uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 436
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 034

Colin Forbes - Cykl-Tweed (11) Władza

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Colin Forbes - Cykl-Tweed (11) Władza.pdf

uzavrano EBooki C Colin Forbes
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 357 stron)

Forbes Colin Władza

DLA JANE Wszystkie opisane postaci są wytworem wyobraźni autora i nie mają żadnych pierwowzorów w świecie rzeczywistym. Nie istnieją również odpowiedniki pojawiających się w powieści posiadłości oraz firm.

Prolog Carmel. Kalifornia. Luty. Mężczyzna ubrany w wiatrówkę rozsuniętą w sposób ukazujący jego grubą szyję wepchnął krzyczącą dziewczynę do jednopiętrowego, drewnianego domku. Jedną ze swoich wielkich dłoni chwycił ją za długie, jasne włosy, podczas gdy drugą popychał z tyłu. Joel Dyson, niegdyś dziennikarz, a obecnie odnoszący sukcesy na międzynarodową skalę łowca sensacji, przycupnął pośród krzewów rosnących na skraju leśnej polany. Wycelował kamerę w znikającą w otwartych drzwiach walczącą ze sobą parę. Twarze obojga były doskonale widoczne. Drzwi domku zatrzasnęły się od wewnątrz. Niewykończona chata stała pośrodku polany odcięta od zewnętrznego świata przez gęstą zasłonę okalających drzew. Poprzez zamknięte okiennice Dyson wciąż słyszał krzyki przerażonej dziewczyny. Spojrzał w dół na leżący u jego stóp, włączony magnetofon. Obracająca się taśma zarejestrowała nagle urywający się straszliwy wrzask. Być może mężczyzna uderzył dziewczynę, by zamilkła. Nastąpiła cisza, która wydała się Dysonowi jeszcze trudniejsza do zniesienia niż to, co już zobaczył i usłyszał. Martwota zimowego lasu stwarzała nastrój zagrożenia. Instynkt podpowiadał mu, że jest w niej coś złowieszczego. Właśnie przygotował kamerę do kolejnego ujęcia, kiedy otworzyły się drzwi. Spodziewał się, że wyłonią się dwie osoby, zobaczył jednak tylko mężczyznę. Tamten wyszedł, zamknął drzwi, wetknął klucz w zamek, przekręcił i cisnął go na dach. Dlaczego to zrobił? Odpowiedź przyszła już po chwili, gdy zza jednej z okiennic zaczął wydostawać się dym, po czym całe okno stanęło w płomieniach. Boże! Miał zamiar zostawić ją, by spłonęła. Na twarzy mordercy, ociekającej potem pomimo chłodu poranka, Dyson dostrzegł wyraz złośliwej satysfakcji. Instynkt nakazał mu wyłączyć magnetofon, wyjąć kasetę i włożyć do kieszeni zimowego płaszcza. Mężczyzna spoglądał w kierunku kryjówki Dysona. Wyciągając broń zza paska ruszył w jego stronę. Czyżby dostrzegł jakiś ruch? Po raz kolejny twarz mężczyzny, zdradzająca zawziętość i determinację, znalazła się w obiektywie kamery. Pełne ujęcie ukazujące broń. Dyson zobaczył, jak chata zamienia się w szalejące piekło. Dach stojący w płomieniach lada chwila miał się zwalić na pozostającą wewnątrz nieprzytomną, a może nawet martwą już dziewczynę. Ciche trzaski płonącego drewna przerodziły się w ryk. Mężczyzna stanął i obejrzał się za siebie. Kamera Dysona zarejestrowała jego początkowy ruch, a następnie rozpalony jak stos pogrzebowy domek. Mężczyzna odwrócił się w kierunku zarośli i ruszył wolnym, lecz zdecydowanym krokiem. Czas się stąd wynosić. Żywy, jeśli to możliwe. Dyson był porządnie przestraszony. Ciągle jeszcze kucając wycofał się z zarośli. Z przewieszoną przez ramię Kamerą i kasetą spoczywającą w kieszeni zatrzymał się przed kupą chrustu. Wstał i z trudem oparł się pokusie ucieczki

biegiem. Pod nogami szeleściły suche liście. Przez moment odgłosy jego ucieczki zagłuszył huk walącego się domku. Musiał dotrzeć możliwie najdalej, zanim odgłosy jego kroków staną się zbyt głośne. Do chevroleta zaparkowanego w lesie poza zasięgiem wzroku z pobliskiej drogi miał jeszcze dość daleko. Nagle znieruchomiali nasłuchiwał, jak przybliżają się ciężkie, zdecydowane kroki. Prawdopodobnie są jeszcze inni, których goniący go mężczyzna może zawołać gdyby zaryzykował bieg. Ogarnięty paniką Dyson stanął pod wysoką sosną. – To moja ostatnia szansa na przetrwanie... Dyson wypowiedział do siebie te słowa ze zwinnością wspinając się z gałęzi na gałąź. Coraz wyżej. Musiał ukryć się w koronie. Wbijając w gałęzie paznokcie podciągnął się do wnętrza iglastej kryjówki, obiema nogami objął gruby konar i przerażony czekał. Poprzez niewielką przerwę między gałęziami widać było pień ogromnej sosny, na której siedział. Nagle pojawił się prześladowca, wytarł w drelichy spoconą lewą rękę, w prawej trzymał pistolet police special kaliber 0.38 cala. Dyson zamarł, gdy mężczyzna zatrzymał się pod sosną obracając głowę to w jedną, to w drugą stronę i nasłuchując. Wiedział, że za chwilę może spadać martwy poprzez gmatwaninę gałęzi, by wylądować u stóp zabójcy z kamerą przewieszoną przez ramię i kasetą w kieszeni. Byłoby po wszystkim. Chłód przenikał przez płaszcz Dysona, a jego dłonie były niemal zamarznięte. Stojący na dole mężczyzna wydawał się zupełnie nieczuły na przenikliwe zimno potęgowane jeszcze przez mgłę snującą się znad Pacyfiku. Dyson zmuszał się, by pozostać w bezruchu. Zaczął zastanawiać się, czy warto było podejmować takie ryzyko – nawet wziąwszy pod uwagę potencjalne wynagrodzenie, ogromną fortunę. Przez parę sekund tego typu myśli wypełniały jego sparaliżowany ze strachu umysł. Spojrzał w dół i zamrugał oczami. Mężczyzna zniknął. Oddalał się w kierunku chaty, z której do tej pory musiała już tylko zostać kupa dymiących węgli. Dyson zerknął na zegarek. Była 8 rano. Zmusił się do pozostania w kryjówce bez najmniejszego ruchu jeszcze przez pół godziny. Mężczyzna mógł zastawić na niego pułapkę. W śmiertelnej ciszy spowitego mgłą lasu Dyson słyszał jedynie oddalające się ciężkie kroki. Nie dotarł do niego najmniejszy dźwięk zdradzający, że ktoś wraca. – Teraz – powiedział do siebie – zanim zdoła zablokować całą okolicę. Pomimo ścielącej się szarej mgły Dyson nie miał problemów z odnalezieniem chevroleta. Szedł szybko wybierając, jeśli to było możliwe, drogę po miękkim mchu. Co jakiś czas zatrzymywał się nasłuchując echa pościgu. Nic. Znowu ruszał w stronę samochodu. Przemykając pomiędzy pniami drzew Dyson ożył. Myśli kłębiły się w jego głowie. Najbliższym lotniskiem jest Międzynarodowy Port Lotniczy w San Francisco. Z pewnością będą tam na niego czekać. Bezpieczniej pojechać znacznie dłuższą drogą na południe, przez Kalifornię do lotniska w Los Angeles. Nikt na świecie nie mógł spodziewać się, że wybierze taką trasę.

Z Los Angeles mógł polecieć do Londynu, by tam przesiąść się na bezpośredni samolot do Zurychu. Julius Amberg, dyrektor Zuricher Kredit Bank, winien mu był przysługę. Dyson przypomniał sobie zdarzenie sprzed paru lat. Bob Newman, znany międzynarodowy sprawozdawca zagraniczny, pomógł mu bardziej, niż mu się wtedy wydawało. W Genewie Dyson zrobił Ambergowi kilka kompromitujących zdjęć z jego kochanką. Zamierzał odsprzedać je Der Spieglowi. W owym czasie Amberg znajdował się na czołówkach gazet działając jako pośrednik w wielkim przedsięwzięciu finansowym. – Oddaj te zdjęcia Ambergowi – zachęcał Newman. – Jest wpływowym człowiekiem, a pewnego dnia możesz potrzebować jego pomocy. Choć raz zapomnij o pieniądzach, Joel. Ważni sprzymierzeńcy są na wagę złota... Z ociąganiem Dyson przystał na propozycję. Teraz Amberg będzie miał okazję spłacić „dług” przechowując w swoim skarbcu film i kasetę. Gdzie wyszuka bezpieczniejsze miejsce do ukrycia fortuny? Zbliżywszy się do chevroleta Dyson jeszcze raz przeanalizował swój plan. Myśląc na głos szeptał: – Samochód został wypożyczony w Salinas. Wyśledzenie pojazdu, zdobycie opisu i numeru rejestracyjnego zajmie im trochę czasu. Zwrócę auto w Los Angeles. Zanim je znajdą, będę już daleko... Ostrożnie podszedł do samochodu. Tamci mogli go przecież znaleźć. Z pewnością kręciło się ich tu dostatecznie dużo – zawodowcy w każdym calu... Godzinę później jechał na południe przybrzeżną autostradą, przez most nad Big Sur. Ruch panował niewielki. Z prawej strony w bok jego samochodu uderzał wiatr znad oceanu. Wysokie fale tworzyły bałwany wyrzucane wzwyż na trzydzieści stóp. Był już w Santa Barbara, nagle przypomniał sobie coś. Magnetofon! W pośpiechu zostawił leżący na ziemi magnetofon. Teraz szybko odwiedzą firmę ubezpieczeniową – sprawdzą, na czyjej polisie figuruje numer urządzenia. Jezu! Wtedy otrzymają dokładne dane tego, kto ukrywał się w zaroślach w pobliżu chaty. Do tej pory Dyson miał nadzieję, że trochę potrwa, zanim go namierzą. Był niezmiernie zaniepokojony, kiedy dotarł do Los Angeles, przebrnął przez gęsty ruch uliczny, zwrócił chevroleta i wziął taksówkę na lotnisko. Tu czekało na niego kolejne nieszczęście. Wszedł do hali głównej niosąc torbę zawierającą zestaw ubrań, jakie, zachowując ostrożność, nabył w kilku sklepach po oddaniu samochodu. Kupił bilet powrotny do Londynu na samolot United Airlines – powrotny, żeby zmylić każdego, kto chciałby sprawdzać rezerwacje. Start miał nastąpić za czterdzieści pięć minut. Dyson zadowolony był z szybkiej odprawy nadając swoją torbę. Właśnie, gdy odchodził od okienka, usłyszał chytry głos. – Znalazłeś w Londynie jakąś panienkę gotową ściągnąć majteczki dla tak nieodpowiedniego faceta jak ty? – Co? Dyson obrócił się i wlepił oczy w malutkiego mężczyznę o twarzy do złudzenia przypominającej

małpę. Dlatego właśnie nazywano go Małpą. Nick Rossi był drobnym cwaniaczkiem obserwującym lotniska w nadziei zdobycia jakichkolwiek pożytecznych informacji, które można by opchnąć za niewielką sumę prasie. – Jadę na zasłużony urlop – odwarknął. – A jeśli będę miał szczęście, znajdę sobie jakąś panienkę. Przykro mi, Nick, ale nie mam nic ciekawego. – I właśnie dlatego zabierasz ze sobą kamerę? Małpa skrzywił się zarozumiale. Zgaszony, do połowy wypalony papieros przykleił się do prawego kącika jego wąskich ust. – Najlepsze okazje zdarzają się w momentach, gdy się ich najmniej spodziewamy. Trzeba unikać kłopotów... Dyson odszedł w pośpiechu, klnąc po cichu. Pomyślał nawet o zaoferowaniu Małpie pliku banknotów, by namówić go do milczenia – ale to jedynie zaostrzyłoby jego nienasycony apetyt. Zrelaksował się dopiero, gdy jego jumbo jet wystartował, zakręcił nad wyspę Catalina i Ocean Spokojny, po czym znowu skręcił na wschód nad kontynent i rozpoczął swój trwający nieprzerwanie jedenaście godzin lot, przez koło podbiegunowe do Londynu. Podwójna whisky dostarczona przez stewardesę również okazała się pomocna. Rozluźnienie nie trwało jednak długo. Podczas gdy maszyna kontynuowała swój nocny lot, wciąż jeszcze się wznosząc, Dyson ukradkiem rozglądał się sprawdzając innych pasażerów. Przypadkowe spotkanie z Nickiem Rossim mogło okazać się fatalne w skutkach. Czy mieli wystarczająco dużo czasu, żeby w ostatniej chwili wsadzić na pokład swojego człowieka? Wątpił w to. Druga szklaneczka whisky ponownie przyniosła mu spokój. Dyson nie śmiał zasnąć, pomimo że większość pasażerów wypełnionego do połowy samolotu drzemała. Kamera, przykryta gazetą, spoczywała na jego kolanach. Co chwilę wkładał rękę do kieszeni płaszcza złożonego z boku na wolnym siedzeniu. Czuł ulgę za każdym razem, gdy znajdował kasetę na miejscu... Bob Newman. Nazwisko wciąż przewijało się przez myśli Dysona po tym, jak wysiadł na lotnisku Heathrow. Pod wpływem impulsu zmienił plan działania. Zamiast natychmiast kupić bilet do Zurychu, szybko opuścił port, wsiadł do taksówki i podał kierowcy adres mieszkania Newmana na Beresforde Road, w South Kensington. W pośpiechu nie zauważył, że obserwuje go niski, krępy mężczyzna w płaszczu przeciwdeszczowym, który podążył za nim i drapiąc się po policzku dał znak nadjeżdżającemu szaremu volvo. Potem pobiegł do budki telefonicznej. – Mówi Ed, jestem na lotnisku. Cel przybył lotem z Los Angeles, wyszedł i pojechał gdzieś taksówką. – Tak? – szorstki głos Nortona był nieprzyjemny. – Z ogonem, mam nadzieję? – Przejeżdżało szare volvo. Mieliśmy trzy krążące samochody... – Wiem o tym. Nick Rossi miał rację. Czekaj na miejscu. Bądź uważny. Nasz cel może wrócić.

Donoś mi o dalszym rozwoju sprawy. – Będę w kontakcie... Krępy mężczyzna zorientował się, że rozmowa została przerwana. Typowe. Nigdy nie widział Nortona, słyszał tylko przez telefon jego nieprzyjemny, z amerykańskim akcentem głos. Powiedział to innemu członkowi grupy. – Masz szczęście – ostrzegł go kolega. – Nikt nie wie, jak on wygląda. Jeśli spotkasz kiedyś Nortona i dowiesz się, kim jest, to będzie twój koniec... Dojeżdżając do, położonego naprzeciw kościoła Świętego Marka, mieszkania Newmana, Dyson kazał kierowcy zaczekać. Elegancka, szczupła blondynka otworzyła drzwi, lecz nie wykazywała chęci zaproszenia go do środka. Dyson pokazał jej swoją starą legitymację dziennikarską ze zdjęciem. – Przepraszam, że przeszkadzam. Nazywam się Joel Dyson, jestem przyjacielem Boba Newmana, muszę się z nim jak najszybciej zobaczyć. Oczekuje mnie – skłamał. – Nic mi nie powiedział... – Nie mógł. Ta sprawa jest poufna. I nagląca – powtórzył. – Sprawa życia lub śmierci. Mojej śmierci, pomyślał. Blondynka obejrzała legitymację prasową i spojrzała na niego. Oddając ją wydawała się niezdecydowana, co ma odpowiedzieć. Dyson z trudem uśmiechnął się i rozluźnił. Dziewczyna nie uśmiechnęła się, lecz skinęła głową. – Czy ma pan na czym zapisać adres? Znajdzie go pan w General & Cumbria Insurance Company w Park Crescent. Dwadzieścia minut drogi taksówką stąd... Dyson podziękował, przewiesił przez ramię kamerę, po czym pospieszył w stronę taksówki, gdzie podał kierowcy adres w Soho. Wcześniej, jeszcze w czasie drogi z lotniska kilkakrotnie oglądał się przez tylną szybę. Nie zauważył szarego volvo trzymającego się za taksówką stale w odległości jednego samochodu. Tak naprawdę, to prawie nie wierzył, że może być śledzony. Joel Dyson nie docenił energii i zakresu władzy, jaką dysponowała poszukująca go organizacja. Podczas jedenastogodzinnego lotu z Los Angeles jego mieszkanie w San Francisco zostało przetrząśnięte, sprawdzone jak przez lupę w poszukiwaniu jakichkolwiek wskazówek. Wszystkie główne lotniska kalifornijskie zostały sprawdzone – stąd łatwy kontakt z Nickiem Rossim. Między Stanami a Europą szły telegramy. Poczyniono przygotowania do „przejęcia” celu. Tożsamość ustalono dzięki magnetofonowi. W drodze do Soho Dyson rozważał wartość filmu i kasety. Pięć milionów dolarów? Nie. Dziesięć milionów dolarów przynajmniej. Człowiek potrafi wymyślić sposób na zdobycie pieniędzy znalazłszy się w obliczu śmiertelnego zagrożenia. Opuszczając taksówkę na jednej z ulic Soho Joel był bardzo podniecony. Nawet nie zauważył szarego volvo, które zwolniło, by po chwili zaparkować. – Sammy, potrzebuję skorzystać z twojej przegrywalni. Spieszy mi się cholernie – powiedział Dyson londyńskiemu właścicielowi sklepu. Z zewnątrz miejsce to wyglądało na sklepik soft-porno. Dyson jednak, doskonale znając Londyn, dawniej często wykorzystywał mieszczące się wewnątrz urządzenia.

– To będzie kosztować, stary – szybko odpowiedział Sammy. – Nie każdy może używać mojego sprzętu. Biorę dodatkową opłatę, jeśli sprawa jest nielegalna, tak jak zapewne w tym wypadku. – Po prostu pilnuj drzwi. Nie chcę, żeby mi ktoś przeszkadzał – odwarknął Dyson. – A tu masz swoją zapłatę. Nim zniknął na zapleczu, rzucił na ladę dwa studolarowe banknoty. Sammy, rudowłosy garbus, zagwizdał ze zdumienia. Podniósł banknoty do światła. Wyglądały w porządku. Wracając z zaplecza Dyson miał w torbie cztery pojemniki. Dwa oryginały – film i kasetę – i po jednej kopii każdego. Skinąwszy Sammy’emu głową na pożegnanie wyszedł na ulicę, zatrzymał przejeżdżającą taksówkę i kazał kierowcy zawieźć się do Park Crescent. Przyjazd do Sammy’ego do Soho był kolejną nagłą decyzją Dysona, podjętą dopiero w momencie, gdy jego taksówka opuszczała Beresforde Road. O wiele bezpieczniej jest mieć dwa zestawy nagrań – jeden ukryty w Londynie, drugi w Zurychu. Jakże teraz pragnął zastać Newmana w Park Crescent. W biurze na pierwszym piętrze Park Crescent w kwaterze głównej SIS Bob Newman siedział pijąc kawę z Moniką, zaufaną i długoletnią asystentką wicedyrektora Tweeda. Trudno było określić wiek Moniki – siwe włosy nosiła upięte w kok. Siedząc za biurkiem prowadziła pogawędkę z korespondentem zagranicznym, Newmanem, mężczyzną nieco po czterdziestce, średniej budowy, z brązowymi włosami i miłą powierzchownością, który został w pełni sprawdzony i już nieraz pracował z jej szefem. – Powiedziałam, że Tweed wyjechał – rzekła. – W rzeczywistości jest w Paryżu. Spodziewamy się go w każdej chwili. – Miota się, jakby nie mógł usiedzieć na miejscu – skomentował Newman. Lata tu i tam. Myślę, że lubi podróżować. – A ty nie? – drażniła się z nim Monika. – Jako korespondent zagraniczny byłeś już chyba wszędzie... Przerwała słysząc sygnał telefonu. Dzwonił George, były żołnierz, który pracował na dole jako portier i strażnik. Monika zmarszczyła brwi, spojrzała na Newmana i po raz kolejny zapytała? – Kto? Powiedz mu, żeby zaczekał – i miej na niego oko. – Ktoś do ciebie – rzekła odkładając słuchawkę. – Facet nazywa się Joel Dyson. Mówi, że musi niezwłocznie się z tobą zobaczyć. – Joel Dyson? Skąd, do diabła, wiedział, gdzie jestem? Kiedyś był dziennikarzem, jednym z moich informatorów. Teraz spadł do poziomu łowcy sensacji. Robi zdjęcia tak zwanym osobistościom – żonatym – romansującym z niewłaściwymi kobietami. Sprzedaje później te fotki prasie za ogromne sumy. Sądzę, że będzie lepiej, jeśli się z nim spotkam, ale nie tu na górze. – W poczekalni – zdecydowała Monika, po czym zadzwoniła do George’a, by go poinstruować. Newman poprosił, żeby poszła z nim jako świadek. – W takim razie wezmę swój notatnik – odparła. Znajdująca się naprzeciwko biurka George’a poczekalnia była ponurym pomieszczeniem, stał tu drewniany stół i kilka krzeseł z twardymi oparciami, drewniana podłoga pachniała pastą. Pokój

zaprojektowano tak, by zniechęcić odwiedzających do długiego załatwiania spraw. Monika zdumiała się, gdy zobaczyła, jak porządnie ubrany był Joel Dyson. W drodze przez Kalifornię zatrzymał się w motelu, wynajął pokój, ściągnął zimowy płaszcz, drelichy i koszulkę. Zamiast tego z torby wyjął amerykański garnitur, koszulę i krawat od Brooks Brothers oraz elegancki płaszcz, po czym wymknął się z motelu niezauważony przez właściciela zapłaciwszy wcześniej za całą noc. Niski, szczupły mężczyzna, po trzydziestce, miał okrągłą twarz z wydatnymi ustami, cofniętą brodą i ujmującym uśmiechem. Natychmiast wydał się Monice podejrzany. Kolejną niespodzianką okazał się jego głos. Mówił z arystokratycznym akcentem. Joel z łatwością posługiwał się przekonującym amerykańskim, i równie dobrym angielskim. Naprawdę był narodowości brytyjskiej. – Jak, do diabła, mnie tu znalazłeś? – Newman zażądał odpowiedzi. – Nie masz się, o co wściekać. Poszedłem do twojego mieszkania. – Masz naprawdę dobry smak, jeśli chodzi o blondynki. Powiedziała, że tutaj cię znajdę. Molly! – pomyślał Newman. Chciał już w łagodny sposób zakończyć tę przyjaźń – dziewczyna szybko zaczęła dawać mu do zrozumienia, że oczekuje poważnego traktowania. Teraz zmuszony będzie przyspieszyć proces rozstania. – Nie wiedziałem, że jesteś powiązany z ubezpieczeniami – kontynuował Joel pogodnie. – Dochodzę do wniosku, że to idealny sposób, by poznać najciemniejsze, ludzkie sekrety. Zmyliła go tabliczka z wygrawerowanym napisem instytucji General & Cumbria Assurance – będącej przykrywką dla SIS. Niepoproszony dotąd, by usiadł, Dyson wciąż stał. – Czego chcesz? – warknął Newman. – Tak się składa, że jestem bardzo za – Firmy ubezpieczeniowe mają najbezpieczniejsze sejfy – Dyson sztucznie uśmiechnął się do Moniki, która usiadła na stoliku i notowała. Popatrzyła na niego wzrokiem zdradzającym całkowitą obojętność, po czym spuściła oczy na notes. Nie wprawiło go to jednak w zakłopotanie. – Mam film i kasetę – mówił dalej do Newmana – i są one niczym bomba. Zatrzymam oryginały, a ty przechowaj kopie. Na wypadek, gdyby coś mi się przytrafiło. – A co ci się może stać? Dyson milczał, dopóki nie położył na stole walizki i nie wyjął dwóch pojemników, które podał Monice. – Mogę skończyć jako trup – powiedział cicho. Powaga zawarta w jego tonie, nagłe przejście od poprzedniej wesołości zaintrygowała Newmana. Po części byłby skłonny mu wierzyć, lecz nie dał się jeszcze w pełni przekonać. – A któż chciałby zabić najsławniejszego na świecie podglądacza? – ironicznie dociekał. – Nie lubię tego słowa. Jestem zawodowym fotografikiem wysokiej klasy, jednym z najlepszych – jeśli nie najlepszym. I nie potrafię odpowiedzieć na twoje pytanie. – Nie możesz, czy nie chcesz? – burknął Newman ponownie.

– Pas. – W takim razie wynoś się stąd, do cholery, i zabieraj swoje śmieci. – Zawartość tych dwóch pojemników mogłaby wstrząsnąć światem, zdruzgotać Europę u samych podstaw i zniszczyć wszelkie międzynarodowe wpływy, jakie posiada Wielka Brytania. Uciekam w przerażeniu – niczym zając przed fretkami. Dyson wziął papierosa ze złotego pudełeczka, Newman spróbował przeprowadzić eksperyment – podał mu ogień. Dyson nie mógł utrzymać w bezruchu papierosa, a jego dłoń drżała jak liść na wietrze. Z niechęcią Newman zmuszony był przyznać, że tamten nie odgrywa kolejnego ze swoich obłudnych przedstawień. – Jeżeli zgodzimy się zatrzymać te przedmioty, będziemy musieli wiedzieć, jak się z tobą skontaktować – powiedział – w przeciwnym wypadku, nie ma mowy. Kiedy Dyson wyjmował pojemniki, Newman zauważył coś w jego walizce. Na szczycie stosu ubrań wyglądających na nowe – na dodatek w amerykańskim stylu – leżała kamera ze zwiniętym paskiem do przewieszania przez ramię. – Muszę się zmywać – zaprotestował Dyson podnosząc walizkę ze stolika. – Pytałem, jak możemy się z tobą skontaktować? Gdzie się zatrzymasz? – Zgłoś się do tego szwajcarskiego bankiera, którego mi kiedyś przedstawiłeś. Juliusa Amberga z Zurychu. Słuchaj, spóźnię się na samolot... – To spływaj. Monika odprowadziła go do drzwi i skinęła George’owi, żeby otworzył. Dyson zniknął niczym błyskawica. – Zabieram te pojemniki wprost do „Maszynowni” dla specjalistów od materiałów wybuchowych, żeby je zbadali – powiedziała Monika w chwilę po powrocie. – Mądra zapobiegliwość – zgodził się Newman. – A co potem? – Włożę je do sejfu Tweeda, dopóki nie wróci... Kierowca szarego volvo, które wciąż stało zaparkowane w zasięgu wzroku od budynku, zobaczywszy wychodzącego Dysona, głaszcząc się po głowie dał znak kierowcy innego samochodu. Był to srebrny renault stojący tuż za nim. „Volvo” podniósł słuchawkę telefonu komórkowego w momencie, gdy Dyson wsiadał do taksówki, i wystukał numer. – To znowu Jerry. – Jakieś zmiany? – zażądał szorstki głos Nortona. – Cel złożył wizytę w sklepie soft-porno w Soho. Potem wziął następną taksówkę do budynku Park Crescent. Poszedł... – Park Crescent? Boże Wszechmogący, nie tam! Numer budynku? – General & Cumbria Assurance. Kierowca podał mu numer. Obejrzał budynek i wrócił do

samochodu, gdy Dyson był jeszcze w środku. Kiedy Dyson pojawił się znowu, przejął go renault... – General & Cumbria – przerwał mu Norton sprawiając wrażenie, że myśli na głos. – Wiem, co to za miejsce. Co Dyson niósł, gdy wychodził? – Tylko swoją torbę... – Pewnie zostawił je tam na przechowanie w sejfie – głos stał się jeszcze bardziej nieprzyjemny. – Będziemy musieli zająć się całym budynkiem. Trzeba przygotować samochód i materiały wybuchowe. Robota musi być skończona w ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin. Wracaj do kwatery głównej...

Część pierwsza Masakra

Rozdział 1 Kilka dni później Paula Grey wraz z innymi gośćmi weszła do sali jadalnej w Tresillian Manor, gdzie mieli zjeść obiad. Ten klejnot architektury w stylu elżbietańskim usytuowany był na odizolowanym od świata wrzosowisku w Kornwalii – Bodmin Moor. Przebywała razem z przyjaciółmi w Sherborne, kiedy wczesnym porankiem zatelefonował Tweed. – Paula, wypadła nagła sprawa. Właśnie wróciłem z Paryża i otrzymałem wiadomość od Juliusa Amberga, szwajcarskiego bankiera. Wydawał mi się przerażony. Przyleciał z Zurychu do domu swojego przyjaciela w Bodmin Moor... Podał jej dokładne wskazówki, gdzie skręcić z trasy A30 przebiegającej przez wrzosowisko. Zgodziła się pojechać tam natychmiast. – Przyjadę w porze obiadu – kontynuował Tweed. – Zabieram ze sobą silną obstawę: Butlera, Nielda i Cardona. Uzbrojonych. Właśnie o to błagał mnie Amberg. – W jakim celu? – zapytała. – Nie chciał powiedzieć przez telefon. Dzwonił z Tresillian Manor. Widocznie dziś rano przyleciał z Zurychu do Londynu, próbował skontaktować się ze mną w Park Crescent, jeszcze zanim wróciłem. Potem wsiadł do samolotu linii Brymon Airways do Newquay Airport i zadzwonił ponownie już z Bodmin Moor. Ma ze sobą oddział ochroniarzy, ale nie ufa im zanadto. Mówił, jak człowiek lękający się o swoje życie. To nie w stylu Amberga. Spotkamy się w posiadłości... Podróż z Sherborne była dla Pauli przyjemnością – zimny lutowy poranek rozświetlony przez ostre promienie słoneczne padające z błękitnego nieba. Wszystko zmieniło się, gdy skręciła w boczną drogę prowadzącą przez Bodmin Moor. Natychmiast ogarnęło ją poczucie odosobnienia, otaczało ją pozbawione wyrazu, bezludne wrzosowisko. Zatrzymała samochód i wyłączyła na moment silnik, nasłuchiwała. W oddali widziała dominujące nad okolicą wzgórze w kształcie stożka – Brown Willy. Przenikliwa cisza stwarzała atmosferę zagrożenia. Pomimo iż był jasny dzień, ogarnęły ją złe przeczucia. Ruszając znowu otrząsnęła się ze złego nastroju. – Przecież to głupie – mruknęła do siebie. Tresillian Manor ukryte było w swego rodzaju niecce. Brama z kutego żelaza stała otworem, poniżej znajdował się kręty zjazd. Kiepskie zabezpieczenie, pomyślała Paula przejeżdżając obok kamiennego słupa z mosiężną tabliczką z wygrawerowaną nazwą domostwa. Wysokie jodły otaczały posiadłość jeszcze bardziej izolując ją od świata. Skręciwszy Paula zwolniła na asfaltowym zjeździe, po czym wzięła głęboki wdech. Zbudowany z szarego kamienia dom okazał się mniejszy, niż oczekiwała, niemniej jednak prześliczny. Okazałe szczyty wznosiły się po obu stronach.

Wejścia strzegł masywny, kamienny przedsionek. Sześć samochodów, w tym rolls-royce, zaparkowano przed biegnącym przez całą szerokość domu tarasem. – Witamy w Tresillian Manor – powiedział niski, tęgawy mężczyzna. Nazywam się Julius Amberg. Spotkaliśmy się kiedyś w Zurychu – zerknął ponad ramieniem Pauli. – A gdzie jest Tweed? – Jedzie ze swoimi ludźmi z Londynu. Jestem pewna, że wkrótce przybędzie. Za plecami Amberga stał dobrze zbudowany mężczyzna o twarzy pozbawionej wyrazu. Paula została zaprowadzona do garderoby, gdzie zostawiła swój trencz. Przy sobie zatrzymała torebkę z automatycznym browningiem kaliber 0.38 cala w środku. W pokoju nazywanym przez Amberga wielki hali podano drinki. Przestrzenne, wysokie pomieszczenie z rzeźbionym sufitem wydawało się stare jak świat. Kilka minut później Paula podążyła za innymi gośćmi poprzez ogromny przedpokój w kierunku jadalni. Stół zastawiony był do obiadu. Paula naliczyła dwanaście nakryć. Dużo miejsca dla Tweeda i jego ludzi. Spojrzała na zegarek. Tweed nie zwykł się spóźniać. Znowu zaczął dokuczać jej żołądek – musiała poprzedniego wieczoru zjeść coś, co jej zaszkodziło. Ulży jej, gdy wreszcie zobaczy Tweeda. Przeczucie nieuniknionej katastrofy powróciło. Przyglądała się Ambergowi siedzącemu za stołem. Szwajcarski bankier, po pięćdziesiątce, miał wysokie czoło, czarne włosy zaczesane bez przedziałka do tyłu. Pod krzaczastymi brwiami kryły się sprytne, niebieskie oczy patrzące z okrągłej, gładko ogolonej twarzy. Uśmiechnął się do Pauli siedzącej po jego lewej stronie. – Tweed zwykle był punktualny. – Może przyjechać w każdej chwili – zapewniła. Paula popatrzyła wzdłuż stołu na pozostałych sześciu mężczyzn, z których żaden nie wypowiedział słowa. Każdy z nich był po trzydziestce, wszyscy nosili czarne garnitury. Pewnie zostali wynajęci ze szwajcarskiej, prywatnej agencji ochrony. Nie obdarzyłaby ich zaufaniem – nikt nie pilnował bramy wejściowej, Amberg zaś sam otwierał drzwi mając z tyłu tylko jednego strażnika. – To bardzo ładnie ze strony dziedzica tej posiadłości, pana Gaunta, że wynajął mi posiadłość bez wcześniejszego uprzedzenia – kontynuował Amberg. Biorąc nawet pod uwagę fakt, że przyjeżdżałem tu już wielokrotnie. Do tego jeszcze użyczył mi lokaja i obsługi kuchennej. – Dziedzic? – Właściciel tej posiadłości. Miejscowi nazywają go dziedzicem. Uważa to za nieco zabawne w dzisiejszych czasach. – Gdzie teraz jest? – Prawdopodobnie jeździ konno po wrzosowisku. Kiedy się tu zatrzymuję, on przenosi się do swojego domku w Five Lanes. Podniósł wzrok, gdy ktoś zapukał. W drzwiach pojawił się lokaj, który wcześniej podał drinki. – Przepraszam pana, kucharka mówi, że może już podać jedzenie, jeśli to panu odpowiada.

Mounce, Kornwalijczyk, miał na sobie czarną marynarkę, szare spodnie w paski, białą koszulę i czarną muchę. Wysoki, mocnej budowy mężczyzna idealnie pasuje na lokaja, pomyślała Paula. – Dam ci znać za chwilkę, Mounce – odparł Amberg. – Dobrze, proszę pana. – Gaunt ma wspaniałą kucharkę – Amberg wznowił pogawędkę, gdy drzwi zamknęły się za Mounce’em. – Mam nadzieję, że obiad będzie pani smakował. Mus szparagowy na początek, następnie udziec sarni z winem. Jest tak dobra, że miałbym ochotę podkraść mu ją. – Brzmi wspaniale – rzekła automatycznie Paula. Wspomnienie jedzenia przyniosło z powrotem złe samopoczucie. Miała już zamiar się odezwać, kiedy Amberg spojrzał na zegarek. – Może powinniśmy zacząć. Myślę, że Tweed to zrozumie. W każdym razie uprzyjemni to nam oczekiwanie. – Panie Amberg... – Paula ściszyła głos. – Czy mógłby mi pan na chwilę wybaczyć? Pokazywał mi pan, gdzie jest toaleta. Proszę zaczynać – za chwilkę wrócę. – Oczywiście... Podnosząc się wyjrzała przez okno wychodzące na kręty zjazd. W oddali pojawił się listonosz jadący na rowerze. Rozpoznała, kim jest nadjeżdżający człowiek, dzięki niebieskiemu mundurowi, czapce z daszkiem i odblaskom rzucanym przez czerwono-złote naszywki. Do przedniego bagażnika przymocowana była wielka płócienna torba. – Nadjeżdża listonosz – zwróciła się do Amberga. – Mounce się nim zajmie. Amberg z wolna postukiwał w stół zaciśniętymi kłykciami. Intuicyjnie zgadywała, że nie jest zniecierpliwiony, lecz zdenerwowany faktem, iż Tweed i jego ludzie jeszcze nie przyjechali. Kiedy Paula wyszła z jadalni i minęła hali, rozległ się dzwonek do drzwi frontowych. Zjawił się Mounce, obiema dłońmi poprawił brzegi marynarki i wyprostowany otworzył drzwi. Paula niosąc ze sobą torebkę weszła do toalety i przekręciła zatrzask w drzwiach. Drzwi te sporządzone były z grubego drewna, dzięki czemu skutecznie zatrzymywały wszelkie dźwięki dochodzące z pozostałych części domu. Mounce zdziwiony spojrzał na listonosza, który nie przyjeżdżał nigdy o tej porze dnia. Poza tym człowiek stojący z ciężką torbą przewieszoną przez ramię był tu po raz pierwszy. W prawej ręce trzymał paczkę wyciągniętą w kierunku lokaja. W momencie, gdy Mounce spojrzał w dół i zauważył, że paczka zaadresowana jest do Juliusa Amberga, listonosz spod marynarki wyciągnął długi sztylet. Nóż wycelowany dokładnie, z wielką siłą wbił się między żebra Mounce’a, który tylko chrząknął. Na jego twarzy zagościł wyraz zdziwienia, po czym lokaj upadł na podłogę wciąż trzymając w ręce paczkę. Morderca wszedł do środka, ściągnął ciało z progu i po cichu zamknął drzwi.

Schylając się zbadał tętno na szyi ofiary. Nic. Wyprostował się, zdjął czapkę, wrzucił ją do torby, wyciągnął kominiarkę, włożył ją na głowę i zasłonił twarz. Następnie wyjął z torby pistolet z szeroką, krótką kolbą, podszedł do drzwi prowadzących do kuchni i otworzył je na oścież. „Listonosz” wpadł do środka i zamknął drzwi, zanim cztery znajdujące się tam osoby – kucharka i trzy miejscowe pomoce – zdążyły zareagować. Chwytając się lewą ręką za nos intruz wystrzelił z pistoletu, pojemnik z gazem łzawiącym wcelował w podłogę z polerowanych kamieni. Gaz wypełnił odizolowane pomieszczenie – wszystkie okna pozamykano z powodu zimna.. W momencie, gdy cztery kobiety zaczęły się dławić i zataczać, mężczyzna wyjął skórzany, podłużny przedmiot przypominający małą gumową pałkę. Następnie przebiegł po kuchni uderzając każdą z kobiet w głowę. Do tej pory „listonosz” miał na rękach skórzane rękawice. Teraz zdjął je ostrożnie odsłaniając kryjące się pod nimi gumowe, chirurgiczne. „Listonosz” sprawdził godzinę. Upłynęły dwie minuty od załatwienia lokaja. Na ustawionym w centrum stole znajdowała się srebrna taca ze szklanymi miseczkami wypełnionymi musem. Inne potrawy podgrzewały się na nowoczesnej kuchence stojącej przy ścianie. Jedną ręką zgasił ogień – nie ma sensu ryzykować pożaru. Spoglądając na nieprzytomne kobiety leżące na podłodze mężczyzna w kominiarce wyciągnął z torby pistolet maszynowy uzi. Szybkostrzelność sześćset pocisków na minutę. Opuścił kuchnię zamykając za sobą drzwi. Dopiero teraz, po minucie wciągnął powietrze. Buty na gumowych podeszwach nie wydały najmniejszego dźwięku, gdy zbliżał się do jadalni. Chwycił za klamkę i szybko otworzył drzwi. Siedmiu mężczyzn utkwiło wzrok w zamaskowanym mężczyźnie z uzi w ręku. Na krótką chwilę zamarli. Oczekiwali lokaja, którego Amberg wezwał naciskając na dzwonek. Ten krótki moment okazał się fatalny w skutkach. Morderca pociągnął za spust celując najpierw w strażników – niemal ich rozsmarował po ścianach. W tym samym momencie Amberg zerwał się zza stołu. Ostatnie sześć pocisków wyznaczyło z przodu jego koszuli równiutki rządek czerwonych guzików. Guzików, które szybko się powiększały. Bankier rzucony do tyłu osunął się na siedzenie uderzając w oparcie z taką siłą, że się złamało. Zastygł w groteskowej pozie, wpatrując się niewidzącymi oczami w sufit. Zamachowiec odczepił pusty magazynek, który mieścił czterdzieści naboi, i wetknął go do kieszeni, po czym założył nowy. Chodząc wokół stołu opróżnił go w martwe już ciała. Trzeba mieć pewność. Zabezpieczywszy uzi wyjął szklany spryskiwacz wypełniony w dwóch trzecich kwasem siarkowym. Wycelował spray w twarz Amberga i nacisnął zawór. Strumień kwasu objął twarz bankiera od nasady nosa do podbródka. Założywszy z powrotem przykrywkę zamachowiec schował buteleczkę do kieszeni, a uzi oraz pusty magazynek umieścił w torbie wciąż wiszącej na jego ramieniu. Po wyjściu z jadalni zamknął drzwi. W hallu zdjął kominiarkę, wrzucił do torby i znów założył służbową czapkę listonosza. Nie zdejmując rękawiczek, otworzył frontowe drzwi, zamknął od zewnątrz i umieścił torbę na przednim bagażniku opartego o ścianę roweru. Odjechał znów jako listonosz.

– No cóż, doręczyłem paczkę – powiedział na głos zachowując beznamiętną obojętność.

Rozdział 2 Paula popatrzyła w lustro. Czuła się lepiej, żołądek uspokoił się, lecz była jeszcze słaba. – Nieźle wyglądam – powiedziała do siebie – tylko trochę blado. Była atrakcyjną dziewczyną, niewiele po trzydziestce, z długimi kruczoczarnymi włosami i ładną figurą. Miała spokojne oczy i stanowczy, kształtny podbródek. Ubrała się dziś w kremową bluzkę ze stójką, granatowy żakiet, plisowaną spódnicę, pończochy koloru ciała i miękkie pantofelki. Paula przed chwilą zwymiotowała, co pozostawiło po sobie nieprzyjemne uczucie. Wyczyściła umywalkę. Nagle poczuła się pusta, głodna. – Może dobrze zniosę odrobinę dziczyzny – rzekła do siebie otwierając drzwi. Weszła do hallu, po czym zatrzymała się nagle. Mounce leżał na wznak w pobliżu zamkniętych drzwi frontowych, z jego klatki piersiowej wystawała rękojeść noża. Czerwona plama zabarwiła jego białą koszulę. Przywarła do ściany z automatycznym browningiem w dłoni, obserwowała i nasłuchiwała. Wszystkie drzwi były zamknięte. Momentalnie zapomniała o swojej słabości i spojrzała w kierunku schodów. Czy morderca wciąż znajdował się w budynku? Kiedy stąpała po podłodze, jej pantofle nie wydawały najmniejszego odgłosu. Podeszła do lokaja, który wciąż trzymał paczkę, i schyliła się nad nim. „Listonosz”... Jej umysł szalał w chwili, gdy sprawdzała puls w tętnicy szyjnej. Nie żyje. Co tu się, do cholery, stało? Wyprostowała się i zbliżyła do drzwi jadalni. Zanim lewą ręką sięgnęła w stronę klamki, nasłuchiwała. Kolejne solidne drzwi całkowicie odcinające wszelkie dźwięki. Powoli, używając chusteczki, by nie zostawić odcisków palców, przekręciła klamkę. Szybko otworzyła drzwi i wsunęła głowę do środka trzymając broń gotową do strzału. – Mój Boże! Na tyle zachowała kontrolę nad sobą, by wyszeptać jedynie te słowa. Jej umysł z trudem akceptował makabryczny widok, jaki zastała. To była masakra. Dwóch strażników wciąż jeszcze siedziało, choć zostali rozciągnięci na stole w kałużach krwi. Ochroniarze, pomyślała gorzko. Czterej inni spadli z krzeseł i leżeli także unurzani we krwi. Po cichu zamknęła drzwi zdając sobie sprawę, że morderca może być nadal na terenie posiadłości. Cały czas obserwując wejście, ponownie wolno pochyliła się, by sprawdzić tętna leżących po tej stronie stołu dwóch mężczyzn. Nic. Zwłoki. Wstrzymując oddech podeszła do szczytu stołu, gdzie ciało Amberga zwisało z krzesła ze złamanym oparciem. Właśnie miała sprawdzić jego tętno, gdy zobaczyła głowę. Drżąc po przeżytym szoku dla uspokojenia się odetchnęła głęboko. Julius Amberg pozbawiony był twarzy. Wielkie płaty ciała zostały wyżarte. Nawet w chwili, gdy na niego patrzyła, jego prawdziwa twarz szybko przeistaczała się w gołą czaszkę.

Zmuszając się do głębszego skłonu, poczuła ostrą woń. Jakiś kwas? Dlaczego? W jakim celu to dodatkowe barbarzyństwo? Podniosła się i rozejrzała po ścianach jadalni wyłożonych od podłogi do sufitu boazerią. Piękno pomieszczenia wydawało się potęgować jeszcze horror, którego była świadkiem. Szybko przebiegła wzrokiem po suficie, po czym zatrzymała spojrzenie w jednym miejscu. Tak jak w wielkim hallu, gdzie dostali drinki, i tu wyrzeźbione w gipsie artystyczne wzory pokrywały sufit. Jej uwagę przykuło wyraźne zakłócenie zamierzonego porządku. Dokładnie nad głową bankiera widniała jaskrawa plama krwi. Zapewne jeden z pocisków trafił w tętnicę szyjną wysyłając w kierunku sufitu strumienie krwi. Podczas gdy patrzyła, spadła kropelka i wylądowała na szczątkach głowy, czy raczej czaszki Amberga. Spojrzała na stół. W miejscu, gdzie siedziała, zastawę nakrywała serwetka, którą zostawiła wychodząc. Prawdopodobnie dlatego zabójca nie zauważył nieobecności jednego z gości. W każdym razie jasne było, że bardzo się spieszył, by wykonać tę szatańską robotę. – Weź się w garść – powiedziała po cichu do siebie. Czuła się straszliwie, mimo to wróciła do hallu. Obsługa! Szybko do kuchni. Zatrzymała się, zanim otworzyła drzwi obawiając się tego, co mogła zastać. – Tylko nie to – modliła się. Doleciał do niej jeszcze jeden słaby zapach. Gaz łzawiący. Cztery ciała leżały rozciągnięte na kamiennej podłodze. Szybko sprawdziła tętna. Była nieco zdziwiona, kiedy odkryła, że żyją. Nieprzytomne, ale żyją. Domyślała się, że grubawa, starsza kobieta, ubrana w biały fartuch i białą czapkę powalona w pobliżu kuchenki, była kucharką. Paula wzięła z krzesła poduszkę i delikatnie podłożyła jej pod głowę. Młodsze dziewczęta, również w białych fartuchach, prawdopodobnie zbytnio nie ucierpiały. Właśnie w tym momencie ze zdumieniem zauważyła, że kuchenka została wyłączona. Wiedziała, że nie wolno jej dotykać pokręteł. Odciski palców. Otworzyła okno, by wpuścić świeże powietrze i pozbyć się pozostałości gazu łzawiącego, po czym ostrożnie sprawdziła resztę parteru. Jedne drzwi prowadziły do gabinetu umeblowanego drogimi antykami. Inne okazały się wejściem do ogromnego salonu z balkonowymi oknami wiodącymi na taras, naprzeciw alei jodłowej, u wylotu, której widać było leżące powyżej, ponure wrzosowisko. Uczucie odosobnienia wzmocniło się jeszcze. Paula weszła do wielkiego hallu pustego podobnie jak inne pomieszczenia. Długi rząd okien wychodził na drogę dojazdową. Zbliżały się dwa samochody. Zza kierownicy forda escorta wyłonił się Tweed, za którym pojawił się potężnej budowy Harry Butler, ubrany w wiatrówkę i sztruksowe spodnie. Pete Nield i Philip Cardon wysiedli ze sierry. – Przepraszamy za spóźnienie – zaczął Tweed i uśmiechnął się. – Zatrzymał nas konwój tych wędrowców – Cyganów czy coś w tym rodzaju. Mam nadzieję, że Julius nam wybaczy... Mówił szybko, lecz przerwał zobaczywszy wyraz twarzy Pauli oraz broń, którą wciąż trzymała w prawej dłoni. Jego zachowanie zmieniło się natychmiast. – Paula, co się stało? Kłopoty? Jakie?

– Najgorsze z możliwych. A spodziewałam się, że przyjedzie Bob Newman. Była to bezsensowna uwaga w stylu tych, jakie często wypowiada człowiek, który dotąd trzymał się w ryzach tylko dzięki sile woli i charakteru, a teraz z opóźnieniem reagujący na szok. Kiedy ich zobaczyła, opuściło ją napięcie. Starała się z całych sił, by im powiedzieć o wszystkim. – Newman gdzieś pojechał – odparł Tweed. – Monika zostawiła na jego automatycznej sekretarce wiadomość, żeby pojawił się u niej. Wyjaśni mu, gdzie jesteśmy. Tweed z rozmysłem odpowiedział na to pytanie, aby na nowo obudzić w niej poczucie rzeczywistości. Był człowiekiem w średnim wieku, średniego wzrostu i budowy, nosił okulary w rogowych oprawkach. Kogoś takiego nie dostrzega się, mijając, na ulicy. Cecha ta bardzo mu pomagała jako wicedyrektorowi SIS. Szybko wszedł po schodkach, objął ramieniem Paulę i ścisnął. – Co tu się wydarzyło? – To okropne. Nie, to nie są dane, jakich byś pragnął. – Wzięła głęboki oddech. – Wszyscy nie żyją. – Kto dokładnie? – spytał spokojnie Tweed. – Julius Amberg, jego ochrona i lokaj, Mounce. Osiem trupów czekających na was w tym ślicznym domu. Zrobił to listonosz... – Później mi powiesz więcej. Lepiej będzie, jeśli to sam zobaczę. Ten listonosz, o którym wspomniałaś, czy już poszedł? – Nie miałam czasu sprawdzić górnego piętra. Parter jest czysty. – Harry – powiedział Tweed natychmiast przejmując dowodzenie – idź na górę i poszukaj uzbrojonego zabójcy. Weź ze sobą Philipa Cardona. – Tak jest... Butler, trzymając walthera kaliber 7.65 mm w dłoni, wszedł do domu. Za nim podążył Cardon, również ściskając walthera. Paula i Tweed zobaczyli Butlera wspinającego się szerokimi schodami. Cardon pozostał kilka kroków z tyłu prześlizgując się, począwszy od półpiętra, jak najbliżej ściany. – Są tutaj – wskazała Paula. – Przygotuj się na coś naprawdę okropnego. Szczególnie twarz Amberga. Tweed zatrzymał się. Ubrany był w trencz narzucony na niebieski garnitur. Z rękoma głęboko w kieszeniach płaszcza – w pozie tej zwykł przesłuchiwać podejrzanych w czasach, kiedy był najmłodszym komendantem w Wydziale Zabójstw Scotland Yardu – spoglądał na zwłoki Mounce’a. – Chciałbym wiedzieć, co jest w paczce dostarczonej przez listonosza. Ale nie wolno nam niczego ruszać, zanim nie przyjedzie policja. Zadzwonimy do nich za chwilę – powiedział patrząc na telefon stojący na stoliku pod ścianą. Słuchał uważnie Pauli, której przyszła do głowy nowa myśl. – Kucharki zostały zaatakowane gazem łzawiącym, po czym, jak sądzę, morderca czymś je ogłuszył.

Jedna z trzech dziewcząt ma brzydką ranę na głowie. Dzięki Bogu wszystkie żyją. – Pete – Tweed zwrócił się do partnera Butlera, szczupłego, ubranego w schludny, niebieski garnitur pod rozpiętym płaszczem, osobnika o ciemnych włosach i malutkich wąsikach. – W kuchni jest nieprzytomna obsługa... – Słyszałem, co powiedziała Paula, szefie. – Idź i zobacz, co możesz dla nich zrobić. Zbierz zeznania, jeśli któraś się ocknęła i będzie w stanie odpowiadać. – Nagram wszystko na dyktafon – zapewnił go Nield i uśmiechnąwszy się, skinął do Pauli i ruszył w kierunku kuchni. – Uwaga – ostrzegła Paula. Otworzyła drzwi do jadalni. Tweed wszedł przed nią, zatrzymał się po zrobieniu dwóch kroków. Jego oczy badając miejsce rzezi zatrzymały się na krótko na czerwonym jeziorze na suficie. Powoli przeszedł obok każdego ciała, aż dotarł do szczytu stołu. – To prawdziwie krwawa łaźnia – skomentowała Paula. Twarz Amberga została spryskana kwasem. – Bezlitosne – powiedział Tweed spoglądając na starego przyjaciela – a jednak intrygujące. Julius ma – miał – brata bliźniaka. Julius był dyrektorem i siłą napędową Zuricher Kredit Bank. Walter, jego brat, jest prezesem, robi niewiele poza braniem niezłej pensji. Podniósł wzrok na Butlera, który pojawił się w drzwiach wciąż trzymając w ręku walthera. Kiwnął głową do Tweeda. – Na górze wszystko w porządku. Nie ma nikogo. – Jego oczy przebiegły po pokoju. – O cholera! – Doskonały osąd – odrzekł Tweed. – Mieliśmy szczęście, że się spóźniliśmy. Paula, jak uniknęłaś tej masakry...? Wyraz jego twarzy zmienił się nagle. Ręce wyskoczyły mu z kieszeni i spiął się jak polujący tygrys. – Mój Boże! – Co się stało? – spytała Paula. Tweed dostrzegł coś, o czym nikt wcześniej nie pomyślał. Jego własna uwaga o szczęściu, że się spóźnili, uruchomiła w jego głowie alarm. – My mieliśmy być celem. Muszę szybko zadzwonić do Park Crescent. To poważna sytuacja. – Zrobię to natychmiast – powiedział Butler, pobiegł do hallu i podniósł słuchawkę. W momencie, gdy wykręcał numer, wpadł Tweed. – Jeszcze chwilkę... – Pospiesz się! – ponaglał go Tweed. – Park Crescent może być w ogromnym niebezpieczeństwie... Zajęło to Butlerowi kilka minut – musiał jeszcze raz wykręcić numer, Tweed czekał tuż obok. Butler posłuchał, skinął głową i przekazał słuchawkę. – Proś Boga, żebym zdążył – powiedział Tweed przejmując telefon.

Rozdział 3 Tweed wraz z innymi pojechał do Tresillian Manor na Wrzosowisku Bodmin – powiedziała Monika Newmanowi zamykając teczkę na dokumenty leżącą na jej biurku w Park Crescent. Newman właśnie pojawił się w związku z nagranym na jego automatycznej sekretarce nagłym wezwaniem od Moniki. Zdjął swój ulubiony płaszcz, powiesił go na wieszaku i usiadł na krześle stojącym przed jej biurkiem. – Bodmin Moor? To w Kornwalii. Kim są ci inni i dlaczego pojechał w tak odległe miejsce? – Wziął ze sobą Butlera, Nielda i Cardona jako ochronę... – Niezła delegacja. Jako ochronę? To niepodobne do Tweeda. Czy byli uzbrojeni? Co się dzieje? – Tak, byli uzbrojeni – Monika wydawała się zbita z tropu. – Miał się spotkać ze szwajcarskim bankierem, Juliusem Ambergiem, który przyleciał z Zurychu. – Amberg. Ten cholerny głupek, Joel Dyson, zna Amberga. Dziwny zbieg okoliczności. Czy Tweed widział ten film lub przesłuchał taśmę? – Nie, wciąż są w sejfie. Nie miał czasu. Niemal nie opuszczał stacji od momentu powrotu z Paryża i odebrania telefonu od Amberga, który błagał go o przyjazd do Kornwalii. – Coraz bardziej tajemnicze. A dlaczego zadzwoniłaś do mnie? – Tweed chciał, żebyś do nich dołączył, jeśli skontaktujesz się ze mną na czas. Myślę, że teraz to już nie ma sensu. Mieli się tam spotkać na obiedzie. Do tej pory będzie już... Przerwała, ponieważ zadzwonił telefon. Podniósłszy słuchawkę zaczęła mówić: – General & Cumbria Assur... – Monika, mówi Tweed. Czy rozpoznajesz mój głos? Szybko. – Tak, czy coś się... – Kod Numer Jeden! Kod Numer Jeden! Kod Numer Jeden! Na miłość boską... – Zrozumiałam. Monika rzuciła słuchawkę, wyjęła z szuflady klucz przewracając w pośpiechu swoje krzesło. Wetknąwszy klucz w wiszące na ścianie metalowe pudełko, pociągnęła za czerwoną dźwignię i zatrzasnęła drzwiczki. W momencie, gdy dźwignia została przesunięta, rozdzierający dźwięk alarmu rozległ się w każdym mieszczącym się w budynku pokoju – włączając w to biuro Tweeda. – Ewakuacja! – krzyknął Newman, jednocześnie zrywając się i chwytając swój płaszcz. Monika wepchnęła teczkę z dokumentami do torebki, Newman przytrzymał drzwi. Na schodach pełno było mężczyzn i kobiet. Nikt nie wpadł w panikę, gdyż wcześniej odbywały się tego typu próby. Wciąż schodzili. W hallu przy wejściu George, strażnik, rzucił słuchawkę na widełki. Przed sobą trzymał notatnik, w którym zaznaczał osoby wychodzące na zewnątrz. Dzwonek w hallu był nieco przytłumiony. Dotarłszy

z Moniką do wejściowego hallu Newman spojrzał na Lisę, jasnowłosą dziewczynę obsługującą centralkę. Zobaczył rzędy czerwonych lampek. Wszystkie linie były zajęte. Lisa chwyciła płaszcz i torebkę w chwili, gdy Newman zapytał: – Tyle rozmów jednocześnie? – Centralka zakorkowała się – odpowiedziała pospiesznie Lisa. – Tylko oddzielna linia Tweeda jest wolna. – Miałem szalony telefon – dodał George odznaczając kolejne nazwiska. Jakiś kretyn powiedział, że dzwoni z Berlina z ważną informacją. Pieprzył przez pięć minut... Howard, dyrektor, pojawił się na schodach. Nieskazitelnie ubrany w garnitur Chester Barrie od Harrodsa, wysoki z pulchną twarzą nosił się w charakterystyczny dla siebie wielkopański sposób. Stanął przy biurku obok George’a. – Lepiej wyjdźmy – powiedział Newman, gdy Monika znalazła się już za drzwiami. – To Tweed ogłosił alarm. – Zostanę, dopóki ostatni człowiek nie opuści budynku – odparł po cichu Howard. Newman zdziwił się i zmienił swoje dotychczasowe zdanie o Howardzie, o którym sądził, że jest napuszonym osłem. Przytaknął, po czym wyślizgnął się na zewnątrz. W progu, stanąwszy z boku, zamarł w bezruchu. Kasztanowe auto marki Espace stało zaparkowane w pobliżu budynku. Newman zbiegł po stopniach, podszedł bliżej, po czym wpadł z powrotem do budynku w chwili, gdy nowa fala wychodzących z pośpiechem opuszczała Park Crescent. Zbierali się, zgodnie z planem, za rogiem na Marylebone Road. – George! – zawołał Newman do pokazującego swoją listę Howardowi strażnika. – Przed wejściem stoi zaparkowany jeden z tych wielkich espace’ów. – Cholera jasna – zaklął George – zauważyłbym skurczybyka, gdyby nie ten kretyn dzwoniący z Berlina. – Właśnie po to do ciebie dzwonił. – Czas wychodzić – ogłosił Howard pokazując ręką na listę. – Wszyscy obecni, zgadza się. To znaczy: obecni i bezpieczni. Co byś powiedział na małą przechadzkę, Bob? – Dobrze mi to zrobi... Podążając za George’em opuścili budynek, w dół po schodkach i dalej za róg. Wszyscy trzej przez moment popatrzyli na espace’a, po czym raźno ruszyli w kierunku miejsca, gdzie zgromadził się cały personel. W okolicy panowała cisza, nie było żadnych obcych przechodniów. Dzięki Bogu, pomyślał Newman. – Samochód stał pusty – poinformował Howard. – Miejmy nadzieję, że nie robimy z siebie głupców. – Przeoczyłeś jedną sprawę – zauważył Newman. – Wszystkie linie były najprawdopodobniej zablokowane fałszywymi rozmowami. Jeśli jest tak, jak myślę, mamy do czynienia z genialnym

organizatorem. – Zawiadomię grupę antyterrorystyczną z jednego z biur na Marylebone Road – postanowił Howard. – Prawdopodobnie to i tak fałszywy alarm. – To nie pasuje do lawiny telefonów – włączając ten szalony, odebrany przez George’a – przypomniał mu Newman. – Ja tu zostanę. Zniknęli za rogiem, podczas gdy Newman schował się za ścianą w miejscu, skąd mógł obserwować budynek. Zauważył srebrnego renaulta zaparkowanego na drugim końcu Crescent. Właśnie w tym momencie świat wyleciał w powietrze. Newman włożył okulary przeciwsłoneczne, których używał prowadząc samochód, gdy słońce znajdowało się już nisko na niebie. Nastąpił oślepiający błysk. Rozdzierający uszy huk. Chmura gęstego jak mgła kurzu. Krótka, szarpiąca nerwy cisza, po której nastąpił dźwięk przypominający spadanie wielkiej lawiny. Brak fali uderzeniowej zdumiał Newmana. Chmura kurzu zrzedła. Patrzył zahipnotyzowany. Espace znikł. Część Park Crescent, która do niedawna była kwaterą główną SIS, przemieniła się w czarną dziurę. Gruz zwalał się z chodnika na ulicę. Newmana zastanawiała precyzja zniszczenia celu. Domy po obu stronach budynku, choć spękane, stały niemal nienaruszone. Wyglądało to, jakby ktoś odciął poprzeczny, trójkątny kawałek ciasta. Złowrogi rumor spadających odłamków trwał jeszcze przez moment, przycichł, aż wreszcie ustał. Spoczywaj w pokoju, kwatero główna SIS. Newman spojrzał na drugą stronę Crescent. Srebrny renault zniknął. Przybiegł Howard. – Do licha, co to było? Wezwałem grupę antyterrorystyczną. – Dobrze, jeśli zabrali ze sobą kanapki. Nic już tu po nich. – O mój Boże! Howard stał jak sparaliżowany przyglądając się ruinom. Nieświadomie, obiema rękami poprawił węzeł krawata – ten odruch Newman zauważył u niego już wcześniej w sytuacjach stresowych. Z wysiłkiem wziął się w garść i spojrzał za siebie na małe grupki ludzi stojących na chodniku. – Jest zimno – powiedział Newman – niektórzy drżą. Wyślij ich do domu. Każ im czekać na nowe rozkazy. – Tak będzie najlepiej. Niczym zombi Howard odwrócił się powoli i zaczął mówić do swoich pracowników. Newman stał sztywno, myślał o srebrnym renaulcie. Dziwne – sposób, w jaki był zaparkowany w punkcie obserwacyjnym, a później znikł. Monika powoli otrząsała się z szoku. – Tweed powinien się o tym natychmiast dowiedzieć. – Jak mogę się z nim skontaktować? – Mam numer do Tresillian Manor. Może jeszcze tam być. – Wyciągnęła swoją teczkę z dokumentami i notatnik. Na czystej kartce zapisała numer i wręczyła go Newmanowi. – Tresillian

Manor. – Howard wróci za chwilę. Może chcieć zamienić słowo z Tweedem. Bardziej prawdopodobne, że będzie na odwrót... Kierowca srebrnego renaulta utknął w korku na Euston Road. Podniósł słuchawkę telefonu komórkowego i wystukał numer. – Mówi Ed. Nieruchomość została zlikwidowana. Kontrakt zamknięty... – A co z wywłaszczonymi użytkownikami? Norton miał na myśli pozbawienie ich życia. – Tuż przed zamknięciem kontraktu przeprowadzona została całkowita ewakuacja. – Naprawdę? – amerykański, nosowy akcent Nortona drażnił uszy. – Czy ktokolwiek mógł wynieść film i taśmę? – Jestem pewien, że nie. Nikt nie wynosił niczego, w czym zmieściłyby się pojemniki. – Jakiś ślad obecności Tweeda? Masz jego opis? Nie? To mi się nie podoba. Będziemy musieli go wyśledzić. Zafundować mu wakacje, na wieki... – Zgłoszę się na miejscu. Ed powiedział to już w pustkę. Norton rzucił słuchawkę. – Brygada antyterrorystyczna przysłała najlepszych specjalistów – zwrócił uwagę Howard stojąc z innymi na Marylebone Road w pobliżu rogu Park Crescent. – Czy to dziwne? – odezwał się Newman. Drzwi kremowego rovera otwarły się i z auta wyłonił się szef Wydziału Antyterrorystycznego, Crombie. Przyjechało kilka transporterów, funkcjonariusze w strojach ochronnych odgradzali teren, ewakuowali ludzi z sąsiednich budynków. Inni stali naprzeciw zwałów gruzu. – Newman, ufam, że nie jest pan tu jako dziennikarz? – odezwał się Crombie. Był potężnie zbudowanym mężczyzną, po czterdziestce. Miał wielką głowę i gładko ogoloną brodę, nosił płaszcz z postawionym kołnierzem. Mówiąc badał wzrokiem zdewastowany obszar. – Nie, oczywiście, że nie – odburknął Newman. – Tylko sprawdzałem. Widział pan, jak to się stało? Jakieś ofiary? – Żadnych – zapewnił go Howard. – Ewakuowaliśmy cały budynek w mgnieniu oka. Później wyjaśnię, dlaczego. IRA? – Nie sądzę – powiedział Newman. – Skąd pan to wie? – agresywnie zapytał Crombie. – Brak fali uderzeniowej. Niech pan patrzy. Pokażę, gdzie stałem w momencie, gdy espace wyleciał w powietrze... – Szedł szybko i Crombie, mężczyzna przy kości, z trudem dotrzymywał mu kroku. – To był kasztanowy renault espace zaparkowany na zewnątrz – ciągnął Newman. – Niech mnie pan nie pyta o numer rejestracyjny – nie zauważyłem – staraliśmy się uratować życie naszym pracownikom. Stałem właśnie tu.