Colin Dexter
Nicholasa Quinna Świat Ciszy
(The Silent World of Nicholas Quinn)
Przełożył Henryk Wawrzyniak
WSTĘP
– No? Cóż myślisz? – dziekan Konsorcjum Egzaminów dla Cudzoziemców zwrócił się z
pytaniem bezpośrednio do Cedrica Vossa, prezesa Komitetu Historii.
– Nie, nie, dziekanie. Myślę, że przede wszystkim powinien wypowiedzieć się sekretarz.
Mimo wszystko, to stały personel będzie musiał współpracować z tym, kogo dziś wybierzemy.
W nieco mniej dystyngowanym towarzystwie Voss mógłby dodać, że nie on
zaproponowałby zatrudnić jedną z tych dwóch małp. Po tej refleksji powrócił do swej
charakterystycznej, sennej postawy, pochylając się na wygodnym, obitym niebieską skórą krześle
i modląc się, żeby nie unosili swoich palców do góry. Zebranie ciągnęło się już prawie od trzech
godzin.
Po otrzymanej reprymendzie dziekan zwrócił się do siedzącego obok niego z lewej strony
drobnego mężczyzny średnich lat, a raczej późnych – pięćdziesiątych, mrugającego chłopięco
spoza połyskliwych okularów bez oprawy.
– No, doktorze Bartlett, słuchamy, co pan ma nam do powiedzenia.
Bartlett, stały sekretarz Konsorcjum Egzaminów dla Cudzoziemców, popatrzył wokół stołu,
zanim zerknął do swoich starannych notatek. Używano go do tego rodzaju spraw.
–Wydaje mi się dziekanie, że ogólnie mówiąc, i w ogóle (dziekan i kilku seniorów
Konsorcjum mrugnęło do siebie znacząco), a także na ogół, moglibyśmy się zgodzić, że krótka
lista jest bardzo dobrą listą. Wszyscy kandydaci wydają się kompetentni, a większość z nich ma
dostateczne doświadczenie, by podjąć tu pracę. Ale – tu zajrzał znów do notatek – więc, szczerze
mówiąc, nie chciałbym wskazywać na którąkolwiek z dwóch pań. Jedna z nich z Cambridge,
była, jak myślę, trochę... ee, trochę ostra, możemy tak to wyrazić?
Popatrywał wyczekująco na Komitet do Wyboru na Stanowiska, a kilka głów dość
energicznymi skinieniami wyrażało swą aprobatę.
– O drugiej z pań pomyślałem, że jest troszeczkę niedoświadczona, i... ee, nie jestem
przekonany o sensie niektórych jej odpowiedzi.
I znów nie było wyraźnych oznak protestu ze strony milczącego gremium, a Bartlett
pogładził swój okrągły brzuch z miłym zadowoleniem.
– Przejdźmy więc do kandydatur trzech mężczyzn. Duckman jest troszeczkę niepewny, tak
myślę. Miły gość i w ogóle, lecz wątpię, czy jest dość błyskotliwy na Wydział Humanistyczny.
Jest trzeci w kolejności w moim notesie. Następny jest Quinn. Lubię go, jest to uczciwy,
inteligentny człowiek, ma ustalone poglądy, jasny umysł. Możliwe, że brakuje mu jeszcze
odrobiny doświadczenia, no i – pozwólcie mi być zupełnie szczerym – myślę, że... ee, myślę, że
jego niepełnosprawność może zbyt mocno ważyć na jego przydatności. Panowie wiedzą, co mam
na myśli: rozmowy telefoniczne, zebrania i inne sprawy tego rodzaju. Przykro mi, ale tak to jest.
W każdym razie, ustawiłem go jako drugiego. Pozostaje Fielding, i to jest człowiek pożądany w
każdym czasie: piekielnie dobry nauczyciel, wspaniałe wyniki z uczniami, we właściwym wieku,
skromny, sympatyczny, no i as historii w Balliol.
Referencje wprost wspaniałe, i uczciwie mówiąc, nie moglibyśmy spodziewać się lepszego
kandydata. U mnie jest on na pierwszym miejscu, dziekanie, bez cienia wątpliwości.
Dziekan ostentacyjnie zamknął swój notatnik i lekkim skinieniem wyraził z zadowoleniem
aprobatę, kilka innych głów skłoniło się również. Łącznie z dziekanem obecny był komplet
pełnomocników. Było ich dwunastu, każdy był znakomitym wykładowcą na uniwersytecie
oxfordzkim, każdy był wzywany do uczestnictwa w zebraniu, odbywanym w dwóch terminach w
budynku Konsorcjum, w celu sformułowania oficjalnej polityki egzaminowania. Żaden z nich nie
należał do stałego personelu Konsorcjum i żaden z nich nie otrzymywał ani jednego pensa, z
wyjątkiem zwrotu kosztów przejazdu, za uczestnictwo w tych zebraniach. Większość z nich
działała aktywnie w różnych komitetach przedmiotowych, uszczęśliwiona, że może realizować
politykę światłego ingerowania w formy i procedury egzaminów publicznych, a w czerwcu i
lipcu, gdy ich studenci rozjeżdżali się na długie wakacje, pracowali jako główni egzaminatorzy i
przewodnicy w GCE (Ogólne Świadectwo Wykształcenia). Ze stałych urzędników Konsorcjum
jedynie Bartlett automatycznie był zapraszany do uczestnictwa w naradach zarządu (chociaż nie
był upoważniony do głosowania), a dzisiaj właśnie Bartlett podniósł liczbę osób w pokoju do
trzynastu. Trzynaście... Mimo, że dziekan nie był człowiekiem przesądnym, spoglądał na komitet
z pewnego rodzaju obawą. Wypróbowani i zaufani koledzy – prawie wszyscy, chociaż jednego
czy dwóch z młodszych nie znał jeszcze zbyt dobrze: włosy raczej za długie, a jeden z nich nosił
nawet brodę... Quinn też nosi brodę... No, dalej! Mianowanie powinno być teraz załatwione
bardzo szybko, przy odrobinie szczęścia mógłby wrócić do Lonsdale College przed szóstą. Dziś
tam był uroczysty obchód z okazji... więc skończmy z tym.
– A więc – jeżeli dobrze się domyślam – to komitet zgadza się na mianowanie Fieldinga i
pozostaje do ustalenia jedynie jego początkowe wynagrodzenie. Sprawdźmy w tabeli, on ma
trzydzieści cztery lata. Myślę, że dolna granica naszej propozycji finansowej powinna wynosić...
– Czy mógłbym poruszyć jedną sprawę, zanim pan dokończy, dziekanie?
Był to jeden z młodszych wykładowców. Ten z długimi włosami i brodą. Chemik z Kościoła
Chrystusa.
– Ależ tak, oczywiście, panie Roope. Nie chciałbym wywierać wrażenia...
– Jeżeli wolno mi tak powiedzieć, to sądzę, iż pan przypuszcza, że wszyscy zgadzamy się z
poglądem sekretarza; oczywiście możliwe jest, że wszyscy tak sądzą. Lecz ja nie i uważam, że
jedynym celem tego spotkania...
– Właśnie, właśnie, panie Roope. Jak powiadam, przepraszam, jeżeli wywarłem na panu
wrażenie, że... ee, no wie pan, było to moim zamiarem. Tak właśnie myślałem i odczuwałem
ogólną aprobatę. Ale zgadzamy się z panem. Jeżeli pan odczuwa...
– Dziękuję, dziekanie. Odniosłem wrażenie silnej presji, ale nie mogę jedynie zgodzić się z
porządkiem zasług przedstawionych przez sekretarza. Chcąc być szczerym w tej sprawie, to
myślę, że Fielding okazał się zbyt gładkim potakiwaczem. I w rzeczywistości, jeżeli on
uzyskałby tę pracę, to wówczas nie byłoby problemem godzenie się z jego stanowczością, lecz z
ustępliwością. Łagodny pomruk rozbawienia rozległ się wokół stołu, a lekkie napięcie,
odczuwalne zaledwie minutę wcześniej, wyraźnie zelżało. I gdy Roope kontynuował, niektórzy
starsi koledzy zaczęli przysłuchiwać się z nieco większym zainteresowaniem i uwagą.
– Zgadzam się z opiniami sekretarza co do pozostałych osób, chociaż nie mogę powiedzieć,
że zupełnie zgadzam się z jego argumentami.
– Sądzi pan, że Quinna powinniśmy postawić na pierwszym miejscu, nieprawdaż?
– Chciałbym oczywiście, żeby tak było. Wyrażał na egzaminie zdrowe poglądy, uzyskał
dobrą opinię. Lecz, co jest ważniejsze, sądzę, że ma mocno ugruntowaną cnotę uczciwości, a w
tych czasach...
– Czy pan odczuwa to samo również w stosunku do Fieldinga?
– Nie.
Dziekan zignorował dobiegający go mamrot sekretarza i podziękował panu Roope za
wyrażenie jego poglądów. Jego oczy dyskretnie zlustrowały członków komitetu, śląc zaproszenie
do dyskusji. Lecz nikt się nie zgłosił.
– Czy ktoś jeszcze pragnie, ee...?
– Myślę, dziekanie, że to bardzo nieładnie z naszej strony wygłaszać tak wiele
autorytatywnych sądów o cudzych charakterach na podstawie kilku krótkich wywiadów –
przemówił prezes Komitetu Angielskiego.
– Musimy sami ocenić tych ludzi, oczywiście, że tak. To jest jedyną przyczyną naszej tu
obecności. Lecz ja zgadzam się z sekretarzem. Moja ocena zasług kandydatów jest taka sama jak
i jego, dokładnie taka sama.
Roope odchylił się do tyłu i spoglądał na biały sufit, żółty ołówek trzymał w zębach.
– Czy ktoś jeszcze?...
Prodziekan siedział w fotelu poruszając się nerwowo, głęboko znudzony i niespokojny na
swój sposób. Na jego notatki składały się nadzwyczajnie zawiłe zakrętasy spirali, co było jego
jedynym wkładem w całodzienną naradę.
– Jest oczywiste, że oni obaj są dobrymi ludźmi. Nie wydaje mi się, że problemem jest
którego z nich wybrać. Jeżeli sekretarz chce Fieldinga, ja też chcę Fieldinga. Dziekanie, może
zrobimy szybkie głosowanie?
Kilku członków komitetu wyraziło cichą aprobatę i potem nieznacznie strapiony głos
dziekana wezwał podzielone gremium do ponownego zajęcia stanowiska.
– W porządku. Proszę, wszyscy głosujący na Fieldinga – podnieście ręce.
Siedem czy osiem rąk podniosło się w górę, gdy nagle Roope przemówił ponownie, a ręce
powoli opadły.
– Zanim przystąpimy do głosowania, dziekanie, pragnąłbym uzyskać od sekretarza pewną
informację: jestem głęboko przekonany, że może mi odpowiedzieć natychmiast.
Spoza okularów oczy sekretarza spoglądały na Roope’a z chłodnym niesmakiem, a kilku
członków komitetu zaledwie mogło ukryć swe zniecierpliwienie i irytację. Dlaczego
dokooptowano Roope’a? Z pewnością był znakomitym chemikiem, a jego dwa lata pracy w
Przedsiębiorstwie Naftowym Anglo-Arabian Oil były decydującym czynnikiem przy
zaangażowaniu go przez Konsorcjum, lecz był zbyt młody, zbyt czupurny, zbyt głośny i
niezdyscyplinowany. Niczym prostacki ślizgacz, rozbijający się na gładkich wodach regat
Konsorcjum. Nie było to, bynajmniej, jego pierwsze starcie z sekretarzem. Nie brał udziału w
pracach Komitetu Chemii, nie egzaminował. Zawsze mówił, że jest zbyt zajęty.
– Z pewnością, sekretarz z chęcią, ee... ale co pan miał na myśli, panie Roope?
– Otóż, jak panu wiadomo, dziekanie, przez dłuższy czas nie byłem z wami, lecz zajrzałem
do regulaminu Konsorcjum i przypadek sprawił, że mam tu kopię ze sobą.
– O Boże! – wymamrotał prodziekan.
– Paragraf 23, dziekanie; czy pragnie pan bym przeczytał? Jako że połowa komitetu nigdy
nie widziała nawet kopii regulaminu, niech więc ktoś go przeczyta.
Wydawało się całkowicie niewłaściwym podtrzymywanie dalej sztucznej poufałości, i
dziekan niechętnie skinął na zgodę.
– Mam nadzieję, że nie będzie trwało to za długo, panie Roope?
– Nie, to jest bardzo krótkie. A oto co się tu mówi: „Konsorcjum będzie stale pamiętać, że
jego wpływy kasowe zależą całkowicie od funduszu publicznego, dzięki temu musi poszukiwać
sposobu rozłożenia należnej odpowiedzialności zarówno na szeroką społeczność, jak i swój stały
personel. W szczególności winno usiłować zatrudniać w swoich służbach niewielki procent ludzi
różnie poszkodowanych, o ile ich kalectwo nie przeszkadza w istotny sposób w wypełnianiu
przez nich powierzonych im obowiązków”. – Roope zamknął dokument i odłożył go na stronę. –
Teraz mam następujące pytanie: czy sekretarz może powiedzieć nam, ile osób poszkodowanych
zatrudnia obecnie Konsorcjum?
Dziekan ponownie zwrócił się do sekretarza, któremu wyraźnie wróciła zwykła mu
dobrotliwość.
– Mieliśmy jednookiego faceta w wydziale opakowań – roześmiał się prodziekan – którego
szczególnym niedomaganiem był słaby pęcherz, więc często znikał z pokoju.
Roope rozwijał dalej swą kwestię z ponurą pedanterią.
– Jak przypuszczam, on już tu nie pracuje?
Sekretarz potrząsnął głową.
– Nie, niestety. Wykazał nieprzezwyciężoną słabość do kradzieży rolek papieru toaletowego
i my...
Reszta zdania utonęła w radosnej salwie śmiechu i dopiero po chwili, dziekan zdołał
doprowadzić ponownie do kontynuowania obrad. Przypomniał komitetowi, że paragraf 23 nie był
oczywiście statusowym nakazem, lecz zaledwie marginalnym zaleceniem w interesie
normalnego, cywilizowanego świata.
Jednakże wypowiedzenie tego było niezręcznością. Dużo mądrzej byłoby pozwolić
sekretarzowi na opowiedzenie jeszcze paru anegdot o jego nieudanych doświadczeniach z
nielicznymi, ułomnymi nieszczęśliwcami. Zaszła subtelna zmiana. Człowiek z wadą stał się
ponownie przedmiotem licytacji, a jego szanse rosły, gdy Roope rozwijał swój pogląd trafnie i
wymownie.
– Więc, dziekanie, wszystko, co rzeczywiście pragnąłbym wiedzieć to jedno: czy głuchota
pana Quinna może mieć znaczny wpływ na jego przydatność w pracy, to wszystko.
– Cóż – zareplikował Bartlett – zacznijmy od telefonu, dobrze? Pan Roope z pewnością nie
w pełni uświadamia sobie jak wiele prowadzimy tu rozmów telefonicznych, wewnętrznych i
zewnętrznych. Przepraszam, że sugeruję, że wiem o tym trochę więcej niż on. Jest to duży
problem, gdy jest się głuchym.
– Z pewnością nie. Istnieje obecnie dużo pomocniczych przyrządów. Można nosić na
przykład aparat słuchowy.
– Czy pan, Roope, zna obecnie kogoś, kto jest głuchy i kto...?
– Właściwie to nie, lecz...
– Stąd też sugeruję, że nie jest pan w stanie docenić rzeczywistych niebezpieczeństw
związanych z tym problemem.
– Panowie, panowie! – zainterweniował dziekan, jako że wymiana zdań stawała się coraz
bardziej ostra. – Myślę, że wszyscy zgodzą się z tym, że jest to pewien problem. Pytaniem
zasadniczym jest, jak jest on duży.
– Lecz to nie tylko telefon, nieprawdaż, dziekanie? Istnieją jeszcze zebrania, dziesiątki
zebrań rocznie. Na przykład zebranie podobne do naszego. Zostanie wetknięty na jakimś
spotkaniu z kimś po tej samej stronie stołu, siedząc trzy czy cztery miejsca dalej... – Bartlett
kontynuował, nie pozwalając sobie przerwać. Był już na bezpieczniejszym gruncie i był tego
świadomy. On sam stawał się coraz bardziej głuchy.
– Lecz to nie przekracza inteligenci człowieka, by zaaranżować odpowiednio swój udział w
posiedzeniu...
– Nie, nie przekracza – warknął Bartlett – jak również nie przekracza inteligencji człowieka
wyposażenie się w mały system słuchawek i mikrofonów i Bóg wie co jeszcze. A my
moglibyśmy wyuczyć się alfabetu głuchoniemych, jeżeliby do tego doszło!
Stawało się coraz bardziej oczywiste, że przyczyną takiej wymiany zdań była dziwna
osobista antypatia pomiędzy dwoma mężczyznami. Kilku starszych pełnomocników nie mogło
tego zrozumieć. Bartlett był człowiekiem o cudownie zrównoważonym temperamencie. Teraz
jeszcze nie kończył swej walki:
– Panowie, wszyscy widzieliśmy raport ze szpitala. Wszyscy widzieliśmy audiografy.
Faktem jest, że Quinn jest bardzo głuchy. BARDZO GŁUCHY.
– Wydawało się, że był on w stanie słyszeć nas doskonale, nieprawdaż?
Roope wypowiedział te słowa cicho, i gdyby Quinn był tu obecny, z pewnością by ich nie
dosłyszał. Lecz komitet słyszał i stało się doskonale jasne, że Roope uzyskał punkt. Mocny
punkt. Dziekan ponownie zwrócił się do sekretarza.
– Mm... Wiesz to bardzo zdumiewające, że on zdawał się słyszeć nas doskonale?
Rozwinęła się bezładna dyskusja, oddalająca coraz bardziej moment podjęcia decyzji. Pani
Seth, prezes Komitetu Nauki, pomyślała o swoim ojcu...
Jej ojciec ogłuchł szybko, będąc przed pięćdziesiątką, gdy ona była jeszcze uczennicą i został
zwolniony z pracy. Początkowo nadmiar pieniędzy, a potem skąpa renta inwalidzka z jego firmy.
Tak, próbowali być sympatyczni i poprawni. Lecz on posiadał jeszcze bardzo jasny umysł, a nie
mógł ponownie podjąć pracy. Znikła nieodwołalnie jego pewność siebie. Mógł wykonywać
jeszcze masę prac, nieskończenie bardziej wydajnie niż połowa z tych nierobów siedzących
bezczynnie na swych tyłkach w biurach. Te myśli czyniły ją bardzo smutną i bardzo złą.
Nagle uświadomiła sobie, że głosują: pięć rąk podniosło się prawie natychmiast za
Fieldingiem. Myślała, podobnie jak sekretarz, że był to przypuszczalnie najlepszy z kandydatów.
Ona także mogłaby oddać głos na niego. Lecz z jakiegoś dziwnego powodu jej ręka pozostała na
suszce leżącej przed nią.
– A ci za Quinnem, proszę?
Podniosły się trzy ręce, w tym Roope’a, a następnie czwarta.
Dziekan zaczął liczenie od lewej: jeden, dwa, trzy... cztery. Jeszcze jedna ręka poszła w górę
i dziekan rozpoczął ponownie: jeden, dwa, trzy, cztery, pięć.
– Wygląda, że...
I wtedy, powoli i dramatycznie, pani Seth podniosła rękę.
– Sześć.
– Więc, panie i panowie, podjęliście decyzję. Quinn został wybrany na stanowisko.
Szczegóły głosowania: sześć do pięciu. Tak to wygląda.
Zwrócił się – raczej z zakłopotaniem – do lewicy:
– Czy jest pan zadowolony, sekretarzu?
– Powiedzmy jedynie, dziekanie, że my wszyscy mamy zindywidualizowane poglądy, a
pogląd Komitetu Mianowań nie jest moim poglądem. Ale, jak pan powiedział, komitet podjął
decyzję, a moim obowiązkiem jest ją zaakceptować.
Roope siedział w dalszym ciągu bezmyślnie gapiąc się na sufit, z żółtym ołówkiem
ponownie włożonym między zęby. Możliwe, że wewnętrznie napawał się swoim małym
triumfem, lecz jego twarz pozostawała beznamiętna, prawie nieobecna.
W dziesięć minut później, dziekan z sekretarzem schodzili razem kondygnacją schodów
wiodących na parter, do biura Bartletta.
– Czy rzeczywiście sądzisz Tom, że zrobiliśmy poważny błąd?
Bartlett zatrzymał się i spojrzał na wysokiego, siwego teologa.
– O, tak, Feliksie, nie powinno się popełniać błędów w takich przypadkach. A my
popełniliśmy.
Roope przepychając się wyprzedził ich na schodach i bąknął niewyraźnie „cześć”.
– E, dobranoc – odpowiedział dziekan, ale Bartlett milczał ponuro i obserwował idącego
przed nimi Roope’a. Schodził powoli z pozostałych stopni i skręcił do swego gabinetu.
Nad drzwiami zainstalowano dwa kolorowe światła, w rodzaju tych używanych w szpitalach,
włączane z dwóch kontaktów zainstalowanych wewnątrz biurka, przy którym pracował. Pierwszy
kontakt włączał czerwone światło oznaczające, że Bartlett ma z kimś spotkanie i nie życzy sobie,
by mu przeszkadzano; drugi kontakt włączał zielone światło, wskazujące, że wolno pukać i
wchodzić. Gdy żaden kontakt nie był włączony, światła nie paliły się i można było wówczas
wyciągnąć wniosek, że pokój jest pusty. Od czasu mianowania go sekretarzem, Bartlett twardo
utrzymywał, że jeżeli ktoś życzy sobie przedyskutować z nim ważną sprawę, to on sam powinien
być na tyle grzeczny, by stworzyć atmosferę niezakłóconej, poufnej pogawędki. Jego personel
całkowicie to doceniał i prawie niezmiennie przestrzegał porządku. Przy bardzo nielicznych
okazjach, gdy te zasady były łamane, Bartlett przejawiał zupełnie niezwykłą złość.
Będąc wewnątrz, sekretarz włączył czerwony kontakt, zanim otworzył małą szafkę i nalał
sobie szklankę dżinu z wytrawnym wermutem. Usiadł za biurkiem, wyciągnął szufladę i wyjął z
niej paczkę papierosów. Nie palił nigdy na zebraniach, więc pozwolił sobie na to teraz. Zaciągnął
się głęboko i powoli sączył swój koktajl. Jeszcze rankiem mógłby wysłać telegram do Quinna,
lecz teraz było już zbyt późno. Otworzył jeszcze raz swój notes z mianowaniami i ponownie
przeczytał informacje o Quinnie. Ach, wybrali niewłaściwego faceta, oczywiście, że
niewłaściwego. Wszystko z powodu Roope’a, tego cholernego idioty!
Starannie odłożył papiery, uporządkował biurko i oparł się w fotelu, z dziwnym
półuśmiechem na ustach.
Rozdział 1
DLACZEGO?
Podczas gdy jego pozostali czterej towarzysze zajmowali miejsca na górnym hallu motelu
Cherwell, podszedł do baru i zamówił napoje: dwa dżiny z tonikiem, dwie słabe sherry i jedną
wytrawną – ten ostatni dla siebie. Bardzo lubił wytrawną sherry.
– Proszę, wpisz to na rachunek Konsorcjum Egzaminów dla Cudzoziemców. Chcieliśmy też
zjeść obiad. Czy mógłbyś powiedzieć kelnerowi, gdzie jesteśmy? Siedzimy – o, tam.
W jego głosie był jeszcze zauważalny akcent z północy kraju, chociaż mniej niż kiedyś.
– Czy zarezerwował pan stolik, sir? Ucieszył się tym „sir”.
– Tak. Nazywam się Quinn.
Zgarnął garść orzeszków, zabrał napoje na tacę i przysiadł się do innych członków Komitetu
Historii.
To było jego trzecie zebranie Komisji Rewizji od czasu wejścia do Konsorcjum, i było
jeszcze kilka innych, ustalonych na dalsze terminy. Siedział w niskim, skórzanym fotelu, jednym
łykiem osuszając połowę swojej sherry i spoglądał na handel wzdłuż ulicy A 40, dość ruchliwej
w czasie obiadu. To było życie. Był przed wykwintnym, smacznym posiłkiem z winem i kawą, a
potem powrót na popołudniowe posiedzenie. Przy odrobinie szczęścia koniec nastąpi koło piątej
lub nawet wcześniej. Poranne posiedzenie miało charakter skondensowanego, intensywnego, lecz
pracowali dobrze. Arkusze pytań zawierające tematy: od lądowych krucjat do angielskiej wojny
domowej, przyjęły wreszcie ostateczny kształt, w jakim mogły być zadawane tego lata
kandydatom na poziomie dla zaawansowanych. Pozostało jedynie pięć arkuszy – od
Hanowerczyków po traktat wersalski – a w tych tematach czuł się bardziej swojsko. W szkole
historia była jego ulubionym przedmiotem i właśnie z historii wygrał stypendium w Cambridge.
Lecz po wstępnych egzaminach przeszedł na angielski i z czasem został nauczycielem
angielskiego, w konsekwencji zatrudnił się w Średniej Szkole Ogólnokształcącej Prestleya w
Bradford, zaledwie ponad dwadzieścia mil od wsi w Yorkshire, w której się urodził.
Spoglądając wstecz, uświadomił sobie, jak szczęśliwym posunięciem było przejście na
angielski: ogłoszenie Konsorcjum podkreślało konieczność posiadania kwalifikacji zarówno do
historii jak i do angielskiego. Uświadomił sobie wtedy, że ma dość duże szanse; chociaż nawet
teraz nie mógł w pełni uwierzyć, że otrzymał tę pracę. Że jego głuchota nie...
– Pańskie zamówienie, sir.
Quinn nie słyszał zbliżania się kelnera i dopiero gdy nader obfity posiłek wtargnął w pole
jego widzenia, uświadomił sobie czyjąś obecność.
Tak, możliwe, że jego głuchota mogła być trochę większą przeszkodą, niż sam czasami
przypuszczał, lecz jak dotychczas, radził sobie z nią pomyślnie.
Przez chwilę siedział, podobnie jak inni, studiując zadziwiającą zawiłość permutacji menu:
prawie wszystkie dania – kosztowne, lecz jak wiedział ż poprzednich dwóch wizyt – były
starannie przyrządzone i apetycznie garnirowane. Miał jedynie nadzieję, że inni też nie mogli
otwarcie zamówić czegoś zbyt egzotycznego, jako że Bartlett po ostatniej zabawie spokojnie go
upomniał, że rachunek przypuszczalnie był trochę zawyżony. Dla siebie zadysponował więc zupę
dnia, następnie udziec wieprzowy i ananas, co nie mogło przekroczyć środków Konsorcjum,
nawet w tych ciężkich czasach. I także kroplę czerwonego wina. Wiedział, że cokolwiek się
zamówi, to do tego powinno być czerwone wino. Wielu z nich w ciągu całego pobytu w
Oxfordzie stale pijało czerwone wino – nawet z solą z Dover.
– Mamy czas na jeszcze jeden kieliszek, nieprawdaż? Cedric Voss, prezes Komitetu Historii,
przesunął przez stół pusty kieliszek.
– Pijmy, ludzie. Będziemy potrzebowali tego popołudnia czegoś do utrzymania się na
chodzie. Quinn posłusznie zebrał kieliszki i ponownie przeszedł do baru, dokąd właśnie przybyła
grupa zasobnie wyglądających menagerów. Pięciominutowe oczekiwanie nie uśmierzyło
niejasnego poczucia irytacji narastającego w nim powoli.
Gdy wrócił do stołu, kelner zbierał zamówienia. Voss, po odkryciu, że wiśnie są z puszki,
groszek mrożony, a stek dostarczony poprzedniej soboty, zdecydował, że zrewiduje swoje
początkowe zamiary i przerzucił się na eskargoty i homara, a Quinn skrzywił się, gdy zauważył
ceny. Były trzykrotnie wyższe, niż jego skromne zamówienie. Ostentacyjnie zamówił dla siebie
następny kieliszek (chociaż mógł wychylić jeszcze trzy czy cztery z największym upodobaniem)
i siedział raczej nieszczęśliwy, gapiąc się na obszerne zdjęcie lotnicze centralnego Oxfordu
umieszczone na ścianie obok. Bardzo imponujące, rzeczywiście, te kwadraty Brasenose i Queen
i...
– Nicholas, mój chłopcze, nie pijesz? – Nicholas? Po raz pierwszy Voss nazwał go po
imieniu, i irytacja Quinna znikła.
– Nie, ja ee...
– Zapomnij o tym, nawet gdyby stary Tom Bartlett grzebał w wydatkach... – Jak sądzisz, ile
kosztowało Konsorcjum wysłanie go poprzedniego roku do państw naftowych? Cały miesiąc!
Hej! Tylko pomyśl o tych wszystkich tańcach brzucha...
– Czy chciał pan wino do posiłku, sir?
Quinn przekazał kartę win Vossowi, który studiował ją z zawodową, żarliwą zachłannością.
– Wszystko czerwone? – lecz było to raczej stwierdzenie niż pytanie. – To jest miłe winko,
mój chłopcze – wskazał szczeciniastym palcem na jedno z burgundzkich.
– Dobry rocznik – zauważył głośno Quinn, choć wiedział o tym, że jest to najdroższe wino
na karcie, i zamówił butelkę.
– Czy sądzisz, że to wystarczy? Jest nas pięciu.
– Powinniśmy zamówić butelkę i pół, nieprawdaż?
– Myślę, że powinniśmy mieć dwie. Nieprawdaż, panowie? – Voss zwrócił się do
pozostałych, a jego propozycja została entuzjastycznie zaaprobowana.
– Dwie butelki numer pięć – powiedział Quinn z rezygnacją. Irytacja ponownie zaczęła mu
dokuczać.
– I proszę, otwórz je natychmiast – powiedział Voss.
W restauracji Quinn usadowił się w lewym rogu stołu, mając Vossa bezpośrednio z prawej
strony, dwu innych naprzeciw, a piąty uczestnik towarzystwa siedział u szczytu stołu. Ten rodzaj
rozmieszczenia był niezmiennie najlepszym. Chociaż prawie nie widział ust Vossa, gdy ten
mówił, był dostatecznie blisko, by rozróżnić słowa, a innych mógł widzieć wyraźnie. Oczywiście
czytanie z ruchu warg ma swoje ograniczenia: mały był z tego pożytek, gdy mówiąc mamrotał
nie poruszając wargami, względnie trzymał rękę na ustach, a absolutnie bezużyteczny, gdy
obrócił się plecami, lub gdy pogasły światła. Lecz w normalnych okolicznościach było to
cudowne, że można było czytać z ust mówiącego. Quinn uczęszczał do klas czytania z ruchu
warg przed sześciu laty i był zdziwiony, kiedy odkrył, jakie to było łatwe. Och, zrozumiał od
początku, że musi być obdarzony unikalnym darem: tak dobrze mu szło w klasie pierwszego
roku, że nauczyciel zasugerował, zaledwie po dwóch tygodniach, że powinien przejść do klasy
drugiego roku, i nawet tam został gwiazdą wśród uczniów. Nie mógł wytłumaczyć tego daru
nawet sobie samemu. Przypuszczał, że niektórzy ludzie mają talent do łapania piłki futbolowej
czy grania na pianinie, a on miał talent do czytania z układu ust mówiących ludzi, i to było
wszystko. Nabrał takiej biegłości, że czasami prawie wierzył, że ponownie słyszy. W każdym
razie, nie stracił słuchu całkowicie. Kosztowna pomoc dla jego prawego ucha (lewe było
całkowicie pozbawione nerwu słuchowego) wzmacniała dostatecznie dźwięk z sensownie
bliskiego źródła, i nawet mógł słyszeć Vossa wygłaszającego błogosławieństwo nad eskargotką,
którą mu właśnie podano.
– Pamiętasz, co zwykł mawiać stary Sam Johnson? – „Facetowi, który nie zważa na swój
brzuch, nie można zaufać w czymkolwiek”. No coś w tym jest.
Wetknął serwetkę za pas i wpatrywał się w talerz oczyma Draculi zamierzającego zgwałcić
dziewicę.
Wino było dobre i Quinn obserwował, jak Voss obchodzi się z nim. Zupełnie pięknie. Po
przestudiowaniu nalepki, z zapałem niedorozwiniętego dziecka usiłującego zrozumieć abecadło
dla początkujących, sprawdził temperaturę wina, lekko i miłośnie kładąc ręce na szyjkę butelki i
gdy kelner wlał do kieliszka pół cala rubinowego płynu, nie spróbował ani kropli, lecz
cztery-pięć razy powąchał bukiet, jak podejrzliwy wytresowany owczarek alzacki szukający
dynamitu.
– Niezłe – powiedział w końcu. – Lej.
Quinn zapamiętał ten obrzęd. Spróbuje zachować się w ten sposób następnym razem.
– Przycisz nieco tę cholerną muzykę – krzyknął Voss, gdy kelner zamierzał odejść. – Nie
słyszymy się wzajemnie.
Muzyczny hałas przyciszono o kilka decybeli, a samotny konsument przy sąsiednim stoliku
wyraził swoją wdzięczność. Quinn był zupełnie nieświadomy tego, że wokół brzmiały dźwięki
muzyki.
Gdy przyniesiono kawę, Quinn poczuł się bardziej zadowolony i jednocześnie trochę
zamroczony. I osobliwie, nie mógł sobie zupełnie przypomnieć, czy to Ryszard III był na
pierwszej krucjacie, czy Ryszard I na trzeciej krucjacie, czy może obaj byli na obydwu
krucjatach? Życie nagle znowu stało się dobre. Pomyślał o Monice. Może mógłby ją odwiedzić?
Tylko na sekundę, zanim rozpoczną się popołudniowe zajęcia. Monika... To musiało działać
wino.
Ostatecznie wrócili do budynku Konsorcjum dwadzieścia minut przed trzecią i gdy inni
leniwie wchodzili na piętro do Sali Rewizji, Quinn poszedł szybko korytarzem i delikatnie
zapukał do najdalszych drzwi po prawej stronie, na których była plakietka panny M. M. Height,
spróbował uchylić drzwi i zajrzał. Nie było nikogo. Lecz ujrzał notatkę ustawioną na widoku,
umieszczoną pod przyciskiem, na schludnie uporządkowanym biurku. Wszedł do środka i
przeczytał: „Wyszłam do Paolo, wrócę o trzeciej”. Było to typowe dla ich wspólnego, biurowego
życia. Bartlett nigdy nie zważał na to, że jego personel przychodzi i wychodzi dokąd i kiedy
chce, jeżeli ich praca była odpowiednio wykonana, jakkolwiek (wręcz patologicznie), wszyscy
byli zobowiązani informować, gdzie dokładnie przebywają, po to, by zawsze można było ich
odnaleźć. Tak więc Monika wyszłaby się odpowiednio uczesać. Nie szkodzi. W każdym razie nie
wiedział, co miałby jej do powiedzenia. Tak, tak było dobrze.
„Może odwiedzić ją jutro z rana?”
Przeszedł do Sali Rewizji, gdzie Cedric Voss siedział odchylony do tyłu w fotelu, z oczami
na wpół zamkniętymi, z grymasem pustki na sflaczałej, sennej twarzy.
– A więc, panowie. Czy moglibyśmy zwrócić uwagę na Hanowerczyków?
Rozdział 2
Radykalne reformy zaszły w Oxfordzie w połowie dziewiętnastego wieku, a pod koniec serie
poleceń, statusów i ustaw parlamentarnych zainaugurowały zmiany, które miały przekształcić
życie zarówno członków jak i nieczłonków Uniwersytetu Oxfordzkiego. Uniwersyteckie
programy zostały tak poszerzone, by włączyć wiedzę powstających nauk i nowoczesnej historii;
wysokie akademickie wymogi ustalone przez Balliol Benjamina Jowetta rozprzestrzeniły się na
inne uczelnie. Ustanowienie profesorskich katedr przyciągało do Oxfordu uczonych o
międzynarodowym uznaniu; laicyzacja towarzystw uczelni zaczęła podminowywać tradycyjne
ramy uniwersyteckiej karności i administracji, a młodzi ludzie z romanistyki i judaistyki czy
innych dziwnych wyznań zostali uznani jako studenci, chcąc czy nie chcąc nie byli dłużej
karmieni Cyceronem czy Chrisostomem. Ale przede wszystkim wykłady uniwersyteckie nie były
już skupione w rękach duchownych, żyjących w celibacie i klasztorze. Niektórzy z nich pamiętali
tylko, że mieli otrzymywać pobory, a zapominali, że mieli też obowiązki do wypełnienia. Liczni
z nowomianowanych towarzyszy i niektórzy ze starszych, wyrzekli się atrakcji kawalerskich
pokoi na uczelni i ożenili się. I natychmiast pokupowali domy dla siebie, dla swoich żon, dla
potomków, dla swojej służby – poza starym, duchownym centrum Holywell i High, Broad i St.
Giles’ – specjalnie spekulowali ziemią na północ od wielkiego prześwitu wysadzonego drzewami
St. Giles’, gdzie drogi Woodstock i Banbury odgałęziały się w pola Północnego Oxfordu, w
kierunku wsi Summertown.
Podróżny, odwiedzający Oxford dzisiaj, a wędrujący na północ od St. Giles’, zdziwi się
widząc obszerne, imponujące domy powstałe w drugiej połowie dziewiętnastego wieku, stojące
wzdłuż Woodstock i Banbury Road oraz przecznic do nich prowadzących. Owe trzypiętrowe
domy budowane są, oprócz bloków ze zwietrzałego kamienia, z dobrze wypalonych rudawych
cegieł; a dachy, pokryte małymi prostokątnymi dachówkami, przeważnie
pomarańczowo-czerwonymi, chylą się stromo w dół wraz ze zgromadzonym mnóstwem
kominów i ukośnymi szczytami z oknami. Obecnie nieliczne domy zajęte są przez pojedyncze
rodziny. Są zbyt obszerne, za zimne i zbyt kosztowne do utrzymania; czynsze są wysokie, a płace
(jak się mówi) zbyt niskie, szybko zanikająca klasa służących domaga się kolorowego telewizora
w salonie. Tak więc większość domów została wynajęta na mieszkania, zamieniona w hotele,
przejęta przez lekarzy, dentystów, szkoły języka angielskiego dla zagranicznych studentów, przez
fakultety uniwersyteckie, przez wydziały lekarskie – i w przypadku jednej obszernej i dobrze
wyekwipowanej posiadłości przy Chance Road – przez Konsorcjum Egzaminów dla
Cudzoziemców.
Budynek Konsorcjum oddalony jest około dwudziestu yardów od stosunkowo cichej ulicy,
łączącej zatłoczone przelotowe Banbury i Woodstock, i jest osłonięty przed oczyma ciekawskich
szeregiem wysokich kasztanowców. Wejście od frontu (nie ma tylnego wejścia) prowadzi
zakrzywionym, żwirowanym podjazdem, mającym dość miejsca na parkowanie około tuzina
wozów. Ale personel Konsorcjum tak się rozrósł, że miejsca jest za mało, więc podjazd
przedłużono wzdłuż lewego skrzydła budynku i doprowadzono do małego wybetonowanego
placyku na tyłach domu, gdzie zazwyczaj parkują wozy tylko dyplomanci. Jest pięciu
dyplomantów, stanowiących stały personel Konsorcjum: czterech mężczyzn i jedna kobieta,
kierujących indywidualnie dziedzinami nauki, odpowiadającymi ogólnie dyscyplinom, w których
osiągnęli kiedyś swój uniwersytecki stopień naukowy, oraz przedmiotom, które wykładali w
późniejszych karierach. Jest niezmienną zasadą, że żaden dyplomant nie może zwrócić się do
Konsorcjum o posadę, zanim (on lub ona) nie spędzą co najmniej pięciu lat ucząc w szkołach.
Nazwiska pięciu dyplomantów są wydrukowane wyraźnymi niebieskimi literami u góry
urzędowego listownika Konsorcjum i na takich samych listownikach w obszernej sali na
pierwszym piętrze. W piątek, trzydziestego pierwszego października (w dzień po rozważaniach
Quinna w Komitecie Historii), cztery z pięciu młodych maszynistek wypisywały listy do
kierowników i kierowniczek zamorskich szkół (wyselekcjonowane, lecz rozrastające się
towarzystwo było szczęśliwe, że może powierzyć publiczne egzaminy swoich kandydatów
stopnia podstawowego i zaawansowanego życzliwości i biegłości dyplomantów Konsorcjum).
Cztery dziewczyny siedziały przy swoich maszynach do pisania; miały zróżnicowane
kompetencje, często któraś z nich pochylała się do przodu, by wykreślić źle użyte słowo lub
nieuważne przestawienie liter, czasami wyrywała kartkę z maszyny, usuwała kalkę, a pierwszą
stronę i kopie przeznaczała z okrucieństwem do kosza na śmieci. Piąta dziewczyna czytała
tygodnik „THE WOMAN”, lecz odłożyła go na stronę i otworzyła notatnik. Należycie
przygotowuje się do rozpoczęcia pracy. Automatycznie sięga po linijkę i starannie wykreśla
trzecie nazwisko z nagłówka listownika.
Dr Bartlett nakazał, aby – zanim wyczerpie się stary zapas – dziewczęta poprawiały każdą
pojedynczą kartkę, a Margaret Freeman zawsze postępuje tak, jak się jej mówi:
T. G. Bartlett, PhD, MA, sekretarz
P. Ogleby, MA, zastępca sekretarza
G, Bland, MA
M. M. Height, MA
D. J. Martin, BA
PhD – doktor filozofii,
MA – magister nauk humanistycznych,
BA – bakalareus nauk podstawowych (stopień niższy od magistra).
Pod ostatnim nazwiskiem wpisuje: „N. Quinn, MA” – to jej nowy szef.
Po odejściu Margaret Freeman, Quinn otworzył jedną ze swoich szafek z kartotekami, wyjął
projekt kwestionariusza z historii, decydując się na parogodzinne redagowanie, by przygotować
go do druku. Ogólnie, czuł się całkiem zadowolony z życia. Jego dyktando (dla niego całkiem
nowe doznanie) poszło całkiem dobrze i nareszcie zaczął łapać dryg wyrażania myśli
bezpośrednio w słowach, zamiast, jak uprzednio, formułować je na papierze. Był także sobie
samemu szefem, ponieważ Bartlett wiedział jak przekazywać uprawnienia; jeżeli coś szło nie tak,
jak powinno, pozwalał swojemu personelowi na dużą inicjatywę i samodzielność. Tak, Quinn
cieszył się swoją nową pracą. Jedynie telefony sprawiały mu kłopot i wprawiały go (jak sam
przyznał) w znaczne zakłopotanie. Stały w biurze po dwa w każdym pokoju: białe do rozmów
wewnętrznych i szare do połączeń zewnętrznych. Przysiadły, przykucnęły po prawej stronie
biurka i groziły niebezpieczeństwem. Gdy siedział pisząc, modlił się, by nie zadzwoniły i nie był
jeszcze w stanie tłumić paniki, jaka go ogarniała ilekroć ich ciche, odległe brzęczenie zmuszało
go do podniesienia jednej lub drugiej (nigdy nie wiedział której) słuchawki. Lecz tego ranka
żaden nie dzwonił, więc w spokojnym skupieniu Quinn przedzierał się przez gąszcz
uzgodnionych poprawek do arkusza z historii. Za kwadrans pierwsza skończył czwarty
kwestionariusz i był mile zdziwiony odkryciem, jak szybko przeleciał mu ranek. Zamknął
papiery (Bartlett był rygorystyczny we wszelkich sprawach dotyczących zabezpieczenia) i
pozwolił sobie na rozważania, czy Monika mogłaby pójść z nim na przekąskę pod „Konia i
Trąbkę” – do baru, którego nazwę początkowo słyszał jako „Słoń i Słomka”. Pokój Moniki
mieścił się naprzeciwko jego własnego. Lekko zapukał do jej drzwi i zaraz je otworzył. Moniki
nie było.
W hallu baru „Koń i Trąbka” wysoki mężczyzna z prostymi włosami przeciskał się
energicznie przez stłoczone stoły w kierunku odległego kąta. Trzymał w lewej ręce talerz z
kanapkami, a kieliszek dżinu i kufel gorzkiego piwa w prawej ręce. Zajął miejsce obok kobiety
będącej w połowie swych lat trzydziestych, która siedziała paląc papierosa. Była bardzo
atrakcyjna, a taksujące spojrzenia mężczyzn siedzących wokół powracały do niej raz po raz.
– Cześć! – podniósł swój kufel i zanurzył nos w pianie.
– Cześć! – pociągnęła dżin i zgasiła papierosa.
– Czy myślałaś o mnie? – spytał.
– Byłam zbyt zajęta, by myśleć o kimkolwiek. Nie było to zbyt ośmielające.
– Myślałem o tobie.
– Naprawdę?
Zapanowało milczenie.
– Należy z tym skończyć – wiesz o tym, prawda? Po raz pierwszy spojrzała mu prosto w
twarz i ujrzała ból w jego oczach.
– Powiedziałaś wczoraj, że sprawiło ci to radość – jego głos był bardzo cichy.
– Oczywiście, cholernie się tym ucieszyłam, ale nie o to chodzi, nieprawdaż? – jej głos
zdradzał rozdrażnienie i mówiła raczej głośno.
– Szsz! nie chcemy, by nas ktoś usłyszał.
– Jesteś taki niemądry! Nie możemy tego tak dalej ciągnąć. Jeżeli ludzie czegoś nie
podejrzewają teraz, to muszą być ślepi. Z tym należy skończyć. Masz żon ę. Mnie to wcale nie
obchodzi, ale...
– Nie moglibyśmy tylko...
– Słuchaj, Donald, odpowiedzią jest „NIE”. Wiele myślałam o tym... i – no, my musimy
przestać, to wszystko. Przykro mi, ale...
To było ryzykowne, a przede wszystkim martwiła się, że Bartlett może to odkryć. Z jego
wiktoriańskimi zasadami...
Wracali do biura nie rozmawiając, lecz Donald Martin nie miał tak bardzo złamanego serca,
jak to okazywał. Tego rodzaju rozmowy miały miejsce już kilkakrotnie i zawsze, gdy wybrał
właściwy moment, ona ponownie była aż nazbyt chętna. Jak długo nie miała innego ujścia dla
swych seksualnych frustracji, on zawsze miał szanse. A gdy już się znaleźli w jej bungalowie za
zamkniętymi drzwiami i opuszczonymi firankami... Boże, jakie ona miała gorące majtki!
Wiedział, że Quinn zabrał ją kiedyś na jednego, lecz się tym nie przejmował. A może się
przejmował? Gdy tak wchodzili do budynku Konsorcjum, za dziesięć druga, nagle pomyślał po
raz pierwszy, że może powinien odrobinę martwić się tym niewinnie wyglądającym ze swoim
aparatem słuchowym i szerokimi, szczerymi oczami Quinnem.
Filip Ogleby słyszał Monikę wchodzącą do biura. Nie pomyślał o niej dziś nawet przez
sekundę. Zajmował pierwszy pokój po prawej stronie korytarza, następne drzwi prowadziły do
sekretarza, a następne, na samym końcu, do Moniki. Osuszył kolejną filiżankę kawy, zakręcił
termos i zamknął stary egzemplarz „PRAWDY”. Ogleby był w Konsorcjum przez czternaście lat
i pozostawał tak samo bardzo tajemniczy dla swoich obecnych kolegów, jak i dla ich
poprzedników. Obecnie miał pięćdziesiąt trzy lata, był kawalerem, o szczupłej ascetycznej
twarzy i stale smutnym i zmęczonym wyglądzie. To, co zostało jeszcze z jego włosów było siwe,
a to co pozostało mu jeszcze w życiu, wydawało się jeszcze bardziej szare.
Za młodu jego zainteresowania były równie liczne, jak ciekawe: hiszpańskie tańce,
wiktoriańskie podstawki do lamp, kosaćce, lokomotywy parowe i rzymskie monety, a gdy
ukończył Cambridge z wyróżnieniem, przeszedł bezpośrednio na stanowisko starszego
wykładowcy matematyki na tej prestiżowej uczelni. Wydawało się, że życie obiecuje mu karierę
pełną wybitnych i godnych zazdrości osiągnięć. Lecz zabrakło mu ambicji, i w wieku trzydziestu
dziewięciu lat zdryfował na obecnie zajmowane stanowisko. W jego życiu istniały jednak
nieliczne radości, a główną z nich były podróże. Chociaż sześć tygodni jego rocznego urlopu
dawało mu mniej czasu, niż mógłby sobie życzyć, to przynajmniej jego piękne pobory pozwalały
mu oddalać się daleko od domu, i tylko – na przykład – poprzedniego lata spędził dwa tygodnie
w Moskwie. Niezależnie od zastępowania Bartletta, opiekował się matematyką, fizyką i chemią, i
nikt w biurze (nawet Monika Height – lingwistka) nie dorównywała mu w znajomości
najróżniejszych języków – równie dobrze radził sobie z walijskim, jak i rosyjskim.
Wobec kolegów przejawiał najwyższą obojętność, nawet w stosunku do Moniki jego
postawa była podobna do postawy tolerancyjnego zięcia w stosunku do teściowej. Z drugiej
strony, reszta personelu akceptowała go takim, jakim był: intelektualnie przewyższający ich
wszystkich, administracyjnie bardziej niż kompetentny, towarzysko – zero. Tylko jedna osoba w
Oxfordzie była świadoma innych stron jego natury.
Dwadzieścia po trzeciej Bartlett zadzwonił na wewnętrzny numer pięć.
– Czy to pan, Quinn?
– Hallo?
– Zajdź do mojego biura na minutę, czy możesz?
– Przykro mi, nie słyszę pana dobrze.
– Tu Bartlett! – prawie krzyczał do słuchawki.
– Och, przepraszam. Widzi pan, zupełnie nie słyszę pana, doktorze Bartlett. Zaraz przyjdę do
pana biura.
– To jest to, o co pana prosiłem.
Bartlett odłożył słuchawkę i ciężko westchnął. Powinien przestać wydzwaniać do tego
człowieka, jak również i wszyscy inni.
Quinn zapukał i wszedł.
– Usiądź, Quinn, i pozwól że wprowadzę cię w tok sprawy. Gdy byłeś wczoraj na swym
zebraniu, przedstawiłem innym niektóre szczegóły naszego małego jamboree w następnym
tygodniu.
Quinn mógł zrozumieć słowa zupełnie łatwo.
– Pan ma na myśli spotkanie z naftowymi szejkami, sir?
– Tak. To może być ważne spotkanie. Chcę, by pan to sobie uświadomił. Konsorcjum prawie
załamało się w tych paru ostatnich latach, i gdyby nie nasze powiązania z niektórymi naftowymi
państwami, moglibyśmy wkrótce zbankrutować, tak jest w istocie. Obecnie weszliśmy tam w
kontakt z naszymi szkołami i jedyną rzeczą, której oni sobie życzą, żebyśmy ją przemyśleli, to
nowy program z historii. Na początek na poziomie podstawowym. Pan zna te sprawy: Kanał
Sueski, Lawrance w Arabii, kolonializm, spuścizna kulturalna, rozwój gospodarczy. To dużo
bardziej istotne dla nich niż Elżbieta I, nieprawdaż?
Quinn niewyraźnie skinął głową.
– Sedno sprawy jest takie. Chcę, byś przemyślał to przed następnym tygodniem. Nakreśl
kilka pomysłów. Nic w szczegółach, jedynie szkic. I dasz mi to.
– Spróbuję, sir. Czy mógłby pan powtórzyć mi tylko jedną rzecz: „lista przenośni”, tak pan to
powiedział?
– Elżbieta I, człowieku! Elżbieta I!
– Och, tak. Przepraszam.
Quinn słabo się uśmiechnął i opuścił pokój głęboko zakłopotany. Pragnąłby Bartlett
wyraźniej poruszał wargami.
Gdy Quinn wyszedł, sekretarz na wpół przymknął oczy, zacisnął usta, jak gdyby wypił pełną
filiżankę octu i zacisnął zęby. Pomyślał ponownie o Roopie. Roope! Jakim cholernym głupcem
był ten człowiek.
Rozdział 3
W ciągu października zdrowie funta szterlinga było tematem powszechnego zainteresowania.
Jego rzeczywista dewaluacja w stosunku do dolara i w stosunku do innych europejskich walut
była wciąż raportowana (do dwóch miejsc po przecinku) w każdym biuletynie informacyjnym
radia i telewizji: funt miał słaby ranek, lecz odzyskiwał siły w późniejszych transakcjach; tego
ranka funt miał się lepiej, ale później poczuł się gorzej od swych konkurentów z kontynentu. Jak
wydało się, funt czasami podnosił się na swym łożu choroby, by dowieść światu, że doniesienia o
jego śmierci były nieco wyolbrzymione, ale wysiłki te niezmiennie okazywały się ponad jego
siły, więc bardzo szybko kładł się z powrotem, ślizgając się, przewracając, prawie załamując się,
aż ostatecznie ponownie stawał do walki, podnosił się na łokciach, mrugał nieśmiało wokół na
zaniepokojonych zagranicznych finansistów, i podskakiwał o punkt czy dwa na
międzynarodowym rynku pieniężnym.
Chociaż tej jesieni luka w bilansie płacowym ciągle rozszerzała się, chociaż olbrzymi deficyt
z powodu cen ropy naftowej mógł być skompensowany jedynie przez masowe pożyczki z IMF
(Międzynarodowy Fundusz Monetarny); chociaż liczba bezrobotnych wrastała chorobliwie do
nieprzewidywalnych wcześniej rozmiarów; chociaż sądy upadłościowe cieszyły się
bezprecedensowym obciążeniem; chociaż zagraniczni inwestorzy zdecydowali, że Londyn dłużej
nie jest wart obdarowywania go zgromadzonymi nadwyżkami gotówki, to mimo to – niezależnie
od wszystkiego – trwała ugruntowana wśród naszych zagranicznych przyjaciół mocna wiara w
sprawność i skuteczność brytyjskiego systemu kształcenia, a przede wszystkim, w prawość i
sprawiedliwość brytyjskiego systemu egzaminów publicznych.
W poniedziałek w nocy, trzeciego listopada, liczni przechodnie zmierzali różnymi drogami
do pokoi hotelowych w Oxfordzie: podróżni, handlowcy i drobni przedsiębiorcy, odwiedzający z
zagranicy i odwiedzający z kraju – każdy wybierał swój hotel uwzględniając kondycję finansową
swego przedsiębiorstwa: fundusze przeznaczone na utrzymanie, czeki podróżne lub oszczędności
przeznaczone na urlop. Tanie hotele i hotele z klasą (lecz większość w rodzaju tańszych) były
dość drogie, chociaż Bóg wie dlaczego. Hotele, gdzie zbiorniki jęczały i bulgotały całą noc;
pokoje w których ramy okienne obwisły, a deski podłogowe skrzypiały pod cienkimi matami.
Jednak pięciu emisariuszy z szejkanatu Al-Jamara zostało bezpiecznie umieszczonych w
najpiękniejszych pokojach, jakie „Sheridan” miał do zaoferowania.
Wcześniej wieczorem podjedli wspaniale, wypili skromnie, hojnie rozdali napiwki, i każdy
po kolei wspiął się na swoje piętro i wśliznął pomiędzy świeże, białe prześcieradła. Problemy
domowe, osobiste, zdrowotne – z pewnością każdy z nich z osobna lub wszystkie razem mogły
zmącić wody ich cichych snów – lecz pieniądze nie były problemem, który by martwił
któregokolwiek z nich. W latach, które nastąpiły bezpośrednio po drugiej wojnie światowej, naftę
wysokiej jakości – w ogromnych, łatwo dostępnych złożach – odkryto pod jałowymi piaskami, a
życzliwy i dość pedantyczny despota w osobie ich wuja, szejka Ahmeda Dubala, nie tylko
zabezpieczał amerykański kapitał do eksploatacji źródeł, lecz – w niezamierzonym stopniu –
zmienił życie większości mieszkańców Al-Jamara. Drogi, centra handlowe, baseny pływackie i
szkoły nie tylko zostały zaplanowane, ale i zbudowane. W tak znacznie ucywilizowanym
społeczeństwie powstało wielkie zapotrzebowanie wśród bogatych obywateli na lepsze
wykształcenie ich dzieci i minęło już pięć lat, odkąd nawiązano łączność z Konsorcjum
Egzaminów dla Cudzoziemców.
Dwudniowa konferencja rozpoczęła się czwartego, we wtorek, o dziesiątej trzydzieści przed
południem, a na poprzedzającym ją posiedzeniu z kawą było wiele ściskania rąk, wiele
przedstawiania; wszystko odbywało się w atmosferze życzliwości i grzeczności. Ciemno opaleni
Arabowie ubrani byli prawie identycznie: w ciemnoniebieskie garnitury, lśniące bielą koszule i
dyskretne krawaty. Quinn oczekiwał tego dnia z dużą obawą, lecz wkrótce zauważył, ku swej
wielkiej uldze, że Arabowie mówią piękną, precyzyjną i doskonale płynną angielszczyzną,
zeszpeconą co prawda przypadkowymi pomyłkami w stosowaniu idiomów, ale dla niego wręcz
dziecięco zrozumiałą. W sumie dwa dni zleciały szybko i czarująco: posiedzenia plenarne i
indywidualne, ogólne i prywatne dyskusje, ożywione rozmowy, dobre jedzenie, kawa, sherry,
wino. Wszystko było olbrzymim sukcesem.
Na środę wieczór Arabowie zamówili apartament Disraeliego w „Sheridanie’’ na przyjęcie
pożegnalne. Cały personel Konsorcjum – łącznie z żonami i przyjaciółkami i rada nadzorcza –
został zaproszony na hulankę. Sam szejk Ahmed, błyszczący w swych wschodnich szatach, zajął
miejsce obok promieniującej Moniki Height, ślicznie ubranej w bladoliliowy garnitur. Donald
Martin czuł się coraz bardziej nędznie, siedząc obok swej pospolicie wyglądającej, drobnej żony
ubranej w białą plisowaną spódnicę i czarny pulower pokryty łupieżem. Szejk oczywiście
zarekwirował blond Monikę na cały wieczór i regularnie błyskał swym biało-złotym uśmiechem,
gdy pochylał się ku niej; poufały, zwierzający się. A ona odwzajemniała mu uśmiechy: uważne,
pochlebiające, zapraszające...
Quinn oczywiście zauważył je, a gdy skończył swój krewetkowy koktajl, zaczął ich
obserwować bardziej uważnie. Szejk był pełen werwy, lecz czy jego słowa były przeznaczone
tylko dla Moniki? Quinn nie potrafił sobie na to odpowiedzieć. Szejk mówił:
– Panno Height, pewnego dnia jeden Anglik powiedział mi:
„Ostrygi są kochliwe,
Homary są lubieżne,
Lecz krewetki – Chryste!”
Monika zaśmiała się i odpowiedziała coś tuż przy uchu szejka, czego Quinn nie mógł
zrozumieć. Jakże był głupi mając jakąkolwiek nadzieję...
I nagle zrozumiał poufny wątek ich rozmowy, a także to, że słowa musiały być z pewnością
powiedziane pianissimo. Poczuł, że serce bije mu mocniej i szybciej. Z pewnością musiał się
omylić...
Około północy towarzystwo zmniejszyło się o jedną trzecią. Filip Ogleby, który pił więcej
niż ktokolwiek inny, wydawał się jedynym trzeźwym wśród tych, którzy pozostali. Martinowie
udali się jakiś czas temu do domu. Monika i szejk pojawili się nagle po nieuzasadnionej,
półgodzinnej nieobecności. Bartlett mówił raczej zbyt głośno, upominany kilkakrotnie przez swą
mocno zaniepokojoną żonę, gdyż dżin czynił jego słowa niewyraźnymi. Jeden z Arabów
poważnie negocjował z barmanką, a z pełnomocników jedynie dziekan, Voss i Roope wydawali
się zdolnymi do dotrzymywania kroku jeszcze przez pewien czas. Pół godziny po północy Quinn
zdecydował, że musi odejść. Było mu gorąco, czuł się prawie chory. Wszedł do toalety i oparł
głowę o chłodne lustro wiszące na ścianie. Wiedział, że rano będzie czuł się fatalnie, a musiał
jeszcze jechać do swego kawalerskiego domu w Kidlington. Dlaczego nie był na tyle praktyczny,
by zamówić taksówkę? Ochlapał twarz zimną wodą, skierował strumień z kranu na przeguby
dłoni, przyczesał włosy i poczuł się trochę lepiej. Mógłby powiedzieć „dziękuję” i „do widzenia”
i odejść.
Na przyjęciu pozostali już tylko nieliczni, poczuł się jak intruz, gdy ponownie wszedł do sali.
Usiłował złapać wzrok Bartletta, lecz sekretarz był zagłębiony w rozmowie z szejkiem
Ahmedem, i Quinn przez parę minut gapił się wokół bezradnie, zanim ostatecznie usiadł i
ponownie zaczął spoglądać w kierunku gospodarzy, lecz oni jeszcze rozmawiali. Dołączył do
nich Ogleby, a następnie podszedł Roope, wtedy Bartlett i Ogleby odeszli, a dziekan i Voss
przeszli w inny kąt pokoju. Quinn czuł się prawie jak zahipnotyzowany, gdy obserwował
zmieniające się przegrupowania i usiłował zrozumieć to, o czym mówiono. A jednocześnie miał
poczucie winy i fascynacji, gdy spoglądał na ich wargi i rozumiał ich słowa tak, jakby stał obok.
Instynktownie uświadamiał sobie, że niektóre zdania musiały być wyszeptane bardzo cicho, lecz
dla niego większość z nich była zrozumiała, jak gdyby były wykrzyczane przez megafon.
Przypomniał sobie jedno zdarzenie (jego słuch wówczas był dość dobry), kiedy podniósł
słuchawkę i usłyszał mężczyznę i jego kochankę umawiających się na potajemną schadzkę, i
uczestniczył w ich nadciągającym cudzołóstwie z lubieżną uciechą... Przestraszył się, gdy
Bartlett pochwycił jego spojrzenie i podszedł doń wraz z szejkiem Ahmedem.
– Jak więc? Czy przyjemnie spędzasz czas, mój chłopcze?
– O, tak, naprawdę. Ja... ja właśnie chciałem się z panami pożegnać.
– To dla nas także była wielka przyjemność, panie Quinn – Ahmed śmiał się tym swoim
biało-złotym uśmiechem i wyciągnął rękę – spotkamy się znowu, mam nadzieję, że wkrótce?
Quinn wyszedł na ulicę St. Giles. Nie zauważył, że jeden z pozostałych gości obserwował go
bacznie przez ostatnie kilka minut. Był bardzo zaskoczony, gdy poczuł czyjąś rękę na swoim
ramieniu i zwrócił się twarzą do człowieka, który nieproszony towarzyszył mu w drodze do
samochodu.
– Chciałbym zamienić z tobą słówko, Quinn – powiedział Filip Ogleby.
Następnego dnia o dwunastej trzydzieści Quinn spoglądał na sufit zamiast na opracowanie,
nad którym bezskutecznie usiłował skoncentrować się przez cały ranek. Nie słyszał pukania,
kiedy ktoś otworzył drzwi. To była Monika.
– Czy nie chciałbyś zabrać mnie na jednego, Nicholasie?
Rozdział 4
W piątek, dwudziestego pierwszego listopada, mężczyzna w wieku trzydziestu paru lat łapał
pociąg powrotny do Paddington, do Oxfordu. Bez trudu znalazł pusty przedział pierwszej klasy,
odchylił się na siedzeniu i zapalił papierosa. Z teczki wyjął dość wypchaną kopertę zaadresowaną
do niego („Jeżeli nie zostanie doręczona należy zwrócić się do Konsorcjum Egzaminów dla
Cudzoziemców”) i wyciągnął z niej kilka przydługich sprawozdań. Wyjął długopis z
wewnętrznej kieszeni i zaczął robić luźne notatki. Zadanie było trudne do wykonania, ponieważ
był leworęczny, a margines był bardzo wąski i do tego znajdował się z prawej strony gęsto
zapisanego dokumentu, ale stopniowo posuwał się do przodu tak, jak pociąg nabierający pełnej
szybkości po pożegnaniu północnych przedmieść. Deszcz rozbryzgiwał się na brudnych oknach
wagonu, a słupy telegraficzne znikały coraz szybciej, gdy spoglądał w roztargnieniu na blady,
jesienny krajobraz. Nawet wtedy, gdy już zdołał skupić uwagę na nudnych dokumentach, uznał
że trudno jest mu się skoncentrować. Tuż przed Reading przeszedł do wagonu z bufetem i kupił
jedną whisky, a następnie drugą. I poczuł się lepiej.
O czwartej włożył papiery z powrotem do koperty, przekreślił na niej swoje nazwisko: „C. A.
Roope” i napisał na wierzchu „T. G. Bartlett”. Bartletta jako człowieka nie lubił (nie mógł tego
ukryć), lecz był na tyle uczciwy, by uznać jego doświadczenie, a przede wszystkim jego
umiejętności administracyjne. Obiecał zostawić tego popołudnia dokumenty w Konsorcjum.
Bartlett nigdy by nie zezwolił na to, by chociaż pojedyncze zdanie z protokołu posiedzenia Rady
Konsorcjum rozeszło się, zanim zasadniczy druk nie został rozesłany do każdego z członków –
uczestników. I Roope przyznawał jednak, że to skrupulatne protokołowanie, często okazywało
się jak najbardziej przydatne. W każdym razie te nieszczęsne papiery zostały przejrzane i Roope
po zamknięciu teczki mógł z powrotem spoglądać na deszcz. Podróż minęła mu szybciej niż
mógł się spodziewać. Wkrótce mokre, szare iglice Oxfordu pojawiły się po prawej stronie i
pociąg wjechał na stację.
Roope przeszedł tunelem, poczekał cierpliwie w kolejce przed barierką kontroli biletów i
przez sekundę czy dwie zastanawiał się, czy powinien się przejmować. Lecz wiedział, że
powinien. Wyjął z portfela bilet drugiej klasy i oddał kontrolerowi.
– Obawiam się, że winien jestem pewną kwotę. Jechałem z powrotem pierwszą klasą.
– Czy konduktor pojawił się?
– Nie.
– W-więc. Więc w rzeczywistości nie ma sprawy, nieprawdaż?
– Jest pan pewny?
– Życzyłbym sobie, by każdy był tak uczciwy, jak pan.
– A więc OK, jeżeli pan tak mówi.
Roope wziął taksówkę i gdy wysiadł przy Konsorcjum, dał szczodry napiwek. W pobliskich
biurowcach na górnych piętrach świeciły bladożółte prostokąty okien, a olbrzymie konary drzew
stojących obok budynku Konsorcjum majaczyły na tle ciemniejącego nieba. Ulewa trwała.
Charles Noakes, obecnie zajmujący kluczowe stanowisko dozorcy Konsorcjum był
stosunkowo mądrym i z natury uczynnym człowiekiem, którego dusza nie zgorzkniała jeszcze od
wieloletniego systematycznego doglądania i zamykania okien, polerowania podłóg,
zawiadywania bojlerem, włączania alarmu antywłamaniowego. Wymieniał świetlówkę na
parterze, kiedy Roope wchodził do budynku.
– Hallo, Noakes. Czy jest sekretarz?
– Nie, sir. Nie było go przez całe popołudnie. Pomimo takiej odpowiedzi Roope zapukał do
drzwi
Bartletta i zajrzał do pokoju. Światło było włączone – ale to poniekąd naturalne. Bartlett
zawsze narzekał, że zwykłe włączanie świetlówki zużywa tyle prądu, ile zostawienie jej
świecącej przez cztery godziny. W konsekwencji światła były włączone w biurze przez cały
dzień „ze względów oszczędnościowych”. Przez krótką sekundę Roope sądził, że słyszy jakiś
hałas dobiegający z pokoju, jednak nie było tam nikogo. Jedynie na biurku leżała notatka
następującej treści: „Piątek po południu. Wyjeżdżam do Banbury. Może wrócę około piątej”.
– Nie ma go tam, sir, prawda?
Noakes zszedł z drabiny i stał przy drzwiach.
– Nie. Ale nie szkodzi. Mam coś do powiedzenia dyplomantom.
– Niewielu ich jest obecnych, jak myślę, sir. Czy mam poszukać?
– Nie, nie przejmuj się. Zrobię to sam.
Zapukał i wsunął głowę do pokoju Ogleby. Nie było Ogleby. Próbował zajrzeć do pokoju
Martina. Nie było Martina. Lekko zapukał do drzwi Moniki Height i pochylając się nasłuchiwał
czy będzie jakaś odpowiedź z pokoju, kiedy znów pojawił się dozorca w dobrze oświetlonym i
dobrze wypolerowanym korytarzu.
– Wygląda na to, że jedynie pan Quinn jest obecny. W każdym razie jego wóz stoi jeszcze z
tyłu. Myślę, że inni wyszli.
Gdy nie ma kota... – pomyślał Roope i otworzył drzwi pokoju Moniki zaglądając do wnętrza.
Pokój był samą schludnością: biurko czyste, a skórzane krzesło porządnie do niego przysunięte.
Dozorca sam otworzył pokój Quinna, a Roope stanął tuż za nim, gdy ten zaglądał do
wnętrza. Zielony płaszcz był rzucony na jedno z krzeseł, a górna szuflada jednej z szafek była
otwarta i ukazywała szereg jasnożółtych teczek. Na biurku, umieszczona pod tanim przyciskiem,
leżała notatka przeznaczona dla maszynistki Quinna. Lecz Quinna nigdzie nie było widać.
Roope często słyszał opowiastki o pedantycznych instrukcjach Bartletta dla personelu,
dotyczących nie tylko ich najważniejszego obowiązku – zapewnienia ścisłego zabezpieczenia
wszystkich spraw dotyczących kwestionariuszy – ale również obowiązku pozostawiania
dokładnej informacji o swoim miejscu pobytu.
– Przynajmniej zostawił notatkę dla nas, Noakes.
– Nie wydaje mi się, by sekretarz był szczęśliwy, widząc to wszystko.
Noakes z powagą zamknął górną szufladę szafki i przekręcił zamek.
– Kawał pedanta z tego starego Bartletta w tych sprawach, nieprawdaż?
– Kawał pedanta we wszystkim, sir.
Noakes starał się wywrzeć wrażenie, że gdyby miał stanąć po czyjejś stronie, to byłaby to
strona Bartletta.
– Nie uważasz, że on przesadza?
– Nie, sir. Sądzę, że do biura przychodzą różni ludzie, nieprawdaż? I w takim miejscu jak to,
nie można być nazbyt ostrożnym.
– Tak, masz zupełną rację.
Noakesowi ta ocena sprawiła przyjemność. Po wyrażeniu swojej zasadniczej opinii zaczął się
po trochu przychylać do obiekcji Roope’a.
– Nie sądzi pan, że on – tak mi się wydaje – mógł jednak wybrać lepszą pogodę na ćwiczenia
strażackie?
– A czy on je urządza? – uśmiechnął się Roope. On sam nie uczestniczył w nich nigdy od
czasu ukończenia szkoły.
– Mieliśmy je dzisiaj, sir. O godzinie dwunastej. On trzymał nas wszystkich na dworze,
staliśmy na zimnie około kwadransa. Było okropnie zimno. Wiem, że tu jest trochę za gorąco,
ale...
Noakes zamierzał wypowiedzieć się na temat swoich nierównych zmagań ze starożytnym
systemem grzewczym Konsorcjum, lecz Roope był bardziej zainteresowany Bartlettem.
– Kwadrans? W taką pogodę?
Noakes skinął głową.
– Widzi pan, on nas uprzedzał o tym tydzień wcześniej, tak że mieliśmy swoje płaszcze i
wszystko, no i wówczas nie padało, dzięki Bogu, ale...
– Ale dlaczego tak długo to trwało?
– No, obecnie mamy dużo personelu i musieliśmy sprawdzić listę. Ach, zupełnie jak w
szkole. Potem sekretarz krótko do nas przemówił...
Lecz Roope nie słuchał już dłużej; nie mógł tak stać gadając z dozorcą całą noc i powoli
zaczął iść korytarzem.
– Trochę to dziwnie wygląda. Wszyscy byli tu z rana, a po południu nikogo.
– Ma pan rację, sir. Czy jest pan pewny, że nie mogę w niczym pomóc?
– Nie, nie. Nie ma takiej potrzeby. Przyszedłem jedynie oddać kopertę Bartlettowi. Zostawię
mu ją na biurku.
– Pójdę za minutę na górę, na herbatę, gdy tylko zamontuję tę świetlówkę. Czy nie miałby
pan ochoty?
– Nie, zamierzam wyjść. Jednak dziękuję za wszystko.
Colin Dexter Nicholasa Quinna Świat Ciszy (The Silent World of Nicholas Quinn) Przełożył Henryk Wawrzyniak
WSTĘP – No? Cóż myślisz? – dziekan Konsorcjum Egzaminów dla Cudzoziemców zwrócił się z pytaniem bezpośrednio do Cedrica Vossa, prezesa Komitetu Historii. – Nie, nie, dziekanie. Myślę, że przede wszystkim powinien wypowiedzieć się sekretarz. Mimo wszystko, to stały personel będzie musiał współpracować z tym, kogo dziś wybierzemy. W nieco mniej dystyngowanym towarzystwie Voss mógłby dodać, że nie on zaproponowałby zatrudnić jedną z tych dwóch małp. Po tej refleksji powrócił do swej charakterystycznej, sennej postawy, pochylając się na wygodnym, obitym niebieską skórą krześle i modląc się, żeby nie unosili swoich palców do góry. Zebranie ciągnęło się już prawie od trzech godzin. Po otrzymanej reprymendzie dziekan zwrócił się do siedzącego obok niego z lewej strony drobnego mężczyzny średnich lat, a raczej późnych – pięćdziesiątych, mrugającego chłopięco spoza połyskliwych okularów bez oprawy. – No, doktorze Bartlett, słuchamy, co pan ma nam do powiedzenia. Bartlett, stały sekretarz Konsorcjum Egzaminów dla Cudzoziemców, popatrzył wokół stołu, zanim zerknął do swoich starannych notatek. Używano go do tego rodzaju spraw. –Wydaje mi się dziekanie, że ogólnie mówiąc, i w ogóle (dziekan i kilku seniorów Konsorcjum mrugnęło do siebie znacząco), a także na ogół, moglibyśmy się zgodzić, że krótka lista jest bardzo dobrą listą. Wszyscy kandydaci wydają się kompetentni, a większość z nich ma dostateczne doświadczenie, by podjąć tu pracę. Ale – tu zajrzał znów do notatek – więc, szczerze mówiąc, nie chciałbym wskazywać na którąkolwiek z dwóch pań. Jedna z nich z Cambridge, była, jak myślę, trochę... ee, trochę ostra, możemy tak to wyrazić? Popatrywał wyczekująco na Komitet do Wyboru na Stanowiska, a kilka głów dość energicznymi skinieniami wyrażało swą aprobatę. – O drugiej z pań pomyślałem, że jest troszeczkę niedoświadczona, i... ee, nie jestem przekonany o sensie niektórych jej odpowiedzi. I znów nie było wyraźnych oznak protestu ze strony milczącego gremium, a Bartlett pogładził swój okrągły brzuch z miłym zadowoleniem. – Przejdźmy więc do kandydatur trzech mężczyzn. Duckman jest troszeczkę niepewny, tak myślę. Miły gość i w ogóle, lecz wątpię, czy jest dość błyskotliwy na Wydział Humanistyczny. Jest trzeci w kolejności w moim notesie. Następny jest Quinn. Lubię go, jest to uczciwy, inteligentny człowiek, ma ustalone poglądy, jasny umysł. Możliwe, że brakuje mu jeszcze odrobiny doświadczenia, no i – pozwólcie mi być zupełnie szczerym – myślę, że... ee, myślę, że jego niepełnosprawność może zbyt mocno ważyć na jego przydatności. Panowie wiedzą, co mam na myśli: rozmowy telefoniczne, zebrania i inne sprawy tego rodzaju. Przykro mi, ale tak to jest. W każdym razie, ustawiłem go jako drugiego. Pozostaje Fielding, i to jest człowiek pożądany w każdym czasie: piekielnie dobry nauczyciel, wspaniałe wyniki z uczniami, we właściwym wieku,
skromny, sympatyczny, no i as historii w Balliol. Referencje wprost wspaniałe, i uczciwie mówiąc, nie moglibyśmy spodziewać się lepszego kandydata. U mnie jest on na pierwszym miejscu, dziekanie, bez cienia wątpliwości. Dziekan ostentacyjnie zamknął swój notatnik i lekkim skinieniem wyraził z zadowoleniem aprobatę, kilka innych głów skłoniło się również. Łącznie z dziekanem obecny był komplet pełnomocników. Było ich dwunastu, każdy był znakomitym wykładowcą na uniwersytecie oxfordzkim, każdy był wzywany do uczestnictwa w zebraniu, odbywanym w dwóch terminach w budynku Konsorcjum, w celu sformułowania oficjalnej polityki egzaminowania. Żaden z nich nie należał do stałego personelu Konsorcjum i żaden z nich nie otrzymywał ani jednego pensa, z wyjątkiem zwrotu kosztów przejazdu, za uczestnictwo w tych zebraniach. Większość z nich działała aktywnie w różnych komitetach przedmiotowych, uszczęśliwiona, że może realizować politykę światłego ingerowania w formy i procedury egzaminów publicznych, a w czerwcu i lipcu, gdy ich studenci rozjeżdżali się na długie wakacje, pracowali jako główni egzaminatorzy i przewodnicy w GCE (Ogólne Świadectwo Wykształcenia). Ze stałych urzędników Konsorcjum jedynie Bartlett automatycznie był zapraszany do uczestnictwa w naradach zarządu (chociaż nie był upoważniony do głosowania), a dzisiaj właśnie Bartlett podniósł liczbę osób w pokoju do trzynastu. Trzynaście... Mimo, że dziekan nie był człowiekiem przesądnym, spoglądał na komitet z pewnego rodzaju obawą. Wypróbowani i zaufani koledzy – prawie wszyscy, chociaż jednego czy dwóch z młodszych nie znał jeszcze zbyt dobrze: włosy raczej za długie, a jeden z nich nosił nawet brodę... Quinn też nosi brodę... No, dalej! Mianowanie powinno być teraz załatwione bardzo szybko, przy odrobinie szczęścia mógłby wrócić do Lonsdale College przed szóstą. Dziś tam był uroczysty obchód z okazji... więc skończmy z tym. – A więc – jeżeli dobrze się domyślam – to komitet zgadza się na mianowanie Fieldinga i pozostaje do ustalenia jedynie jego początkowe wynagrodzenie. Sprawdźmy w tabeli, on ma trzydzieści cztery lata. Myślę, że dolna granica naszej propozycji finansowej powinna wynosić... – Czy mógłbym poruszyć jedną sprawę, zanim pan dokończy, dziekanie? Był to jeden z młodszych wykładowców. Ten z długimi włosami i brodą. Chemik z Kościoła Chrystusa. – Ależ tak, oczywiście, panie Roope. Nie chciałbym wywierać wrażenia... – Jeżeli wolno mi tak powiedzieć, to sądzę, iż pan przypuszcza, że wszyscy zgadzamy się z poglądem sekretarza; oczywiście możliwe jest, że wszyscy tak sądzą. Lecz ja nie i uważam, że jedynym celem tego spotkania... – Właśnie, właśnie, panie Roope. Jak powiadam, przepraszam, jeżeli wywarłem na panu wrażenie, że... ee, no wie pan, było to moim zamiarem. Tak właśnie myślałem i odczuwałem ogólną aprobatę. Ale zgadzamy się z panem. Jeżeli pan odczuwa... – Dziękuję, dziekanie. Odniosłem wrażenie silnej presji, ale nie mogę jedynie zgodzić się z porządkiem zasług przedstawionych przez sekretarza. Chcąc być szczerym w tej sprawie, to myślę, że Fielding okazał się zbyt gładkim potakiwaczem. I w rzeczywistości, jeżeli on
uzyskałby tę pracę, to wówczas nie byłoby problemem godzenie się z jego stanowczością, lecz z ustępliwością. Łagodny pomruk rozbawienia rozległ się wokół stołu, a lekkie napięcie, odczuwalne zaledwie minutę wcześniej, wyraźnie zelżało. I gdy Roope kontynuował, niektórzy starsi koledzy zaczęli przysłuchiwać się z nieco większym zainteresowaniem i uwagą. – Zgadzam się z opiniami sekretarza co do pozostałych osób, chociaż nie mogę powiedzieć, że zupełnie zgadzam się z jego argumentami. – Sądzi pan, że Quinna powinniśmy postawić na pierwszym miejscu, nieprawdaż? – Chciałbym oczywiście, żeby tak było. Wyrażał na egzaminie zdrowe poglądy, uzyskał dobrą opinię. Lecz, co jest ważniejsze, sądzę, że ma mocno ugruntowaną cnotę uczciwości, a w tych czasach... – Czy pan odczuwa to samo również w stosunku do Fieldinga? – Nie. Dziekan zignorował dobiegający go mamrot sekretarza i podziękował panu Roope za wyrażenie jego poglądów. Jego oczy dyskretnie zlustrowały członków komitetu, śląc zaproszenie do dyskusji. Lecz nikt się nie zgłosił. – Czy ktoś jeszcze pragnie, ee...? – Myślę, dziekanie, że to bardzo nieładnie z naszej strony wygłaszać tak wiele autorytatywnych sądów o cudzych charakterach na podstawie kilku krótkich wywiadów – przemówił prezes Komitetu Angielskiego. – Musimy sami ocenić tych ludzi, oczywiście, że tak. To jest jedyną przyczyną naszej tu obecności. Lecz ja zgadzam się z sekretarzem. Moja ocena zasług kandydatów jest taka sama jak i jego, dokładnie taka sama. Roope odchylił się do tyłu i spoglądał na biały sufit, żółty ołówek trzymał w zębach. – Czy ktoś jeszcze?... Prodziekan siedział w fotelu poruszając się nerwowo, głęboko znudzony i niespokojny na swój sposób. Na jego notatki składały się nadzwyczajnie zawiłe zakrętasy spirali, co było jego jedynym wkładem w całodzienną naradę. – Jest oczywiste, że oni obaj są dobrymi ludźmi. Nie wydaje mi się, że problemem jest którego z nich wybrać. Jeżeli sekretarz chce Fieldinga, ja też chcę Fieldinga. Dziekanie, może zrobimy szybkie głosowanie? Kilku członków komitetu wyraziło cichą aprobatę i potem nieznacznie strapiony głos dziekana wezwał podzielone gremium do ponownego zajęcia stanowiska. – W porządku. Proszę, wszyscy głosujący na Fieldinga – podnieście ręce. Siedem czy osiem rąk podniosło się w górę, gdy nagle Roope przemówił ponownie, a ręce powoli opadły. – Zanim przystąpimy do głosowania, dziekanie, pragnąłbym uzyskać od sekretarza pewną informację: jestem głęboko przekonany, że może mi odpowiedzieć natychmiast. Spoza okularów oczy sekretarza spoglądały na Roope’a z chłodnym niesmakiem, a kilku
członków komitetu zaledwie mogło ukryć swe zniecierpliwienie i irytację. Dlaczego dokooptowano Roope’a? Z pewnością był znakomitym chemikiem, a jego dwa lata pracy w Przedsiębiorstwie Naftowym Anglo-Arabian Oil były decydującym czynnikiem przy zaangażowaniu go przez Konsorcjum, lecz był zbyt młody, zbyt czupurny, zbyt głośny i niezdyscyplinowany. Niczym prostacki ślizgacz, rozbijający się na gładkich wodach regat Konsorcjum. Nie było to, bynajmniej, jego pierwsze starcie z sekretarzem. Nie brał udziału w pracach Komitetu Chemii, nie egzaminował. Zawsze mówił, że jest zbyt zajęty. – Z pewnością, sekretarz z chęcią, ee... ale co pan miał na myśli, panie Roope? – Otóż, jak panu wiadomo, dziekanie, przez dłuższy czas nie byłem z wami, lecz zajrzałem do regulaminu Konsorcjum i przypadek sprawił, że mam tu kopię ze sobą. – O Boże! – wymamrotał prodziekan. – Paragraf 23, dziekanie; czy pragnie pan bym przeczytał? Jako że połowa komitetu nigdy nie widziała nawet kopii regulaminu, niech więc ktoś go przeczyta. Wydawało się całkowicie niewłaściwym podtrzymywanie dalej sztucznej poufałości, i dziekan niechętnie skinął na zgodę. – Mam nadzieję, że nie będzie trwało to za długo, panie Roope? – Nie, to jest bardzo krótkie. A oto co się tu mówi: „Konsorcjum będzie stale pamiętać, że jego wpływy kasowe zależą całkowicie od funduszu publicznego, dzięki temu musi poszukiwać sposobu rozłożenia należnej odpowiedzialności zarówno na szeroką społeczność, jak i swój stały personel. W szczególności winno usiłować zatrudniać w swoich służbach niewielki procent ludzi różnie poszkodowanych, o ile ich kalectwo nie przeszkadza w istotny sposób w wypełnianiu przez nich powierzonych im obowiązków”. – Roope zamknął dokument i odłożył go na stronę. – Teraz mam następujące pytanie: czy sekretarz może powiedzieć nam, ile osób poszkodowanych zatrudnia obecnie Konsorcjum? Dziekan ponownie zwrócił się do sekretarza, któremu wyraźnie wróciła zwykła mu dobrotliwość. – Mieliśmy jednookiego faceta w wydziale opakowań – roześmiał się prodziekan – którego szczególnym niedomaganiem był słaby pęcherz, więc często znikał z pokoju. Roope rozwijał dalej swą kwestię z ponurą pedanterią. – Jak przypuszczam, on już tu nie pracuje? Sekretarz potrząsnął głową. – Nie, niestety. Wykazał nieprzezwyciężoną słabość do kradzieży rolek papieru toaletowego i my... Reszta zdania utonęła w radosnej salwie śmiechu i dopiero po chwili, dziekan zdołał doprowadzić ponownie do kontynuowania obrad. Przypomniał komitetowi, że paragraf 23 nie był oczywiście statusowym nakazem, lecz zaledwie marginalnym zaleceniem w interesie normalnego, cywilizowanego świata. Jednakże wypowiedzenie tego było niezręcznością. Dużo mądrzej byłoby pozwolić
sekretarzowi na opowiedzenie jeszcze paru anegdot o jego nieudanych doświadczeniach z nielicznymi, ułomnymi nieszczęśliwcami. Zaszła subtelna zmiana. Człowiek z wadą stał się ponownie przedmiotem licytacji, a jego szanse rosły, gdy Roope rozwijał swój pogląd trafnie i wymownie. – Więc, dziekanie, wszystko, co rzeczywiście pragnąłbym wiedzieć to jedno: czy głuchota pana Quinna może mieć znaczny wpływ na jego przydatność w pracy, to wszystko. – Cóż – zareplikował Bartlett – zacznijmy od telefonu, dobrze? Pan Roope z pewnością nie w pełni uświadamia sobie jak wiele prowadzimy tu rozmów telefonicznych, wewnętrznych i zewnętrznych. Przepraszam, że sugeruję, że wiem o tym trochę więcej niż on. Jest to duży problem, gdy jest się głuchym. – Z pewnością nie. Istnieje obecnie dużo pomocniczych przyrządów. Można nosić na przykład aparat słuchowy. – Czy pan, Roope, zna obecnie kogoś, kto jest głuchy i kto...? – Właściwie to nie, lecz... – Stąd też sugeruję, że nie jest pan w stanie docenić rzeczywistych niebezpieczeństw związanych z tym problemem. – Panowie, panowie! – zainterweniował dziekan, jako że wymiana zdań stawała się coraz bardziej ostra. – Myślę, że wszyscy zgodzą się z tym, że jest to pewien problem. Pytaniem zasadniczym jest, jak jest on duży. – Lecz to nie tylko telefon, nieprawdaż, dziekanie? Istnieją jeszcze zebrania, dziesiątki zebrań rocznie. Na przykład zebranie podobne do naszego. Zostanie wetknięty na jakimś spotkaniu z kimś po tej samej stronie stołu, siedząc trzy czy cztery miejsca dalej... – Bartlett kontynuował, nie pozwalając sobie przerwać. Był już na bezpieczniejszym gruncie i był tego świadomy. On sam stawał się coraz bardziej głuchy. – Lecz to nie przekracza inteligenci człowieka, by zaaranżować odpowiednio swój udział w posiedzeniu... – Nie, nie przekracza – warknął Bartlett – jak również nie przekracza inteligencji człowieka wyposażenie się w mały system słuchawek i mikrofonów i Bóg wie co jeszcze. A my moglibyśmy wyuczyć się alfabetu głuchoniemych, jeżeliby do tego doszło! Stawało się coraz bardziej oczywiste, że przyczyną takiej wymiany zdań była dziwna osobista antypatia pomiędzy dwoma mężczyznami. Kilku starszych pełnomocników nie mogło tego zrozumieć. Bartlett był człowiekiem o cudownie zrównoważonym temperamencie. Teraz jeszcze nie kończył swej walki: – Panowie, wszyscy widzieliśmy raport ze szpitala. Wszyscy widzieliśmy audiografy. Faktem jest, że Quinn jest bardzo głuchy. BARDZO GŁUCHY. – Wydawało się, że był on w stanie słyszeć nas doskonale, nieprawdaż? Roope wypowiedział te słowa cicho, i gdyby Quinn był tu obecny, z pewnością by ich nie dosłyszał. Lecz komitet słyszał i stało się doskonale jasne, że Roope uzyskał punkt. Mocny
punkt. Dziekan ponownie zwrócił się do sekretarza. – Mm... Wiesz to bardzo zdumiewające, że on zdawał się słyszeć nas doskonale? Rozwinęła się bezładna dyskusja, oddalająca coraz bardziej moment podjęcia decyzji. Pani Seth, prezes Komitetu Nauki, pomyślała o swoim ojcu... Jej ojciec ogłuchł szybko, będąc przed pięćdziesiątką, gdy ona była jeszcze uczennicą i został zwolniony z pracy. Początkowo nadmiar pieniędzy, a potem skąpa renta inwalidzka z jego firmy. Tak, próbowali być sympatyczni i poprawni. Lecz on posiadał jeszcze bardzo jasny umysł, a nie mógł ponownie podjąć pracy. Znikła nieodwołalnie jego pewność siebie. Mógł wykonywać jeszcze masę prac, nieskończenie bardziej wydajnie niż połowa z tych nierobów siedzących bezczynnie na swych tyłkach w biurach. Te myśli czyniły ją bardzo smutną i bardzo złą. Nagle uświadomiła sobie, że głosują: pięć rąk podniosło się prawie natychmiast za Fieldingiem. Myślała, podobnie jak sekretarz, że był to przypuszczalnie najlepszy z kandydatów. Ona także mogłaby oddać głos na niego. Lecz z jakiegoś dziwnego powodu jej ręka pozostała na suszce leżącej przed nią. – A ci za Quinnem, proszę? Podniosły się trzy ręce, w tym Roope’a, a następnie czwarta. Dziekan zaczął liczenie od lewej: jeden, dwa, trzy... cztery. Jeszcze jedna ręka poszła w górę i dziekan rozpoczął ponownie: jeden, dwa, trzy, cztery, pięć. – Wygląda, że... I wtedy, powoli i dramatycznie, pani Seth podniosła rękę. – Sześć. – Więc, panie i panowie, podjęliście decyzję. Quinn został wybrany na stanowisko. Szczegóły głosowania: sześć do pięciu. Tak to wygląda. Zwrócił się – raczej z zakłopotaniem – do lewicy: – Czy jest pan zadowolony, sekretarzu? – Powiedzmy jedynie, dziekanie, że my wszyscy mamy zindywidualizowane poglądy, a pogląd Komitetu Mianowań nie jest moim poglądem. Ale, jak pan powiedział, komitet podjął decyzję, a moim obowiązkiem jest ją zaakceptować. Roope siedział w dalszym ciągu bezmyślnie gapiąc się na sufit, z żółtym ołówkiem ponownie włożonym między zęby. Możliwe, że wewnętrznie napawał się swoim małym triumfem, lecz jego twarz pozostawała beznamiętna, prawie nieobecna. W dziesięć minut później, dziekan z sekretarzem schodzili razem kondygnacją schodów wiodących na parter, do biura Bartletta. – Czy rzeczywiście sądzisz Tom, że zrobiliśmy poważny błąd? Bartlett zatrzymał się i spojrzał na wysokiego, siwego teologa. – O, tak, Feliksie, nie powinno się popełniać błędów w takich przypadkach. A my popełniliśmy. Roope przepychając się wyprzedził ich na schodach i bąknął niewyraźnie „cześć”.
– E, dobranoc – odpowiedział dziekan, ale Bartlett milczał ponuro i obserwował idącego przed nimi Roope’a. Schodził powoli z pozostałych stopni i skręcił do swego gabinetu. Nad drzwiami zainstalowano dwa kolorowe światła, w rodzaju tych używanych w szpitalach, włączane z dwóch kontaktów zainstalowanych wewnątrz biurka, przy którym pracował. Pierwszy kontakt włączał czerwone światło oznaczające, że Bartlett ma z kimś spotkanie i nie życzy sobie, by mu przeszkadzano; drugi kontakt włączał zielone światło, wskazujące, że wolno pukać i wchodzić. Gdy żaden kontakt nie był włączony, światła nie paliły się i można było wówczas wyciągnąć wniosek, że pokój jest pusty. Od czasu mianowania go sekretarzem, Bartlett twardo utrzymywał, że jeżeli ktoś życzy sobie przedyskutować z nim ważną sprawę, to on sam powinien być na tyle grzeczny, by stworzyć atmosferę niezakłóconej, poufnej pogawędki. Jego personel całkowicie to doceniał i prawie niezmiennie przestrzegał porządku. Przy bardzo nielicznych okazjach, gdy te zasady były łamane, Bartlett przejawiał zupełnie niezwykłą złość. Będąc wewnątrz, sekretarz włączył czerwony kontakt, zanim otworzył małą szafkę i nalał sobie szklankę dżinu z wytrawnym wermutem. Usiadł za biurkiem, wyciągnął szufladę i wyjął z niej paczkę papierosów. Nie palił nigdy na zebraniach, więc pozwolił sobie na to teraz. Zaciągnął się głęboko i powoli sączył swój koktajl. Jeszcze rankiem mógłby wysłać telegram do Quinna, lecz teraz było już zbyt późno. Otworzył jeszcze raz swój notes z mianowaniami i ponownie przeczytał informacje o Quinnie. Ach, wybrali niewłaściwego faceta, oczywiście, że niewłaściwego. Wszystko z powodu Roope’a, tego cholernego idioty! Starannie odłożył papiery, uporządkował biurko i oparł się w fotelu, z dziwnym półuśmiechem na ustach.
Rozdział 1 DLACZEGO? Podczas gdy jego pozostali czterej towarzysze zajmowali miejsca na górnym hallu motelu Cherwell, podszedł do baru i zamówił napoje: dwa dżiny z tonikiem, dwie słabe sherry i jedną wytrawną – ten ostatni dla siebie. Bardzo lubił wytrawną sherry. – Proszę, wpisz to na rachunek Konsorcjum Egzaminów dla Cudzoziemców. Chcieliśmy też zjeść obiad. Czy mógłbyś powiedzieć kelnerowi, gdzie jesteśmy? Siedzimy – o, tam. W jego głosie był jeszcze zauważalny akcent z północy kraju, chociaż mniej niż kiedyś. – Czy zarezerwował pan stolik, sir? Ucieszył się tym „sir”. – Tak. Nazywam się Quinn. Zgarnął garść orzeszków, zabrał napoje na tacę i przysiadł się do innych członków Komitetu Historii. To było jego trzecie zebranie Komisji Rewizji od czasu wejścia do Konsorcjum, i było jeszcze kilka innych, ustalonych na dalsze terminy. Siedział w niskim, skórzanym fotelu, jednym łykiem osuszając połowę swojej sherry i spoglądał na handel wzdłuż ulicy A 40, dość ruchliwej w czasie obiadu. To było życie. Był przed wykwintnym, smacznym posiłkiem z winem i kawą, a potem powrót na popołudniowe posiedzenie. Przy odrobinie szczęścia koniec nastąpi koło piątej lub nawet wcześniej. Poranne posiedzenie miało charakter skondensowanego, intensywnego, lecz pracowali dobrze. Arkusze pytań zawierające tematy: od lądowych krucjat do angielskiej wojny domowej, przyjęły wreszcie ostateczny kształt, w jakim mogły być zadawane tego lata kandydatom na poziomie dla zaawansowanych. Pozostało jedynie pięć arkuszy – od Hanowerczyków po traktat wersalski – a w tych tematach czuł się bardziej swojsko. W szkole historia była jego ulubionym przedmiotem i właśnie z historii wygrał stypendium w Cambridge. Lecz po wstępnych egzaminach przeszedł na angielski i z czasem został nauczycielem angielskiego, w konsekwencji zatrudnił się w Średniej Szkole Ogólnokształcącej Prestleya w Bradford, zaledwie ponad dwadzieścia mil od wsi w Yorkshire, w której się urodził. Spoglądając wstecz, uświadomił sobie, jak szczęśliwym posunięciem było przejście na angielski: ogłoszenie Konsorcjum podkreślało konieczność posiadania kwalifikacji zarówno do historii jak i do angielskiego. Uświadomił sobie wtedy, że ma dość duże szanse; chociaż nawet teraz nie mógł w pełni uwierzyć, że otrzymał tę pracę. Że jego głuchota nie... – Pańskie zamówienie, sir. Quinn nie słyszał zbliżania się kelnera i dopiero gdy nader obfity posiłek wtargnął w pole jego widzenia, uświadomił sobie czyjąś obecność. Tak, możliwe, że jego głuchota mogła być trochę większą przeszkodą, niż sam czasami
przypuszczał, lecz jak dotychczas, radził sobie z nią pomyślnie. Przez chwilę siedział, podobnie jak inni, studiując zadziwiającą zawiłość permutacji menu: prawie wszystkie dania – kosztowne, lecz jak wiedział ż poprzednich dwóch wizyt – były starannie przyrządzone i apetycznie garnirowane. Miał jedynie nadzieję, że inni też nie mogli otwarcie zamówić czegoś zbyt egzotycznego, jako że Bartlett po ostatniej zabawie spokojnie go upomniał, że rachunek przypuszczalnie był trochę zawyżony. Dla siebie zadysponował więc zupę dnia, następnie udziec wieprzowy i ananas, co nie mogło przekroczyć środków Konsorcjum, nawet w tych ciężkich czasach. I także kroplę czerwonego wina. Wiedział, że cokolwiek się zamówi, to do tego powinno być czerwone wino. Wielu z nich w ciągu całego pobytu w Oxfordzie stale pijało czerwone wino – nawet z solą z Dover. – Mamy czas na jeszcze jeden kieliszek, nieprawdaż? Cedric Voss, prezes Komitetu Historii, przesunął przez stół pusty kieliszek. – Pijmy, ludzie. Będziemy potrzebowali tego popołudnia czegoś do utrzymania się na chodzie. Quinn posłusznie zebrał kieliszki i ponownie przeszedł do baru, dokąd właśnie przybyła grupa zasobnie wyglądających menagerów. Pięciominutowe oczekiwanie nie uśmierzyło niejasnego poczucia irytacji narastającego w nim powoli. Gdy wrócił do stołu, kelner zbierał zamówienia. Voss, po odkryciu, że wiśnie są z puszki, groszek mrożony, a stek dostarczony poprzedniej soboty, zdecydował, że zrewiduje swoje początkowe zamiary i przerzucił się na eskargoty i homara, a Quinn skrzywił się, gdy zauważył ceny. Były trzykrotnie wyższe, niż jego skromne zamówienie. Ostentacyjnie zamówił dla siebie następny kieliszek (chociaż mógł wychylić jeszcze trzy czy cztery z największym upodobaniem) i siedział raczej nieszczęśliwy, gapiąc się na obszerne zdjęcie lotnicze centralnego Oxfordu umieszczone na ścianie obok. Bardzo imponujące, rzeczywiście, te kwadraty Brasenose i Queen i... – Nicholas, mój chłopcze, nie pijesz? – Nicholas? Po raz pierwszy Voss nazwał go po imieniu, i irytacja Quinna znikła. – Nie, ja ee... – Zapomnij o tym, nawet gdyby stary Tom Bartlett grzebał w wydatkach... – Jak sądzisz, ile kosztowało Konsorcjum wysłanie go poprzedniego roku do państw naftowych? Cały miesiąc! Hej! Tylko pomyśl o tych wszystkich tańcach brzucha... – Czy chciał pan wino do posiłku, sir? Quinn przekazał kartę win Vossowi, który studiował ją z zawodową, żarliwą zachłannością. – Wszystko czerwone? – lecz było to raczej stwierdzenie niż pytanie. – To jest miłe winko, mój chłopcze – wskazał szczeciniastym palcem na jedno z burgundzkich. – Dobry rocznik – zauważył głośno Quinn, choć wiedział o tym, że jest to najdroższe wino na karcie, i zamówił butelkę. – Czy sądzisz, że to wystarczy? Jest nas pięciu. – Powinniśmy zamówić butelkę i pół, nieprawdaż?
– Myślę, że powinniśmy mieć dwie. Nieprawdaż, panowie? – Voss zwrócił się do pozostałych, a jego propozycja została entuzjastycznie zaaprobowana. – Dwie butelki numer pięć – powiedział Quinn z rezygnacją. Irytacja ponownie zaczęła mu dokuczać. – I proszę, otwórz je natychmiast – powiedział Voss. W restauracji Quinn usadowił się w lewym rogu stołu, mając Vossa bezpośrednio z prawej strony, dwu innych naprzeciw, a piąty uczestnik towarzystwa siedział u szczytu stołu. Ten rodzaj rozmieszczenia był niezmiennie najlepszym. Chociaż prawie nie widział ust Vossa, gdy ten mówił, był dostatecznie blisko, by rozróżnić słowa, a innych mógł widzieć wyraźnie. Oczywiście czytanie z ruchu warg ma swoje ograniczenia: mały był z tego pożytek, gdy mówiąc mamrotał nie poruszając wargami, względnie trzymał rękę na ustach, a absolutnie bezużyteczny, gdy obrócił się plecami, lub gdy pogasły światła. Lecz w normalnych okolicznościach było to cudowne, że można było czytać z ust mówiącego. Quinn uczęszczał do klas czytania z ruchu warg przed sześciu laty i był zdziwiony, kiedy odkrył, jakie to było łatwe. Och, zrozumiał od początku, że musi być obdarzony unikalnym darem: tak dobrze mu szło w klasie pierwszego roku, że nauczyciel zasugerował, zaledwie po dwóch tygodniach, że powinien przejść do klasy drugiego roku, i nawet tam został gwiazdą wśród uczniów. Nie mógł wytłumaczyć tego daru nawet sobie samemu. Przypuszczał, że niektórzy ludzie mają talent do łapania piłki futbolowej czy grania na pianinie, a on miał talent do czytania z układu ust mówiących ludzi, i to było wszystko. Nabrał takiej biegłości, że czasami prawie wierzył, że ponownie słyszy. W każdym razie, nie stracił słuchu całkowicie. Kosztowna pomoc dla jego prawego ucha (lewe było całkowicie pozbawione nerwu słuchowego) wzmacniała dostatecznie dźwięk z sensownie bliskiego źródła, i nawet mógł słyszeć Vossa wygłaszającego błogosławieństwo nad eskargotką, którą mu właśnie podano. – Pamiętasz, co zwykł mawiać stary Sam Johnson? – „Facetowi, który nie zważa na swój brzuch, nie można zaufać w czymkolwiek”. No coś w tym jest. Wetknął serwetkę za pas i wpatrywał się w talerz oczyma Draculi zamierzającego zgwałcić dziewicę. Wino było dobre i Quinn obserwował, jak Voss obchodzi się z nim. Zupełnie pięknie. Po przestudiowaniu nalepki, z zapałem niedorozwiniętego dziecka usiłującego zrozumieć abecadło dla początkujących, sprawdził temperaturę wina, lekko i miłośnie kładąc ręce na szyjkę butelki i gdy kelner wlał do kieliszka pół cala rubinowego płynu, nie spróbował ani kropli, lecz cztery-pięć razy powąchał bukiet, jak podejrzliwy wytresowany owczarek alzacki szukający dynamitu. – Niezłe – powiedział w końcu. – Lej. Quinn zapamiętał ten obrzęd. Spróbuje zachować się w ten sposób następnym razem. – Przycisz nieco tę cholerną muzykę – krzyknął Voss, gdy kelner zamierzał odejść. – Nie słyszymy się wzajemnie.
Muzyczny hałas przyciszono o kilka decybeli, a samotny konsument przy sąsiednim stoliku wyraził swoją wdzięczność. Quinn był zupełnie nieświadomy tego, że wokół brzmiały dźwięki muzyki. Gdy przyniesiono kawę, Quinn poczuł się bardziej zadowolony i jednocześnie trochę zamroczony. I osobliwie, nie mógł sobie zupełnie przypomnieć, czy to Ryszard III był na pierwszej krucjacie, czy Ryszard I na trzeciej krucjacie, czy może obaj byli na obydwu krucjatach? Życie nagle znowu stało się dobre. Pomyślał o Monice. Może mógłby ją odwiedzić? Tylko na sekundę, zanim rozpoczną się popołudniowe zajęcia. Monika... To musiało działać wino. Ostatecznie wrócili do budynku Konsorcjum dwadzieścia minut przed trzecią i gdy inni leniwie wchodzili na piętro do Sali Rewizji, Quinn poszedł szybko korytarzem i delikatnie zapukał do najdalszych drzwi po prawej stronie, na których była plakietka panny M. M. Height, spróbował uchylić drzwi i zajrzał. Nie było nikogo. Lecz ujrzał notatkę ustawioną na widoku, umieszczoną pod przyciskiem, na schludnie uporządkowanym biurku. Wszedł do środka i przeczytał: „Wyszłam do Paolo, wrócę o trzeciej”. Było to typowe dla ich wspólnego, biurowego życia. Bartlett nigdy nie zważał na to, że jego personel przychodzi i wychodzi dokąd i kiedy chce, jeżeli ich praca była odpowiednio wykonana, jakkolwiek (wręcz patologicznie), wszyscy byli zobowiązani informować, gdzie dokładnie przebywają, po to, by zawsze można było ich odnaleźć. Tak więc Monika wyszłaby się odpowiednio uczesać. Nie szkodzi. W każdym razie nie wiedział, co miałby jej do powiedzenia. Tak, tak było dobrze. „Może odwiedzić ją jutro z rana?” Przeszedł do Sali Rewizji, gdzie Cedric Voss siedział odchylony do tyłu w fotelu, z oczami na wpół zamkniętymi, z grymasem pustki na sflaczałej, sennej twarzy. – A więc, panowie. Czy moglibyśmy zwrócić uwagę na Hanowerczyków?
Rozdział 2 Radykalne reformy zaszły w Oxfordzie w połowie dziewiętnastego wieku, a pod koniec serie poleceń, statusów i ustaw parlamentarnych zainaugurowały zmiany, które miały przekształcić życie zarówno członków jak i nieczłonków Uniwersytetu Oxfordzkiego. Uniwersyteckie programy zostały tak poszerzone, by włączyć wiedzę powstających nauk i nowoczesnej historii; wysokie akademickie wymogi ustalone przez Balliol Benjamina Jowetta rozprzestrzeniły się na inne uczelnie. Ustanowienie profesorskich katedr przyciągało do Oxfordu uczonych o międzynarodowym uznaniu; laicyzacja towarzystw uczelni zaczęła podminowywać tradycyjne ramy uniwersyteckiej karności i administracji, a młodzi ludzie z romanistyki i judaistyki czy innych dziwnych wyznań zostali uznani jako studenci, chcąc czy nie chcąc nie byli dłużej karmieni Cyceronem czy Chrisostomem. Ale przede wszystkim wykłady uniwersyteckie nie były już skupione w rękach duchownych, żyjących w celibacie i klasztorze. Niektórzy z nich pamiętali tylko, że mieli otrzymywać pobory, a zapominali, że mieli też obowiązki do wypełnienia. Liczni z nowomianowanych towarzyszy i niektórzy ze starszych, wyrzekli się atrakcji kawalerskich pokoi na uczelni i ożenili się. I natychmiast pokupowali domy dla siebie, dla swoich żon, dla potomków, dla swojej służby – poza starym, duchownym centrum Holywell i High, Broad i St. Giles’ – specjalnie spekulowali ziemią na północ od wielkiego prześwitu wysadzonego drzewami St. Giles’, gdzie drogi Woodstock i Banbury odgałęziały się w pola Północnego Oxfordu, w kierunku wsi Summertown. Podróżny, odwiedzający Oxford dzisiaj, a wędrujący na północ od St. Giles’, zdziwi się widząc obszerne, imponujące domy powstałe w drugiej połowie dziewiętnastego wieku, stojące wzdłuż Woodstock i Banbury Road oraz przecznic do nich prowadzących. Owe trzypiętrowe domy budowane są, oprócz bloków ze zwietrzałego kamienia, z dobrze wypalonych rudawych cegieł; a dachy, pokryte małymi prostokątnymi dachówkami, przeważnie pomarańczowo-czerwonymi, chylą się stromo w dół wraz ze zgromadzonym mnóstwem kominów i ukośnymi szczytami z oknami. Obecnie nieliczne domy zajęte są przez pojedyncze rodziny. Są zbyt obszerne, za zimne i zbyt kosztowne do utrzymania; czynsze są wysokie, a płace (jak się mówi) zbyt niskie, szybko zanikająca klasa służących domaga się kolorowego telewizora w salonie. Tak więc większość domów została wynajęta na mieszkania, zamieniona w hotele, przejęta przez lekarzy, dentystów, szkoły języka angielskiego dla zagranicznych studentów, przez fakultety uniwersyteckie, przez wydziały lekarskie – i w przypadku jednej obszernej i dobrze wyekwipowanej posiadłości przy Chance Road – przez Konsorcjum Egzaminów dla Cudzoziemców. Budynek Konsorcjum oddalony jest około dwudziestu yardów od stosunkowo cichej ulicy, łączącej zatłoczone przelotowe Banbury i Woodstock, i jest osłonięty przed oczyma ciekawskich
szeregiem wysokich kasztanowców. Wejście od frontu (nie ma tylnego wejścia) prowadzi zakrzywionym, żwirowanym podjazdem, mającym dość miejsca na parkowanie około tuzina wozów. Ale personel Konsorcjum tak się rozrósł, że miejsca jest za mało, więc podjazd przedłużono wzdłuż lewego skrzydła budynku i doprowadzono do małego wybetonowanego placyku na tyłach domu, gdzie zazwyczaj parkują wozy tylko dyplomanci. Jest pięciu dyplomantów, stanowiących stały personel Konsorcjum: czterech mężczyzn i jedna kobieta, kierujących indywidualnie dziedzinami nauki, odpowiadającymi ogólnie dyscyplinom, w których osiągnęli kiedyś swój uniwersytecki stopień naukowy, oraz przedmiotom, które wykładali w późniejszych karierach. Jest niezmienną zasadą, że żaden dyplomant nie może zwrócić się do Konsorcjum o posadę, zanim (on lub ona) nie spędzą co najmniej pięciu lat ucząc w szkołach. Nazwiska pięciu dyplomantów są wydrukowane wyraźnymi niebieskimi literami u góry urzędowego listownika Konsorcjum i na takich samych listownikach w obszernej sali na pierwszym piętrze. W piątek, trzydziestego pierwszego października (w dzień po rozważaniach Quinna w Komitecie Historii), cztery z pięciu młodych maszynistek wypisywały listy do kierowników i kierowniczek zamorskich szkół (wyselekcjonowane, lecz rozrastające się towarzystwo było szczęśliwe, że może powierzyć publiczne egzaminy swoich kandydatów stopnia podstawowego i zaawansowanego życzliwości i biegłości dyplomantów Konsorcjum). Cztery dziewczyny siedziały przy swoich maszynach do pisania; miały zróżnicowane kompetencje, często któraś z nich pochylała się do przodu, by wykreślić źle użyte słowo lub nieuważne przestawienie liter, czasami wyrywała kartkę z maszyny, usuwała kalkę, a pierwszą stronę i kopie przeznaczała z okrucieństwem do kosza na śmieci. Piąta dziewczyna czytała tygodnik „THE WOMAN”, lecz odłożyła go na stronę i otworzyła notatnik. Należycie przygotowuje się do rozpoczęcia pracy. Automatycznie sięga po linijkę i starannie wykreśla trzecie nazwisko z nagłówka listownika. Dr Bartlett nakazał, aby – zanim wyczerpie się stary zapas – dziewczęta poprawiały każdą pojedynczą kartkę, a Margaret Freeman zawsze postępuje tak, jak się jej mówi: T. G. Bartlett, PhD, MA, sekretarz P. Ogleby, MA, zastępca sekretarza G, Bland, MA M. M. Height, MA D. J. Martin, BA PhD – doktor filozofii, MA – magister nauk humanistycznych, BA – bakalareus nauk podstawowych (stopień niższy od magistra). Pod ostatnim nazwiskiem wpisuje: „N. Quinn, MA” – to jej nowy szef. Po odejściu Margaret Freeman, Quinn otworzył jedną ze swoich szafek z kartotekami, wyjął projekt kwestionariusza z historii, decydując się na parogodzinne redagowanie, by przygotować go do druku. Ogólnie, czuł się całkiem zadowolony z życia. Jego dyktando (dla niego całkiem
nowe doznanie) poszło całkiem dobrze i nareszcie zaczął łapać dryg wyrażania myśli bezpośrednio w słowach, zamiast, jak uprzednio, formułować je na papierze. Był także sobie samemu szefem, ponieważ Bartlett wiedział jak przekazywać uprawnienia; jeżeli coś szło nie tak, jak powinno, pozwalał swojemu personelowi na dużą inicjatywę i samodzielność. Tak, Quinn cieszył się swoją nową pracą. Jedynie telefony sprawiały mu kłopot i wprawiały go (jak sam przyznał) w znaczne zakłopotanie. Stały w biurze po dwa w każdym pokoju: białe do rozmów wewnętrznych i szare do połączeń zewnętrznych. Przysiadły, przykucnęły po prawej stronie biurka i groziły niebezpieczeństwem. Gdy siedział pisząc, modlił się, by nie zadzwoniły i nie był jeszcze w stanie tłumić paniki, jaka go ogarniała ilekroć ich ciche, odległe brzęczenie zmuszało go do podniesienia jednej lub drugiej (nigdy nie wiedział której) słuchawki. Lecz tego ranka żaden nie dzwonił, więc w spokojnym skupieniu Quinn przedzierał się przez gąszcz uzgodnionych poprawek do arkusza z historii. Za kwadrans pierwsza skończył czwarty kwestionariusz i był mile zdziwiony odkryciem, jak szybko przeleciał mu ranek. Zamknął papiery (Bartlett był rygorystyczny we wszelkich sprawach dotyczących zabezpieczenia) i pozwolił sobie na rozważania, czy Monika mogłaby pójść z nim na przekąskę pod „Konia i Trąbkę” – do baru, którego nazwę początkowo słyszał jako „Słoń i Słomka”. Pokój Moniki mieścił się naprzeciwko jego własnego. Lekko zapukał do jej drzwi i zaraz je otworzył. Moniki nie było. W hallu baru „Koń i Trąbka” wysoki mężczyzna z prostymi włosami przeciskał się energicznie przez stłoczone stoły w kierunku odległego kąta. Trzymał w lewej ręce talerz z kanapkami, a kieliszek dżinu i kufel gorzkiego piwa w prawej ręce. Zajął miejsce obok kobiety będącej w połowie swych lat trzydziestych, która siedziała paląc papierosa. Była bardzo atrakcyjna, a taksujące spojrzenia mężczyzn siedzących wokół powracały do niej raz po raz. – Cześć! – podniósł swój kufel i zanurzył nos w pianie. – Cześć! – pociągnęła dżin i zgasiła papierosa. – Czy myślałaś o mnie? – spytał. – Byłam zbyt zajęta, by myśleć o kimkolwiek. Nie było to zbyt ośmielające. – Myślałem o tobie. – Naprawdę? Zapanowało milczenie. – Należy z tym skończyć – wiesz o tym, prawda? Po raz pierwszy spojrzała mu prosto w twarz i ujrzała ból w jego oczach. – Powiedziałaś wczoraj, że sprawiło ci to radość – jego głos był bardzo cichy. – Oczywiście, cholernie się tym ucieszyłam, ale nie o to chodzi, nieprawdaż? – jej głos zdradzał rozdrażnienie i mówiła raczej głośno. – Szsz! nie chcemy, by nas ktoś usłyszał. – Jesteś taki niemądry! Nie możemy tego tak dalej ciągnąć. Jeżeli ludzie czegoś nie
podejrzewają teraz, to muszą być ślepi. Z tym należy skończyć. Masz żon ę. Mnie to wcale nie obchodzi, ale... – Nie moglibyśmy tylko... – Słuchaj, Donald, odpowiedzią jest „NIE”. Wiele myślałam o tym... i – no, my musimy przestać, to wszystko. Przykro mi, ale... To było ryzykowne, a przede wszystkim martwiła się, że Bartlett może to odkryć. Z jego wiktoriańskimi zasadami... Wracali do biura nie rozmawiając, lecz Donald Martin nie miał tak bardzo złamanego serca, jak to okazywał. Tego rodzaju rozmowy miały miejsce już kilkakrotnie i zawsze, gdy wybrał właściwy moment, ona ponownie była aż nazbyt chętna. Jak długo nie miała innego ujścia dla swych seksualnych frustracji, on zawsze miał szanse. A gdy już się znaleźli w jej bungalowie za zamkniętymi drzwiami i opuszczonymi firankami... Boże, jakie ona miała gorące majtki! Wiedział, że Quinn zabrał ją kiedyś na jednego, lecz się tym nie przejmował. A może się przejmował? Gdy tak wchodzili do budynku Konsorcjum, za dziesięć druga, nagle pomyślał po raz pierwszy, że może powinien odrobinę martwić się tym niewinnie wyglądającym ze swoim aparatem słuchowym i szerokimi, szczerymi oczami Quinnem. Filip Ogleby słyszał Monikę wchodzącą do biura. Nie pomyślał o niej dziś nawet przez sekundę. Zajmował pierwszy pokój po prawej stronie korytarza, następne drzwi prowadziły do sekretarza, a następne, na samym końcu, do Moniki. Osuszył kolejną filiżankę kawy, zakręcił termos i zamknął stary egzemplarz „PRAWDY”. Ogleby był w Konsorcjum przez czternaście lat i pozostawał tak samo bardzo tajemniczy dla swoich obecnych kolegów, jak i dla ich poprzedników. Obecnie miał pięćdziesiąt trzy lata, był kawalerem, o szczupłej ascetycznej twarzy i stale smutnym i zmęczonym wyglądzie. To, co zostało jeszcze z jego włosów było siwe, a to co pozostało mu jeszcze w życiu, wydawało się jeszcze bardziej szare. Za młodu jego zainteresowania były równie liczne, jak ciekawe: hiszpańskie tańce, wiktoriańskie podstawki do lamp, kosaćce, lokomotywy parowe i rzymskie monety, a gdy ukończył Cambridge z wyróżnieniem, przeszedł bezpośrednio na stanowisko starszego wykładowcy matematyki na tej prestiżowej uczelni. Wydawało się, że życie obiecuje mu karierę pełną wybitnych i godnych zazdrości osiągnięć. Lecz zabrakło mu ambicji, i w wieku trzydziestu dziewięciu lat zdryfował na obecnie zajmowane stanowisko. W jego życiu istniały jednak nieliczne radości, a główną z nich były podróże. Chociaż sześć tygodni jego rocznego urlopu dawało mu mniej czasu, niż mógłby sobie życzyć, to przynajmniej jego piękne pobory pozwalały mu oddalać się daleko od domu, i tylko – na przykład – poprzedniego lata spędził dwa tygodnie w Moskwie. Niezależnie od zastępowania Bartletta, opiekował się matematyką, fizyką i chemią, i nikt w biurze (nawet Monika Height – lingwistka) nie dorównywała mu w znajomości najróżniejszych języków – równie dobrze radził sobie z walijskim, jak i rosyjskim. Wobec kolegów przejawiał najwyższą obojętność, nawet w stosunku do Moniki jego postawa była podobna do postawy tolerancyjnego zięcia w stosunku do teściowej. Z drugiej
strony, reszta personelu akceptowała go takim, jakim był: intelektualnie przewyższający ich wszystkich, administracyjnie bardziej niż kompetentny, towarzysko – zero. Tylko jedna osoba w Oxfordzie była świadoma innych stron jego natury. Dwadzieścia po trzeciej Bartlett zadzwonił na wewnętrzny numer pięć. – Czy to pan, Quinn? – Hallo? – Zajdź do mojego biura na minutę, czy możesz? – Przykro mi, nie słyszę pana dobrze. – Tu Bartlett! – prawie krzyczał do słuchawki. – Och, przepraszam. Widzi pan, zupełnie nie słyszę pana, doktorze Bartlett. Zaraz przyjdę do pana biura. – To jest to, o co pana prosiłem. Bartlett odłożył słuchawkę i ciężko westchnął. Powinien przestać wydzwaniać do tego człowieka, jak również i wszyscy inni. Quinn zapukał i wszedł. – Usiądź, Quinn, i pozwól że wprowadzę cię w tok sprawy. Gdy byłeś wczoraj na swym zebraniu, przedstawiłem innym niektóre szczegóły naszego małego jamboree w następnym tygodniu. Quinn mógł zrozumieć słowa zupełnie łatwo. – Pan ma na myśli spotkanie z naftowymi szejkami, sir? – Tak. To może być ważne spotkanie. Chcę, by pan to sobie uświadomił. Konsorcjum prawie załamało się w tych paru ostatnich latach, i gdyby nie nasze powiązania z niektórymi naftowymi państwami, moglibyśmy wkrótce zbankrutować, tak jest w istocie. Obecnie weszliśmy tam w kontakt z naszymi szkołami i jedyną rzeczą, której oni sobie życzą, żebyśmy ją przemyśleli, to nowy program z historii. Na początek na poziomie podstawowym. Pan zna te sprawy: Kanał Sueski, Lawrance w Arabii, kolonializm, spuścizna kulturalna, rozwój gospodarczy. To dużo bardziej istotne dla nich niż Elżbieta I, nieprawdaż? Quinn niewyraźnie skinął głową. – Sedno sprawy jest takie. Chcę, byś przemyślał to przed następnym tygodniem. Nakreśl kilka pomysłów. Nic w szczegółach, jedynie szkic. I dasz mi to. – Spróbuję, sir. Czy mógłby pan powtórzyć mi tylko jedną rzecz: „lista przenośni”, tak pan to powiedział? – Elżbieta I, człowieku! Elżbieta I! – Och, tak. Przepraszam. Quinn słabo się uśmiechnął i opuścił pokój głęboko zakłopotany. Pragnąłby Bartlett wyraźniej poruszał wargami. Gdy Quinn wyszedł, sekretarz na wpół przymknął oczy, zacisnął usta, jak gdyby wypił pełną filiżankę octu i zacisnął zęby. Pomyślał ponownie o Roopie. Roope! Jakim cholernym głupcem
był ten człowiek.
Rozdział 3 W ciągu października zdrowie funta szterlinga było tematem powszechnego zainteresowania. Jego rzeczywista dewaluacja w stosunku do dolara i w stosunku do innych europejskich walut była wciąż raportowana (do dwóch miejsc po przecinku) w każdym biuletynie informacyjnym radia i telewizji: funt miał słaby ranek, lecz odzyskiwał siły w późniejszych transakcjach; tego ranka funt miał się lepiej, ale później poczuł się gorzej od swych konkurentów z kontynentu. Jak wydało się, funt czasami podnosił się na swym łożu choroby, by dowieść światu, że doniesienia o jego śmierci były nieco wyolbrzymione, ale wysiłki te niezmiennie okazywały się ponad jego siły, więc bardzo szybko kładł się z powrotem, ślizgając się, przewracając, prawie załamując się, aż ostatecznie ponownie stawał do walki, podnosił się na łokciach, mrugał nieśmiało wokół na zaniepokojonych zagranicznych finansistów, i podskakiwał o punkt czy dwa na międzynarodowym rynku pieniężnym. Chociaż tej jesieni luka w bilansie płacowym ciągle rozszerzała się, chociaż olbrzymi deficyt z powodu cen ropy naftowej mógł być skompensowany jedynie przez masowe pożyczki z IMF (Międzynarodowy Fundusz Monetarny); chociaż liczba bezrobotnych wrastała chorobliwie do nieprzewidywalnych wcześniej rozmiarów; chociaż sądy upadłościowe cieszyły się bezprecedensowym obciążeniem; chociaż zagraniczni inwestorzy zdecydowali, że Londyn dłużej nie jest wart obdarowywania go zgromadzonymi nadwyżkami gotówki, to mimo to – niezależnie od wszystkiego – trwała ugruntowana wśród naszych zagranicznych przyjaciół mocna wiara w sprawność i skuteczność brytyjskiego systemu kształcenia, a przede wszystkim, w prawość i sprawiedliwość brytyjskiego systemu egzaminów publicznych. W poniedziałek w nocy, trzeciego listopada, liczni przechodnie zmierzali różnymi drogami do pokoi hotelowych w Oxfordzie: podróżni, handlowcy i drobni przedsiębiorcy, odwiedzający z zagranicy i odwiedzający z kraju – każdy wybierał swój hotel uwzględniając kondycję finansową swego przedsiębiorstwa: fundusze przeznaczone na utrzymanie, czeki podróżne lub oszczędności przeznaczone na urlop. Tanie hotele i hotele z klasą (lecz większość w rodzaju tańszych) były dość drogie, chociaż Bóg wie dlaczego. Hotele, gdzie zbiorniki jęczały i bulgotały całą noc; pokoje w których ramy okienne obwisły, a deski podłogowe skrzypiały pod cienkimi matami. Jednak pięciu emisariuszy z szejkanatu Al-Jamara zostało bezpiecznie umieszczonych w najpiękniejszych pokojach, jakie „Sheridan” miał do zaoferowania. Wcześniej wieczorem podjedli wspaniale, wypili skromnie, hojnie rozdali napiwki, i każdy po kolei wspiął się na swoje piętro i wśliznął pomiędzy świeże, białe prześcieradła. Problemy domowe, osobiste, zdrowotne – z pewnością każdy z nich z osobna lub wszystkie razem mogły zmącić wody ich cichych snów – lecz pieniądze nie były problemem, który by martwił któregokolwiek z nich. W latach, które nastąpiły bezpośrednio po drugiej wojnie światowej, naftę
wysokiej jakości – w ogromnych, łatwo dostępnych złożach – odkryto pod jałowymi piaskami, a życzliwy i dość pedantyczny despota w osobie ich wuja, szejka Ahmeda Dubala, nie tylko zabezpieczał amerykański kapitał do eksploatacji źródeł, lecz – w niezamierzonym stopniu – zmienił życie większości mieszkańców Al-Jamara. Drogi, centra handlowe, baseny pływackie i szkoły nie tylko zostały zaplanowane, ale i zbudowane. W tak znacznie ucywilizowanym społeczeństwie powstało wielkie zapotrzebowanie wśród bogatych obywateli na lepsze wykształcenie ich dzieci i minęło już pięć lat, odkąd nawiązano łączność z Konsorcjum Egzaminów dla Cudzoziemców. Dwudniowa konferencja rozpoczęła się czwartego, we wtorek, o dziesiątej trzydzieści przed południem, a na poprzedzającym ją posiedzeniu z kawą było wiele ściskania rąk, wiele przedstawiania; wszystko odbywało się w atmosferze życzliwości i grzeczności. Ciemno opaleni Arabowie ubrani byli prawie identycznie: w ciemnoniebieskie garnitury, lśniące bielą koszule i dyskretne krawaty. Quinn oczekiwał tego dnia z dużą obawą, lecz wkrótce zauważył, ku swej wielkiej uldze, że Arabowie mówią piękną, precyzyjną i doskonale płynną angielszczyzną, zeszpeconą co prawda przypadkowymi pomyłkami w stosowaniu idiomów, ale dla niego wręcz dziecięco zrozumiałą. W sumie dwa dni zleciały szybko i czarująco: posiedzenia plenarne i indywidualne, ogólne i prywatne dyskusje, ożywione rozmowy, dobre jedzenie, kawa, sherry, wino. Wszystko było olbrzymim sukcesem. Na środę wieczór Arabowie zamówili apartament Disraeliego w „Sheridanie’’ na przyjęcie pożegnalne. Cały personel Konsorcjum – łącznie z żonami i przyjaciółkami i rada nadzorcza – został zaproszony na hulankę. Sam szejk Ahmed, błyszczący w swych wschodnich szatach, zajął miejsce obok promieniującej Moniki Height, ślicznie ubranej w bladoliliowy garnitur. Donald Martin czuł się coraz bardziej nędznie, siedząc obok swej pospolicie wyglądającej, drobnej żony ubranej w białą plisowaną spódnicę i czarny pulower pokryty łupieżem. Szejk oczywiście zarekwirował blond Monikę na cały wieczór i regularnie błyskał swym biało-złotym uśmiechem, gdy pochylał się ku niej; poufały, zwierzający się. A ona odwzajemniała mu uśmiechy: uważne, pochlebiające, zapraszające... Quinn oczywiście zauważył je, a gdy skończył swój krewetkowy koktajl, zaczął ich obserwować bardziej uważnie. Szejk był pełen werwy, lecz czy jego słowa były przeznaczone tylko dla Moniki? Quinn nie potrafił sobie na to odpowiedzieć. Szejk mówił: – Panno Height, pewnego dnia jeden Anglik powiedział mi: „Ostrygi są kochliwe, Homary są lubieżne, Lecz krewetki – Chryste!” Monika zaśmiała się i odpowiedziała coś tuż przy uchu szejka, czego Quinn nie mógł zrozumieć. Jakże był głupi mając jakąkolwiek nadzieję...
I nagle zrozumiał poufny wątek ich rozmowy, a także to, że słowa musiały być z pewnością powiedziane pianissimo. Poczuł, że serce bije mu mocniej i szybciej. Z pewnością musiał się omylić... Około północy towarzystwo zmniejszyło się o jedną trzecią. Filip Ogleby, który pił więcej niż ktokolwiek inny, wydawał się jedynym trzeźwym wśród tych, którzy pozostali. Martinowie udali się jakiś czas temu do domu. Monika i szejk pojawili się nagle po nieuzasadnionej, półgodzinnej nieobecności. Bartlett mówił raczej zbyt głośno, upominany kilkakrotnie przez swą mocno zaniepokojoną żonę, gdyż dżin czynił jego słowa niewyraźnymi. Jeden z Arabów poważnie negocjował z barmanką, a z pełnomocników jedynie dziekan, Voss i Roope wydawali się zdolnymi do dotrzymywania kroku jeszcze przez pewien czas. Pół godziny po północy Quinn zdecydował, że musi odejść. Było mu gorąco, czuł się prawie chory. Wszedł do toalety i oparł głowę o chłodne lustro wiszące na ścianie. Wiedział, że rano będzie czuł się fatalnie, a musiał jeszcze jechać do swego kawalerskiego domu w Kidlington. Dlaczego nie był na tyle praktyczny, by zamówić taksówkę? Ochlapał twarz zimną wodą, skierował strumień z kranu na przeguby dłoni, przyczesał włosy i poczuł się trochę lepiej. Mógłby powiedzieć „dziękuję” i „do widzenia” i odejść. Na przyjęciu pozostali już tylko nieliczni, poczuł się jak intruz, gdy ponownie wszedł do sali. Usiłował złapać wzrok Bartletta, lecz sekretarz był zagłębiony w rozmowie z szejkiem Ahmedem, i Quinn przez parę minut gapił się wokół bezradnie, zanim ostatecznie usiadł i ponownie zaczął spoglądać w kierunku gospodarzy, lecz oni jeszcze rozmawiali. Dołączył do nich Ogleby, a następnie podszedł Roope, wtedy Bartlett i Ogleby odeszli, a dziekan i Voss przeszli w inny kąt pokoju. Quinn czuł się prawie jak zahipnotyzowany, gdy obserwował zmieniające się przegrupowania i usiłował zrozumieć to, o czym mówiono. A jednocześnie miał poczucie winy i fascynacji, gdy spoglądał na ich wargi i rozumiał ich słowa tak, jakby stał obok. Instynktownie uświadamiał sobie, że niektóre zdania musiały być wyszeptane bardzo cicho, lecz dla niego większość z nich była zrozumiała, jak gdyby były wykrzyczane przez megafon. Przypomniał sobie jedno zdarzenie (jego słuch wówczas był dość dobry), kiedy podniósł słuchawkę i usłyszał mężczyznę i jego kochankę umawiających się na potajemną schadzkę, i uczestniczył w ich nadciągającym cudzołóstwie z lubieżną uciechą... Przestraszył się, gdy Bartlett pochwycił jego spojrzenie i podszedł doń wraz z szejkiem Ahmedem. – Jak więc? Czy przyjemnie spędzasz czas, mój chłopcze? – O, tak, naprawdę. Ja... ja właśnie chciałem się z panami pożegnać. – To dla nas także była wielka przyjemność, panie Quinn – Ahmed śmiał się tym swoim biało-złotym uśmiechem i wyciągnął rękę – spotkamy się znowu, mam nadzieję, że wkrótce? Quinn wyszedł na ulicę St. Giles. Nie zauważył, że jeden z pozostałych gości obserwował go bacznie przez ostatnie kilka minut. Był bardzo zaskoczony, gdy poczuł czyjąś rękę na swoim ramieniu i zwrócił się twarzą do człowieka, który nieproszony towarzyszył mu w drodze do samochodu.
– Chciałbym zamienić z tobą słówko, Quinn – powiedział Filip Ogleby. Następnego dnia o dwunastej trzydzieści Quinn spoglądał na sufit zamiast na opracowanie, nad którym bezskutecznie usiłował skoncentrować się przez cały ranek. Nie słyszał pukania, kiedy ktoś otworzył drzwi. To była Monika. – Czy nie chciałbyś zabrać mnie na jednego, Nicholasie?
Rozdział 4 W piątek, dwudziestego pierwszego listopada, mężczyzna w wieku trzydziestu paru lat łapał pociąg powrotny do Paddington, do Oxfordu. Bez trudu znalazł pusty przedział pierwszej klasy, odchylił się na siedzeniu i zapalił papierosa. Z teczki wyjął dość wypchaną kopertę zaadresowaną do niego („Jeżeli nie zostanie doręczona należy zwrócić się do Konsorcjum Egzaminów dla Cudzoziemców”) i wyciągnął z niej kilka przydługich sprawozdań. Wyjął długopis z wewnętrznej kieszeni i zaczął robić luźne notatki. Zadanie było trudne do wykonania, ponieważ był leworęczny, a margines był bardzo wąski i do tego znajdował się z prawej strony gęsto zapisanego dokumentu, ale stopniowo posuwał się do przodu tak, jak pociąg nabierający pełnej szybkości po pożegnaniu północnych przedmieść. Deszcz rozbryzgiwał się na brudnych oknach wagonu, a słupy telegraficzne znikały coraz szybciej, gdy spoglądał w roztargnieniu na blady, jesienny krajobraz. Nawet wtedy, gdy już zdołał skupić uwagę na nudnych dokumentach, uznał że trudno jest mu się skoncentrować. Tuż przed Reading przeszedł do wagonu z bufetem i kupił jedną whisky, a następnie drugą. I poczuł się lepiej. O czwartej włożył papiery z powrotem do koperty, przekreślił na niej swoje nazwisko: „C. A. Roope” i napisał na wierzchu „T. G. Bartlett”. Bartletta jako człowieka nie lubił (nie mógł tego ukryć), lecz był na tyle uczciwy, by uznać jego doświadczenie, a przede wszystkim jego umiejętności administracyjne. Obiecał zostawić tego popołudnia dokumenty w Konsorcjum. Bartlett nigdy by nie zezwolił na to, by chociaż pojedyncze zdanie z protokołu posiedzenia Rady Konsorcjum rozeszło się, zanim zasadniczy druk nie został rozesłany do każdego z członków – uczestników. I Roope przyznawał jednak, że to skrupulatne protokołowanie, często okazywało się jak najbardziej przydatne. W każdym razie te nieszczęsne papiery zostały przejrzane i Roope po zamknięciu teczki mógł z powrotem spoglądać na deszcz. Podróż minęła mu szybciej niż mógł się spodziewać. Wkrótce mokre, szare iglice Oxfordu pojawiły się po prawej stronie i pociąg wjechał na stację. Roope przeszedł tunelem, poczekał cierpliwie w kolejce przed barierką kontroli biletów i przez sekundę czy dwie zastanawiał się, czy powinien się przejmować. Lecz wiedział, że powinien. Wyjął z portfela bilet drugiej klasy i oddał kontrolerowi. – Obawiam się, że winien jestem pewną kwotę. Jechałem z powrotem pierwszą klasą. – Czy konduktor pojawił się? – Nie. – W-więc. Więc w rzeczywistości nie ma sprawy, nieprawdaż? – Jest pan pewny? – Życzyłbym sobie, by każdy był tak uczciwy, jak pan. – A więc OK, jeżeli pan tak mówi.
Roope wziął taksówkę i gdy wysiadł przy Konsorcjum, dał szczodry napiwek. W pobliskich biurowcach na górnych piętrach świeciły bladożółte prostokąty okien, a olbrzymie konary drzew stojących obok budynku Konsorcjum majaczyły na tle ciemniejącego nieba. Ulewa trwała. Charles Noakes, obecnie zajmujący kluczowe stanowisko dozorcy Konsorcjum był stosunkowo mądrym i z natury uczynnym człowiekiem, którego dusza nie zgorzkniała jeszcze od wieloletniego systematycznego doglądania i zamykania okien, polerowania podłóg, zawiadywania bojlerem, włączania alarmu antywłamaniowego. Wymieniał świetlówkę na parterze, kiedy Roope wchodził do budynku. – Hallo, Noakes. Czy jest sekretarz? – Nie, sir. Nie było go przez całe popołudnie. Pomimo takiej odpowiedzi Roope zapukał do drzwi Bartletta i zajrzał do pokoju. Światło było włączone – ale to poniekąd naturalne. Bartlett zawsze narzekał, że zwykłe włączanie świetlówki zużywa tyle prądu, ile zostawienie jej świecącej przez cztery godziny. W konsekwencji światła były włączone w biurze przez cały dzień „ze względów oszczędnościowych”. Przez krótką sekundę Roope sądził, że słyszy jakiś hałas dobiegający z pokoju, jednak nie było tam nikogo. Jedynie na biurku leżała notatka następującej treści: „Piątek po południu. Wyjeżdżam do Banbury. Może wrócę około piątej”. – Nie ma go tam, sir, prawda? Noakes zszedł z drabiny i stał przy drzwiach. – Nie. Ale nie szkodzi. Mam coś do powiedzenia dyplomantom. – Niewielu ich jest obecnych, jak myślę, sir. Czy mam poszukać? – Nie, nie przejmuj się. Zrobię to sam. Zapukał i wsunął głowę do pokoju Ogleby. Nie było Ogleby. Próbował zajrzeć do pokoju Martina. Nie było Martina. Lekko zapukał do drzwi Moniki Height i pochylając się nasłuchiwał czy będzie jakaś odpowiedź z pokoju, kiedy znów pojawił się dozorca w dobrze oświetlonym i dobrze wypolerowanym korytarzu. – Wygląda na to, że jedynie pan Quinn jest obecny. W każdym razie jego wóz stoi jeszcze z tyłu. Myślę, że inni wyszli. Gdy nie ma kota... – pomyślał Roope i otworzył drzwi pokoju Moniki zaglądając do wnętrza. Pokój był samą schludnością: biurko czyste, a skórzane krzesło porządnie do niego przysunięte. Dozorca sam otworzył pokój Quinna, a Roope stanął tuż za nim, gdy ten zaglądał do wnętrza. Zielony płaszcz był rzucony na jedno z krzeseł, a górna szuflada jednej z szafek była otwarta i ukazywała szereg jasnożółtych teczek. Na biurku, umieszczona pod tanim przyciskiem, leżała notatka przeznaczona dla maszynistki Quinna. Lecz Quinna nigdzie nie było widać. Roope często słyszał opowiastki o pedantycznych instrukcjach Bartletta dla personelu, dotyczących nie tylko ich najważniejszego obowiązku – zapewnienia ścisłego zabezpieczenia wszystkich spraw dotyczących kwestionariuszy – ale również obowiązku pozostawiania dokładnej informacji o swoim miejscu pobytu.
– Przynajmniej zostawił notatkę dla nas, Noakes. – Nie wydaje mi się, by sekretarz był szczęśliwy, widząc to wszystko. Noakes z powagą zamknął górną szufladę szafki i przekręcił zamek. – Kawał pedanta z tego starego Bartletta w tych sprawach, nieprawdaż? – Kawał pedanta we wszystkim, sir. Noakes starał się wywrzeć wrażenie, że gdyby miał stanąć po czyjejś stronie, to byłaby to strona Bartletta. – Nie uważasz, że on przesadza? – Nie, sir. Sądzę, że do biura przychodzą różni ludzie, nieprawdaż? I w takim miejscu jak to, nie można być nazbyt ostrożnym. – Tak, masz zupełną rację. Noakesowi ta ocena sprawiła przyjemność. Po wyrażeniu swojej zasadniczej opinii zaczął się po trochu przychylać do obiekcji Roope’a. – Nie sądzi pan, że on – tak mi się wydaje – mógł jednak wybrać lepszą pogodę na ćwiczenia strażackie? – A czy on je urządza? – uśmiechnął się Roope. On sam nie uczestniczył w nich nigdy od czasu ukończenia szkoły. – Mieliśmy je dzisiaj, sir. O godzinie dwunastej. On trzymał nas wszystkich na dworze, staliśmy na zimnie około kwadransa. Było okropnie zimno. Wiem, że tu jest trochę za gorąco, ale... Noakes zamierzał wypowiedzieć się na temat swoich nierównych zmagań ze starożytnym systemem grzewczym Konsorcjum, lecz Roope był bardziej zainteresowany Bartlettem. – Kwadrans? W taką pogodę? Noakes skinął głową. – Widzi pan, on nas uprzedzał o tym tydzień wcześniej, tak że mieliśmy swoje płaszcze i wszystko, no i wówczas nie padało, dzięki Bogu, ale... – Ale dlaczego tak długo to trwało? – No, obecnie mamy dużo personelu i musieliśmy sprawdzić listę. Ach, zupełnie jak w szkole. Potem sekretarz krótko do nas przemówił... Lecz Roope nie słuchał już dłużej; nie mógł tak stać gadając z dozorcą całą noc i powoli zaczął iść korytarzem. – Trochę to dziwnie wygląda. Wszyscy byli tu z rana, a po południu nikogo. – Ma pan rację, sir. Czy jest pan pewny, że nie mogę w niczym pomóc? – Nie, nie. Nie ma takiej potrzeby. Przyszedłem jedynie oddać kopertę Bartlettowi. Zostawię mu ją na biurku. – Pójdę za minutę na górę, na herbatę, gdy tylko zamontuję tę świetlówkę. Czy nie miałby pan ochoty? – Nie, zamierzam wyjść. Jednak dziękuję za wszystko.