecznych dni – z wyjątkiem uciążliwego błota... Konsekwencją tych niedogodności i obrzydliwej pogody na początku grudnia była absolutna konieczność gruntownego sprzątania po wyjeździe gości, spędzających w hotelu Boże Narodzenie – pomimo codziennego odkurzania i czyszczenia z błota wszystkich chodników i dywanów. 30 grudnia przeprowadzono akcję na wielką skalę, aby przygotować hotel na przybycie gości z turnusu noworocznego, których zdecydowana większość miała zjawić się 31 grudnia w porze lunchu. Problemów było wiele. Nawet w najlepszych czasach dużą trudność stanowiło wynajęcie kelnerek, pokojówek i służby pomocniczej. Teraz natomiast, kiedy dodatkowa pomoc była niezbędna, na domiar złego – dwie sprzątaczki zatrudnione na stałe, rozchorowały się na grypę. Było tylko jedno wyjście: sam Binyon, jego niechętna małżonka Catherine, Sara Jonstone i młoda asystentka – recepcjonistka Karolina, zostali zmobilizowani rankiem 30 grudnia i uzbrojeni w ścierki do kurzu, szczotki, gumowe wycieraczki i odkurzacze, i przypuścili atak na zabłocone powierzchnie z tak doskonałym efektem, że we wczesnych godzinach wieczornych tego samego dnia wszystkie pokoje i korytarze (w głównym budynku i aneksie) były całkowicie wyczyszczone z zabłoconych śladów, pozostawionych przez bożonarodzeniowych gości. Kiedy już wszystko zostało zrobione, Sara poczuła się zmęczona jak mało kiedy, chociaż ten niecodzienny wysiłek fizyczny nie wydawał się jej nieprzyjemny. To prawda, że ciało bolało ją w wielu niespodziewanych miejscach – szczególnie poniżej żeber i pod kolanami, ale praca ta uatrakcyjniła jeszcze bardziej perspektywę bliskiego urlopu. Nie poddając się zmęczeniu, Sara wzięła długą, pianową kąpiel, po czym zadzwoniła do swojej najbliższej przyjaciółki Jenny, aby zawiadomić ją, że czuje się świetnie i z przyjemnością weźmie udział w przyjęciu organizowanym przez Jenny w jej mieszkaniu w północnym Oxfordzie (dziwnym zbiegiem okoliczności w pobliżu domu, w którym mieściło się kawalerskie mieszkanie inspektora Morse’a). Grono znajomych Jenny wykazywało wątpliwą moralność, ale jednocześnie było bardzo interesujące. Dokładnie o1,20 w nocy brzuchaty Niemiec w średnim wieku – namiętny wielbiciel twórczości Tomasza Manna, zapytał nieoczekiwanie odurzoną ginem Sarę (tak po prostu), czy nie poszłaby z nim do łóżka. Mimo krótkiej znajomości, niemal chętnie dała się

zaprowadzić do gościnnego pokoju Jenny, gdzie krótko kochała się z owłosionym prawnikiem z Bergisch Gladbach. Nie pamiętała, w jaki sposób dotarła do domu na Middle Way – ulicy, która, co z pewnością uważny czytelnik zapamiętał, biegła w dół do South Parade, na rogu której znajduje się poczta. Następnego dnia (31 grudnia), o dziesiątej rano, obudził ją natarczywy dźwięk dzwonka. Narzuciła szlafrok i otworzyła drzwi. Na progu stał John Binyon. Powiedział, że właśnie dzwoniła matka Karoliny zawiadamiając, że jej córka ma grypę i nie będzie mogła przyjść do pracy. Hotel Haworth znalazł się w prawdziwie trudnej sytuacji. – Czy Sara mogłaby? Czy zechciałaby? Byłoby to oczywiście dobrze wynagrodzone – i to bardzo, gdyby Sara mogła przyjść do pracy na kilka dodatkowych dni. No i oczywiście zostać w hotelu na noc – w małym, przyjemnym, bocznym pokoju rezerwowym, tym, którego okna wychodzą na aneks – jak zaplanowała to sobie Karolina. – Dobrze. Jeżeli potrzebna jest pomoc, to oczywiście Sara zrobi to. – Jedyną rzeczą, jakiej stanowczo nie mogła obiecać, było natychmiastowe oprzytomnienie. Powieki ciążyły jej jak ołów, opadając wciąż na zmęczone oczy. Jak przez sen poczuła jego dłoń na swoim siedzeniu, kiedy wylewnie dziękując, nachylił się i pocałował ją delikatnie w policzek. Wiedziała, że był niepoprawnym kobieciarzem, ale wielokrotnie przyłapywała się na myśli, że na swój sposób go lubi. A przy tym, ilekroć odrzucała jego propozycje, przyjmował jej odmowę bez urazy czy goryczy. Kiedy zamknęła drzwi za Binyonem i wróciła do sypialni, zaczęła odczuwać rosnące wyrzuty sumienia w związku ze swoją nocną eskapadą. To te okropne (czy też wspaniałe) – gin i campari sprawiły, że postąpiła wbrew swoim zasadom. Wiedziała, że jej poczucie winy spowodowane było nie tyle samym wydarzeniem, co anonimowym, automatycznym charakterem tego incydentu. Jenny była zachwycona, chociaż także zdumiona tym niesłychanym zajściem. Natomiast Sara poczuła się zasmucona i zmieniła na niekorzyść zdanie o sobie. A kiedy w końcu dotarła do swojego mieszkania, upragniony sen nie przyniósł jej odpoczynku. Puchowa kołdra ciągle ześlizgiwała się z wąskiego łóżka, kiedy przewracała się z boku na bok, próbując przekonać samą siebie, że to co się wydarzyło, nie miało znaczenia. Wzięła dwie aspiryny, mając nadzieję, że rozpędzą jej uporczywy ból głowy. Umyła się, ubrała, spakowała przybory toaletowe i nocną koszulę, i wyszła z mieszkania. Do hotelu szło się zaledwie dwanaście minut i zdecydowała, że spacer dobrze jej zrobi. Było wyraźnie zimniej niż wczoraj. Synoptycy przewidywali ciężkie chmury i opady śniegu, które powinny dotrzeć wczesnym popołudniem nad Środkową Anglię. W poprzednich tygodniach bukmacherzy zarobili dużo pieniędzy po dziesiątym z rzędu Bożym Narodzeniu bez śniegu, ale teraz już przestali zapewne przyjmować zakłady dotyczące białego Nowego Roku, ponieważ taka ewentualność zaczynała stawać się pewnością. Nie znaczy to, że Sara Jonstone kiedykolwiek miała zamiar zrobić zakład u jakiegokolwiek bukmachera, pomimo bliskości biura Lodbrokers, które mijała codziennie w drodze do pracy.

Znajdowała się właśnie przed tymże biurem, kiedy jej uwagę zwrócił mężczyzna, który ze spuszczoną głową wynurzył się z wahadłowych drzwi, wkładając różową, podłużną kartkę do portfela. – Jak dziwne bywa czasami życie! To tak, jak gdybyśmy spotkali po raz pierwszy jakieś słowo w języku angielskim, a następnie (pomyślcie tylko) spotkali je ponownie, prawie natychmiast. Widziała tego mężczyznę po raz pierwszy około wpół do dziesiątej poprzedniego wieczoru, kiedy szła na przyjęcie u Jenny. Był w średnim wieku, szpakowaty, łysiejący. Mógł kiedyś być szczupły, ale teraz jego tusza sprawiała, że guziki przy sfatygowanym już nieco płaszczu przeciwdeszczowym niebezpiecznie się naprężały. – Dlaczego przyglądała mu się z taką uwagą przy pierwszym spotkaniu? Dlaczego tak starannie zanotowała w pamięci pewne szczegóły? – Nie miała pojęcia. Ale wiedziała, że ten człowiek w pewnym momencie spojrzał na nią – wprawdzie tylko przez chwilę, ale za to z intensywnością, która była zarówno niepokojąca, jak i przyjemna. Spojrzenie mężczyzny nie oznaczało jednak nic innego, jak tylko aprobatę dla wyglądu jej twarzy ukrytej w tajemniczym cieniu, w pomarańczowym świetle latarni oświetlającej fragment ulicy tuż przed domem, gdzie mieściło się jego kawalerskie mieszkanie. I po zaledwie kilku jardach faktycznie zapomniał o kobiecie, którą minął. Przyśpieszył kroku, zdążając w kierunku pubu „Friar”, gdzie był umówiony na spotkanie.

Rozdział 5 WTOREK, 31 GRUDZIEŃ Autentyczny sport nie ma nic wspólnego z uczciwą grą. Jest związany z nienawiścią, zazdrością, chełpliwością i lekceważeniem wszelkich zasad. (GEORGE ORWELL, Shooting cm Elephant) W świetle wydarzeń opisanych w poprzednim rozdziale nie dziwi fakt, że z chwilą rozpoczęcia śledztwa przez policję, wspomnienia Sary Jonstone przypominały raczej bezładną kartotekę, w której ludzie, daty i kolejność wydarzeń były momentami beznadziejnie pogmatwane. Po przesłuchaniu przez następnego, a prawdą było, że jej skojarzenia dotyczące pewnych momentów 31 grudnia były tak niepewne, jak kłamliwy i niewierny kochanek. Do 11.30 spędziła sporo czasu w salonie gier, szczotkując zielony materiał na stole bilardowym, zawieszając siatkę do ping-ponga, polerując stół do push penny, sprawdzając, czy zestawy do Monopoly, Scrabble i Cluedo są kompletne i układając na odpowiednie miejsca takie przedmioty jak: kije bilardowe, kości do gry, kule, kredę, strzałki, karty i bloczki do zapisywania wyników. Spędziła również trochę czasu w restauracji, gdzie pomagała ustawiać stoły i nakrywać je obrusami do buffet-lunchu. Właśnie wtedy przybyli dwaj pierwsi goście. Zameldowała ich sama pani Binyon, wprawdzie chora i z wysoką gorączką, ale umożliwiła w ten sposób Sarze udanie się na górę do jej tymczasowej sypialni i przebranie się w regulaminową, kremową bluzkę z długimi rękawami, szczelnie zapiętą pod brodą i także regulaminową – obcisłą, czarną spódnicę do połowy łydek, która (co Sara była skłonna przyznać) korzystnie podkreślała jej talię, biodra, uda i łydki. Począwszy od popołudnia goście zaczęli przybywać tłumnie i nie było czasu ani nastroju na zbędne rozmowy. Niekompletny personel był tego dnia nieco niecierpliwy – szczególnie w stosunku do siebie nawzajem, ale szalone tempo dziwnie odpowiadało Sarze Jonstone. Pani Binyon prawie nie mieszała się do niczego tego wieczoru, usiłując jedynie wykazać się swoimi wątpliwymi umiejętnościami w restauracji i kuchni, aż w końcu położyła się do łóżka. W tym czasie pan Binyon, pomiędzy taszczeniem walizek po korytarzach i schodach, zdołał naprawić: jeden przeciekający kaloryfer, jeden mrugający telewizor i jeden głośno kapiący kran – zanim spostrzegł (z przerażeniem) wczesnym popołudniem, że część aparatury dyskotekowej nie działa. Następną godzinę spędził na poszukiwaniu, błaganiu, nakłanianiu, przymilaniu się i przekupywaniu każdego, kto tylko posiadał choćby nikłą wiedzę o obwodach i przełącznikach,

aby uratować hotel przed grożącą katastrofą. Tego typu problemy – zresztą zupełnie typowe, powodowały, że Sara zmuszana była dzielić uwagę pomiędzy recepcję (kilku gości zatelefonowało, że zła pogoda może opóźnić ich przybycie) i salon gier. Mój Boże – salon gier! Darts, jak się Sara wkrótce zorientowała, nie miały być większym sukcesem tego popołudnia. Były właściciel baru z East Croydon – potężny mężczyzna, który z powolną regularnością bez trudu trafiał swoimi strzałkami do celu – miał tylko dwoje potencjalnych konkurentów. Jedna z nich z trudem mogła uchodzić za poważną rywalkę. Była to drobna, starzejąca się gospodyni gdzieś z Chilterns, która piszczała z dziecięcym zachwytem za każdym razem, kiedy udawało jej się trafić strzałką do tarczy, a nie w drewniane obramowanie. Z kolei wydawało się, że grający w Cluedo dobrze się bawią, dopóki jedno z czwórki dzieci, które brały udział w uroczystościach, nie zagięło „Colonel Mustard” i tak zmięło „Gonservatory”, że obie karty były równie łatwo rozpoznawalne od tyłu jak i od przodu. Na szczęście turniej eliminacyjny w Scrabble, rozgrywany z entuzjazmem i uczciwie przez wielu gości, osiągnął finał, zanim wyniknęły pewne nieporozumienia z powodu ortografii i uznania hasła „Karaibczyk”. (Cóż to była za niepomyślna wróżba!) Ale te drobne incydenty nie mogły równać się ze skandalem wywołanym przy grze w Monopoly przez kasjerkę o niezwykle zręcznych palcach, z supersamu w Bedford, której ruchy dłoni były tak niesamowicie szybkie, kiedy chwytała dwie kostki wyrzucone z cylindrycznego kubka, że jej przeciwnicy nie mieli żadnych szans. Zmuszeni byli patrzeć bezradnie, jak ta kobieta o bystrych rysach przesuwa swój mały żeton po planszy na to pole, które było najkorzystniejsze dla jej zachłannych zamierzeń. Nie wyrażono wówczas niezadowolenia, ale szybkość z jaką doprowadziła do bankructwa swoich konkurentów, była później powodem ogólnej dezaprobaty, choć także i wielu żartów. Jednakże jej nagrodą okazała się tylko butelka półsłodkiego sherry, a ponieważ nie wyglądała na ten typ kobiety, która mogłaby w przyszłości zostać właścicielką prawdziwego hotelu na Park Lane, czy też Mayfair, Sara nie interweniowała. Rozgrywki bilarda i tenisa stołowego szczęśliwie wolne były od większych nieporozumień, a radosne okrzyki w środku popołudnia obwieściły wszystkim, że podstarzała gospodyni z Chiltems (która, jak się wydawało, była w doskonałej komitywie z byłym karczmarzem z East Croydon) zdołała w końcu – trzy razy z rzędu – trafić w tarczę. Sędzia, konsultant, arbiter, rozjemca – Sara Jonstone – sądziła, że dobrze wywiązuje się ze swoich obowiązków, kiedy tak gorliwie naśladowała Salomona w czasie tego pracowitego, jakkolwiek przyjemnego wieczoru. Zwłaszcza, że jednocześnie pełniła funkcję recepcjonistki. W głównym budynku Hotelu Haworth mieściło się szesnaście pokoi gościnnych: dwa pokoje rodzinne, dziesięć pokoi dwuosobowych i cztery jednoosobowe – a częściowo udostępniony aneks oferował dalsze trzy pokoje dwuosobowe i jeden jednoosobowy. Liczba gości zgłoszonych na uroczystości noworoczne liczyła trzydzieści dziewięć osób, wliczając w to czworo dzieci. I do późnego popołudnia wszyscy goście, z wyjątkiem dwóch par i jednej osoby samotnej, zameldowali się w recepcji, mieszczącej się tuż na prawo od głównego wejścia, gdzie urzędowała

Sara, której olbrzymie okulary ześlizgiwały się z nosa coraz niżej. Pamiętała, że wypiła do tej pory jedną lampkę wytrawnego sherry, a następnie zjadła bułkę z kiełbasą i wypiła szklankę czerwonego wina w czasie pomiędzy wpół do drugiej a drugą. Od tej pory prawie zupełnie straciła poczucie czasu, a przynajmniej tak wydawało się tym, którzy ją później szczegółowo przesłuchiwali. Tuż przed południem śnieg zaczął padać dużymi płatkami i o zmierzchu ziemia była już pokryta grabą, białą warstwą. W telewizji synoptycy zapowiadali dalsze, duże opady śniegu w całej centralnej i południowej Anglii. I pogoda ta prawdopodobnie sprawiła (jak się Sarze wydawało), że żaden z gości nie zaryzykował tego popołudnia wycieczki po Oxfordzie. Chociaż, jak później stwierdziła w trakcie przesłuchania, goście mogliby wyjść czy wrócić bez zwrócenia na siebie jej uwagi, gdyż przez znaczną część popołudnia zajęta była wypełnianiem formularzy, dokumentacją hotelową, kierowaniem gości do pokoi, odpowiadaniem na dziesiątki pytań i całą resztą. W tym czasie właściciel hotelu musiał ponownie wykorzystać swoje umiejętności, usuwając jeszcze dwie usterki w rurach wodno-kanalizacyjnych. Ale pomimo to, kiedy stanął obok niej na chwilę, tuż po zameldowaniu się ostatniej pary, wyglądał na zupełnie zadowolonego. – Niezły początek, prawda Saro? – Nienajgorszy, panie Binyon – odpowiedziała spokojnie. Nie lubiła zbyt dużej poufałości w zwracaniu się po imieniu. I jej usta nie mogły zdobyć się na wymówienie imienia John – usta, które Binyonowi wydawały się delikatnie ciepłe i skłaniające do całowania. Kiedy stał obok niej, zadzwonił telefon, który natychmiast odebrał. Sarę odrobinę zdziwiła szybkość, z jaką podniósł słuchawkę. – Pan Binyon? – powiedział odległy głos kobiecy, ale Sara nie usłyszała nic więcej. Właściciel hotelu przycisnął słuchawkę szczelnie do ucha, odwracając się jednocześnie plecami do Sary. – Ale nie jest ci z pewnością tak przykro jak mnie! – powiedział... – Nie, nie ma szans – dodał... – Słuchaj, czy mogę zadzwonić do ciebie później? – zapytał. Jesteśmy w tej chwili bardzo zapracowani. Mógłbym poszukać i dać ci znać... Sara niewiele myślała o tym incydencie. Przede wszystkim nie mogła utrwalić w pamięci nazwisk gości i skojarzyć ich z twarzami. Niektóre były łatwe do zapamiętania: panna Fisher na przykład – przyszła dziedziczka fortuny z Bedford, pan Dods – którego twarz zapamiętała bardzo dokładnie, Fred Anders – król bilarda ze Swidon o ponurym obliczu, państwo Smith z Gloucester – małżeństwo dające się poznać każdemu, kto spędził w recepcji kilka godzin. – Ale pozostali? Naprawdę trudno jej było dopasować nazwiska do twarzy. – Ballardowie z Chipping? Czy pamiętała Ballardow z Chipping Norton? – Sądząc po czasie zameldowania, musieli przybyć jako ostatni i Sara miała wrażenie, że pamięta panią Ballard, dygocącą z zimna, otrzepującą zaśnieżone buty tuż przed recepcją i

wyglądającą jak Eskimos, chroniący się przed mrozem. Nazwiska i twarze... twarze i nazwiska... brzmiące w jej uszach jak echo, kiedy to najpierw sierżant Phillips, następnie sierżant Lewis, a na końcu szorstki i wrogo usposobiony nadinspektor Morse żądali od niej, aby uaktywniła swoją pamięć, odrętwiałą z powodu szoku i zmęczenia. Arkwright, Ballard, Palmer, Smith... Smith, Palmer, Ballard, Arkwright. Sara pomyślała, że z nazwiskami bywa dziwnie. Często na ich podstawie można określić osobę. Weźmy na przykład panią Arkwright, która odwołała rezerwację pokoju nr 4 w aneksie. Doris Arkwright! – Z takim imieniem i nazwiskiem musiała być podejrzliwą, skąpą, starą zrzędą. Binyon właśnie przekazał Sarze wiadomość, że owa dama odwołała swój przyjazd z powodu śnieżycy, w której jazda samochodem była ryzykownym szaleństwem. W ten sposób liczba gości zmniejszyła się do trzydziestu ośmiu. Zastanawiające, że jedną z rzeczy, które martwiły Sarę Jonstone wczesnym wieczorem, była jej autorytatywna decyzja uznająca „Karaibczyka” w finale Scrabble. I nie mogła zapomnieć o tej sprawie, zważywszy na bardzo dziwny zbieg okoliczności. Otóż, jeden z jurorów konkursu na najciekawszy kostium zapytał, czy jeszcze jeden „Karaibczyk” może być tego wieczoru zaakceptowany, ponieważ jeden z uczestników balu przebrał się we wspaniały strój autentycznego Rastafarianina. „Tajemnice Wschodu” – twierdził sędzia – z trudem mogły pomieścić taką oczywistą zachodnioindyjską interpretację. Jednakże (jak rezolutnie zauważył jeden z gości) tak naprawdę, wcale nie była „zachodnioindyjska”, lecz „etiopska” a Etiopia musiałaby być Wschodem w każdym atlasie – w każdym razie Bliskim Wschodem. – Czyż wszystko nie zależy od tego, co uznaje się za Wschód (jak dowodził inny z gości)? Czyż nie zależy to od miejsca pobytu na kuli ziemskiej w konkretnym momencie? – Rezultatem tej wymiany poglądów było to, że „Karaibczyk” został zaakceptowany po raz drugi tego sylwestrowego wieczoru w Hotelu Haworth. Minęło wiele godzin Nowego Roku, zanim ktokolwiek odkrył, że liczba gości zmniejszyła się do trzydziestu siedmiu.

Rozdział 6 31 GRUDZIEŃ/1 STYCZEŃ Strzeżcie się wszelkich sytuacji, które wymagają przeobrażeń (THOREAU) W okresie kiedy miały miejsce te wydarzenia, nastąpił dosyć duży renesans różnego rodzaju imprez kostiumowych odbywających się w pubach, klubach, salach balowych, na dyskotekach. To było tak, jak gdyby zbiorowe szaleństwo ogarnęło kobiety i mężczyzn, nakazując, aby w regularnych odstępach czasu każde z nich miało okazję przystroić się w cudze piórka i przez kilka godzin udawać całkowicie inną osobę. Dwa lata temu noworoczne przyjęcie miało za motyw przewodni hasło: „Co mieliśmy na sobie, kiedy statek zatonął”, pobudzając wyobraźnię, poczucie humoru i improwizację. Wspaniałe efekty mogły być osiągnięte przy minimalnych zabiegach. Mottem kolejnego balu sylwestrowego było „Sportowe życie”. Niektórzy z gości potraktowali to wyzwanie niezwykle poważnie (nie zadawalając się improwizowaniem) i przywieźli z sobą stosowne kostiumy. W tym roku, zgodnie z panującą atmosferą, uczestnicy balu mieli większe pole do popisu niż poprzednio, wystarczająco dużo czasu i sposobności do wypożyczenia kostiumów, kupienia odpowiednich rekwizytów, kosmetyków i zrobienia makijażu – krótko mówiąc, aby potraktować całą sprawę o wiele za poważnie. Hotelowy „worek z gałgankami” stał ciągle w salonie gier, ale zaledwie jedna czy dwie osoby szperały w jego zawartości tego popołudnia. Ostateczne hasło balu zostało ogłoszone wcześniej i wszyscy goście byli przygotowani, a prawdę mówiąc – w wielu przypadkach, to właśnie bal kostiumowy był głównym powodem, dla którego wybrali się do Hotelu Haworth. W takich sytuacjach największy sukces osiągało się, kiedy jakaś osoba spędzała początkową część wieczoru – a czasami nawet dłużej – całkowicie nierozpoznana nawet przez bliskich znajomych. Takiej sztuki dokonał w zeszłym roku sam Binyon, kiedy to nawet jego współpracownicy, dopiero drogą eliminacji, byli w stanie rozpoznać twarz swojego szefa pod krzaczastą brodą i czapeczką do krykieta. W tym roku zapał gości był tak niezwykły (zaledwie sześć osób zjawiło się bez kostiumów), że nawet Sara – nie będąc z natury zbyt towarzyska – miała ochotę znaleźć się w towarzystwie osób pijących czerwone i niebieskie koktajle przy bufecie w sali balowej, gdzie prawie wszystko zostało już przygotowane. W hotelu było bardzo ciepło. Kaloryfery wzdłuż ścian nastawiono na maksimum, a na olbrzymim, starym kominku palił się jasno ogień, wzbudzający zachwyt gości i cichą rozpacz dyrekcji hotelu. Dzisiejszego wieczoru kominek na szczęście nie dymił, a ogień tańczył wesoło, wyczarowując olbrzymie cienie na ścianach i fajerwerki iskier, przywodzące na myśl dzieciństwo. Harmonizowało to z wysokimi, czerwonymi świecami, umieszczonymi po

dwie na każdym stole. Wszystkie zostały już zapalone, a ich wydłużone, żółte płomienie tworzyły w ciemnej jadalni małe plamy światła i odbijały się w błyszczących sztućcach. Przewidywaną początkowo ilość gości najłatwiej byłoby podzielić pomiędzy trzy stoły po trzynaście osób, ale mając na uwadze osoby przesądne, Binyon zdecydował się na dwa stoły po czternaście osób i jeden dla jedenastu, z każdym miejscem nakrytym tylko na dwa dania. Mała, biała karteczka przy każdym nakryciu wskazywała rozmieszczenie gości podczas dwóch pierwszych dań. Małżonek stosownie przy małżonce. Każda z tych karteczek miała również wydrukowane dwie cyfry, które wyznaczały inny stół do trzeciego i czwartego dania, i kolejny – od piątego i szóstego. Ten system został wypróbowany w zeszłym roku i chociaż jedna czy dwie pary nie zastosowały się do instrukcji, to kilkukrotne przetasowanie towarzystwa okazało się wielkim sukcesem. Jedyną niedogodnością towarzyszącą temu systemowi była niewygoda przenoszenia talerzy z jednego stołu na drugi, ale w tym roku rozwiązano tę sprawę w prosty sposób, obywając się całkowicie bez bułek i masła. Była prawie 19.45 (posiłek zaplanowano na dwudziestą), kiedy wydarzył się nieprzyjemny incydent. Sara mogła ręczyć za dokładność czasu tylko z umiarkowaną pewnością. Jedna z kobiet z aneksu, ta, ubrana w czarny kostium niewiasty należącej do Ayatollaha, poinformowała Sarę stłumionym głosem zza podwójnej woalki jaszmaku, że na ścianie w damskiej toalecie napisane jest coś wulgarnego. Sara poszła z nią sprawdzić to obraźliwe sgraffito. – Na ścianie, nad jedną z umywalek ktoś nabazgrał czarnym mazakiem: „Jestem skończonym tumanem”, a poniżej dodał: „Jak również Binyon”. Wymazanie tych niewybrednych słów (przynajmniej do stanu nieczytelności) przy pomocy gąbki i płynu do czyszczenia zabrało Sarze zaledwie kilka minut. Koktajle okazały się wielkim sukcesem, gdyż nawet najbardziej dziwacznie przebrani i nieznający się wzajemnie goście zaczynali nawiązywać kontakty. Binyon, w barwnym stroju Jego Wysokości Kata, tym razem nie próbował ukrywać swojej tożsamości. I kiedy Sara zajrzała na chwilę do sali, zauważyła, że w uprzejmy sposób zwracał uwagę wszystkich na jedno z dzieci – drobną, nerwową dziewczynkę w ślicznym kimono. Mistyczny urok Orientu sprowokował gości do przebrania się w barwne i powabne stroje. Jeden czy dwa odniosły natychmiastowy sukces. Najbardziej oszołomiła wszystkich smukła kobieta o giętkich ruchach, której skąpy strój tureckiej tancerki brzucha powodował, że śledziło ją wiele par błyszczących oczu. Zdaniem Sary, tylko jeden strój był nieco żenujący. Król bilarda ze Swindon – mężczyzna o wychudzonej twarzy, był zbyt wierną repliką Gandiego, co więcej – Gandiego w końcowej fazie jednego ze swoich wyniszczających postów. Ale nawet on wydawał się rozbawiony, trzymając w jednej ręce szklankę z koktajlem, a drugą nieustannie podciągając swoją przepaskę na biodrach. Goście zaczynali już zasiadać na swoich miejscach, gdyż lada moment miała rozpocząć się uczta: poczynając od Cerisette ze świeżego grejpfruta – czekającego już na stole, a po nim – Consomme au Riz. Sara wzięła szklankę z Tequila Sunrise i wróciła do recepcji, zamykając po drodze wejściowe drzwi do hotelu – Bolała ją trochę głowa i ostatnią rzeczą, na jaką miała ochotę, był posiłek złożony z sześciu dań. Jedynym jej marzeniem było pójść wcześnie spać i

obiecała sobie, że zrobi to natychmiast po podaniu pieczonego pstrąga z migdałami i Pork Chops Normandy. Binyon zapewnił ją, że podanie tortu truskawkowego, serów, herbatników i kawy nie będzie kłopotliwe. Ona sama nigdy nie była wielką amatorką jedzenia, dbała o linię i zdecydowanie nie życzyła sobie Nowego Roku z nadwagą. Koktajl był bardzo smaczny. Sara miała jeszcze dziesięć czy piętnaście wolnych minut przed uprzątnięciem talerzy po pierwszym daniu. Zapaliła jednego z pół tuzina papierosów, które wyznaczyła sobie każdego dnia i odczuła dużą przyjemność, kiedy zaciągnęła się głęboko, siedząc wygodnie w swoim fotelu. Była za dziesięć dwudziesta. Mogły minąć dwie lub trzy minuty, kiedy usłyszała stosunkowo blisko hałas. I nagle – bez widocznej przyczyny, siedząc w pustym, słabo oświetlonym halu, którego ciszę w dziwny sposób uwydatniały wesołe odgłosy dobiegające z sali balowej – poczuła strach, który zjeżył jej włosy koloru miodu. Po chwili – równie nagle, wszystko stało się znowu zwyczajne. Z drzwi męskiej toalety wyłoniła się wesoła odziana postać, która kiedy indziej mogłaby słusznie być powodem do obaw z jej strony, ale którą teraz obdarzyła uśmiechem wyrażającym uznanie. Mężczyzna musiał poświęcić sporo czasu, aby osiągnąć tak sugestywne przeobrażenie w kędzierzawego Rastafarianina o skórze koloru kawy. Wydawało się, że jeszcze nie skończył swojej pracy, gdyż idąc przez hall w kierunku restauracji, ciągle wycierał swoje brązowe dłonie białą chusteczką, która była już bardziej czekoladowa niż wanilia. Sara wypiła jeszcze trochę koktajlu i poczuła się lepiej. Spojrzała na jedyny list, jaki zastała dzisiaj rano. Przysłała go kobieta z Cheltenham, dziękując właścicielowi hotelu za to, że odpowiedział na jej prośbę o zarezerwowanie pokoju, z „godną pochwały szybkością” – ale jednocześnie wyrażając ubolewanie z powodu etykiety, w tych „zdegenerowanych czasach”, która pozwala na powitanie „Dear Madam”, uzupełnione pożegnalnym „Yours Sincerely”. – Sara uśmiechnęła się do siebie. Autorka listu prawdopodobnie okazałaby się gosposią domową. Podniosła głowę i zobaczyła Jego Wysokość Kata, uśmiechającego się do niej. – Jeszcze jednego? – zaproponował wskazując na koktajl. – Chętnie – usłyszała swój głos. – Co pamiętała potem z wydarzeń tego wieczoru? – Zupełnie wyraźnie widziała przed oczami zbieranie talerzy po skończeniu zupy oraz zbędnych łyżek i widelców, które zaznaczyły miejsce tej strachliwej istoty z Solihull, Doris Arkwright; pamiętała, że przyglądała się w kuchni, jak Pork Chop Normandy ześliznął się z talerza na podłogę, aby po pobieżnym wytarciu wrócić tam z powrotem; wypiła trzeci koktajl, zatańczyła z Binyonem; zjadła w kuchni dwie porcje tortu; tańczyła w przyćmionym świetle sali balowej „cha-cha-cha” z tajemniczym „Rastafarianinem”, który zdobył pierwszą nagrodę za najlepszy strój męski; powiedziała Binyonowi, żeby się nie wygłupiał, kiedy zaproponował krótkie spotkanie w jej pokoju; wypiła czwarty koktajl, którego koloru nie była w stanie przypomnieć sobie; poczuła się źle, poszła na górę do swojego pokoju, zanim odśpiewano „Dawne Dobre Czasy”; zrobiło jej się bardzo