uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 754 584
  • Obserwuję764
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 607

Colin Forbes - Cykl-Tweed (03) Kamuflaż

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Colin Forbes - Cykl-Tweed (03) Kamuflaż.pdf

uzavrano EBooki C Colin Forbes
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 32 osób, 36 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 215 stron)

Colin Forbes Kamuflaż Przełożył: WŁADYSŁAW J. WOJCIECHOWSKI AMBER Tytuł oryginału: COYER STORY Opracowanie graficzne: ADAM OLCHOWIK Redaktor ANNA GROBICKA Redaktor techniczny: JANUSZ FESTUR Copyright © 1985 by Colin Forbes For the Polish edition Copyright © 1991 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-85079-73-4 Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. Warszawa 1991. Wydanie I Skład: Zakład Fototype w Milanówku Druk: Katowickie Zakłady Graficzne Marjory Część I Londyn: Adam Procane? Prolog — Nie masz jeszcze dość? — spytał Howard w ciemności prywatnego kina. — To jest okropne, a oglądasz już trzeci raz... — Bądź tak dobry i zamknij się. To jest moja żona... Newman siedział osłupiały, podczas gdy operator wyświetlał film ponownie. Twarz Newmana pozbawiona była wyrazu. Patrzył na ekran jak zahipnotyzowany. Człowiek trzymający kamerę i filmujący całą scenę musiał być zawodowcem. Krótki film rozpoczął się na nowo, wyraźnie ukazując Alexis, która stoi w świetle księżyca na nie znanej drodze. Gdy światła reflektorów samochodu oślepiły ją, podniosła rękę. Za nią w tle rysował się tajemniczy zamek. Jadący szybko pojazd najpierw uderzył w nią, podrzucając jej cudowne, szczupłe ciało jak szmacianą lalkę, a potem po niej przejechał. Mięśnie brzucha Newmana naprężyły się. Poczuł, jak koła miażdżą jej bezwładne ciało łamiąc kości, gruchocząc czaszkę. Samochód zatrzymał się gwałtownie. Na drodze za nim leżała nieruchomo Alexis. Newmanowi wydawało się, że usłyszał, jak kierowca wrzuca wsteczny bieg, chociaż film nie miał ścieżki dźwiękowej — słychać było tylko odgłos przewijania szpuli w kabinie projekcyjnej. Jego papieros zgasł, zgnieciony w palcach. Newman przeniósł wzrok z poskręcanego ciała na sterczący wysoko zamek, na ciemne kontury przypominające ilustracje do baśni Hansa Andersena. Zaczęło się od nowa.

Samochód ruszył ostro do tyłu. Kierowca nie zmienił pozycji kierownicy ani o cal. Przejechał po leżącym na drodze ciele. Newman znów usłyszał trzask łamanych kości. W tym momencie jej piękna twarz była już z pewnością zgnieciona na miazgę. Auto zatrzymało się kilka jardów od Alexis i jeszcze raz ruszyło. Film zadrżał. Światła zatańczyły Newmanowi przed oczami. Pusty, biały ekran. Newman wstał, przesunął się do przejścia i wyszedł z małej, przyprawiającej o klaustrofobię sali kinowej. Howard ruszył szybko za nim, w foyer złapał go za rękę. Newman strząsnął jego dłoń, jakby ludzkie dotknięcie było mu przykre. — Czy to twoja żona? — spytał Howard. — Powiedziałem ci przecież. To była Alexis. Mówił już o niej w czasie przeszłym. Ruszył ponurym korytarzem jak robot, patrząc prosto przed siebie. Noga za nogą. Lewa, prawa, lewa. — Tak mi przykro — zaczął znowu Howard. — Czy ona wpadła na trop jakiejś grubszej sprawy? — Powiedziałem, żebyś się zamknął. Rozpoznałem ją, to wszystko. — Szpulę wysłano w kasecie. Z poczty, bardzo blisko twojego mieszkania. Kod pocztowy SW5... Newman szedł dalej. Zgaszonego papierosa trzymał nadal w ręku. Zgaszonego jak Alexis. Jego twarz nie zdradzała żadnych uczuć. Stawiał długie kroki. Howard musiał się spieszyć, żeby za nim nadążyć. Spróbował z innej strony: — Dołączona była krótka wiadomość napisana niewprawnymi drukowanymi literami: Powiedz innym, żeby trzymali się z daleka od Procane'a. To była... — Howard zawahał się. Newman zaczynał go przerażać. — Sądzimy, że to była pogróżka. Chodź i usiądź na chwilę w moim biurze. Napijesz się kawy. A może coś mocniejszego? Paru naszych ludzi obejrzało to, próbując zidentyfikować kraj. Ten zamek... — Gdzieś go już widziałem — powiedział tym samym obojętnym tonem Newman. — Gdzie? Howard zdał sobie sprawę, że zadał to pytanie zbyt szybko. Newman właśnie miał zamiar wyjść frontowymi drzwiami. Odpowiedział nie zatrzymując się: — Na zdjęciu. Nie wiem gdzie. Czy tą sprawą zajmie się Tweed? I kim jest Procane? — Nie mamy zielonego pojęcia. — W porządku, możesz mi łgać. Newman zarejestrował krótką pauzę przed odpowiedzią Howarda. 10 Doszedł do portierni, strażnik ubrany po cywilnemu podniósł się zza biurka, by poprosić o przepustkę. Howard pokręcił głową i strażnik usiadł z powrotem, podczas gdy Newman otworzył drzwi i nie oglądając się, bez słowa, zszedł schodami na Park Crescent. To było pierwsze wydarzenie, które w roku 1984 rozpętało wielkie polowanie na człowieka — z powodu wyborów prezydenckich w USA, wyznaczonych na 7 listopada. O godzinie siódmej tego chłodnego ranka — zanim temperatura zaczęła gwałtownie rosnąć do niewiarygodnego upału trwającego już dwa miesiące — Newman pojechał taksówką z powrotem do domu. Był czwartek, 30 sierpnia. Rozdział l Drugie wydarzenie miało miejsce dwadzieścia minut później i było czystym przypadkiem. Siedząc w taksówce, która zbliżała się do jego mieszkania na Beresforde Road w południowym Kensington, Newman stwierdził, że sam nie jest w stanie przygotować sobie śniadania.

Poprosił kierowcę, by zatrzymał się przy ogrodzie otaczającym kościół św. Marka. Wysiadając zapłacił za przejazd i zaczął iść w kierunku zachodnim, w stronę hotelu Forum, przez co nie zauważył niebieskiej cortiny, zaparkowanej wbrew przepisom naprzeciwko wejścia do budynku, w którym mieszkał — Chasemore House. Na przednich fotelach auta siedzieli dwaj mężczyźni. Później pewien świadek powiedział policji, że byli ubrani w ciemne garnitury, lecz nie potrafił opisać ich dokładniej. Newman spotkał natomiast listonosza stojącego na chodniku i przeglądającego plik listów do doręczenia. Listonosz podniósł wzrok i uśmiechnął się. — Dzień dobry, panie Newman. Kolejny cudowny dzień. Myśli pan, że ten upał potrwa aż do Bożego Narodzenia? — Przy odrobinie szczęścia... Newman odpowiedział automatycznie, tym samym monotonnym głosem, który tak bardzo denerwował Howarda. Listonosz wyciągnął trzy koperty i znowu spojrzał na Newmana. Miał przed sobą dobrze zbudowanego, czterdziestoletniego mężczyznę, starannie ogolonego, o gęstych piaskowych włosach, którego twarz była zwykle wesoła, jakby prawie wszystko w swoim życiu uważał za zabawne. Zawzięta twarz, jaką listonosz ujrzał tego ranka, była jak z kamienia. 12 — Dzisiaj mam dla pana trzy — oznajmił listonosz. — Tylko jeden zagraniczny. W interesach chyba spokój. — Dziękuję. — Newman zignorował aluzję do swego zawodu korespondenta zagranicznego i ruszył w kierunku hotelu Forum, szesnastopiętrowej betonowej wieży, górującej nad tą częścią Londynu. Dwa rachunki w zwyczajnych brązowych kopertach. Ale kiedy zerknął na trzecią, zatrzymał się. Poznał to wydłużone, niewyraźne pismo i... po plecach przebiegł mu zimny dreszcz. To od Alexis. List od Alexis, która już nie żyje. Na niebieskiej naklejce, w pośpiechu krzywo przyklejonej, wydrukowano słowa: Par Avion, Lentoposti, Flygpost. Po francusku, fińsku i szwedzku. Stempel pocztowy był czytelny. W czerwonym kółku Helsinki, potem 25.8.84, a dalej Helsingsfors, szwedzka nazwa Helsinek. Doznał dziwnego uczucia. Dzisiaj jest czwartek. Alexis żyła jeszcze ostatniej soboty, kiedy to nadała ten list. Bogate doświadczenie korespondenta zagranicznego spowodowało, że jego umysł zaczął pracować pomimo odrętwienia. Puszka z tym okropnym filmem wyświetlonym mu przez Howarda mogła być przywieziona do Brytanii i wysłana z miejscowej poczty przez kogoś, kto przyleciał na Heathrow z Helsinek. To wszystko wydarzyło się w ciągu ostatnich czterech, pięciu dni. Wkroczył do Forum jak automat, z nienaruszoną kopertą w kieszeni. Wszedł po schodach do kawiarni, zamówił kawę z grzanką i usiadł przy stoliku, z daleka od innych gości. Wypił dwie filiżanki czarnej kawy, przyglądając się kopercie, na której w lewym górnym rogu były również wydrukowane granatowymi literami nazwa i adres hotelu. Hotelli Kalastajatorppa, Kalastajatorpantie l, 00330 Helsinki 33. Kiedyś był służbowo w Helsinkach, lecz mieszkał w Marski, w samym centrum miasta. Nigdy nie słyszał o hotelu z tak skomplikowaną nazwą. Pieczołowicie posmarował masłem grzankę, nałożył marmolady i zmusił się do jedzenia. Otworzył kopertę, znalazł w niej jeden arkusz papieru z nazwą tego samego hotelu w nagłówku. Swymi niebieskimi oczyma przebiegł krótką treść, nakreśloną śmiałym pismem, które zawsze przypominało mu morskie fale. Za pierwszym razem nie zrozumiał treści. Zaczai czytać drugi raz. 13

Kochany Bobie. Cholernie się spieszę, by złapać statek — odpływa o 10.30. Adama Procane'a trzeba powstrzymać. Stawiam na archipelag. Teraz wychodzę. List wyślę po drodze do portu. Alexis. Samo Alexis. Nie: Całuję cię, Alexis. A zatem nic się nie zmieniło, nawet na samym końcu. Ich rozstanie okazało się zdecydowane i trwałe. To była wiadomość profesjonalna, ale przynajmniej Alexis wypowiedziała pod jego adresem jeden, końcowy gorzki komplement. Bez względu na to, jak ważną sprawą zajmowała się dla Le Monde, wierzyła, że to on jest człowiekiem, który potrafi pociągnąć tę sprawę, gdyby zdarzyło się najgorsze. I stało się najgorsze. Procane. Howard wspomniał o Procanie, potem nieprzekonująco zaprzeczył temu, że cokolwiek o nim wie. Newman znowu nalał sobie kawy i zapalił papierosa, zastanawiając się nad tym, co ma. Cholernie mało. Adam Procane, kimkolwiek jest. Statek odpływający nie wiadomo skąd — najprawdopodobniej z portu w Helsinkach — o godzinie 10.30. To znaczy rano. Gdyby Alexis miała na myśli wieczór, napisałaby 22.30. I dokąd odpływał ten statek? Chyba nie do Leningradu? Newman pokładał nadzieję w Bogu. Archipelag. Który? Jest szwedzki, ciągnący się od Sztokholmu do archipelagu Abo — lub Turku, jak nazywają go Finowie. Ten zajmuje drugie miejsce na świecie pod względem wielkości — labirynt wysp i wysepek, z których wiele to zaledwie skały wystające nad powierzchnię morza. Dlaczego archipelag miał być tak ważny? I o którym z nich myślała? Poza tym miał jeszcze dwie rzeczy. Nazwę hotelu w Helsinkach, w którym musiała zatrzymać się Alexis. I ten tajemniczy zamek w tle filmu utrwalającego chwilę, gdy została pogruchotana przez tamtego sukinsyna kierowcę. Powinien sobie przypomnieć — gdzie widział tę bardzo dziwną budowlę wznoszącą się ponad otaczające ją miasto. Zapłacił rachunek i poszedł do swego mieszkania. Była 8.30 i w Londynie panował ruch charakterystyczny dla kolejnego żmudnego i pracowitego dnia. Nieliczni przechodnie z pośpiechem szli chodnikami. Pierwszym ostrzeżeniem był wóz policyjny z niebieskimi światłami na dachu, zaparkowany przed Chasemore House. 14 Tweeda opanowało rzadkie uczucie zimnej furii. Howard późno przyjechał do kwatery SIS (Secret Inteligence Servi-ce) — tajnej służby wywiadowczej — i dopiero co opowiedział o wcześniejszej wizycie Newmana. Tweed, zażywny mężczyzna w średnim wieku, stał za biurkiem w swoim gabinecie na pierwszym piętrze, z oknem wychodzącym na Park Crescent. Byli w pokoju sami. — Uważałem, że ma prawo obejrzeć ten film — powiedział Howard do swego zastępcy. — A przy okazji przypominam, że Alexis była jego żoną — dodał z nutą sarkazmu. Tweed zdjął okulary w rogowej oprawie i zaczął przecierać szkła chusteczką. Spojrzał na Howarda — sześć stóp wzrostu, jak zwykle nienagannie ubrany w ciemnogranatowy garnitur Chester Barrie. Howarda, mężczyznę o gładkiej i dokładnie wygolonej twarzy, spojrzenie to rozdrażniło — zabrząkał drobniakami w kieszeni spodni. Tweed, zanim odpowiedział, ostrożnie nałożył okulary. Z kieszeni pogniecionej marynarki wyjął kopertę i położył ją na biurku. — Wiem, że Alexis była jego żoną — zaczął — i właśnie dlatego uważam sfilmowanie tej sceny za akt największej brutalności wobec niego. — Ja tutaj podejmuję decyzje — powiedział twardo Howard. — Ale nie w sprawie Procane'a. — Tweed poprawił go swym zwykłym, uprzejmym głosem. — Wczesnym rankiem zostałem wezwany na spotkanie z panią premier. Lepiej przeczytaj list znajdujący się w tej kopercie.

— Mam nadzieję, że to nie jest kolejna cholerna dyrektywa, dająca ci pełne prawo do działania — wysapał Howard. Wyszarpnął z koperty złożony arkusz, przeczytał szybko i rzucił Tweedowi. — To już drugi raz. Wniosę protest. — Znasz procedurę. W głosie Tweeda zabrzmiała nuta obojętności, co spowodowało, że Howard przyjrzał mu się uważniej. Zadbaną dłonią przeczesał włosy, w których pojawiała się już siwizna. Następnie podszedł obejrzeć mapę powieszoną przez sekretarkę Tweeda, Monikę, nieco wcześniej tego samego ranka. Mapa przedstawiała Skandynawię od zachodniego wybrzeża Danii po sowiecką granicę z Finlandią na wschodzie. — A to po co? — zapytał. — Prawdopodobnie tutaj znajduje się miejsce bitwy. 15 — Miejsce bitwy? Howard odwrócił się na pięcie, wepchnął do kieszeni marynarki prawą dłoń z odstającym kciukiem w charakterystycznym dla siebie geście. Tweed znowu go zaskoczył: bardzo rzadko stosował tak dramatyczną frazeologię. Tweed, ciągle stojąc, złożył dłonie na brzuchu i czekał. Właśnie ten moment wybrała na wślizgnięcie się do gabinetu Monika, kobieta o długich brązowych włosach i bystrych oczach. Zaczekała, aż Tweed skinie głową na znak, że wszystko jest w porządku, a potem usiadła skromnie przy własnym biurku. — Z pogłosek, które zaczynają docierać z Europy — wyjaśniał Tweed — wynika, że ten Amerykanin, Adam Procane, może przejść przez Skandynawię... — A kim, do diabła, jest ten Procane? — Nie mam pojęcia. Plotka głosi, że to ktoś wysoko postawiony w amerykańskim wydziale bezpieczeństwa, ktoś, kto zamierza przejść do Rosji. Czy możesz sobie wyobrazić, co by się działo w Stanach Zjednoczonych, gdyby ktokolwiek większy od Kima Philby'ego przyjechał do Moskwy, zwłaszcza że 7 listopada Reagan ponownie kandyduje w wyborach? — O, mój Boże! — Howard osunął się na jedyny w tym pomieszczeniu skórzany fotel, którego Tweed używał, gdy chciał, by gość rozluźnił się i zapomniał, że powinien mieć się na baczności. — Podejrzewałem coś w tym stylu, ale nie miałem zielonego pojęcia, iż chodzi o jakąś grubą rybę. — Wielkości rekina. Tweed znów nie wyrażał się w charakterystyczny dla siebie sposób. Monika była zaskoczona i podniosła wzrok, by mu się przyjrzeć. Na jego twarzy nie było żadnego uczucia, więc dziewczyna domyślała się, że szef chce. aby Howard opuścił ich biuro. — Dlaczego Skandynawia? — spytał Howard. — To najłatwiejszy sposób przejścia do Rosji. Jest mało prawdopodobne, że Procane pokaże się w Berlinie na Checkpoint Charlie. A teraz chciałbym się dowiedzieć, dlaczego naprawdę pokazałeś film temu biedakowi Newmanowi. — Całkiem przypadkowo wymieniłem nazwisko Adama Procane'a, po tym, gdy obejrzał film... Tweed zamrugał ze zdenerwowania. — Pozwoliłeś mu zwiać, mając nadzieję, że dzięki dużemu do- 16 świadczeniu korespondenta zagranicznego doprowadzi cię do Proca-ne'a. Tak było, co nie? — Mielibyśmy się czym pochwalić — Howard wykonał gest rezygnacji — gdybyśmy ocalili Amerykanom ich własną skórę. Bóg jeden wie, że musimy dbać o zaufanie — i wiarygodność — w Waszyngtonie. — A jak miałeś zamiar tego dokonać — chwilowo zapomnijmy o paskudnym aspekcie twego czynu?

— Gdy Newman wyszedł z budynku, ruszył za nim Leadbury... — Leadbury!... — Tweed nie zadał sobie nawet trudu, by ukryć pogardę i niechęć. — Czy ty naprawdę sądzisz, że Newman nie zauważy go w ciągu godziny? Prawdopodobnie już go wypatrzył. — Opierając się obiema dłońmi o biurko, pochylił się w stronę Howar-da. — Czy wiesz, coś ty narobił? Postawiłeś niewłaściwą figurę w nieodpowiednim miejscu na planszy. On będzie miał jeden cel — dowiedzieć się, kto zabił mu żonę... — Między nimi i tak nie układało się najlepiej — odparł Howard. — Alexis była zagraniczną korespondentką dla Le Monde. Żyli w konflikcie, ponieważ pracowali w tej samej branży. Ich małżeństwo — zaledwie po sześciu miesiącach — nie miało żadnych widoków na przyszłość. — Myślisz, że to będzie stanowiło jakąkolwiek różnicę dla New-mana? Mamy tu szalejącego słonia samotnika. Od tej chwili, Howard — Tweed klapnął o blat dyrektywą pani premier — będę działał absolutnie samodzielnie. Tak mówi ten dokument. Nie sądzę, abyśmy mieli do omówienia jeszcze jakieś sprawy. Pół godziny później Tweed otrzymał pierwsze raporty o wydarzeniach w Chasemore House. Kiedy Newman zauważył wóz policyjny zaparkowany przed wejściem, nie od razu przeszedł przez Beresforde Road. Ruszył przez ogród kościoła św. Marka. Gdy stanął przed kościołem, by przypalić papierosa, usłyszał natarczywy sygnał następnego pojazdu. Z kierunku Fulham Road nadjechała karetka i zatrzymała się obok wozu policyjnego. Wysiedli z niej dwaj mężczyźni, otworzyli tylne drzwi, a potem weszli po schodach do Chasemore House, niosąc nosze. Newman palił papierosa, nie ruszając się z miejsca. Wiedział, że nie l — Kamuflaż l 7 rzuca się już w oczy. Jeszcze jeden wampir, zwabiony oznakami nieszczęścia. Kilka minut później ludzie z karetki znów się pojawili, dźwigając na noszach mężczyznę. Miał zabandażowaną głowę, lecz Newman rozpoznał w nim listonosza, który wcześniej wręczył mu pocztę. Newman zaczekał, aż karetka odjedzie, po czym wyrzucił niedopałek i przeszedł na drugą stronę ulicy. Drzwi do wejściowego hallu były otwarte, lecz zatrzymał go mężczyzna w cywilnym ubraniu, którego cała postać zdradzała, że jest gliniarzem. Miał nie więcej niż trzydzieści lat, był uprzejmy, lecz stanowczy. — Pan tu mieszka, sir? — Owszem. Co się dzieje? — Mógłby mi pan podać numer swego mieszkania? — Dlaczego? — Czy to ten lokal? Policjant odsunął się i wskazał w głąb korytarza. Jedne z drzwi zwisały krzywo na górnym zawiasie. Przy krawędzi chodnika pokrywającego od ściany do ściany podłogę korytarza widać było ciemną plamę, która mogła być plamą krwi. — Chryste! Tylko tego mi brakowało. Włamanie... — Czy zechciałby pan okazać jakiś dokument tożsamości, sir? Newman podał legitymację dziennikarską i wyjrzał na ulicę. Dokładnie w tym samym miejscu przed kościołem, w którym przedtem stał, zobaczył mężczyznę w poplamionym płaszczu przeciwdeszczowym i pogniecionym kapeluszu, gapiącego się z wyraźnym zainteresowaniem w górę. Leadbury. Ale żaden jumbo jet nie przelatywał nad głowami na błękitnym niebie. — Dziękuję panu. Jestem sierżant Peacock. — Proszę mi pokazać swoją legitymację. — Bardzo mądrze, sir. Rzadko kto wpada na pomysł, aby o to poprosić. Czy to pan jest tym Robertem Newmanem, zagranicznym korespondentem, który... — Tak! Czy teraz mogę rzucić okiem na ten bałagan? I czy to na dywanie to krew?

— Obawiam się, że tak. Napadnięto listonosza. Uważamy, że weszli za nim, podając się za mieszkańców. Czy mogę wejść razem z panem? Dziękuję. Czy oczekiwał pan w listach czegoś ważnego lub cennego? 18 Newman szedł już przez przedpokój do dużego salonu z wykuszo-wym oknem na Beresforde Road. Rzucił odpowiedź przez ramię. — Nie. Dlaczego pan pyta? Wszystkie szuflady z kredensu w stylu regencji stojącego w miejscu najbardziej oddalonym od okna zostały wyciągnięte, a ich zawartość porozrzucana po podłodze. Newman wszedł po dwóch schodkach do niewielkiej kuchni łączącej się z salonem. Napełnił wodą elektryczny czajnik i wcisnął włącznik. Zapalił górne światło i odwrócił się w stronę pokoju, spoglądając na dużą fotografię Alexis, oprawioną w srebrną ramkę i nadal stojącą na kredensie. Zdjęcie portretowe. Długie ciemne włosy opadające poniżej ramion, spiczasta broda przechylona w tym przekornym, wyzywającym geście, który znał tak dobrze. W gardle miał sucho, istna pustynia. Peacock, mężczyzna o pociągłej twarzy i przenikliwych oczach poszedł za jego wzrokiem. — Pan bardzo zbladł, sir. Jak to dobrze, że tej pani nie było, kiedy to wszystko się stało. — Tak. Ta torba na listy, i same listy. Wydaje mi się, że zadał mi pan jakieś pytanie, kiedy wchodziliśmy? — Czy spodziewał się pan otrzymać w poczcie coś ważnego lub wartościowego? — Peacock powtórzył zrównoważonym tonem, jaki policjanci stosują, zadając pytania szanowanym obywatelom. — Powiedział pan „nie", a potem chciał pan wiedzieć, dlaczego zadałem to pytanie. — No więc, do diabła, dlaczego? Newman odwrócił się plecami do Peacocka i nasypał kawy rozpuszczalnej do brązowego kubka. W tej chwili najważniejszym problemem było pozbycie się Peacocka. Miał bardzo mało czasu, a tak wiele spraw do ustawienia. — Ponieważ, proszę pana, próbujemy ustalić, co się tu wydarzyło. Najpierw listonosz w korytarzu dostaje po głowie, prawdopodobnie skórzaną pałką. Ktoś szybko sprawdza niesioną przez niego korespondencję. Nie znajduje tego, czego szuka. Wtedy włamuje się do pańskiego mieszkania i przeszukuje je. Obawiam się, że w głównej sypialni, tam z tyłu, jest jeszcze większy bałagan. Pościel pościągana z łóżek i tak dalej. — A co z listonoszem? — Nic mu nie będzie, sir. Na szczęście kiedy stąd telefonowaliśmy, 19 złapaliśmy karetkę wracającą do Św. Tomasza. Przypuszczam, że spędzi tam noc, a jego największym zmartwieniem będzie ból głowy. Ale wyjaśniałem właśnie... — A ja panu odpowiedziałem. A teraz, sierżancie Peacock, nie chciałbym, żeby to zabrzmiało obcesowo, ale mam pilne spotkanie na północy Anglii, muszę zdążyć na pociąg, spakować walizkę... Newman rozumiał onieśmielającą siłę milczenia. Zrobił sobie kawę i zaczął popijać. Musiał się pozbyć z pokoju tego cholernego gliniarza, by móc zatelefonować. Teraz patrzył już wszędzie, tylko nie na zdjęcie Alexis. Wyglądało tak żywo. — Wkrótce przyjadą tu chłopcy od zdejmowania odcisków. — Chciałbym mieć parę minut dla siebie. Jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu, sierżancie Peacock... — Oczywiście, proszę pana. Tego typu sprawa zawsze jest szokiem. Gdy tylko Peacock wyszedł z pokoju, Newman wyciągnął drewniany klin przytrzymujący drzwi i zamknął je. Od czasu wprowadzenia się do tego mieszkania nosił się z zamiarem

kupna metalowych blokad. Przypalił papierosa i podszedł do telefonu stojącego na niewielkim stoliku obok dużego tapczanu naprzeciw okna. Wyciągnął książkę telefoniczną, znalazł numer kierunkowy do Finlandii. 010358. Dzwoniąc do Helsinek trzeba było dodać jeszcze 0. Zauważył przy okazji numer biura informacji — 155. Następnie w części londyńskiej sprawdził numer biura linii British Airways, tego przy Cromwell Road, tuż obok Sainsbury'ego. Leadbury stał po drugiej stronie ulicy dokładnie w tym samym miejscu, z wielkim zainteresowaniem przyglądając się paznokciom lewej ręki. On miał być najmniejszym z problemów Newmana. Wykręcił 155, podał nazwę i adres Hotelli Kalastajatorppa z koperty zawierającej ostatni list Alexis. Dziewczyna podała mu numer. Wykręcił go. Recepcjonista zajmujący się rezerwacją mówił doskonale po angielsku. Było mu bardzo przykro, lecz na najbliższe trzy dni mieli tylko apartamenty. Cena — jeden tysiąc markkaa za dobę. Coś w związku z jakimś meczem między Finlandią a Szwecją. Newman odparł, że weźmie apartament. Wykręcał numer British Airways, kiedy zobaczył, jak kilkanaście jardów od Leadbury'ego zatrzymuje się taksówka. Wóz czekał, podczas gdy zażywna dama w średnim wieku pospieszyła w kierunku Lead- 20 bury'ego, zaglądając do własnej torebki. Newman zamarł. Monika, asystentka Tweeda. Ona była niebezpieczna. Patrzył nadal przez grube, siatkowe firanki, a kobieta zatrzymała się obok Leadbury'ego i zaczęła z nim rozmawiać. On trzymał rękę w kieszeni spodni, a ona miała w dłoni banknot. O, tak — niebezpieczna. Udawała, że pyta go o drobne. Gdyby Newman nie wyglądał przez okno, nie zwróciłby uwagi na czekającą taksówkę. Po niecałej minucie rozmowy przeszła na drugą stronę ulicy i zaczęła rozmawiać z sierżantem Peacockiem, stojącym na szczycie schodów. Uśmiechała się i słuchała. Ani razu nie spojrzała w stronę okien mieszkania Newmana na parterze. Potem uśmiechnęła się jeszcze raz, jakby dziękując Peacockowi, wsiadła do taksówki i odjechała. Newman klął za zasłoną. Z Tweedem depczącym po piętach miał mniej czasu, niż się spodziewał: o wiele trudniej jest zwodzić naganiaczy Tweeda niż Leadbury'ego. Newman ponownie wykręcił numer British Airways i urzędniczka odpowiedziała mu prawie natychmiast. Tak, mogła mu pomóc w sprawie dzisiejszych lotów do Helsinek. Rejs BA 668, bezpośrednio do Helsinek, odlot o 11.15, przylot o 16.10 czasu lokalnego. — Teraz wyprzedzają nas o dwie godziny — mówiła dalej. — Proszę Club Class, jeśli to możliwe. Jestem o dziesięć minut drogi od pani biura. Ile to będzie kosztowało? Płacę gotówką. — Proszę chwilę zaczekać. Wyobraził sobie, jak sprawdza rejs BA 668 w komputerze. Spojrzał na zegarek. Będzie musiał się ruszyć — uciec Tweedowi, złapać ten cholerny samolot. Dziewczyna wróciła. — Miejsce zarezerwowane, sir. Podał jej nazwisko, powiedział, że przyjdzie za pół godziny i odłożył słuchawkę. Do zagranicznych podróży potrzebne są cztery rzeczy. Paszport. Bilet lotniczy. Zamówiony pokój hotelowy — to zadziwiające, jak wiele dużych miast może być zapchane z powodu jakiegoś pokazu mody, wystawy technicznej albo meczu piłkarskiego. I pieniądze. Jako korespondent zagraniczny Newman zawsze miał paszport przy sobie. Zabukował bilet, zarezerwował pokój w hotelu. Był również chodzącym bankiem. W portfelu miał duże nominały franków szwajcarskich i niemieckich marek w czekach podróżnych, no i oczywiście dolary. Trzy najtwardsze waluty świata w sierpniu 1984 roku. Miał 21

ponadto franki francuskie, które zostały mu po ostatniej podróży do Paryża. Nawet trochę angielskich funtów. Cicho otworzył drzwi do salonu. Korytarz był pusty. Peacock prawdopodobnie czuwał przy schodach, czekając na speców od odcisków palców i całą resztę bezużytecznego działu społecznego, angażowanego przez policję w przypadku włamań. Główna sypialnia na tyłach mieszkania również była pusta i... zdemolowana. Newman zawsze miał spakowaną walizkę na wypadek nagłego wyjazdu. Szykował ją co wieczór, by wszystko było świeże i nie pogniecione. Leżała otwarta na toaletce. Jej zawartość była nietknięta. Widocznie intruzom coś przeszkodziło i uciekli, nim zdążyli sprawdzić walizkę. Zatrzasnął zamki, zamknął walizkę, zaniósł na sam koniec przedpokoju i zbiegł do jednego z mieszkań w suterenie. Julia, trzydziestoletnia dziewczyna o gęstych blond włosach, która pracowała w rozrywce i nie zaczynała pracy przed dziesiątą, poznała jego sposób pukania i otworzyła drzwi. — Możesz coś dla mnie zrobić? — zaczął Newman. — Cholernie się spieszę, by złapać pociąg na północ... — Słyszałam o twoim mieszkaniu. — Właśnie dlatego potrzebuję twojej pomocy. — Wpuściła go do środka i zamknęła drzwi. On wyciągnął z portfela jakąś wizytówkę. — Znasz tego gościa, Wilde'a, cieślę i ślusarza — złotą rączkę. Czy mogłabyś zatelefonować do niego, poprosić, żeby zajął się moim mieszkaniem, a potem dał ci nowy klucz, byś przechowała go do mojego powrotu? — Z przyjemnością. Może filiżankę kawy? Nie? Podejrzewam, że Alexis wróci, kiedy ciebie nie będzie. Czy będzie wiedziała?... Zbladł, lecz po chwili zmusił się do uśmiechu. Ona odrzuciła włosy do tyłu i spojrzała na niego uważniej. Julia błyskawicznie rozpoznawała reakcje mężczyzn. — Czy coś nie jest w porządku, Bob? Przez chwilę wyglądałeś, jakbyś... — Jasne, że coś jest cholernie nie w porządku. Wracam ze śniadania w Forum i zastaję cały ten bajzel. Akurat wtedy, gdy muszę się spieszyć. — To przykre. A poza tym jestem jeszcze trochę otumaniona. — Wcale nie jesteś. A Alexis nie wróci przede mną, wyjechała służbowo za granicę. 22 — Posłuchaj, Bob. Zmykaj już. Zajmę się wszystkim. Czy mogę wejść do twego mieszkania i trochę posprzątać? — A czy ktoś ci kiedykolwiek powiedział, że jesteś aniołem? — Wielu mężczyzn. Tylko że potem zawsze proponują coś, co nie bardzo kojarzy się z aniołami. No, idź już, Bob. Julia zawsze sobie poradzi. Wbiegając schodami z powrotem do głównego korytarza, Newman skoncentrował się na następnym problemie. Leadbury. Były policjant, którego główną zaletą była absolutna lojalność wobec Howarda. Relacjonował mu wszystkie biurowe plotki, ale i zostawał w biurze późno wieczorem, by poszperać w biurkach innych ludzi z nadzieją znalezienia jakiegoś smakowitego kąska dla swego szefa. Ktoś taki znajdzie się w każdej organizacji. Peacock, stojący w rozkroku przy końcu korytarza, z rękami wetkniętymi w kieszenie marynarki, na nic się nie zdał. Odwrócił się, spojrzał na walizkę Newmana i skomentował: — Dość spora waliza jak na szybką podróż na północ. — A słyszał pan kiedyś o człowieku, który zmienia koszulę trzy razy dziennie? — Jak możemy się z panem skontaktować? I co z pańskimi drzwiami? — Tym zajmie się ta blondynka z dołu, będzie miała dostęp do mojego mieszkania aż do zakończenia roboty. — Ale nie przed przyjazdem kolegi od odcisków palców. Będą nam również potrzebne pańskie, w celu wyeliminowania... no, rozumie pan?

— Ja nigdy nie zgadzam się na zdjęcie moich odcisków palców i nic nie może pan na to poradzić. Kontakt ze mną również nie będzie możliwy, bo muszę znaleźć hotel. Wracam jutro, więc zadzwonię na tutejszą komendę. — To mnie nie zadowala, sir. — Często miewam ten sam problem. Ta blondynka nazywa się Julia. A teraz, jeżeli nie ma pan nic przeciw temu, pójdę już, bo mam pociąg, który może mi uciec. Schodząc na ulicę po trzech startych kamiennych stopniach, zastanawiał się, w jaki sposób udało mu się wypaść tak naturalnie, mówić tak swobodnie. Odepchnął koszmar, który tkwił gdzieś w głębi umysłu, i skoncentrował uwagę na Leadburym. Musiał się go pozbyć. 23 Newman uniósł rękę, zatrzymując taksówkę przejeżdżającą przez skrzyżowanie z kierunku Fulham Road i skrzywił się widząc, że inna taksówka, również pusta, jedzie za tą pierwszą. Przyszło mu na myśl, że stracił wspaniałą okazję osiągnięcia swego celu. Dał znak pierwszej taksówce, uważając, by nie spoglądać na drugą stronę ulicy, gdzie stał Leadbury. — Do Harrodsa, proszę — powiedział kierowcy. Kiedy taksówka jechała Beresforde Road, zerknął przez tylną szybę. Leadbury wsiadał do drugiej, która po chwili ruszyła śladem Newmana. Zadowolony z powodzenia swej strategii, rozsiadł się wygodnie i wyciągnął z portfela banknot. Na skrzyżowaniu z Cromwell Road światła zmieniły się na czerwone i taksówka zatrzymała się. Newman znów spojrzał za siebie. Między jego taksówką a tą zajętą przez Leadbury'ego stały dwa samochody. Pochylił się, odsunął okienko kabiny kierowcy i wyciągnął dłoń z banknotem. — Proszę, piątak. Detektyw mojej żony śledzi mnie z jadącej za nami taksówki. Jak tylko utkniemy w korku, wysiadam. Resztę niech pan zatrzyma. Dobrze? — OK, sir. Kierowca spojrzał w lusterku na Newmana i puścił oczko. To nie była sytuacja mu nie znana. Światła zmieniły się na zielone, więc ruszył wzdłuż Cromwell Road prosto w uliczny tłok. Jechali z przyzwoitą prędkością, aż znaleźli się w pobliżu Harrodsa. Newman obejrzał się po raz trzeci. Tamta druga taksówka ciągle zajmowała miejsce za dwoma innymi samochodami. Taksówka Newmana utknęła w korku. Otworzył drzwi, wymknął się chyłkiem, zatrzasnął drzwi i szybkim krokiem ruszył wzdłuż Beauchamp Place. Przed nim z innej taksówki wysiadała jakaś kobieta, która, jak ocenił, miała zamiar wypuścić się na zakupową hulankę w dużym supermarkecie. Zaczekał, aż zapłaci, spoglądając za siebie. Nie było śladu po Leadburym, który w tym momencie zapewne obmyślał swoje następne posunięcie — trzymać się taksówki i próbować śledzić Newmana czy zapłacić i podjąć próbę dogonienia ofiary na piechotę. — Dokąd pan sobie życzył — spytał taksówkarz. — Sainsbury, na Cromwell Road. Proszę pojechać Walton Street i dalej obok South Kensington Station. Spieszę się. — Wszyscy się spieszą. 24 Przestał mówić, gdy siedząc już w taksówce Newman wręczył mu pięciofuntowy banknot. Pojazd ruszył bez dalszych rozmów. Na Beauchamp Place nie było za nimi ani żadnej innej taksówki, ani Leadbury'ego. Trasa Newmana wiodła prawie po okręgu, prowadząc z powrotem do miejsca, z którego wyruszył. To był ostatni manewr, o jaki tamten zakuty łeb mógłby go podejrzewać. Gdyby to sam Tweed deptał Newmanowi po piętach, wynik mógłby być inny... I wszystko to, co zdarzyło się później, mogłoby nigdy nie mieć miejsca. Rozdział 2

Tweed odłoży} słuchawkę i z ponurym wyrazem twarzy spojrzał na Monikę. Wstał zza biurka, przeszedł przez pokój do szafy, w której wisiał jego płaszcz przeciwdeszczowy. Zdjął go z wieszaka, na którym Monika pieczołowicie go powiesiła, przerzucił przez rękę mówiąc jednocześnie: — To była sekretarka Howarda. On jest obrażony, więc nie sądzę, żebyśmy mogli się dogadać. Oczywiście, chodzi o tę nową dyrektywę pani Premier. — Jeżeli ci się to uda — szare oczy Moniki rozbłysły na tę myśl — to może zajmiesz fotel Howarda. Już drugi raz pani Premier go pominęła i całkowicie zaufała tobie. — Nie chcę jego stołka — odparł rozdrażniony Tweed, mrużąc oczy za szkłami okularów. — I wcale nie jestem szczęśliwy z powodu tego zadania. Ale nie ma rady. Leadbury stracił Newmana z oczu. To oczywiste. Coś z zamianą taksówek w pobliżu Harrodsa. A teraz opowiedz mi o tamtym policjancie, którego nabrałaś przed mieszkaniem Newmana. — Poinformował mnie, że napadnięto miejscowego listonosza. Powiedziałam mu, że jestem siostrą tego listonosza, więc udało mi się wydusić z niego, że listonosza zabrano do Św. Tomasza. Niegroźna rana głowy. Czy jedziesz do mieszkania Newmana? — Nie, do Św. Tomasza. Naszym jedynym śladem jest ten listonosz. Bardzo niepokoję się o Newmana. Leadbury widział go, jak z walizką w ręku wychodził z Chasemore House. Uważam, że on ma 26 r zamiar wyjechać z kraju. Pozostaje pytanie, dokąd się wybiera. Bóg wie, w jakie niebezpieczeństwa wepchnął go Leadbury. Ich oczy spotkały się i Tweed zrozumiał, że pomyśleli o tym samym. To zdarzało się dość często. Pracowali ze sobą tak długo, że ich myśli biegły tymi samymi torami. — Heathrow? — spytała Monika. — To nasza jedyna nadzieja. Dzwoń do służby bezpieczeństwa i każ im sprawdzić każdy rejs. — To zajmie sporo czasu — ostrzegła. — Mamy jeszcze wakacje... — A czas jest tym, czego nam brakuje. Nie pozostaje nam nic innego, jak próbować. Muszę pędzić do Św. Tomasza. — Czy mógłbyś mi wyjawić, o co chodzi w tej sprawie z Proca-ne'em? — Przykro mi, ale nie. Przyjechawszy do szpitala św. Tomasza, Tweed pokazał swą wizytówkę lekarzowi dyżurnemu. Ten natychmiast ustalił, na który oddział zabrano listonosza, niejakiego George'a Younga. — Czy mógłby pan, z łaski swojej, na czas rozmowy ze mną przenieść go do izolatki? — poprosił Tweed. — Poza tym sprawa jest niezwykle pilna. Obawiamy się, że to wydarzenie może mieć związek z czymś znacznie większym. Pięć minut później Tweed siedział już w izolatce przy łóżku Younga. Twarz listonosza była blada, wymizerowana i zmęczona. Po prześwietleniu nie stwierdzono pęknięcia czaszki. Był człowiekiem szczupłym i kościstym. Tweed zaczął ostrożnie: — Jak pan się czuje? Rozumiem, że miał pan dość przykre doświadczenie. — Jakby przewrócił się na mnie mój własny dom. Co za szczęście, że to nie był Empire State Building. Kim pan jest? — Jestem z Wydziału Specjalnego. Czy czuje się pan na siłach, by odpowiedzieć na kilka pytań? — Wal śmiało, kolego. Wydział Specjalny? A o co chodzi? — Po prostu istnieje możliwość, ale nic poza tym, że ludzie, którzy napadli na pana, mogą mieć powiązania z rozpracowywaną przez nas 27

siatką terrorystów. Włamano się do mieszkania jednego z lokatorów Chasemore House. — Do pana Roberta Newmana. Ocknąłem się, kiedy ci dwaj z karetki pochylali się nade mną. Ten Newman jest jednym z najlepszych spośród tych, którym roznoszę pocztę. Co roku daje mi prezent gwiazdkowy. W tych czasach niewielu tak postępuje. Mieszkam niedaleko niego, zaraz za rogiem. To prawdziwy dżentelmen. Ale to dziwne — wczoraj spotkałem go na ulicy dosłownie minutę przed tym, jak te skurwiele ogłuszyły mnie. — Czy widział pan napastników? — Nie, lecz tamten policjant powiedział mi, że sprzątaczka widziała, jak dwóch mężczyzn wysiadło z zaparkowanego samochodu i poszło za mną przez ulicę. Oczywiście nie potrafiła ich opisać. Bezużyteczna stara krowa. Ja bym ich opisał, gdyby nie zaszli mnie od tyłu, kiedy wrzucałem pocztę do skrzynki. Drzwi nie były właściwie zamknięte, to tłumaczy, jak dostali się do środka. Ludzie są nieostrożni. W tych czasach trzeba na siebie uważać... Mówił chaotycznie. Powoli wychodził z szoku, jak sądził Tweed. Przerwał mu delikatnie, zupełnie zwyczajnie, jakby pytanie nie było istotne: — Powiedział pan, że spotkał Newmana na ulicy? Wracał do Chasemore House? — Nie. Odchodził w kierunku hotelu Forum. Oddałem mu listy. — Ach tak. — Tweed stłumił podniecenie. — Listonosze mają dobrą pamięć. Czy potrafi pan sobie przypomnieć cokolwiek związanego z tymi listami? — Trzy koperty — odparł od razu Young. — Czy potrafi pan opisać je bliżej? — Nie sądzę. Zwyczajne listy. Dwa w brązowych kopertach, wyglądały na rachunki. Chwileczkę... — Young zmarszczył czoło pod bandażami. — Trzecia koperta była długa i biała, z zagranicy, i miała niebieską naklejkę poczty lotniczej. I myślę, że adres pisała w pośpiechu. — Dlaczego tak pan uważa? Tweed rozsiadł się na krześle i oparł ręce na kolanach, pozornie wyglądając na całkowicie odprężonego. Zesztywniał z obawy, że coś popsuje. Z doświadczenia wiedział, że Young w każdej chwili może poczuć się zmęczony i stracić wątek. — Sposób napisania adresu — strasznie rozwlekłe pismo. 28 — Powiedział pan „ona". — Litery były pochylone w lewo. Zauważyłem, że wiele kobiet pisze w ten sposób. Mężczyźni mają raczej tendencję do pochylania w prawo. — To prawda. Dzięki zagranicznym znaczkom zorientował się pan zapewne, skąd wysłano ten list. Pytania zawsze należy zadawać tak, aby skłaniały do udzielenia pozytywnej odpowiedzi. — Nie było znaczków. List został ofrankowany. To pamiętam na pewno. A w lewym górnym rogu koperty widniał nadruk z nazwą hotelu. — Czy stempel z nazwą miasta był czytelny? — Jak najbardziej. Ale niech mnie pan nie pyta o tę nazwę. Wie pan, ile listów muszę roznieść każdego ranka? — Jestem pewien, że dużo. — Tweed pochylił się do przodu. — Ma pan zupełnie niezwykłą pamięć. Byłby z pana znakomity świadek. Ktoś taki zdarza się raz na milion. A więc mówi pan, że stempel frankownicy był czytelny. Chciałbym wymienić panu kilka nazw miast, może któraś zabrzmi znajomo. Na początek Kopenhaga? — Nie, to było coś krótszego, w każdym razie górna nazwa. — Górna? — W kółku stempla były dwie, jedna na górze, druga na dole, a data nadania znajdowała się pośrodku. I tylko niech mnie pan nie pyta o datę — nie jestem wszystkowiedzący. — Helsinki?

— Tak! — Na twarzy Younga pojawił się delikatny rumieniec. Ponownie zaczął nabierać chęci do życia. — To były Helsinki. — A pod datą widniał napis Helsingfors. — Tweed przeliterował tę nazwę. — Bo widzi pan, dziesięć procent ludności Finlandii mówi po szwedzku, wobec tego okazuje się im uznanie, podając najpierw nazwy po flńsku, a potem po szwedzku. — To było coś w tym rodzaju, chociaż dokładnie nie pamiętam. — Próbujmy zatem dalej. Nazwa hotelu, jak pan powiedział, wydrukowana była w lewym górnym rogu koperty. Czy potrafi pan ją sobie przypomnieć? — Na pewno nie. — Young ułożył się wygodniej na łóżku, poruszając się po raz pierwszy od czasu wejścia Tweeda do pokoju. — Wiem, że to była długa nazwa — ciągnął z przymkniętymi oczami, 29 jakby próbował w myślach ujrzeć tę kopertę. — Wie pan co? Jestem prawie pewny, że nazwa hotelu zaczynała się od litery „K". I pamiętam, że był to wyraz bardzo trudny do wymówienia. — Myślę, że zająłem panu już zbyt dużo czasu. — Tweed wstał. — Bardzo mi pan pomógł i jestem za to ogromnie wdzięczny. Mam nadzieję, że wkrótce wstanie pan z łóżka i cała ta niemiła przygoda będzie tylko coraz bardziej odległym wspomnieniem. Ze słów lekarza wynika, że można być tego pewnym. — Nie ma pan przypadkiem fajek? — Lekarz chyba by mnie zabił. — Tweed sięgnął do kieszeni i wyciągnął paczkę papierosów silk cut. Sam nie palił, lecz papierosy zawsze miał przy sobie — podczas przesłuchania często okazywały się najskuteczniejszą pomocą. Podał paczkę Youngowi, przypalił jednego, a zapałki położył na łóżku. — Jako popielniczki może pan użyć tego spodeczka na stoliku. I niech pan pamięta — te papierosy miał pan przy sobie. — Palę nawet papierosy tej samej marki. Mam nadzieję, że złapiecie tych pieprzonych terrorystów. Powinno się ich powywieszać. — Jeżeli zachowa pan tę rozmowę wyłącznie dla siebie, to o sto procent zwiększy pan szansę znalezienia ich — zapewnił go Tweed. — A teraz muszę wykonać pilny telefon. Lekarz dyżurny udostępnił mu swój pokój i dyskretnie zostawił samego. Kiedy Tweed wykręcał numer Moniki, myślał jeszcze o tym, co powiedział Young. Hotel, którego nazwa zaczyna się od litery „K". To miało sens. Bez tej jednej litery Finowie w ogóle nie mieliby swego języka. Poza tym uwaga, że nazwa była trudna do wymówienia, potwierdziła tylko przypuszczenie, iż list nadano z Finlandii. — Monika? — zaczął Tweed. — Jestem na otwartej linii ze Św. Tomasza. Udało ci się z Heathrow? — Właśnie skończyli. Obiekt leci rejsem BA 668 do kraju Sibeliusa. — Czy możemy go zatrzymać, opóźnić lot z jakichś powodów technicznych? — Samolot odlatuje o 11.15. Tweed stracił poczucie czasu, więc spojrzał na zegarek i zaklął w myślach. Co za zasrane szczęście. Była 11.25 i Newman znajdował się już w powietrzu. Monika odezwała się znowu. — Właśnie spojrzałam na zegarek. 30 — Wiem. Odleciał. Gdzie ten samolot ląduje przed dotarciem do portu docelowego? — Nie ląduje. To rejs bezpośredni. Przylot o 16.10 czasu lokalnego. Mają teraz w stosunku do nas dwie godziny wyprzedzenia. — Chwileczkę. Daj mi pomyśleć. — Tweed był przerażony. Na planszy niewłaściwy pionek w nieodpowiedniej chwili, dokładnie tak jak powiedział Howardowi. — Moniko, do jego lądowania mam mniej niż trzy godziny. — Zgadza się.

— Wracam prosto do biura. Sprawdź numer tej dziewczyny w mieście Sibeliusa, która kilka lat temu nam pomagała. Przygotuj go, zanim wrócę. Albo nie, sam się tym zajmę. To jedyna szansa, jaką mam, by uratować tego człowieka od Bóg wie czego. Rozdział 3 Samolot rejsowy nr BA 668 osiągnął prędkość pięciuset mil na godzinę na pułapie trzydziestu pięciu tysięcy stóp i leciał nad Morzem Północnym w kierunku Bałtyku. Pasażerom serwowano drinki, lecz Newman poprosił tylko o szklankę soku pomarańczowego i szklankę wody. Podczas lotu samolotem nigdy nie pijał alkoholu — to przyspieszało proces odwodnienia, który był wyzwalany podczas lotu na dużych wysokościach, na jakich latały współczesne maszyny, pomimo utrzymywania w samolocie normalnego ciśnienia. Newman siedział przy oknie po prawej stronie kabiny, zupełnie nieświadomy tego, że Boeing Super 737 leci nad oceanem chmur, które uniemożliwiają obserwowanie morza. Od chwili wejścia na pokład samolotu ani razu nie spojrzał przez okno. Informacja stewardesy, że drinki są bezpłatne, wstrząsnęła nim. Tego argumentu zawsze używała Alexis podczas podróży samolotem. — Alkohol odwadnia... — A co za różnica? — wybuchała Alexis. — Z pewnością zdążyłeś się już przekonać, że boję się latać samolotami. I tylko jeden głębszy jest w stanie zagłuszyć ten strach. — Jak chcesz. — A żebyś wiedział! Myślisz, że jak jesteśmy małżeństwem, to masz mnie na własność? Comprenez? — Tak, ja comprenez — odpowiadał. — A więc piję i piję, i piję, aż zaczynam się unosić jak ten cholerny 32 samolot. A potem, kiedy lądujemy — jeżeli w ogóle lądujemy — wynosisz mnie jak jeszcze jedną walizkę. Czy ci to odpowiada? — A pij sobie, co tylko chcesz. — Zrobię to. Wypiję, co tylko zechcę. Cheri! Była bardzo francuska. A on bardzo angielski. Ogień i woda, a to nie jest najlepsza kombinacja. Czyżby pobrali się w chwilowym przypływie szalonego uczucia? Czy większość małżeństw też tak zaczyna? Ponadto była konkurentką. Konkurentką w tej samej dziedzinie. Korespondentką zagraniczną dla Le Monde. Jej popularność była mniejsza niż jego, znacznie mniejsza. A to sprawiało ból. Jakiś szybki ruch po drugiej stronie przejścia przyciągnął jego uwagę. Ciemnowłosa dziewczyna wypiła swego drinka jednym haustem. Kolejne wspomnienie. Po kłótni Alexis wychylała drinka i wyzywająco potrząsała swą długą czarną grzywką. Jedyną pociechą był wolny fotel obok niego. Podczas tej podróży chciał obyć się bez towarzystwa. Sięgnął po teczkę, którą zawsze zabierał ze sobą do samolotu. Były w niej te nieliczne przedmioty, których nie chciałby zgubić. Niezwykle mały aparat Yoigtlander. Zapasowe filmy. Notes. Książeczka z adresami. Wyjął dużą, tekturową kopertę, a z niej fotografię — ze srebrnej ramki stojącej na kredensie w mieszkaniu przy Beresforde Road. Oczy Alexis spoglądały prosto na niego. Zdjęcie może się przydać, jeżeli będzie próbował poznać jej ostatnie działania w Helsinkach. Ta fotografia i jej panieńskie nazwisko, którego używała w zawodzie. Alexis Bouvet. Wsunął ją z powrotem do koperty, kopertę do teczki. Spojrzał na zegarek. Jeszcze dwie godziny i wyląduje na Yantaa, lotnisku w pobliżu Helsinek. Od czasu jego poprzedniej wizyty w tym mieście minęły dwa lata. Czy coś się zmieniło? Wątpił. Poruszył się niespokojnie, kiedy zaczęto podawać posiłek. Ciągle jeszcze ani razu nie wyjrzał przez okno. — Ta dziewczyna w mieście Sibeliusa, w Helsinkach, nazywa się Laila Sarin — powiedziała Monika Tweedowi, kiedy starannie odkładał stary płaszcz, niesiony przez cały czas za

wieszak. Pocił się z powodu upału — temperatura doszła już do 81° Fahrenheita. Brał płaszcz tylko po to, by w razie potrzeby zmienić wygląd. Nosił Kamuflaż 33 go tak, że było widać rzucający się w oczy wzór podszewki. A kiedy go wkładał, stawał się jeszcze jednym nie dającym się opisać człowiekiem w granatowym płaszczu przeciwdeszczowym. — Tak, pamiętam ją dobrze. Ale potrzebny mi jej numer telefonu. Sam wykręcę. — Jest zapisany na kartce leżącej na twoim biurku. Jak również nazwa gazety, dla której pracuje, ale tego nie potrafię wymówić. Tweed usiadł za biurkiem, spojrzał na notatkę i sięgnął do telefonu. Fakt, że nalegał na samodzielne wybranie numeru, uzmysłowił Monice, iż działa on w dużym napięciu. Gazeta nazywała się Ihalehti. — Ile czasu jeszcze mamy? — spytał Tweed. — Newman ląduje za dwie godziny. Czy lotnisko jest daleko od miasta? — Zaledwie dwadzieścia minut jazdy z centrum Helsinek. Wybrał skomplikowany numer. Gdy usłyszał telefonistkę, podał numer wewnętrzny i poprosił Lailę Sarin. Oczywiście, była na jakimś umówionym spotkaniu. Zabębnił palcami lewej ręki po blacie, po chwili przestał. Połączenie było znakomite, a pamiętał, że dziewczyna ma charakterystyczny, miękki głos. — Laila, mówi Tweed z Londynu. Czy mogłabyś zrobić coś dla mnie w bardzo krótkim czasie? — Wspaniale znowu pana słyszeć. Notes mam już przygotowany. Proszę powiedzieć, co mam zrobić. Wyjaśnił sprawę najkrócej jak mógł. A ona powtarzała tylko: — Tak, rozumiem. Nie ma sprawy. Opisał jej Newmana, podał szczegóły związane z lotem, ostrzegł, że Newman jest bardzo przebiegły, szybko spostrzega, gdy jest śledzony. Ona zaproponowała coś nieoczekiwanego. — A czy nie mogłabym przedstawić się i podczas rozmowy w jakimś momencie wymienić pana nazwisko? Czy on pracuje sam? Może w takich okolicznościach przyjąłby pomoc? Z powodu śmierci żony będzie w stanie szoku emocjonalnego. Publikujemy tę historię w dzisiejszym wydaniu. — Tak? — Tweed mocniej ścisnął słuchawkę. — Czy wolno spytać, skąd wzięliście tę informację? — Do naszej redakcji przesłano fotografię. Widzieliśmy dość 34 zdjęć Alexis Bouvet, by ją rozpoznać. W każdym razie do zdjęcia dołączono notatkę. Czy zatem mogę podejść do Newmana, jak wyjdzie z samolotu? — A dojedziesz do Yantaa na czas? — Bez problemu. Wystarczy, że mojemu wydawcy wymienię nazwisko Robert Newman, a on już poczuje nosem dobry artykuł. — Może odsunąć cię od sprawy — ostrzegł Tweed. — Przewidziałam to. Mam zaprzyjaźnionego taksówkarza, który będzie czekał i pojedzie za Newmanem, gdyby tak się stało. — Laila, myślę, że będzie lepiej, jak wszystko zostawię tobie. — Wyjdę na ten samolot. Może pan na mnie polegać. Aha, jak mam się kontaktować? Tweed podał jej numer, który nie widniał na jego aparacie, numer oficjalnie używany przez towarzystwo ubezpieczeniowe w tym samym budynku. Podziękował i odłożył słuchawkę, spoglądając na Monikę. — Jak widzę, ona dobrze mówi po angielsku — zagadnęła Monika.

— Wielu Finów mówi płynnie po angielsku. To bardzo praktyczny naród. W końcu kto poza nimi na świecie rozumie ich język? Należy do grupy języków ugro-fińskich, jest w jakiś sposób powiązany z węgierskim. Właściwie nikt nie wie, skąd wywodzą się te dwa narody. Istnieje mnóstwo teorii. Ale żadnych dowodów. A teraz do rzeczy. Będę musiał rzucić okiem na mieszkanie Newmana. Może tam dałoby się coś znaleźć? — Mam twoje bilety lotnicze do Paryża, Frankfurtu, Genewy i Brukseli. Nie masz zbyt dużo czasu, by złapać rejs do Paryża jeszcze tego popołudnia. — Przy sprawie Procane'a właściwie na nic nie mam dość czasu... Kiedy wszedł do mieszkania Newmana, jakiś mężczyzna naprawiał drzwi prowadzące do przedpokoju. Tweed doszedł do wejścia do salonu i zatrzymał się. Na środku pokoju stał Howard, popijał kawę i wyglądał tak, jakby nie zajmował się niczym szczególnym. Podniósł filiżankę. — Kawę zrobiła mi ta dziewczyna z dołu. Jest całkiem miła. Tweed zachował obojętny wyraz twarzy. Wyniesiony ze szkoły publicznej akcent Howarda wyrażał smutek. Wszyscy dobrze wiedzieli, 35 że nie układało mu się dobrze z tą bogatą wiejską dziewczyną, z którą się ożenił. — Dlaczego tu przyszedłeś? — spytał Tweed. — A skoro już tutaj jesteś, to czy coś znalazłeś? — Nie było nic do znalezienia. Newman to przebiegły drań. W całym mieszkaniu ani notesu, ani kawałka papieru, który mógłby w czymkolwiek pomóc. A jeśli chodzi o powód mojej obecności tutaj... —jego zwykły oschły akcent wrócił do normy — to wymknął się Leadbury'emu. — To nic nadzwyczajnego. — Tweed zaczął wolno obchodzić duży pokój, niczego nie dotykając, za to przyglądając się wszystkiemu. — A dlaczego ten w cywilnym ubraniu ciągle sterczy przy wejściu? — Peacock? Niezbyt bystry, jak większość z nich. Spece od zdejmowania odcisków palców jeszcze nie przyjechali. Najwyraźniej dzisiejszej nocy było wiele włamań. Czy coś przyciągnęło twoją uwagę? — Tak tylko patrzę. Tweed spoglądał na blat kredensu w stylu regencji w odległym końcu pokoju. Na jego powierzchni widać było wyraźnie warstwę kurzu. Prace domowe nigdy nie były silną stroną Alexis. Na kurzu widniały jednak dwie wyraźne Unie, biegnące obok siebie. Tweed otworzył szufladę na wysokości tych linii, łapiąc za metalowy uchwyt tak, by nie zostawić odcisków. — Niczego tam nie znajdziesz — zapewnił go impertynencko Howard. — Wszystko już sprawdziłem. Tweed spojrzał na pustą, srebrną ramkę, która z pewnością ostatnio stała na kredensie, a była to ramka, w jakiej na ogół trzyma się fotografie. Zamknął szufladę i przeszedł przez pokój w stronę dwóch schodków prowadzących do malutkiej kuchni. Rozglądając się dokoła wszedł do tylnej sypialni — ten mniejszy pokój obok salonu był gabinetem Newmana. Tam z pewnością nic nie będzie. Uważnie przeszukał sypialnię, zajrzał nawet pod dwa łóżka. Tutaj było gorąco jak diabli. Otarł czoło i zastanawiał się, jaką fantastyczną wysokość mógł osiągnąć słupek rtęci w termometrze. Czy ten cholerny upał będzie trwał wiecznie? Tweed nienawidził upału. Ożywiłby się, gdyby któregoś dnia zrobiło się naprawdę zimno. 36 — Nic? — spytał Howard od wejścia do pokoju. — Nic. — W pewien szczególny sposób mówił prawdę. — Właściwie powinienem już iść — postanowił. — Muszę złapać samolot. — Do Paryża? Myślisz, że Le Monde udzieli ci jakichś informacji o Alexis?

— To dość wątpliwe. Muszę się pospieszyć. Wybacz mi. — Nie masz zamiaru powiedzieć mi czegokolwiek o Procanie? — Chciałbym mieć cokolwiek do opowiedzenia. To tylko nazwisko. Ale dziwne jest to, że w Waszyngtonie, na samej górze nikogo takiego nie ma. Ciekawe, co? — Twoja walizeczka jest w szafie, tam gdzie płaszcz, bilety lotnicze i czeki podróżne oraz około stu funtów w walucie francuskiej w tej kopercie na biurku — oznajmiła Monika, kiedy Tweed wszedł do biura. — Masz swój paszport? — Na Boga, przestań. Przecież wiesz, że zawsze mam paszport przy sobie. Jak tylko usiadł za biurkiem, zaczai żałować swej irytacji. Monika wyglądała na obrażoną, otworzyła kartotekę i pochyliła się nad nią. Wziął głęboki wdech, obie ręce oparł na blacie biurka, jednocześnie rozpierając się wygodnie w swym obrotowym fotelu. — Przepraszam cię. To było niewybaczalne. Jestem ci bardzo wdzięczny za sposób, w jaki zawsze o mnie dbasz. — Czy w tej sprawie coś cię niepokoi? — Nie podoba mi się cały ten interes, ale trzeba doprowadzić to do końca. — Znalazłeś coś w mieszkaniu Newmana? — Znalazłem Howarda, stał jak jakieś bożyszcze. Nie miał prawa tam chodzić — ale trzymałem gębę na kłódkę. — To dobrze. A co znalazłeś? — Naprawdę niepokojące jest to, czego nie znalazłem. Brak dwóch rzeczy. Oczywiście Howard nie zwrócił na to uwagi. Ludzie nigdy nie zauważają braku czegoś. — A czego brakowało? — Fotografii Alexis. W szufladzie kredensu znalazłem pustą ramkę. Newman zabrał zdjęcie, by pokazywać je ludziom w Finlandii. Próbuje poznać ostatnie jej ruchy. Zniknęła również walizka, którą zawsze 37 miał spakowaną i gotową. Nie ma żadnych wątpliwości — pojechał wyśledzić zabójców swojej żony. — A to może okazać się niebezpieczne? — Bardzo. Finlandia to fascynujący kraj, lecz jednocześnie znajduje się w mrocznym cieniu Rosji sowieckiej. Finowie rozgrywają to wyjątkowo zręcznie — tańczą na linie, podtrzymują przyjazne stosunki z Kremlem, a jednocześnie są zdecydowani zachować niezależność. Ogromnie ich podziwiam. Jednak boję się, że Newman w swym żalu i wściekłości nie docenia tego, w co wdepnął. — To znaczy? — Gigantyczna ziemia niczyja zachodniej Europy. L Rozdział 4 Gigantyczna ziemia niczyja zachodniej Europy. Samolot rejsowy BA 668 szybko wytracał wysokość, zataczając szeroki łuk. Newman pierwszy raz wyjrzał przez okno, wyrywając się z odrętwienia wywołanego monotonnym szumem silników boeinga. Maszyna przebiła się nagle przez grubą warstwę chmur i oto w dole pojawiła się Finlandia! Rozległy kraj, garstka gustownych domów z czerwonymi dachami, ukrytych w kępach gęstego, ciemnego lasu. Podczas długiej zimy życie w tych samotnych domach może wywołać klaustrofobię — tak wiele z nich stoi wśród jodeł i sosen, a od głównej drogi prowadzi do nich ledwie nić ścieżki. Tu i ówdzie w płaskim krajobrazie widać małe jeziora o barwie ołowiu. Potem zaczęli lądować. Masywny las jodłowy przemknął za oknami. Lekkie uderzenie, gdy koła dotknęły pasa startowego. Nagłe zwolnienie po opuszczeniu klap i hamującym działaniu

potężnych silników. Teraz posuwali się wolno, z każdą sekundą tracąc szybkość. Widok z okienka przypomniał Newmanowi Arlandę — o wiele większe lotnisko pod Sztokholmem, również otoczone gęstym lasem. Kiedy maszyna zatrzymała się, rozpiął pasy, podziękował stewardesie za podanie płaszcza, włożył go na siebie i ruszył do przejścia, ściskając walizeczkę. Przypomniał sobie to samo drżenie, spowodowane podnieceniem, jakie odczuwał podczas pierwszej wizyty w Finlandii. Znalazł się daleko na wschodzie — najdalej jak tylko było można bez lądowania w Rosji. W swej niecierpliwości pierwszy wyszedł z samolotu. Do wyjścia 39 nie przystawiono rękawa — stanął na pomoście samojezdnego trapu. Niedaleko znajdował się główny budynek lotniska, cieszący oko małymi rozmiarami i wielkim napisem: HELSINKI— YANTAA. Pokonując krótki dystans od samolotu do budynku portu lotniczego wdychał ostre, świeże powietrze. Zostawił za sobą londyński upał. Teraz znajdował się w innym świecie. Czuł się dziwnie wdzięczny za to, że znalazł się tak daleko od różnych znajomych rzeczy. Nad głową miał ciemne niebo, chociaż miejscami się przejaśniało. Słońce wyglądało jak niewyraźny, zamglony dysk, nie większy niż fińska pięciomarkówka. Ach, te wszystkie „k", pomyślał kwaśno, wchodząc do budynku. Miał ich widzieć jeszcze wiele. Yantaa jest podobne do lotniska Cointrin pod Genewą albo Kastrup pod Kopenhagą. Nieduże i przytulne. Daleko od rozmachu i hałasu Heathrow. Newman przypomniał sobie o drugiej różnicy, kiedy przeszedł przez kontrolę paszportową i czekał na walizkę przy podajniku. Na Yantaa nie ma tych nie kończących się wykładzin winylowych, upodabniających do siebie inne lotniska. Na Yantaa podłoga była wyłożona drewnianymi klockami. W Finlandii mają dużo drewna. Gdy przechodził przez salę recepcyjną, kierując się do taksówek, podeszła do niego dziewczyna. Pod wieloma względami była typową Finką. Jasne włosy, które znowu miał tak dobrze poznać. Szczupła, pięć stóp i sześć cali wzrostu, miała na sobie czyściutkie dżinsy wetknięte w skórzane buty wysokie do kolan i biały wełniany sweter w granatowe romby. Później dowiedział się, że tego roku to było najmodniejsze. Trzymała się prosto i patrzyła na niego przez szkła okularów. — Pan Robert Newman? Od razu stał się ostrożny i wrogi. Niech to diabli, chciał tylko być sam. Niemal minął ją, nie wypowiadając ani słowa, lecz po chwili stwierdził, że lepiej będzie dowiedzieć się, o co jej chodzi. — Nie znam pani — rzucił krótko — i spieszę się. Czy pani ma zwyczaj zaczepiać obcych mężczyzn? — Tylko wtedy, gdy noszą tweedowe garnitury. Prawą ręką wskazała na klapę granatowego garnituru z grubego materiału pod rozchylonym płaszczem. Mocniej zaakcentowała słowo „tweedowy". Zawahał się, myśląc gorączkowo. Jak, do cholery, Tweed mógł go tak szybko wyśledzić? Postanowił się przekonać. 40 — Tylko że ja nie noszę takich garniturów. — Wiem, lecz tweed to właściwe słowo, prawda? — A tak w ogóle to kim pani jest? Ja jestem zmęczony i nie mam czasu. — Laila Sarin. Jestem reporterką gazety Iltalehti. — Spadaj. — Nie rozumiem. Bardzo przepraszam. Jest mi przykro. Wahał się ciągle. Co, u licha, z nim się dzieje? Nie potrafił podjąć żadnej decyzji. Tok postępowania jest jasny: musi się dowiedzieć, co ta dziewczyna kombinuje — aby udaremnić jej plany i pozbyć się jej.

— To było z mojej strony niegrzeczne — powiedział. — Proszę mi wybaczyć. Udaję się do tego hotelu. — Pokazał jej kopertę z listem od Alexis. — Miałem zamiar pokazać to taksówkarzowi. Nie potrafię tego wymówić. Niech pani pójdzie ze mną, proszę. — Ja mu to powiem. — Zawiesiła głębiej na ramieniu sporą torbę na długim pasku. Wyglądała na rozczarowaną, pomyślał, że powinien jej współczuć. Musi jednak na to uważać: może dziewczyna jest lepsza w swej pracy, zręczniejsza w postępowaniu z innymi ludźmi, niż się tego spodziewał. Wyszli z budynku. Ona zagadnęła po fińsku kierowcę, który wziął walizkę Newmana do bagażnika mercedesa. Usiedli z tyłu. Zdawał sobie sprawę, że gdy wóz ruszał, obserwowała go kątem oka. — Zwrócę uwagę tylko na jedno — zaczęła. — Hotel, który pan wybrał, jest rzeczywiście ładny. Położony na skraju Helsinek, w bardzo cichej i spokojnej okolicy. To dobre miejsce do rozmyślań i odpoczynku. Poprzestała na tym. Jechali szybko prostą, czteropasmową autostradą, z jodłowymi zagajnikami po obu stronach, tu i ówdzie pojawiały się zwały granitu. Żadnego znaku miasta. Teraz przypomniał sobie granit — duszę Helsinek. Ci Finowie to twardy lud. Dosłownie wykuli stolicę w litej skale. Było widno, lecz wszystkie samochody jadące w przeciwnym kierunku miały włączone światła — jeszcze jeden intrygujący aspekt Finlandii, o jakim pomyślał. Takie było prawo — trzeba jeździć z włączonymi światłami, chyba że jest się w centrum miasta, gdzie włączanie świateł nie jest obowiązkowe. To wywołuje dziwne uczucie — bez względu na porę dnia zawsze się wydaje, że już niedługo będzie zmierzch. 41 — Powinien pan to zobaczyć — powiedziała wręczając mu coś. To była jej wizytówka prasowa. Postanowiła ujawnić, kim jest, w kolejnej próbie zdobycia zaufania. Oczywiście powinien był poprosić o to jeszcze na lotnisku. Chryste! Jakże potrzebował kilku dni, by pomyśleć i odpocząć. I czy ona nie mówiła właśnie o tym? Wyglądało na to, że dziewczyna ma intuicję. A może wiedziała o Alexis i taktownie nie nawiązywała do tego tematu? — Nie będziemy wjeżdżać do miasta, by dojechać do pańskiego hotelu — poinformowała go, wyglądając przez okno. — Mam nadzieję, że dostanie pan ładny pokój z widokiem na morze. — Mieli tylko apartament, więc nie miałem wyboru. Ten hotel leży nad morzem? — Tak, ale nie będzie pan tego czuł. W tej części morze przypomina raczej jedno z fińskich jezior. Z apartamentu będzie pan mógł na nie patrzeć. Chciałabym z panem porozmawiać, panie Newman. Czy moglibyśmy zjeść razem kolację? — Nie wiem. Może pójdę od razu do łóżka. — Powinnam to przewidzieć. Miał pan długą i ciężką podróż. Przepraszam. — Nie ma za co. — Przerwał na chwilę. — Zobaczymy, jak będę się czuł, gdy dojedziemy na miejsce, to znaczy... — Rozumiem — odparła spokojnie i równie cierpliwie. Newman uświadomił sobie, że okazuje jej podenerwowanie, że nie jest wobec niej uprzejmy. Zerknął na Sarin, która ciągle patrzyła przez okno po swojej stronie samochodu. Jak ocenił, mogła mieć około dwudziestu siedmiu lat. Na lewej dłoni nie miała obrączki. Nie była atrakcyjna według konwencjonalnych norm, lecz było w niej coś, co zdawało się mu kojące pomimo jego podłego nastroju. Odwróciła się wolno i zza okularów spojrzała na niego uważnie swoimi niebieskimi oczami. Odpowiedział spojrzeniem bez szczególnego wyrazu, a potem znowu popatrzył przez okno. Zbliżali się do przedmieścia. Podobne do siebie bloki mieszkalne sprawiały wrażenie, jakby ich budowę zakończono dopiero kilka miesięcy temu.

Następnie wjechali chyba na teren jakiegoś parku. Wśród drzew tu i tam stały dziwne rzeźby. Taksówka zakręciła, a Sarin zawiesiła pasek torby na ramieniu. — Jesteśmy na miejscu. Pamiętając hotele w centrum Helsinek, Newman doznał szoku 42 III ujrzawszy Kalastajatorppa. Wybudowany na skarpie wznoszącej się nad brzegiem kompleks hotelowy składał się z solidnych trzy-i czterokondygnacyjnych bloków betonowych o dość znacznych rozmiarach — jeden z nich był majestatycznie zaokrąglony. Dachy były płaskie. Newman wyglądał przez okno nie ruszając się. Fińscy architekci są pomysłowi, a nawet dowcipni. Ten architekt połączył beton z wielkimi masywami granitu wystającymi z ziemi — hotel wyglądał tak, jakby sam wyrastał ze skał. Budynki hotelowe były usytuowane po obu stronach mało uczęszczanej drogi prowadzącej wśród sosen. Po prawej stronie zauważył spokojną, ołowianą szarość morza, a za nią, w oddali, ciemne, nie kończące się płachty lasu, do którego w Finlandii nigdy nie jest daleko — jak ramiona duszącym uściskiem obejmujące zatokę. — Jest inny, prawda? — spytała Sarin. — Jest nadzwyczajny — zgodził się Newman. Zapłacił taksówkarzowi, potem weszli do przestronnego hallu. W Finlandii nie liczą kosztów kubatury. Wspaniałym rozwinięciem wizji architekta była kliniczna czystość tego miejsca. Hotel był cichy, ledwie garstka ludzi siedziała wygodnie w fotelach przed recepcją. Newman wpisał się do księgi hotelowej, a portier zawiózł ich windą do apartamentu na drugim piętrze. Wydawało się zupełnie naturalne, że Sarin mu towarzyszyła. Apartament stanowiła duża sypialnia z dwoma jednakowymi łóżkami, łazienką i drzwiami prowadzącymi do sąsiedniego salonu. Kiedy zostali sami, Newman opadł na jedno z łóżek, czując niewypowiedziane zmęczenie. Sam siebie poganiał od chwili, gdy razem z Howardem obejrzał w kinie na Park Crescent film pokazujący zabójstwo Alexis. Ile czasu minęło od tamtej pory? Chryste! To było rankiem tego samego dnia. A teraz był w odległej Finlandii. Laila Sarin podbiegła do wielkiego panoramicznego okna i zawołała prawie z dziecięcym entuzjazmem: — Panie Newman! Musi pan to zobaczyć! Proszę podejść i spojrzeć. — W porządku, już idę. Coś w tonie jego głosu zmusiło ją, by odwrócić się nagle w momencie, gdy stanął obok niej. Spytała, czy chciałby kawy, skinął głową. Stał i spoglądał ponad płaskim dachem, który wznosił się nad recepcją, a ona telefonowała do służby hotelowej, mówiąc szybko po fińsku. 43 Tak, miała racje. To była Finlandia. Patrząc ponad budynkami po drugiej stronie drogi, miał najcudowniejszy widok na zatokę, która rzeczywiście sprawiała wrażenie jeziora. Wiatr tarmosił powierzchnię morza zbliżającego się do pustego brzegu armią maleńkich fal. W Finlandii zawsze ma się świadomość wielkości nieba, nieba, jakiego nie ma nigdzie w Europie, wraz z jego czystością i uczuciem ogromu i bezkresu. Słońce przebiło się przez chmury jak blade światło latarki, oświetlając niewielki obszar zatoki. Potem wiatr ustał i powierzchnia wody wygładziła się. Stał kontemplując spokój tego widoku, brak nawet jednej ludzkiej postaci. Tylko morze, ciemniejące niebo "i las. Czuł, że nogi ma jak z waty, lecz piękno widoku trzymało go jeszcze, kiedy Sarin wróciła i stanęła obok niego. Objął ją ręką za ramię i poczuł, że ona wygodnie opiera się o niego. — Kawa nadchodzi — powiedziała, kiedy tak stali w półmroku. — I możesz mi mówić Laila, oczywiście, jeśli chcesz.

— Mam na imię Bob. Od tej chwili możesz sobie darować pana Newmana. Lailo, padam z nóg. — Idź i poleź, zanim przyniosą kawę. To nie potrwa długo. Podszedł do łóżka stojącego bliżej drzwi, usiadł, zdjął buty, podciągnął nogi i opadł na materac. Ona ułożyła mu poduszkę pod głową, rozwiązała krawat i rozpięła kołnierzyk. Zasnął szybko. Nie obudziła go, gdy przyniesiono kawę. Nalała kawy sobie, zaniosła krzesło pod okno, usiadła i popijając obserwowała zapadającą noc. Po godzinie opróżniła dzbanek, a Newman spał dalej, oddychając równo. Włączyła lampkę przy drugim łóżku, ułożyła poduszkę, zdjęła buty i wyciągnęła swe długie, szczupłe nogi. Przez okulary obserwowała tego obcego człowieka zza morza, Anglika, który od pierwszej chwili, gdy zobaczyła go na lotnisku, przywodził na myśl zbłąkaną duszę. Rozdział 5 Tweed wyszedł z hallu tego dziwnego, zbudowanego w stylu dwudziestego pierwszego wieku lotniska Charlesa de Gaulle'a tuż po 5.30 po południu. Opuściwszy samolot Air France rejs nr 815 nie tracił czasu na czekanie, aż walizka pojawi się na taśmie. Zawsze podróżował z małym bagażem, który zabierał ze sobą do kabiny. Technika ta dawała mu jedną zasadniczą przewagę. Każdy, kto go śledził, musiał czekać na swój bagaż. Odzywając się po francusku, zamówił kurs: — Hotel Bristol, jeśli pan tak miły. Często zakłada się, że jeśli chce się odwiedzić Paryż, nie zwracając niczyjej uwagi, najlepiej jest zamieszkać w jednym z małych i skromnych hotelików na lewym brzegu Sekwany. Ale to jest błąd popełniany przez tak zwanych doświadczonych podróżników. Konsjerżki w takich małych, a często obskurnych pensjonatach mają zwyczaj szpiegować swoich gości. Za niewielką opłatą opowiedzą o gościu każdej zainteresowanej osobie. Innym niebezpieczeństwem są tajne kontakty, które te konsjerżki utrzymują pomiędzy sobą. Zupełnie inne zasady obowiązują w majestatycznych hotelach, jakie można znaleźć na prawym brzegu rzeki — a jednym z najznacz-niej szych wśród nich jest właśnie Bristol. Tutaj służba zarabia kupę forsy na zaspokajaniu kaprysów nadzianej klienteli, a zwłaszcza Amerykanów w roku 1984, kiedy mocny dolar oznaczał, że wszystko oddawano Jankesom za półdarmo. Żaden pracownik luksusowego hotelu nawet nie pomyśli o zagrożeniu swych lukratywnych dochodów poprzez sprzedawanie 45 informacji o gościach, bez względu na wielkość oferowanej łapówki. Tweed znakomicie zdawał sobie sprawę z tego ekonomicznego aspektu życia. Zapłacił za kurs na rue du Faubourg St. Honore, pozwolił portierowi wziąć walizkę i wszedł do Bristolu, odległego o rzut kamieniem od Pałacu Elizejskiego i Ministerstwa Spraw Wewnętrznych na Place Beauvau. Każdy, kto poszedłby za Tweedem, a nikomu nie udało się jeszcze dokonać tego wyczynu bez jego wiedzy, zdziwiłby się wyborem tego miejsca na kolację 30 sierpnia. Podczas gdy tysiące mil na północny wschód Newman spał twardo w Helsinkach, pilnowany przez Lailę Sarin, Tweed szybko rozpakował swą walizeczkę. Umył się, a potem wyszedł na korytarz, przeprowadziwszy kilka miejscowych rozmów telefonicznych. Na klamce sypialni zostawił kartonik z napisem: Proszę nie przeszkadzać, a klucz od pokoju schował do kieszeni. Było parno i duszno, gdy szedł po Faubourg St. Honore. Minął Place Beauvau, wejście do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, którego metalowa, kuta brama była zamknięta i pilnowana przez policjantów z pistoletami w kaburach, i szedł dalej ulicą aż za Pałac Elizejski.

Paryż zmienił się od jego ostatniej wizyty — niestety, nie na lepsze. Nawet po przeciwnej stronie ulicy, przy której mieści się rezydencja prezydencka, płyty chodnikowe sterczały krzywo, farba odpadała płatami ze ścian budynków, w ogóle miasto było odrapane i zaniedbane. Czasami zatrzymywał się, by zerknąć na wystawę sklepową, i wziął taksówkę dopiero wtedy, gdy przekonał się, że nikt za nim nie idzie. Kazał kierowcy zawieźć się na rue des Pyramides, boczną ulicę odchodzącą od St. Honore i łączącą się z rue de Rivoli. Odległość nie była duża, więc wynagrodził taksówkarza hojnym napiwkiem, który jednak nie został należycie oceniony. Idąc piechotą, znów się zatrzymał, lecz nie zauważył żadnego pieszego ani żadnego pojazdu. Skręcił do Restaurant aux Pyramides, przy barze zamówił pernod i poprosił o telefon. Drugi raz wybrał ten sam numer i tym razem ustalił spotkanie, sprawdziwszy czas. Popijał pernod głównie ze względu na zachowanie pozorów, większość zawartości pozostawiając jednak w szklance. Z drugiej taksówki wysiadł przy stacji metra Bastille. Znowu szedł 46 : pieszo, nieduży, zwyczajnie wyglądający człowiek, z gołą głową, gdyż maszerował dość szybko po rue St. Antoine, a potem skręcił w boczną uliczkę, prowadzącą do renomowanego i niegdyś eleganckiego Place des Yosges. Wygląd tego placu, jeszcze kilka lat temu rezydencji bogaczy, wstrząsnął nim. Luksusowe apartamenty ponad arkadami były pozamykane i sprawiały wrażenie opuszczonych. Ludzie bogaci mają możliwości przemieszczania się, więc uciekli przed Mitterandem. Teraz zamieszkiwali apartamenty w Nowym Jorku lub w Szwajcarii. Podziemia banków w Bazylei były zapełnione bilionami francuskich franków, przeniesionych przez ostrożnych posiadaczy w przeddzień wyborów prezydenckich, w których Mitterand pokonał Giscarda. Ich nieobecność widać było również w La Chope, restauracji, do której zmierzał Tweed. Przed restauracją w północno-wschodnim rogu tego wielkiego placu ciągle stały stoliki, lecz klientela już się zmieniła. Tweed ogarnął to wszystko jednym spojrzeniem. Szykowne kobiety, ubierane przez najlepszych paryskich krawców, ich przyjaciele, którzy odziedziczyli fortuny, od czasu do czasu jakieś bogate małżeństwo, zazwyczaj w ogóle nie rozmawiające. Wszyscy ci ludzie odeszli. Obecnie pijący lub jedzący należeli do klasy średniej lub robotniczej lepiej sytuowanej (Tweed nigdy nie wiedział, gdzie kończy się jedna z tych klas, a zaczyna druga). Spojrzał na zegarek. Była dokładnie 7.30 wieczorem. Przy stojącym w rogu, nieco na uboczu, stoliku dla dwóch osób siedział brzuchaty mężczyzna w wieku około pięćdziesięciu lat. Tweed z rezygnacją malującą się na twarzy rozejrzał się dokoła po innych, zajętych stolikach. — Przepraszam — odezwał się po francusku — czy mógłbym się przysiąść? Zdaje się, że dzisiejszego wieczoru nie ma tu zbyt wiele miejsca. — Niech pan siada — zaprosił go Andre Moutet. Promienie słońca odbijały się od dachów po drugiej stronie placu. Tweed osłonił oczy przed blaskiem i przesunął krzesło bliżej tamtego mężczyzny w chwili, gdy kelner podał mu menu. — Macie jeszcze cielęcinę? — zapytał Tweed. — Oczywiście, proszę pana. Coś do picia? Tweed zamówił karafkę wina i znowu zostali sami. Moutet jeszcze bardziej przybrał na wadze. Tweed pomyślał, że rozumie dlaczego, 47 kiedy zobaczył, jak tamten szufluje kartofle do swych przepastnych ust. Andre Moutet lubił jeść. Zaczęli rozmawiać ściszonym głosem. Nie chodziło o to, że Tweed obawiał się, iż ktoś

będzie ich podsłuchiwał, gdyż inni goście byli całkowicie zajęci sobą i tym, co znajdowało się na talerzach i w butelkach stojących przed nimi. Andre Moutet był mocno zbudowany w każdym calu swej ogromnej postaci. Miał dużą głowę, ciemne włosy, przycięte en brosse, wydatną szczękę, a wargi pełne i zwodniczo obwisłe. Oficjalnie był z zawodu doradcą na wyścigach, co pozwalało mu wtapiać się niepostrzeżenie w towarzystwo ludzi z niższych sfer. Czasami odbywał krótkie rozmowy z tymi, którzy stawiali wielkie sumy na Longchamps. Wśród znajomych miał również paru hrabiów, żeby nie powiedzieć hrabianki. — Hrabiny — jak wyznał to kiedyś Tweedowi z pogardą — są najgorsze. Kiedy nie mogą już wydusić od swych mężów ani grosza więcej, można je spotkać, jak zarabiają, oczywiście dla nadrobienia strat, wynajmując się w co bardziej ekskluzywnych salonach. Wie pan, co mam na myśli? Puścił oczko. Tweed wiedział, o co mu chodziło. Ale to były tylko pozory. Prawdziwe źródło jego dochodów było zupełnie inne — chociaż też wiązało się ze zbieraniem i przekazywaniem informacji. Moutet miał dobre układy z portierami i sprzątaczami we wszystkich ambasadach w Paryżu. Z tych, jak by się zdawało, marnych źródeł za stosunkowo niewielkie sumy franków zdobywał zadziwiająco dużo ściśle tajnych informacji. Jego marża, gdy przychodziło do przekazania tych informacji stronom zainteresowanym, wynosiła dziesięć tysięcy procent. I, oczywiście, wyłącznie gotówką. Urząd podatkowy nigdy nie widział nawet jednego sou z jego dochodów. Jedząc cielęcinę, Tweed słuchał Mouteta. Potem Moutet słuchał Tweeda. Na etapie kawy Tweed wyciągnął z kieszeni marynarki egzemplarz Le Monde, pomiętą gazetę, którą podniósł ze stołu w Restaurant aux Pyramides. Wskazał Moutetowi interesujący go fragment na ciągle złożonym piśmie, na który Francuz spojrzał, skinął głową, a potem wepchnął gazetę do kieszeni, jakby miał zamiar później przeczytać artykuł. Koperta zawierająca dwa tysiące franków była ukryta wewnątrz gazety. Moutet pochylił się do przodu i szepnął, biorąc wykałaczkę: 48 — Bary. To najlepsze kanały. Barmani uwielbiają uszczęśliwiać klientów opowieściami o różnych brudach. Mogą okazać się bardzo przydatni. Będę pracował dla pana przez cały przyszły tydzień. Ale może pan zechce zacząć jeszcze dziś wieczorem. Którędy idzie pan do domu? — W kierunku Pól Elizejskich — ostrożnie odparł Tweed. — Nie mogło być lepiej. Można by rzec — wyższe sfery społeczeństwa. Podam panu krótki spis. Zgoda? Dobrze. A ja wejdę w bagno. — Na twarzy mężczyzny pojawił się ślad ponurego uśmiechu. — To raczej nie jest pańskie środowisko? Chociaż wiem — i proszę nie zrozumieć mnie źle — że gdyby pan musiał, poradziłby sobie również i z tym. Z pana jest cholerny kameleon, nieprawdaż? Cholerny kameleon przytaknął, puścił oko i zerknął na stolik stojący najbliżej z lewej strony. Właśnie zajęła go para nowych gości — mężczyzna po czterdziestce, dziewczyna około dwudziestu lat. Była zwrócona twarzą do Tweeda, gdy obejmowała swego partnera, biorąc jedną ręką od kelnera podawane menu i puszczając oczko. Tweed uśmiechnął się do niej. Wyglądało na to, że był to wieczór na puszczanie oczek. Doszedł do wniosku, że to chyba atmosfera — teraz powietrze koiło i odprężało. Moutet sporządzał spis barów i ich adresów. Tweed zawołał kelnera i zapłacił za oba posiłki. Moutet doceniał tego typu drobne dodatki. Tęgi mężczyzna złożył brudny kawałek papieru i podał go Tweedowi, a potem spojrzał na karafkę wina jeszcze prawie pełną. — Zostawia pan to? — spytał zdziwiony typowo po galijsku.

— Przecież pan wie, że ja niewiele piję. Proszę bardzo, niech pan sobie naleje. Ja już pójdę. Być może będę potrzebował spotkać się z panem za tydzień czy dwa. Powiadomię pana. — Zawsze do usług. Moutet wziął szklankę i nalał sobie z karafki Tweeda. Podnosząc się z krzesła, Tweed znowu spojrzał w lewo. Wydawało się, że patrzy na parę siedzącą przy najbliższym stoliku, która ciągle była spleciona wężowym uściskiem. W rzeczywistości jednak patrzył na niewysokiego mężczyznę o śniadej twarzy, palącego duże cygaro, który siedział przy stoliku pod ścianą, odkąd przybył tu Tweed. Moutet ciągle miał tego samego goryla, człowieka, którego nazywał Korsykaninem. 4 — Kamuflaż 49 Po wyjściu z Place des Yosges Tweed spędził długi, pracowity i ciężki wieczór. Odwiedził każdy bar ze spisu Mouteta. Większość znajdowała się w bocznych uliczkach odchodzących od rue St. Honore. Kilka znajdowało się przy głównej ulicy. Zachowywał się zawsze tak samo. Wchodził do baru, stawał przy wejściu, klepiąc się po kieszeniach marynarki, jakby w nich czegoś szukał, i jednocześnie przyglądał się siedzącym w środku ludziom. Następnie podchodził do pokrytego plastikiem kontuaru — stare cynkowe blaty, które nadawały charakter paryskim barom, już dawno ustąpiły miejsca atakującej nauce i ekonomii. — Raz pernod — zamawiał, nachylając się nad kontuarem. Potem rozmawiał przez parę minut, słuchał opowieści o mroku i upadku. Jak powiedział mu jeden barman: — Piękna Francja już nie jest piękna. Następnie Tweed sam zaczynał opowiadać, a wtedy barman zawsze przestawał wycierać blat i szklanki, i zaczynał słuchać z zainteresowaniem. Wątpliwe, żeby Tweed, nawet z jego płynną francuszczyzną, mógł uchodzić za tutejszego, lecz od czasu do czasu ozdabiał rozmowę wyraźną pomyłką językową w postaci jakiegoś hiszpańskiego słowa. Była prawie północ, kiedy wrócił do Bristolu i poszedł prosto do swego pokoju. Rozebrał się szybko, naszykował świeże ubranie na następny dzień, nastawił swój podróżny budzik na szóstą rano i wskoczył do łóżka. Następnego dnia był we Frankfurcie, w Niemczech. Wunderbar! Frankfurt nad Menem to dobre miejsce do obserwowania, jak zachodnioniemiecka machina przemysłowa pracuje na coraz wyższych obrotach. Kontrast z zaniedbaną Francją, z której Tweed wyjechał, był oszałamiający. W przeciwieństwie do Francuzów — przygnębionych, z ponurymi twarzami i ciągłym wspominaniem przeszłości, Niemcy szli energicznie do przodu, pewni swej teraźniejszości i przyszłości. W tym mieście elektrowni można przejść ulicą, nie skręcając nogi w kostce, czego Tweed doświadczył na rue St. Honore. Taksówka wzięta z wielkiego lotniska podwiozła go pod hotel Intercontinental akurat w porze lunchu. Podobnie jak Kalastajatorppa w odległych Helsinkach, Inter continental ma wolno stojące budynki po obu stronach ulicy, lecz, z wyjątkiem łączących je tuneli, nie da się ich porównać pod żadnym innym względem. 50 Na hotel Intercontinental składają się dwa wielkie drapacze chmur. Tweeda odeskortowano szybkobieżną windą do pokoju nr 1467. Po daniu napiwku boyowi, który uparł się, by nieść małą walizeczkę Tweeda, kilka chwil spędził wyglądając przez panoramiczne okno swego pokoju. Widok przypominał Los Angeles. W południe miasto spowijała ciągle szara, jakby morska mgła. Z tej mgły wyłaniało się więcej drapaczy chmur. Tweed rozpoznał podobną do pala wieżę, która, jak wiedział z poprzedniej wizyty, miała na szczycie pierwszą w Europie obracającą się restaurację.

Nie spieszył się z rozpakowaniem walizki i myciem. Nieco dokładniej zajął się swoim wyglądem, uczesał ciemne włosy, aby lepiej prezentować się przy swoim obiadowym gościu. Zadzwonił do niej z Bristolu przed wyjazdem z Paryża, a ona natychmiast i z entuzjazmem zgodziła się na spotkanie. — Jak wiesz, o tej porze dnia mam spokój — wyjaśniła. — Kolacja zawsze jest trudna — wieczorami najważniejsze są interesy. — Oczywiście — zgodził się taktownie Tweed. O 12.45, na kwadrans przed umówionym obiadem, Tweed wyszedł z pokoju. Czekając na windę, .wyjrzał przez okno. W przestrzeni między wieżowcami widać było, jak ludzie spacerują nad brzegami Menu, wolno płynącej wstęgi wody. Zjechał na poziom „U", ruszył tunelem prowadzącym do głównego budynku, a potem schodami ruchomymi do wielkiego hallu recepcyjnego. Panował w nim ożywiony ruch. Jedni goście przyjeżdżali, inni odjeżdżali z bagażami ułożonymi w stosy na wózkach. Poszedł do restauracji najlepszej kategorii, do Rotisserie, i sprawdził, czy szef sali zarezerwował dla niego odosobniony stolik gdzieś w kącie sali, o co prosił zaraz po przyjeździe. Stolik był doskonały. Oczywiście! Wrócił do hallu, by tam zaczekać. Punktualnie o pierwszej przybyła Lisa Brandt, spostrzegła Tweeda i przefrunęła przez hali, by zarzucić mu ręce na szyję. Nikt nigdy nie mówił, że Tweed jest wysoki, ale Lisa miała zaledwie pięć stóp i trzy cale wzrostu. Miała odrobinę ponad czterdzieści lat, długie kasztanowate włosy, tak ułożone, że Tweed pomyślał, iż przyszła prosto od fryzjera. Była szczupła, pełna życia i inteligentna, miała piwne oczy i złośliwe poczucie humoru. Przywitali się po niemiecku. 51 — Kochanie! Ile to czasu już minęło! — Uścisnęła go z niekłamanym uczuciem. — Czy będziesz miał trochę wolnego na zabawę podczas pobytu we Frankfurcie? — zaproponowała. — Niechaj to będzie dzień wspomnień. — Zaraz, zaraz — ofuknął ją. — Przecież wiesz, że nigdy nie próbuję przysmaków, jakie masz do zaoferowania. — Tweed! — udała oburzenie. — Mówię o sobie! — Pogłaskała się po pucołowatym policzku. — Kiedyś, pewnego razu... A może już zapomniałeś? — Lunch już czeka. — Poprowadził ją do stolika, lecz ona zatrzymała się nagle. — Szampana! Wiesz, że go uwielbiam! Podszedł do nich pierwszy kelner, który trzymał się dyskretnie na uboczu. Przysunął jej krzesło, ukłonił się, potraktował jak królową. Nie wiedział, że dama była właścicielką najbardziej ekskluzywnego burdelu we Frankfurcie. — Jeszcze tego popołudnia muszę wsiąść w następny samolot — powiedział Tweed, kiedy stukali się kieliszkami. — Bardzo mi przykro. Naprawdę. Ale potrzebuję twojej pomocy. — Moja życzliwość jest zawsze do twej dyspozycji — odparła figlarnie. Tweed rozpieszczał ją, traktował na wesoło, a ona to uwielbiała. Gdyby tylko Howard, który uważa się za interesującego mężczyznę, mógł obserwować ten lunch, z pewnością by zgłupiał. Tweed bowiem prezentował tę stronę swego charakteru, którą inni poznawali niezwykle rzadko. Wiedząc dokładnie, co robi, schlebiał jej nieprawdopodobnie, a ona kupowała wszystko. Podobnie jak w przypadku Andre Mouteta Tweed słuchał jej, a potem ona słuchała jego, zajadając wyśmienitego łososia. Kelner powiedział im, że ryba jest świeżo przywieziona samolotem ze Szkocji. — Jestem pewna, że mogę ci pomóc, Tweed — zauważyła w pewnej chwili Lisa, trzymając kieliszek w szczupłej, małej dłoni i obserwując ulatujące bąbelki. — Mam klientów wysokiej klasy — ministrów, członków Bundestagu i, mówiąc między nami, nawet ludzi z BND.