uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 742 575
  • Obserwuję758
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 020 406

Colin Forbes - Cykl-Tweed (23) - Śmierć w banku Main Chance

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Colin Forbes - Cykl-Tweed (23) - Śmierć w banku Main Chance.pdf

uzavrano EBooki C Colin Forbes
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 127 osób, 79 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 159 stron)

Od autora Wszystkie postaci przedstawione w tej książce są tworem wy obraźni autora i nie odpowiadają żadnym rzeczywistym osobom. Ta sama zasada czystej wyobraźni odnosi się do posiadłości, wsi, miast, dzielnic, mieszkań i ich lokatorów oraz instytucji, organizacji, a także gór w Wielkiej Brytanii i za granicą.

Prolog Żadne znaki na niebie i ziemi nie ostrzegły Tweeda, zastępcy dyrektora SIS* i dawnego detektywistycznego asa Scotland Yardu, że podejmuje się najdziwniejszego w swojej karierze zadania. We wspaniały marcowy dzień wyjechał z Londynu, kierując się na południe, a siedząca obok niego asystentka Paula Grey studiowała mapę, aby wybrać najlepszą trasę. Zgodnie z jej wskazówkami zjechali z autostrady i posuwali się na południowy zachód szeroką lokalną szosą, z obu stron obrzeżoną nasypami porośniętymi na szczycie żywopłotami, których gałęzie zaczynały właśnie wypuszczać pierwsze listki. Słońce świeciło na bezchmurnym niebie. Od czasu do czasu mijali samotne domy z ogrodami od frontu, gdzie można już było zauważyć krokusy i pierwsze kępy narcyzów. - Wspaniała przejażdżka - powiedziała Paula, spoglądając przez okno. Była atrakcyjna, szczupła, nieco po trzydziestce. Czarne włosy opadały jej na twarz lśniącą falą. - Masz pojęcie, dokąd jedziemy? - spytał Tweed. - Pewnie, że tak. Hengistbury Manor znajduje się w głębi dość rozległego leśnego obszaru. Dziwaczne miejsce na umieszczenie głównej siedziby Main Chance Bank. - Jak powiedział Buchanan, najbogatszego prywatnego banku na świecie. Wszystko zaczęło się wczesnym rankiem, tuż po przyjeździe Tweeda do siedziby głównej SIS na Park Crescent w Londynie. * Secret Intelligence Service - wywiad brytyjski (wszystkie przypisy od tłumacza). Najważniejsi pracownicy zebrali się w jego przestronnym gabinecie na pierwszym piętrze. Były reporter Bob Newman wyciągnął swoje długie ciało w fotelu, Harry Butler, jak przystało na cock-neya*, rozłożył się na podłodze, a Paula usiadła za swoim biurkiem w kącie pod oknem. Marler, doskonały strzelec wyborowy, stanął obok Pete'a Nielda. Ledwo Tweed zasiadł za antycznym biurkiem, otrzymanym w prezencie od współpracowników, zadzwonił telefon. Uniósł brwi. Była dopiero ósma rano. Kto mógł dzwonić o tej porze? Monica, jego wieloletnia sekretarka, kobieta w średnim wieku, z włosami upiętymi w kok z tyłu głowy, zakryła mikrofon dłonią i powiedziała: - Szef Yardu Buchanan pilnie prosi cię do telefonu. - Nieco za wcześnie, Roy... - zaczął Tweed, dając sygnał Pauli, by słuchała na równoległej linii. - To coś wyjątkowo pilnego - odparł Buchanan zdecydowanym głosem. - Chcę cię prosić o wyjątkową przysługę. Słyszałeś o Main Chance Bank, najbogatszym w kraju banku prywatnym? Jest całkiem niezależny. Żadnych akcji na giełdzie. Zarządza nim Bella Main. Ma osiemdziesiąt cztery lata i wciąż świetnie się trzyma. Poznała cię na jakimś przyjęciu przed rokiem, zrobiłeś na niej duże wrażenie. Możesz dzisiaj tam pojechać? - Dokąd? - Do Hengistbury Manor.

- Gdzie to, u diabła, jest? Paula podsunęła mu otwartą mapę, wskazując miejsce. Tweed skinął głową i zwrócił się do Buchanana. - Zapomnij o pytaniu, Paula już znalazła. A po jakiego czorta Bella Main chce mnie widzieć? - Nie wiem. Nie powiedziała... - Więc dlaczego, na Boga, Roy - Tweed się nachmurzył - tak się tym przejmujesz? - Rząd uważa, że z tym bankiem coś jest nie tak. - Coś nie tak? W jakim sensie? - spytał Tweed. - Nie wiem - odparł zirytowany Buchanan. - Myślę, że kilku bogatych ministrów trzyma tam pieniądze. Ale to tylko moje zgadywanie, a w tej chwili jestem zawalony bieżącą robotą i związanymi z nią problemami. Wiesz, że mianowano mnie dowódcą brygady antyterrorystycznej? Proszę, zajmij się tym. To może być ważne... . -Z jakigo powodu? - Nie mam pojęcia. - Jesteś naprawdę bogatym źródłem informacji. Kiedy mamy się spotkać? - Dziś rano. Około jedenastej, możliwie punktualnie, jeśli ci się uda. Umówiłem się z nią w twoim imieniu. - Nie pytając mnie o zdanie? Wielkie dzięki! - Przepraszam, ale naprawdę jestem w tarapatach. Powiedziałem jej, że zapewne przyjedziesz do niej z Paulą. Naprawdę przepraszam. - Wracaj do ścigania swoich terrorystów. Pojedziemy. Jesteś mi sporo winien. - Rzucił słuchawkę, nim Buchanan zdołał cokolwiek odpowiedzieć, i spojrzał na Paulę. - Łatwo tam trafić? - spytał. - Nie, ale znajdę drogę. - Odwróciła się do Harry'ego, który zaglądał jej przez ramię. - Dlaczego cię to tak interesuje? - spytała. - Ot tak, po prostu ciekawi mnie, dokąd jedziecie - powiedział, stukając grubym palcem w mapę. -To tu? - Tak. Paula wstała. - Lepiej coś na siebie włożę. Tam może być chłodno. A Tweed już przestępuje z nogi na nogę. Jej szef, w narzuconym płaszczu z wielbłądziej wełny, czekał przy drzwiach gotowy do drogi. Po kilku sekundach miała na sobie krótki kożuszek. Usiadła na krześle i sprawdziła automatyczną berettę 6,35 mm umieszczoną wygodnie w kaburze na prawej łydce. Przedtem sprawdziła walthera 7,65 mm w kaburze na biodrze. Wstała. - No to jestem gotowa! - Ruszajmy - powiedział Tweed. Zadzwonił telefon. Gdy Monica podnosiła słuchawkę, Tweed potrząsnął głową i uprzedził: - Nie ma mnie. - Tym razem jesteś - odparła Monica. -To Philip Cardon. Spodziewam się, że jak zwykle z zagranicy.

Tweed przysiadł na skraju biurka, dając sygnał Pauli, by podbiegła do swojego aparatu. Podnieśli słuchawki w tej samej chwili. Zniecierpliwienie Tweeda znikło i w jego głosie zabrzmiało rzeczywiste zadowolenie. - Philip, stary łajdaku. Od wieków nie mam od ciebie żadnej wieści. Co tam słychać w świecie? - Czy to bezpieczna linia? - Głos Philipa zabrzmiał niespodziewanie ostro. - Gdyby nie była, to już dawno nas by w tym biznesie nie było. - Tylko parę słów. Od głęboko ukrytego agenta wiem, że Ca-louste Doubenkian jest w drodze do Brytanii. Mógł tam już dotrzeć. Wiesz, o kim mówię? - Mniej więcej. Nigdy nie zawarliśmy znajomości. - I nie pal się do tego. Jest bardzo niebezpieczny i ma duże możliwości. Z moich informacji wynika, że jedzie do Anglii w związku z jakąś sprawą dotyczącą ciebie. - Pod jakim względem, Philipie? Nie wiem, o co chodzi. - Tak samo, jak ja. Ale pilnuj się. Zadzwonię, jeśli dokopię się do jakichś informacji. Philip zakończył nagle rozmowę i Tweed usłyszał dźwięk szybko odłożonej słuchawki. Odłożył swoją, a Paula i Monica zrobiły to samo. Wzruszył ramionami, wyszedł z gabinetu i zbiegł po schodach, Paula za nim. Po otwarciu drzwi frontowych spojrzał za siebie. Harry, który w milczeniu sunął za Paulą, teraz szybko ruszył w stronę garaży. - Ciekawe, dokąd Harry'emu tak się śpieszy? - zdziwiła się, zapinając pas. - Robi swoją robotę. Wiesz, że dałem im wolną rękę w wykonywaniu zadań. Philip wydawał się bardzo spięty - zauważył Tweed, wyjeżdżając z Park Crescent i kierując się w stronę autostrady prowadzącej na południe. - Czy nie powinniśmy się zastanowić, jakie kłopoty może nam sprawić ten Doubenkian? - spytała. - Nie sądzę - odparł lekceważąco. - Chyba jednak powinniśmy o tym pomyśleć - nalegała Paula. - Philip zawsze wie, co mówi. Zawsze. - Zapnij pas - rzucił Tweed wesoło. - W tę piękną wiosenną pogodę czeka nas spokojny dzień na wsi. Zrelaksuj się. - Mówił, że on jest niebezpieczny - ciągnęła. Tweed spojrzał na nią z uśmiechem i pozostawił tę uwagę bez komentarza, ciesząc się na myśl o czekającej go wycieczce. 1 Zostawili autostradę daleko za sobą i coraz bardziej zagłębiali się w wiejską okolicę. Słońce wciąż świeciło, a niebo pozostawało czyste i niebieskie z lekkim odcieniem morskiej zieleni. Na długich odcinkach nie spotykali żadnego pojazdu. Znikły również samotne domy z pełnymi wiosennych kwiatów ogrodami od frontu. Zabrzęczała komórka Pauli. Odebrała i rozmawiała przez chwilę. - To Monica - powiedziała, chowając telefon do kieszeni. - Tak? - spytał Tweed, błądząc myślami daleko. - Próbowała sprawdzić, skąd dzwonił Philip. Gdzieś z Belgii. Nie wie

dokładnie skąd. Potrafili jej podać jedynie kraj. Nie sądzę, aby to był jeden z jego szczęśliwych terenów łowieckich. - Tak, to nienormalne. Ale przecież włóczy się po całym kontynencie. - Czy zauważyłeś lekki samolot lecący równolegle do drogi? - Tak. Widziałem. - Może to Marler nas pilnuje. - Nie, to nie jego maszyna. - Błyska światłami, włącza je i wyłącza. Co on robi? - Nie mam pojęcia. - Przestał. Teraz odlatuje na północ. - Ach tak. Spojrzała na Tweeda. Odpowiadał automatycznie, błądząc my ślami gdzie indziej. Zwolnił i do wysokiego wzgórza zbliżyli się w tempie niemal ślimaczym. Z góry mieli doskonały widok na okolicę przed sobą i drogę spływającą w dół długą prostą linią. Nie więcej niż osiemset metrów przed nimi ogromny traktor- koparka tkwił na szczycie niewielkiego pagórka. Pole za nim było zaorane. Daleko jak wzrok sięgał leżały odwalone wielkie skiby. Tweed zatrzymał auto i wyłączył silnik. W nagłej ciszy słychać było jedynie miarowy, dość wysoki dźwięk. Traktor stał, ale kierowca, majaczący niewyraźnie za kierownicą, nie zgasił motoru. Tweed zaczął powoli zjeżdżać ze zbocza. Paula oczekiwała, że przyspieszy, ale zerknąwszy na szybkościomierz zobaczyła, że pełzną z prędkością niespełna czterdziestu kilometrów na godzinę. Ze zdumieniem spojrzała na swojego szefa. Nigdy nie wyglądał na bardziej rozluźnionego, a ją aż ponosiło, aby docisnąć nogą pedał gazu. - Mógłbyś na tej prostej jechać szybciej - zaproponowała. -Widać dobrze na kilka kilometrów przed nami. Nic nie nadjeżdża z przeciwka. - Masz rację - zgodził się ze spokojem. Gdy zbliżali się do podnóża pagórka, przyspieszył do sześćdziesiątki. Zadowolona Paula wtuliła się w fotel. Opuściła szybę i świeże powietrze wypełniło jej nozdrza. Zjeżdżając ze wzgórza, Tweed znowu zwolnił. Spojrzała na niego. Był w jakimś dziwnym nastroju, ale zapewne rozważał wszystkie aspekty wizyty w kwaterze głównej Belli Main. - Ciekawi mnie, jak wygląda Hengistbury Manor... - zaczęła. - Czy dobrze zapięłaś pas? - spytał z rozdrażnieniem. - Oczywiście. Jeszcze zanim wyjechaliśmy z Park Crescent. - To siedź cicho. Nie mam ochoty na pogawędki. Muszę się skoncentrować. - Dobrze - odparła zirytowana. - Nie odezwę się już ani słowem. -I bardzo dobrze. Jechali teraz sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. W pewnej chwili Tweed znów zwolnił do czterdziestu, potem do trzydziestu pięciu. Nagle zahamował. Paula zobaczyła gigantyczną koparkę tuż przed sobą i niemal nad ich samochodem. Przerażające gąsienice przebiły się przez żywopłot i maszyna z potwornym hukiem runęła w dół na drogę.

Przez chwilę olbrzymia lewa gąsienica, obracająca się niczym diabelski młyn, wypełniła całą przednią szybę, po czym spadła na szosę przed nimi, omijając przedni zderzak zaledwie o centymetry. Paula zamarła z przerażenia. Tweed pozostał spokojny i niewzruszony. Rozpędzona maszyna, nad którą stracił kontrolę kierowca, przeleciała przez drogę i po drugiej stronie trafiła na przerwę w żywopłocie. Paula przez moment widziała traktorzystę w robo- czym ubraniu i cyklistówce. Przerażony, chwiał się w kabinie na wszystkie strony, rozpaczliwie starając się chwycić ręką dźwignię hamulca. Za luką w żywopłocie widać było po prawej stronie łagodnie wznoszące się zbocze, wystarczająco szerokie, aby traktor mógł tam bezpiecznie się zatrzymać. Lecz na lewo teren opadał stromo do kamienistego wąwozu, a ogarnięty paniką traktorzysta nie panował nad pojazdem. Maszyna, wspinając się na zbocze, lewą gąsienicą ześlizgnęła się z krawędzi, potem przewróciła na bok i z dużą prędkością wpadła do wąwozu. Paula zobaczyła przerażający obraz kabiny z kierowcą do góry nogami i usłyszała przeraźliwy odgłos zgniatanego metalu. Nieszczęśnik, starając się wyskoczyć, zdołał wysunąć głowę i ramiona. Olbrzymia masa żelastwa uderzyła w jego czaszkę, miażdżąc ją jak skorupkę od jajka. Paula wstrzymała oddech. Tweed ledwo zerknął na jatkę i ruszył dalej. - Nie powinniśmy się nim zająć? - szepnęła Paula. - W żadnym razie. Jest martwy jak głaz. Prawdopodobnie to myśmy mieli tak skończyć. - Może powinniśmy zawiadomić policję? - spytała. - Nie, nie powinniśmy. Mieliśmy skończyć tu w samochodzie, spłaszczeni jak naleśniki. Wciąganie w to policji spowoduje kilkugodzinną zwłokę i konieczność udzielania wyjaśnień, a tego należy uniknąć. - Dlaczego? - spytała silniejszym głosem. - Jest oczywiste, że ktoś chciał, abyśmy nie dotarli do Hengist-bury Manor. Zaplanował to jakiś niezły organizator. Paula wyczuła, że Tweed nie chce, aby ciągnęła ten wątek. Taktownie zmieniła temat. - Hengistbury to dość dziwna nazwa. - Pochodzi sprzed stuleci. Jutowie z Jutlandii wylądowali na wyspie Thanet pod wodzą Hengista i Horsa. Zniszczyli Piktów, którzy rozprzestrzeniając się na południe, zagrażali lokalnym władcom. Wyruszyli z Thanet i objęli w posiadanie rozległy obszar żyznej ziemi. Taki był początek utrwalenia angielskiej władzy. Ktokolwiek stworzył tę posiadłość ziemską, miał wyczucie historii. Dotarli na szczyt następnego wzgórza. Tweed zamilkł. Krajobraz poniżej zmienił się całkowicie. Zamiast otwartych pól, jak okiem sięgnąć widzieli poniżej przed sobą nieskończoną gęstwę ciemnozielonych drzew. Wysokie, gęsto stłoczone jodły z często przeplatającymi się gałęziami tworzyły jakby olbrzymią poduchę. Paula wstrzymała oddech. - To musi być ten las zaznaczony na mojej mapie. Wydaje się odwieczny. - I gdzieś tu jest ta posiadłość. - Tak, odszukam drogę. Gdy dotarli do podnóża pagórka, wskazała na stary drogowskaz kierujący tam,

dokąd zmierzali, do Hengistbury. Ruszyli ciemnym tunelem, stworzonym przez grubopienne jodły. Słońce znikło i czasem tylko zauważali jego czerwone błyski. Tweed zapalił światła drogowe. Wkrótce po lewej stronie ujrzeli długi kamienny mur wysokości około trzech metrów. Na szczycie widać było zwoje drutu kolczastego. - Czyżbyśmy dotarli do posiadłości Belli Main? - spytała Paula. - Na to wygląda. Musi być spora... Gdy to mówił, reflektory oświetliły przerwę w niebotycznym murze - zamkniętą bramę z kutego żelaza. Tweed spojrzał we wsteczne lusterko, zwolnił i stanął. Paula obejrzała się i zmarszczyła brwi. - Od niedawna jedzie za nami jakiś samochód. Zauważyłam go już przedtem. - To Harry. Ciągnął się za nami i właśnie jest. Już wcześniej podczas takich wyjazdów, wspólnych lub oddzielnych, Tweeda i Pauli pilnowali zaufani członkowie ich zespołu. Wypadek z koparką nie był pierwszą próbą zabicia Tweeda. Gdy cockney podszedł, jego szef opuścił okno. - Na autostradzie na chwilę was zgubiłem - poinformował Harry. - Wpakowałem się w korek. Odnalazłem was, jak zjechaliście na drogę na południowy zachód. Ja... - Harry - polecił Tweed - masz być niewidoczny. Podpełznij do bramy i zobacz, czy jest tam podjazd prowadzący wprost do rezydencji. Sprawdź także drogę na prawo wzdłuż muru. Zapar kuj gdzieś tak, żeby nie było cię widać, ale jeżeli to możliwe, tak abyś ty widział posiadłość. Harry pomknął wzdłuż muru, ale zaraz rzucił się na kolana, przepełzł kilka metrów i wyjrzał. Popatrzył jeszcze w prawo, na drogę, i powrócił do samochodów. - I na czym teraz stoimy? - zastanowiła się Paula. - Poczekaj. - Tweed odwrócił się do stojącego za oknem Har-ry'ego. Cockney wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Bułka z masłem. Droga prowadzi wprost do Buckingham Palące. Objadę jakoś dookoła i zostawię samochód gdzieś tu w krzakach. Jak to rozgrywamy? - Mam nadzieję, że będę wystarczająco blisko okna, by dać ci sygnał płomieniem zapalniczki, jeżeli ktoś - kiedy będziemy w środku - będzie chciał opuścić posiadłość. Jeżeli tak się zdarzy, śledź go dyskretnie. - Zawsze jestem dyskretny. Przyjemnej zabawy... A na najbliższym filarze jest domofon. Miejmy nadzieję, że uznają was za osoby godne wpuszczenia. Gdy Tweed uruchamiał silnik, Harry zniknął w gęstwie leśnego poszycia. Pod jodłowym sklepieniem było chłodno i Paula się wzdrygnęła. Tweed podjechał do bramy i zatrzymał samochód na wprost niej. - Och! - wykrzyknęła Paula. -Teraz wiem, dlaczego on mówił o Buckingham Palące. Szeroki podjazd z otoczaków prowadził wprost do rezydencji. Główna siedziba Main Chance Bank była starodawną, olbrzymią budowlą bez wątpienia z czasów elżbietanskich. Spiralne kominy wystawały z całego dachu. Na końcu każdego

skrzydła znajdowały się małe wykusze z własnymi pochyłymi daszkami, na których wznosiły się kolejne rzędy korkociągowych kominów. Z wielu ulatywały w bezwietrzne niebo kręgi dymu. Tweed otworzył drzwi i wysiadł, by podejść do domofonu, lecz uprzedził go płynący stamtąd ostry jak brzytwa męski głos. - Panie Tweed i panno Grey, witamy w Hengistbury. Brama już się otwierała do środka. Tweed ruszył wolno. We wstecznym lusterku zobaczył zamykające się wrota. - Musi to być najdoskonalszy przykład architektury elżbie-tańskiej w Anglii - skomentował. - Bajeczny. - Paula niemal westchnęła z zachwytu. - Do tego ten park. Po obu stronach podjazdu rozciągały się zielone, strzyżone trawniki. Na lewo wysoka fontanna strzelała strumieniami wody, tworzącymi literę „H". Za węższym trawnikiem po prawej stronie widać było gigantyczne jodły pobliskiego lasu, jakby gotowego do wchłonięcia parku. Ich widok wydał się Pauli złowróżbny. - Nie widzę nic niepokojącego - zauważył Tweed. - Nie bądź taki pewny - odparła spokojnie. 2 Tweed zaparkował u podnóża szerokich marmurowych schodów, prowadzących na biegnący wzdłuż całej rezydencji rozległy taras. W pobliżu były inne samochody, a wśród nich wielka, przepastna limuzyna. Stojący obok szofer w liberii spojrzał pogardliwie, ignorując przybyłych. Tweed, wchodząc z Paulą na taras, zlustrował wzrokiem wszystkie okna; nieduże z oprawnymi w ołów szybami. Na szczycie schodów widać było parę wielkich i ciężkich mahoniowych drzwi. Ich lewa część otworzyła się i elegancki mężczyzna po trzydziestce wyszedł raźno na powitanie przybyłych. Miał na sobie czarne szykowne ubranie, złożone ze spodni z ostro wyprasowanymi kantami i długiej, niemal sięgającej kolan marynarki ze sztywno sterczącym kołnierzem. Był to strój służącego. - Panie Tweed i panno Grey, jesteście najbardziej pożądany mi gośćmi. Wskażę drogę. Jeżeli państwo pozwolą, ośmielę się poinformować, że jestem tu kamerdynerem. Był to ten sam głos z ostrą jak kant kryształu nutą, który poprzednio usłyszeli przez domofon. - Czyżby nie był pewien swej pozycji? - szepnęła Paula, patrząc z humorem na wyprostowaną postać we wnętrzu. - Sza - upomniał ją Tweed, gdy wchodzili do wielkiego holu wyłożonego kosztownym parkietem. Ujrzeli trzy ściany z trojgiem zamkniętych mahoniowych drzwi. Kamerdyner powiódł ich do tych po prawej stronie i zatrzymał się na chwilę z ręką na klamce. - Jestem Snape, proszę państwa. Są państwo bardzo punktu alni. Pani Bella Main prosi o usprawiedliwienie. Zejdzie wkrótce, ale jeden z jej ważnych klientów zjawił się bez zapowiedzi. - W jego tonie wyczuwało się dezaprobatę. - Pani prezes pozbędzie się go szybko. Proszę do biblioteki.

Weszli do wielkiego pomieszczenia, którego ściany szczelnie przesłaniały szafy biblioteczne z półkami pełnymi starannie ułożonych tomów, oprawnych w skórę. W łukowatym otworze kominka widać było płonące kłody i Paula odczuła promieniujące stamtąd ciepło. Rezydencja sprawiła na niej klaustrofobiczne wrażenie. Ogień w palenisku stanowił jedyne oświetlenie, a przez małe okna dostawała się do wnętrza zaledwie odrobina światła. Na ich spotkanie wyszedł spiesznie wysoki mężczyzna, prawdopodobnie po sześćdziesiątce. Miał na sobie kosztowny prążkowany garnitur; od nieskazitelnie białej koszuli odcinał się krawat Chanel, a z rękawów wystawały białe mankiety ze złotymi spinkami. Uśmiechał się, ale zarys jego wystającej szczęki sprawiał nieokreślone wrażenie stanowczości. - Nazywam się Marshal Main i pełnię funkcję dyrektora zarządzającego. Jesteście państwo najbardziej interesującymi gośćmi, jacy od dawna tu zawitali. - Dlaczego? - spytał Tweed, gdy wymieniali z Mainem uściski dłoni. - Co państwo życzą sobie do picia? Myślę, że możemy spełnić każde życzenie. - Z przyjemnością wypiję kawę - odparł Tweed. - Ja także - dodała Paula. - W jakiej postaci? - spytał Snape, stojący obok w wyprostowanej postawie wartownika. - Dla mnie czarną jak smoła piekielna i taką samą dla Pauli. - Dobrze. - Main parsknął śmiechem. - Państwa życzenie pasuje do miejsca, bo pełno tu dookoła grzechów. Proszę usiąść. Ujął Paulę za ramię i patrząc na nią, uścisnął. Nie lubiła takiego zachowania. Snape wyszedł, cicho zamykając drzwi za sobą, Main zaś poprowadził ich do otoczonego czterema fotelami stołu w pobliżu kominka. Paula przyglądała się kobiecie, która stała za krzesłem w dalszej części biblioteki, i spokojnie przysłuchiwała się rozmowie. Mogła mieć po trzydziestce i była niezwykle atrakcyjna. Smukła, z pięknie uczesanymi, długimi, sięgającymi ramion, ciemnymi włosami, miała grube brwi i perfekcyjnie rzeźbione rysy twarzy. Poniżej wielkich oczu i nosa idealnej długości widniały stanowcze usta i wyraźnie zarysowany podbródek. Uśmiechnęła się, a Paula odwzajemniła ten uśmiech. Main, którego uwagi nic nie umykało, podniósł się prędko. Jego ruchy były zwinne i szybkie. - Och, mój Boże. Zapominam o dobrych manierach. Lavinio, proszę, podejdź do nas. Wsunął dodatkowy fotel między Tweeda i Paulę. - To moja córka Lavinia. Jest pożądaniem mego serca. Tweedowi te słowa wydały się dziwne. Lavinia usiadła obok nich i uśmiechnęła się do ojca. - Dotychczas nie próbowałeś posuwać się tak daleko - powiedziała. - Dlaczego? -Tweed ponownie spytał Maina. - Co dlaczego? - spytał tamten zdumiony. - Pytanie pana Tweeda dotyczy twojej uwagi, że są najbardziej interesującymi gośćmi, jacy nas odwiedzili od długiego czasu. Prawdopodobnie

obawia się, że powtarzasz to każdemu, kto się tu zjawi - ujmująco droczyła się z ojcem. - Bzdura i nonsens - warknął krótko, zirytowany, ale gdy odwrócił się do Tweeda, znów był profesjonalnie przyjacielski. - Ponieważ jest pan zastępcą dyrektora SIS i przyjechał pan z damą, której najbardziej ufa. A także, jak mogę stwierdzić, dlatego że oboje państwo odznaczacie się wyjątkowym intelektem i potęgą umysłu. - Bella zawsze porządnie odrabia pracę domową, zanim zgodzi się spotkać tu z kimkolwiek - wtrąciła Lavinia. - Ona zawsze próbuje mi się sprzeciwiać - rzekł zirytowany Main. - Po prostu lubię dokładność - odparła Lavinia. - To dlatego - stwierdził Main - jesteś główną księgową. Snape pojawił się z kawą na srebrnej tacy. Najpierw rozłożył przed Paulą i Tweedem niewielkie maty, po czym z wielkiego srebrnego dzbanka nalał kawy do filiżanek z porcelany Royal Doulton. Następnie spojrzał na Lavinię. - Dla mnie nic - poinformowała. Zaraz po cichym wyjściu Snape'a pokojem niemal targnął wybuch. Drzwi otworzyły się szeroko, uderzając w wyłożoną boazerią ścianę. Do biblioteki wbiegła dziewczyna, jak oceniła Paula, zapewne dwudziestokilkuletnia. Miała długie rude włosy, piękną twarz ze zmysłowymi wargami i bystre zielone oczy. Lavinia pochyliła się w stronę Pauli. - Przepraszam za jej zachowanie, lecz niestety jest nieco dzika. Paula odwróciła się w stronę przybyłej. Płomiennowłosa nie znajoma miała dobrą figurę i dobrze dopasowane dżinsy. Nosiła głęboko wyciętą bluzkę na ramiączkach. Paula złapała się na porównywaniu strojów jej i Lavinii, ubranej w brązową, sięgającą kolan spódnicę i ciemny żakiet z zasuniętym do połowy zamkiem błyskawicznym. Biała bluzka pod spodem była zapięta pod szyję. Diabelny kontrast ze strojem kobiety, która właśnie wtargnęła do pokoju. Rudowłosa rzuciła się wprost przed siebie i śmiejąc się głośno, położyła obie ręce na ramionach Tweeda. Odezwała się szorstkim głosem, choć niewątpliwie należącym do osoby wykształconej. - Ponieważ dobre maniery nie skłoniły żadnego z was do za proszenia mnie na party, a teraz nikt nie kwapi się mnie przed stawić, zrobię to sama. Jestem Crystal. Jej głos, z początku agresywny, złagodniał. - Jestem córką dyrektora zarządzającego, ale nie tego - powiedziała, patrząc na Marshala Maina. - Moim ojcem jest Warner Chance. Myślę, że będzie tu za chwilę. - Weź sobie krzesło, Crystal - zaproponowała Lavinia - i przyłącz się do nas. - Zamierzam pokazać panu Tweedowi Pike's Peak. To coś szczególnego - zapewniła, pochylając się i niemal dotykając ustami jego ucha. - Proszę tylko spojrzeć z mojego okna. To krótka wycieczka. Tweed wstał. Z chęcią obejrzałby sobie rezydencję i przypuszczał, że przyjęcie zaproszenia Crystal może być po temu jedyną okazją.

- Proszę wybaczyć. Zapewne to naprawdę rzadki widok. Wyszedł za młodą kobietą z biblioteki i ruszyli przez hol. Crystal z rozmachem otworzyła podwójne drzwi i cofnęła się, by przepuścić go przodem. - Naprawdę robią wrażenie - powiedziała spokojnym głosem. Musiał przyznać jej rację. W odległości około sześciu metrów wznosiły się wspaniałe, szerokie schody z poręczami w stylu elżbietańskim. Wysoko na półpiętrze rozchodziły się w prawo i w lewo. Gdy tam dotarli, Crystal poprowadziła Tweeda w górę i na prawo, a potem z rozległego podestu weszli w korytarz z widocznym na końcu oknem. Zatrzymała się, wyjęła klucz i otworzyła drzwi. Tweed wszedł pierwszy i stanął. Był w sypialni z wielkim łożem pod baldachimem. Usłyszał za sobą szczęk zamykanego na klucz zamka. Odwróciwszy się, ujrzał tuż za sobą szeroko uśmiechniętą Crystal. - A więc gdzie jest Pike's Peak? - zapytał ją spokojnie. - Później przyjdzie na to czas. Zrobiła jednocześnie dwie rzeczy. Zsunęła w dół ramiączka i wyswobodziła z nich ręce. Wsunęła stopę między stopy Tweeda i naparła nogą na jego kolana. Stracił równowagę i upadł na łóżko, a Crystal znalazła się na nim, trajkocząc jak karabin maszynowy. - Lubię dojrzałych mężczyzn. Szczeniakom brak finezji! Jej pełne piersi były na wpół odkryte. Zaczęła szarpać jego ubranie, jednak nie zdołała go skusić. Była wprawdzie silna, lecz on okazał się silniejszy. Ścisnął dłońmi jej nagie ramiona, potrząsnął nią gwałtownie i usiadł, po czym zepchnął ją z łóżka i wstał. Na moment na twarzy dziewczyny pojawił się wyraz niedowierzania. Gdy ruszyła w jego stronę, spoliczkował ją dość mocno. Za- mrugała. - Lubię to - powiedziała. - Ubierz się. I to szybko. Podszedł do lustra przy toaletce i uporządkował ubranie. Za jego plecami Crystal podciągała ramiączka i poprawiała włosy. Odwrócił się. - Bluzkę miałaś podciągniętą wyżej. Podnieś ją tak samo. Ruszył do drzwi, a Crystal posłusznie pospieszyła za nim; gdy przekręcił klucz, podbiegła i lekko dotknęła dłonią ramienia Tweeda. Potrząsnęła głową i powiedziała spokojnym głosem: - Poczekaj, muszę wyjrzeć na korytarz. Sprawdzę, czy szpicel tu nie węszy. - Szpicel? - Snape. Źle go nazwali. Szpieguje. Gdy wychodzę, zamykam drzwi na klucz i zabieram go ze sobą. Poczekaj chwilę. Otworzyła powoli drzwi i wysunęła się z pokoju. Spojrzała w obie strony i wróciła. - Droga wolna - powiedziała i zamykając drzwi, dodała: - nie sądzę abyś mi uwierzył, ale nie kłopoczę się o własną reputację, tylko o twoją. - Wierzę - zapewnił, nie chcąc jej prowokować do kontynuowania tego wątku. - Lepiej, żebyś szybko obejrzał ten widok. Będziesz miał o czym mówić, gdy wrócimy do biblioteki.

Popatrzył na nią, gdy razem podeszli do okna. Była teraz zupełnie spokojna, całkiem różna od kobiety, jaką widział w sypialni. Stali przy jednym z wykuszów, które zauważył, podjeżdżając do rezydencji. Za potężnym lasem rozciągającym się daleko, wy- rastał stożkowy, stromy, kamienny szczyt. Przypominał Tweedowi miniaturę Matterhornu. Patrzył niemal zahipnotyzowany tym widokiem, dopóki Crystal nie pociągnęła go za ramię. - Chyba powinniśmy już zejść na dół. Jeżeli zostaniemy tu dłużej, Marshal zacznie się niepokoić. Zważywszy na jego styl życia. - Masz rację. Gdy wracali w stronę klatki schodowej, Crystal zaczęła mówić tym samym spokojnym tonem: - Ileś tam lat temu człowiek o nazwisku Pikę był właścicielem terenu, na którym znajduje się ten szczyt, więc zaczęto nazywać skałę Pike's Peak*. Tak też się nazywa najlepszy hotel w Glad-worth. - Gladworth? Usiadła na pokrytym dywanem przejściu, a Tweed przy niej. Sięgnął jej za plecy i wsunął bluzkę do dżinsów. - Dzięki - powiedziała. - Źle by to wyglądało. A co do Gladworth, pojedź naszą drogą. Za bramą skręć w lewo. Dojedziesz do Gladworth, to bardzo piękna miejscowość. - Myślę, że lepiej, abyśmy teraz wrócili do biblioteki - powiedział Tweed, wstając. Zastali tam wszystkich, wciąż zebranych wokół antycznego stołu. Przed Marshalem stała butelka whisky. W dłoni trzymał na wpół wypełnioną szklankę, którą opróżnił, gdy usiedli. Paula uśmiechnęła się do Crystal, a ta odwzajemniła uśmiech. Tweed powiedział: - To naprawdę niezwykły widok. Wspaniała, zdumiewająca skała wznosząca się nad drzewami. - Opowiedziałam panu Tweedowi jej historię. O tym, jak człowiek zwany Pikę... - Ona wciąż o czymś paple. To obraźliwe stwierdzenie wypowiedział dobrze zbudowany młodzieniec przed trzydziestką, który właśnie wszedł do biblioteki. Miał gęste jasne włosy, pociągłą twarz i wykrzywione szyderczo usta. Był niechlujnie ubrany w biały sweter niedbale wsunięty w workowate dżinsy. Zachowywał się jak pewny siebie nieokrzesany byczek. Tweed spojrzał na Lavinię i gdy uniosła grube brwi, po raz pierwszy uświadomił sobie, że głęboki błękit jej wielkich oczu przypomina barwę Morza Śródziemnego w lecie. - Crystal, daj mi krzesło - polecił chłopak. Ta stanęła z rękami na biodrach i spojrzała nań ponuro. - Wszyscy - powiedziała swym ostrym głosem - mogą teraz powitać mojego brata Lea. Jest wprawdzie trochę starszy ode mnie, ale dopiero wyrasta z pieluch. Sam sobie weź krzesło! - fuknęła, podchodząc do niego. Podniósł wielkie łapsko, aby ją uderzyć, lecz inna para rąk opadła od tyłu na jego

ramiona. Należały do mężczyzny w średnim wieku, ale zbudowanego potężniej od Marshala. Człowiek ów miał jasne włosy i silnie zarysowaną szczękę. Wydawało się, że doskonale panuje nad sobą. Od pierwszego wejrzenia sprawił na Tweedzie dobre wrażenie. Obrócił chłopaka twarzą do siebie i powiedział spokojnym, acz pewnym siebie głosem: - Idź na górę i włóż jakieś porządne ubranie. Porozmawiamy później. Leo posłusznie ruszył do drzwi, ale gdy uznał, że ojciec już go nie widzi, odwrócił się i pokazał Crystal język. - A zanim wyjdziesz, przeproś siostrę - powiedział dobrze zbudowany mężczyzna, podchodząc do stołu. - Przepraszam, Crystal. Chyba mam dziś zły dzień. Wyszedł, ona zaś zaprosiła ojca, by usiadł na jej krześle. Sama przyciągnęła sobie inne, a kiedy usiadła, przybyły uśmiechnął się do Tweeda. - To zaszczyt spotkać pana. Jestem Warner Chance, dyrektor zarządzający. Tweed natychmiast zauważył różnicę między obydwoma mężczyznami. Marshal obwieścił, że pełni tu funkcję dyrektora zarządzającego, a Warner zadowolił się prostym podaniem informacji - już to potwierdzało odmienność ich charakterów. Warner miał na sobie świetnie dobraną skórzaną marynarkę, krawat i eleganckie niebieskie spodnie. Marshal zaproponował Tweedowi szklaneczkę szkockiej, a gdy ten odmówił, ponownie napełnił własną szklankę. - Na cześć pana Tweeda, który wstąpił pod nasz dach. - Byłoby świetnie, gdyby tak się stało - powiedziała Crystal, pochylając się nad ojcowskim ramieniem. - Mielibyśmy kogoś, kto by nas chronił. Tweed nic nie odpowiedział, gdyż w tym momencie pojawił się, wyprostowany jak żołnierz, Snape. Zatrzymał się na chwilę. - Jeżeli mogę przeszkodzić... - Gadaj, człowieku - burknął Marshal. - Panie Tweed i panno Grey - oznajmił uprzejmie służący - pani Bella przeprasza za opóźnienie i jeżeli nie sprawi to pań stwu kłopotu, jest gotowa przyjąć państwa. 3 Tweed z Paulą po jednej stronie i Lavinią po drugiej ruszył za Snape'em przez mroczny hol w stronę wyłożonej boazerią ściany. Kamerdyner dotknął ukrytego przycisku i odwrócił głowę, by coś powiedzieć. Boazeria rozsunęła się, odsłaniając wielką kwadratową windę, z podłogą wyłożoną beżowym włochatym dywanem. - Gabinet pani Belli mieści się na pierwszym piętrze, proszę pana - poinformował Snape. - Więc dlaczego nie pójdziemy schodami? - Pani Bella woli, aby goście korzystali z windy. Gdy weszli do kabiny, Tweed spojrzał na dywan. Zobaczył na nim głęboko odciśnięte jakby koleiny. Zauważył także, że starano się zniszczyć te ślady zapewne przy użyciu odkurzacza. Snape nacisnął guzik na tablicy sterowania.

Poniżej znajdował się inny przycisk, brązowy. Gdy wznosili się powoli i łagodnie, Tweed spytał: - Do czego służy ten brązowy przycisk? - To alarm - odparł Snape z wyraźnym zniecierpliwieniem. Winda stanęła i drzwi się otworzyły. Skręcili w szeroki korytarz z lewej strony, kończący się solidną boazerią. Podłogę, jak w windzie, wyściełał gruby beżowy dywan. Tweed także tu zaobserwował wyraźne koleiny, które próbowano usunąć odkurzaczem. Snape poprowadził ich w prawo, otworzył drzwi i zaprosił gości do wielkiego pokoju, którego ściany po obu stronach pokrywały półki biblioteczne z szeregami oprawnych w skórę tomów. Na trzeciej ścianie wisiały dwa stare obrazy, portrety dwóch mężczyzn ubranych w starodawne stroje. - To Ezra Main i Pitt Chance, założyciele dynastii - wyjaśnił Snape, gdy zauważył, że Tweed przygląda się portretom. - Panie Tweed - szepnęła Lavinia - nie powinnam posuwać się za daleko. Jeżeli zamierza pan rozmawiać o czymkolwiek poufnym, wrócę na dół. - Proszę pozostać - odparł Tweed, dotykając jej ramienia. - Bella czasami chce, abym robiła notatki - szepnęła, ściskając trzymany pod ramieniem notes. - Pani Bello - zaanonsował Snape - oto pani goście, pan Tweed i panna Paula Grey. Skłonił się i wyszedł, zamykając drzwi za sobą. Gabinet był długi i wąski, ze ścianami wyłożonymi boazerią i witrażowymi oknami, których oprawne w ołów szyby, jak spostrzegł Tweed, wychodziły wprost na drogę dojazdową. Gdy podszedł bliżej, jego uwagę przykuła przede wszystkim osoba znajdująca się na końcu pokoju. Osiemdziesięcioczteroletnia Bella Main siedziała za biurkiem z czasów regencji na wysokim krześle z twardym, rzeźbionym oparciem, ponad którym wystawała jej imponująca głowa z szyją bez zmarszczek. Ta kobieta musiała mieć z metr osiemdziesiąt wzrostu. Jej rzymska twarz wszędzie przyciągnęłaby uwagę; gęste, siwe włosy były starannie wyszczotkowane, szare oczy patrzyły bystro, nos miała zakrzywiony niczym dziób, usta stanowcze, a podbródek wyraźnie zarysowany. Gdy wstała na powitanie, Paula zauważyła jej strój - elegancki skórzany żakiet, białą bluzkę i szare spodnie. Siwe włosy miała obcięte na krótko, a jedyną biżuterię, na jaką sobie pozwoliła, stanowiły perły w uszach i przypięta do żakietu brosza z ułożonymi z niewielkich brylantów literami MC. Szybkim krokiem podeszła do Tweeda i witając się, objęła go na moment. - Dziękuję, że był pan tak dobry i zechciał przybyć tu do mnie. Przepraszam, że musiał pan czekać. Pewien klient miał kłopot, z którym nie potrafił sobie poradzić, i wymusił na mnie niespodziewane spotkanie. Pomogłam mu i pożegnałam szczęśli wego człowieka. Bella Main bezsprzecznie dominowała w pokoju, ale nie było w tym cienia arogancji. Ujęła dłoń Pauli w wyjątkowo mocny uścisk i potrząsnęła nią. Kiwnięciem ręki wskazała Lavinii miejsce obok siebie przy biurku. - Dzięki temu mieliśmy czas na poznanie większości, a być

może całej rodziny - powiedział kurtuazyjnie Tweed. - To tylko część problemu - odrzekła Bella, siadając za biur kiem obok Lavinii. - Teraz muszę sobie poradzić z tym łajdakiem Calouste'em Doubenkianem. Wiem, że zwykle zmierza pan wprost do celu, i ja czynię to samo. Choć nic nie mogło bardziej zdumieć Tweeda, jego twarz pozostała niewzruszona. Paula, by ukryć zaskoczenie, silnie zacisnęła obie dłonie na kolanach, co pomogło jej zachować obojętny wyraz twarzy. Bella zmarszczyła czoło. - Ale mówię nie po kolei. Więc po pierwsze, Main Chance Bank jest bankiem prywatnym i zawsze nim był. Trzymamy się z dala od pomysłu wprowadzenia akcji na giełdę, która jednak daje się nam we znaki, zapewne dlatego że jesteśmy najbogatszym bankiem w Europie, a być może także na świecie. Założyli go w roku tysiąc dziewięćset dwunastym moi kolejni teściowie, Ezra Main i Pitt Chance... - Proszę wybaczyć - wtrącił Tweed - ale czy to ich portrety wiszą w bibliotece przed tym gabinetem? - Tak, to ci dwaj zbóje. Ezra to ten po lewej. - Zbóje? - powtórzył Tweed. - Lektury historyczne nauczyły mnie, że w tamtych czasach mężczyźni byli twardsi. Dwie wojny światowe ich zmiękczyły. Teraz w biznesie stosują sztuczki i oszukują. - Ma pan słuszność. - Przeciągnęła ręką, by wygładzić włosy z jednej strony. - Ezra i Pitt uważali, że wielu bogatych ludzi w Europie zapragnie umieścić znaczne sumy pieniędzy w bezpiecznym raju. Stworzony przez nich Main Chance Bank zapewnił im taki raj i czyni to nadal. Dzisiaj, aby założyć konto w naszym banku, trzeba mieć przynajmniej milion w dolarach, frankach szwajcarskich lub funtach szterlingach. Choć jako wstępną opłatę pobieramy dziesięć procent wartości depozytu, nasi klienci są szczęśliwi, gdyż wiedzą, że ich pieniądze są bezpieczne. - Czy bierzecie każdego, kto przychodzi z taką sumą? - Skądże! Mój wywiad sprawdza ich wcześniej. Obserwujemy praczy brudnych pieniędzy, fundusze organizacji terrorystycznych i hochsztaplerów uprawiających różne rabunkowe procedery. Wszyscy oni mogą sobie skakać na zewnątrz wokół fontanny. Jest więcej do powiedzenia o tym systemie, ale najpierw muszę wiedzieć, czy jest pan gotów przyłączyć się do nas na stałe jako główny administrator z pełnią uprawnień. Płaca początkowa wyniosłaby trzysta tysięcy. Potem, gdy się pan zainstaluje, mogłaby wzrosnąć. - Nigdy nie przypuszczałem, że może pani wystąpić z taką propozycją. - Tweed zamilkł na chwilę. - To dla mnie wielki zaszczyt, ale jestem bardzo oddany swojej obecnej pracy. Rozległo się pukanie do drzwi i wszedł Snape, niosąc srebrną tacę z kawą w filiżankach i szklankami na wodę. Obok Tweeda postawił wielką szklaną karafkę. Gdy inni patrzyli na Snape'a, Tweed przyglądał się podłodze obok biurka. Tu również zobaczył koleiny, jakby ślady niewielkich kół; dwie linie oddalone od siebie o niespełna pół metra. Światło słoneczne padało na dywan, odbijając się

od mniejszych i większych drobin świecących jak złoto. Po wyjściu Snape'a Bella pstryknęła palcami i spojrzała na zegarek. Przyłożyła rękę do czoła i odwróciła się do Lavinii. - Pewnego dnia jednak się zestarzeję. Pomóż mi wyjąć z tej niewygodnej szuflady kopertę. Obie się pochyliły, usiłując otworzyć opierającą się szufladę. Wówczas Tweed, zauważony jedynie przez Paulę, wyjął z górnej kieszeni chusteczkę i zanurzył ją w karafce z wodą. Następnie pochylił się, rozłożył biały kawałek płótna na złotych drobinach, przycisnął, a potem zgniótł i schował do kieszeni. Co on u diabła robi? - zaciekawiła się Paula. Bella i Lavinia wciąż walczyły z szufladą. Wreszcie ją otworzyły. - Powinnaś naprawdę coś z tym zrobić - uznała Lavinia. - I wtedy nie będę wiedziała, jeżeli jakiś ciekawski będzie w niej szperał. Bella trzymała w ręce długą, sztywną, brązową kopertę, w rodzaju tych, jakich używają prawnicy. Podniosła ją tak, aby Tweed nie mógł zobaczyć adresu. Po drugiej, widocznej stronie widniała czerwona woskowa pieczęć. - Lavinio - powiedziała nienaturalnie powolnym głosem - ty już znasz dokładnie sprawę Doubenkiana, z którą zamierzam teraz zapoznać naszych gości. Czy mogłabym prosić cię o dostarczenie tej koperty do moich prawników Hamble'a, Goodworthy'ego i Richtera na Threadneedle Street w City? Weź od nich pokwitowanie. - Zaraz to zrobię. - Lavinia wstała, obeszła wokół biurko i wyciągnęła rękę do Tweeda. - Do widzenia, panie Tweed. Bardzo mi odpowiada pański sposób bycia. Odwróciła się do Pauli i silnie uścisnęła jej rękę. - Polubiłam panią, Paulo. Zazdroszczę pani pracy u tak wybit nego człowieka. Tweed zauważył, że ściskała sztywną, brązową kopertę pod ramieniem tak, by mógł widzieć jedynie stronę z pieczęcią, bez adresu. Odczekał chwilę przed wykonaniem kolejnego ruchu. Lavinia energicznym krokiem opuściła gabinet, a Bella zdawała się spokojnie układać w myślach to, co zamierzała powiedzieć. Tweed wstał. - Czy nie miałaby pani nic przeciwko temu, abym zapalił papierosa? - Skądże znowu. Ja chyba także zapalę. Sięgnęła do srebrnej szkatułki na biurku, uniosła wieczko i wyciągnęła papierosa. Zapaliła go za pomocą srebrnej kuli, na której nacisnęła jakiś włącznik. Tweed stanął w ciemnej wnęce przy oknie, przez które wpadało nieco światła słonecznego. Ujrzał Lavinię wsiadającą do saaba. Patrzył wprost na drogę wiodącą od rezydencji do bramy wjazdowej i udawał, że ma kłopoty z zapalniczką. Gdy pojawił się wysoki płomień, zgasił go, machając ręką. Powtórzył to czterokrotnie, nim wreszcie zapalił papierosa. Był pewien, że Harry w samochodzie zaparkowanym naprzeciw bramy zauważył sygnał. Zobaczył, jak po otwarciu się wrót Lavinia skręciła w lewo, na drogę wiodącą do Gladworth, a nie w prawo, którędy powinna udać się na Threadneedle Street w Londynie, zgodnie z adresem podanym głośno przez Bellę. Powrócił na miejsce. - Czas, abym przeszła do rzeczy - zaczęła pani Main. - Calouste Doubenkian

jest miliarderem, ale to skończony łajdak. Ma wielkie kontrakty naftowe na wschodzie, olbrzymie stalownie i kilka banków na Bałkanach. Wszystko uzyskane podejrzanymi, by nie powiedzieć przestępczymi, metodami. Aby zdobyć pewien bank, porwał żonę jego właściciela, a to tylko jedna z jego pomniejszych zbrodni. Teraz chce kupić Main Chance. Zaoferował olbrzymią su- mę, stanowiącą jednak około połowy naszej wartości. - To normalne postępowanie ludzi tego rodzaju - zauważył Tweed. - Oferują niską cenę startową, by potem targować się jak Arabowie na bazarze Mouski w Kairze. - Jego nazwisko brzmi chyba z armeńska - zauważyła Bella. - Tak, ale wątpię, aby było prawdziwe. Ten człowiek może pochodzić skądkolwiek, z Bułgarii, Gruzji, Dagestanu, Tadżykistanu lub jakiegoś bogatego kraju arabskiego. - A więc wie pan coś o nim? - Nie. Słyszałem jego nazwisko i wiem, że jest niebezpieczny. To wszystko. Nasze drogi nigdy się nie przecięły. - Śledztwo w jego sprawie powierzyłam Medfords Security... - Są bardzo dobrzy - zapewniła Paula. - Byłam przez nich szkolona, nim wstąpiłam do SIS. Kto zajął się sprawą? - Dyrektor Matteson. Sprawił na mnie wrażenie bystrego. - Nie było go w moich czasach - powiedziała Paula z uśmiechem. - I czego się dowiedział? - przerwał Tweed. - No cóż... - Bella westchnęła. - Zatrudnił najlepszego człowieka w Europie, jakiegoś Louisa z Paryża. Biedny Louis skończył w swoim mieszkaniu z poderżniętym gardłem. Mam go na sumieniu. - Wróćmy na pani terytorium. Sporo członków rodziny pracuje dla pani. Spotkałem ich na dole. - To wątpliwa tradycja sięgająca daleko wstecz. Wszyscy chcą dla mnie pracować. Wszyscy są inteligentni. Jest coś w genach, co trwa przez wieki. Wiedzą, że nikt im nie zapłaci lepiej ode mnie. Tylko kilkoro poszło własną drogą. - Jaki jest podział zadań? - Marshal Main i Warner Chance są współdyrektorami o równych uprawnieniach. Byłam kiedyś żoną ojca Marshala. Charles zmarł. Potem wyszłam za mąż za Ruperta Chance'a, ale zginął w wypadku drogowym. Tak więc Marshal i Warner są przyrodnimi braćmi. - Czy to oni wybierają klientów? - Oczywiście, że nie! Sama to robię. Jeżeli uznam, że można ich zaakceptować, decyduję, kto najlepiej się nimi zajmie. Marshal jest czarujący i niesforny, bardzo ekstrawertyczny. Warner zaś spokojniejszy i rozważniejszy. - W jaki sposób wybrała pani Snape'a? - Dobre pytanie. Był oficerem Berkshire Blues, a potem wojsk inżynieryjnych. Potrafi między innymi poradzić sobie z windą, gdy się popsuje, i ma właściwą prezencję do witania gości. - A co z bezpieczeństwem? Gdy przyjechaliśmy, brama została otwarta,

zanim przedstawiłem się przez domofon. - Wiedzieliśmy, że pan przyjeżdża. - Uśmiechnęła się. - Coś wam umknęło. Snape namierzył was, gdy opuszczaliście Park Crescent, zrobił zdjęcie i wrócił tu na motocyklu. - Sfotografował nas - spytał Tweed zaniepokojony - i pozostał niezauważony? - Jest sprytny - zachichotała. - Niewidzialny. Gdy podjeżdżaliście, przyjrzał się wam przez lornetkę. - Czy to on odpowiada za bezpieczeństwo? - Nie. Nie on, lecz nasza główna księgowa, Lavinia. Jest biegłą księgową sądową. Tak samo Crystal, jej asystentka. A teraz, pa- nie Tweed, ma pan już ogólny obraz, więc mogę jeszcze raz zapytać: czy jest pan gotów zamieszkać tu jako główny administrator ze wszystkimi uprawnieniami? Paula byłaby jak najmilej widziana jako pańska asystentka. - Powtarzam, że doceniam ten zaszczyt - zamilkł na chwilę - ale bardzo mi odpowiada moja obecna pozycja. Przykro mi. - Mnie również. Bella powstała zza biurka, aby ich odprowadzić do drzwi. Wskazała na portrety dwóch założycieli banku. - Nie zniosłabym, gdyby na mnie spoglądali w gabinecie. Nie przemyśli pan ponownie mojej oferty? Pani Grandy przygotowała dwa wielkie apartamenty, które łączą się... - Pani Grandy? - Tyran prowadzący nasze gospodarstwo. Weredyczka, ale godna zaufania. Naprawdę pana potrzebuję, panie Tweed, do ochrony naszego skarbu. Uścisnęła mu rękę, po czym odwróciła się w stronę Pauli i uczyniła to samo. Pojawił się Snape, by zaprowadzić ich do windy. Tweed szybko podszedł do niego, a Paula podążyła tuż za szefem. Na dole boazeryjne drzwi windy rozsunęły się na wprost otwartych drzwi biblioteki i zobaczyli w środku Lea, krzyczącego: „Zabiję cię". Cała rodzina była przy tym obecna. Crystal ze spokojem odwróciła się do brata, a gdy ruszył w jej stronę, wymachując nożem, kopnęła go silnie w nogę. Zawył z bólu i upadł. Kiedy próbował wstać, gramoląc się powoli, Warner zacisnął dłonie na jego ramionach. Spokojnie nakazał mu pójść do swojego pokoju. Leo pokuśtykał w stronę windy. Tweed i Paula wymienili ze wszystkimi uściski dłoni. Podchodząc do Snape'a, Tweed uśmiechnął się i powiedział: - Obawiam się, że nie przyjdziemy strzec waszego skarbu, jak to określiła pani Bella. - Powiedziała wam o tym! - wykrzyknął Snape. - Wyjeżdżamy - oznajmił Tweed, ignorując jego dziwny wybuch. 4 Tweed ruszył podjazdem wprost do bramy. Gdy się otworzyła, skręcił w jodłowy tunel w lewo. Znów było chłodno. Tu zawsze było chłodno. Paula spojrzała na niego. Wyglądał ponuro.

Zobaczyła obok siebie człowieka w nieokreślonym wieku, dobrze zbudowanego, średniego wzrostu, w eleganckim granatowym garniturze. Miał stanowczy podbródek, a na wydatnym nosie tkwiły okulary w rogowej oprawie. Zmienił się ostatnio; wydawał się teraz młodszy i bardzo sprawny fizycznie. - Pojechałeś w złą stronę - zaryzykowała. - Do Londynu powinniśmy zaraz za bramą skręcić w ten jodłowy tunel na prawo. - Przestałaś myśleć analitycznie. - To znaczy? - Bella i Lavinia zrobiły przedstawienie z ukrywaniem adresu na kopercie, w jakiej zwykle przechowuje się testamenty. - Nadal nie rozumiem - stwierdziła. - Hamble, Goodworthy i Richter to dobrze znani prawnicy, mają biuro przy Threadneedle Street w Londynie. Bella podniosła głos, abyśmy na pewno usłyszeli adres. Obserwując z okna odjeżdżającego saaba Lavinii, zobaczyłem, że za bramą skręciła w lewo. No, chyba rzeczywiście nie nadążasz... - dodał. - To droga do Gladworth... - Właśnie - ciągnął tym samym surowym tonem. - Dałem Harry'emu sygnał zapalniczką. Będzie śledził Lavinię. Kiedy go odnajdziemy, powie nam, dokąd naprawdę pojechała. - Teraz rozumiem. - Przede wszystkim nie lubię ludzi planujących zabicie mnie, zwłaszcza wtedy, gdy mam ciebie w samochodzie. Zamach na na- sze życie został zręcznie zaplanowany. Myśl analitycznie, a sama do tego dojdziesz. - Zgubiłam się - przyznała. - Pomyśl! - rzucił ostrym tonem. - O wszystkim, co się stało od naszego wyjazdu z Park Crescent. Paula spojrzała na niego zdumiona. Rzadko się na nią złościł, a teraz czuła, że stara się opanować gniew. - To musi być Gladworth - powiedziała, gdy z jodłowego tune lu wyjechali na ulicę brukowaną płaskimi kamieniami. - Musimy znaleźć Harry'ego i dowiedzieć się, czy to tu przyjechała Lavinia. Przywarła twarzą do szyby, szukając wzrokiem starego forda z podrasowanym silnikiem. Znak ograniczał prędkość do trzydziestu kilometrów na godzinę, ale Tweed zwolnił prawie do zera. Po obu stronach ulic stały domy z tarasami. Wyglądały na drogie, od pierwszego piętra na zewnętrznych parapetach widać było kamienne skrzynki, teraz wypełnione wiosennymi kwiatami, krokusami i narcyzami, a gdzieniegdzie również niewielkimi krzewami. Partery zajmowały bardzo eleganckie sklepy, jakich w tak małej miejscowości nie oczekiwała. Zauważyła takie marki jak Escada, gdzie suknia kosztowała małą fortunę, Aąuascutum i wiele innych z tego samego przedziału cenowego. - Są tu dookoła wielkie pieniądze - stwierdziła. - Zapewne w wielkich domach ukrytych w lesie - niejasno skomentował Tweed - ale naszym celem jest teraz odszukanie Harry'ego. - Tam na końcu ulicy widzę znak parkingu. - Dobrze, sprawdzimy. Nie widać samochodów parkujących na

chodnikach. Gdy skręcili w wąską uliczkę otoczoną domami z szarego kamienia, Paula opuściła okno. Parking wypełniały drogie, starannie ustawione samochody. Zobaczyła lamborghini i przyjrzała się staroświeckiej lagondzie. Tweed znalazł wolne miejsce, ostrożnie w nie wjechał i wyłączył silnik. Zauważył saaba Lavinii. Numer rejestracyjny zapamiętał, patrząc, jak wyjeżdżała z Hengistbury Manor. - No, gdzież ten Harry? - wykrzyknęła Paula. - Stary kumpel jest tutaj. - Usłyszała najpierw głos Harry'ego, a potem on sam stanął obok jej okna. -1 jeżeli ten srebrny saab -dodał, zwracając się do Tweeda - to furka, którą miałem śledzić, to jesteście we właściwym miejscu. Pięknotka, która nią przyjechała, naprawdę mnie kręci. Gdybym tak się przyzwoicie ubrał i wyedukował... - Zapewne byłaby tobą zafascynowana - dopowiedziała Paula ze śmiechem. - Zwłaszcza gdybyś zaczął jej opowiadać dowcipy z East Endu. - Co robiła po przyjeździe? - spytał Tweed. -1 gdzie jest teraz? - Po pierwsze - Harry odliczał na swych grubych palcach -zaparkowała tutaj. Po drugie, wyszła na główną ulicę i wpadła do prawników Lowell, French i Browne. Taka niewielka wystawa z dużym oknem przy głównej ulicy. Siedzi tam za biurkiem wysoki chudzielec z pince-nez. Dała mu długą brązową kopertę, którą przyniosła. Pince-nez coś nabazgrał w małej książeczce, wyrwał kartkę i dał ślicznotce. - Pokwitowanie - powiedział Tweed. - Potem Pince-nez krótko gdzieś zadzwonił. - Powiedzieć Belli, że przesyłka dotarła bezpiecznie. I co Lavi-nia zrobiła potem? - Poszła do Pike's Peak, pewnie na lunch i siedzi tam dalej. Przynajmniej tak mi się wydaje. Ale nie w sali restauracyjnej i nie w barze. - Czy to ten elegancki lokal z białymi ścianami i portierem? - spytała Paula. - Dobrze gadasz. Jak mi się zdaje, to najlepsze miejsce w tej dziurze. Tweed wyłączył silnik, a Paula zamknęła okno. Wysiedli. Spojrzał na Harry'ego. - Poprowadź nas dyskretnie. Chciałbym zerknąć na tego Lo-wella, Frencha i Browne'a, ale tak, by nas nie widzieli. - Jego głos stał się ostry i zdecydowany, jak u kogoś, kto nie ma czasu do stracenia. - Chodźcie za mną. Powoli. W Gladworth nikt się nie śpieszy. Nikt z wyjątkiem tej pięknotki w saabie. Przejdziemy na drugą stronę. Ruszyli za Harrym pustawą ulicą. Wśród niewielu przechodniów było kilka eleganckich kobiet przyglądających się wystawom sklepowym. To lepsze niż Piccadilly przy Bond Street, pomyślała Paula. Harry zatrzymał się i odwrócił. - Po drugiej stronie ulicy. To wielkie okno. Tweed spojrzał na szklaną taflę i zobaczył wypisaną staromodnymi literami nazwę: Lowell, French & Browne. Doradcy prawni. Przy wielkim biurku, ustawionym prostopadle do High Street, nie spostrzegł nikogo. W całym biurze nie było śladu żywego ducha. Zmarszczył brwi. - Nie wstępujmy na lunch do Pike's Peak - ostrzegł Harry. - Nasz obiekt zainteresowania może tam być. Tweed wybrał herbaciarnię, w której podawano lunch. Zaprosili Harry'ego do

towarzystwa, ale wolał wziąć swój zapakowany lunch do samochodu. Paula zamówiła jajka na szynce, a Tweed poszedł w jej ślady. Był zamyślony, więc zachowywała się cichutko. - Przepraszam, że nic nie mówię - usprawiedliwił się - ale mam sporo do przemyślenia. Gdy za wyprzedzającym ich o niespełna pół kilometra Har-rym wracali do Londynu przez ciemne jodłowe tunele, spytał: - Już sobie wszystko poukładałaś w głowie? - Tak. Chyba miałam zaćmienie. Ta próba pozbycia się nas za pomocą traktora-koparki była znakomicie zorganizowana. Ktoś musiał obserwować, jak wyjeżdżamy z Park Crescent. Przez komórkę zawiadomił pilota, czekającego gdzieś na prywatnym lotnisku, i opisał nasz samochód, a może również nas samych. Pilot wystartował i sprawdzał drogę do Hengistbury Manor. Widząc nas, dał sygnał świetlny czekającemu kierowcy maszyny. - Bardzo dobrze, ale skąd wiedzieli, że tego ranka pojedziemy na spotkanie z Bella? - Nie mam pojęcia. - Pomyśl! - powiedział z uśmiechem. -W rodzinie Main Chance jest zdrajca. Wszyscy wiedzieli, że przyjeżdżamy. Bella powiedziała im o tym zapewne przed kilkoma dniami i ów zdrajca poinformował o tym naszego doskonałego organizatora zamachu. - O, Boże, masz rację! - Pochyliła się do przodu. - Widać policyjną barierę w poprzek dogi. Bardzo blisko miejsca, gdzie rozbiła się koparka. - Ja z nimi pogadam - zaproponował Tweed i stanął, nie gasząc silnika. Umundurowany policjant, który podszedł do opuszczonego okna, wprost emanował dostojeństwem władzy. Gdy zerknął do środka, Paula odwzajemniła jego spojrzenie. Zwrócił się do Tweeda: - Czy jedzie pan z Londynu? - Jadę z Gladworth do Londynu. Jaki problem? - Jestem inspektor Tetford z Leaminster. Zdarzył się okropny wypadek. Śmiertelny. Kierowca ogromnego traktora-koparki nie zauważył niewielkiego wąwozu i wpadł do niego. Ciężar maszyny go zabił. - Naprawdę? - rzucił Tweed. - Skoro jedzie pan z Gladworth, zapewne zna pan Jeda Hig-ginsa? - Nie, nie znam. - Dziwne zdarzenie. Traktor został skradziony z jego stodoły. Wcześniej ktoś do Jeda zadzwonił z wiadomością, że jego żona została ranna w wypadku samochodowym na autostradzie w pobliżu Londynu. Pojechał tam szybko, ale okazało się, że żadnego wypadku nie było. Gdy wrócił na farmę, zobaczył, że ktoś ukradł mu maszynę, a żona cała i zdrowa wróciła z zakupów w Gladworth. - Tak, rzeczywiście, to dziwna sprawa. - A do tego, proszę pana, nikt z miejscowych tutaj nigdy dotychczas nic nie słyszał o Higginsie. Nie będę pana dłużej zatrzymywać. - Cofnął się, zasalutował i machnął ręką, aby podniesiono zaporę. Tweed przejechał, nawet nie rzucając okiem na pole, gdzie nad maszyną ustawiono namiot. - Co o tym myślisz?- spytała Paula.

- Nie podoba mi się to. Całość została zaplanowana przez świetnego organizatora. - Zostaliśmy w to wciągnięci przez Main Chance Bank. -Nie! - Wspomniałeś o zdrajcy. Niepokoi mnie Snape. Fotografował nas, jak rano wyjeżdżaliśmy z Park Crescent. - Czas się nie zgadza. Oni, kimkolwiek są, musieli mieć wcześniej odpowiednie dane, aby przygotować tak skomplikowaną pułapkę. - Tak, masz rację. Myślisz, że więcej nie będziemy mieć do czynienia z mieszkańcami Hengistbury? - Na pewno nie. Wytłumaczę ci dlaczego, jeżeli dzisiaj wrócisz ze mną do domu na Bexford Street. - Oczywiście pojadę, ale wciąż się zastanawiam, czy naprawdę ostatni raz byliśmy w Hengistbury. 5 Wash, hrabstwo Norfolk Trzydzieści sześć godzin przed wyjazdem Tweeda i Pauli do Hengistbury na zewnętrznym stoku grobli, chroniącej rozległe trawiaste połacie Wash przed rozmyciem przez fale Morza Północnego, stał w ciemnościach samotny mężczyzna. Nazywał się Max. Oczekiwał, aż czarterowy parowiec pozostający poza zasięgiem pasa wód granicznych odpowie na jego sygnał. W wielkiej dłoni trzymał potężną latarkę. Wysłał jeden błysk krótki, dwa długie i jeden krótki. Było mu zimno. Arktyczny wiatr przemroził go do szpiku kości pomimo podbitego bobrowym futrem płaszcza, czapki na głowie i sportowych rękawic samochodowych. Na szczęście morze było spokojne. VIP, który miał się zjawić na wybrzeżu, nie lubił wzburzonych fal. Bryza zamarła i w tym samym momencie ze statku odpowiedziano na jego sygnał. Jeden błysk krótki, dwa długie i jeden krótki. Wcześniejszymi błyskami Max poinformował statek, że ta część Wash jest opustoszała i nie ma żadnego zagrożenia. Kurde, pomyślał, całe Wash jest opustoszałe. Jedynymi budynkami były tu nieużywane, stare kościoły, rozproszone wśród trawiastych pustkowi, wzniesione przed setkami lat przez kupców wełnianych, w czasach gdy handel tym towarem dawał znaczne dochody. Potem warunki ekonomiczne się zmieniły i ceny wełny poleciały w dół na łeb, na szyję. Wełniani baronowie i ich pracownicy zniknęli, a porzucone przez nich wsie przez długie lata niszczały, popadając w ruinę. Max, widząc nadpływający duży gumowy ponton, zaświecił latarką. Nędzny pomost z poręczami schodzącymi do wody był jedynym miejscem, gdzie mógł wylądować przybywający właśnie pasażer. Ponownym sygnałem Max wskazał prymitywną przystań nadpływającym. Ponton poruszał się szybko, a wytłumiony silnik dawał ledwie słyszalny pomruk. Max miał dobrze ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, a ręce i nogi krzepkie i zwinne. Był kiedyś pracowitym drwalem w Kanadzie, ale pewnego dnia zabił jednego z kolegów, gdy ten odmówił zwrotu pieniędzy, które był winien. Po zabraniu noża przygniótł ciało marnej jakości drzewem, ściętym specjalnie piłą

łańcuchową. Wiedział, że nikt z grupy pracującej w oddali nie zainteresuje się zwalonym pniem. Natychmiast wyjechał do Vancouveru i złapał samolot do Londynu. Spędził jakiś czas na East Endzie, ucząc się mówić jak cockney. Jego następnym posunięciem było kupienie za zarobione wcześniej pieniądze najlepszego ubrania. Potem odwiedzał najlepsze hotele, wsłuchując się w sposób mówienia ich gości. Uczył się wtapiać w każde środowisko. Był bystry i wkrótce znalazł się na pokładzie samolotu lecącego do Paryża. Znalazł pracę ochroniarza w wysokiej klasy klubie nocnym przy Champs- Elysees. Jego grube, ale regularne rysy i jasne włosy pociągały kobiety. Lubił kobiety, jednak pełniąc funkcję bramkarza, wystrzegał się ich. Mówił już płynnie po francusku. Późną nocą po zamknięciu klubu poszedł do eleganckiego baru, jak mu się wydawało pustego, i zamówił u barmana drinka. Zwykle był ostrożny i nie nosił w kieszeni więcej niż kilka euro. Tym razem popełnił błąd. Wyciągnął wypchany portfel, za który niespodzianie chwycił jakiś wyrosły znikąd grubas. Max, wciąż trzymając portfel, lewą ręką rzucił zgiętego wpół złodzieja na bar. Tamten potknął się i upadł, po czym z wyrazem wściekłości na tmstej twarzy skoczył na nogi, z kabury na biodrze wyciągnął pistolet automatyczny i wycelował w Maxa. Ten podniósł ręce do góry i powiedział po francusku: - Za tobą! Gdy tłuścioch zerknął do tyłu, Max prawą ręką sięgnął do kieszeni po nóż. Długie ostrze świsnęło w powietrzu i przecięło gardło grubasa. Upadł w przód wprost na rękojeść, a ostrze przeszyło jego mięsistą szyję na wylot. Leżał bez ruchu na podłodze. Max odwrócił się, ponownie uniósł szklankę i chusteczką starł z niej odciski palców. W tej chwili pojawiło się wokół niego czterech typów o wyglądzie bandziorów. Rozważał, jak ma sobie z nimi poradzić, gdy stojący z przodu podniósł obie dłonie w geście pokoju. - Zrobiłeś wrażenie na szefie. Chce z tobą pogadać. W tamtej alkowie... W ten sposób Max spotkał, a potem stał się prawą ręką człowieka teraz ostrożnie schodzącego na ląd z pokładu pontonu mocno przytrzymywanego przez dwóch wioślarzy. Calouste Doubenkian zeskoczył jak kot na twardy grunt i wolnym krokiem podszedł do Maxa. Trudno byłoby określić jego wygląd. Był niski, ale nosił długi karakułowy płaszcz sięgający za kolana. Futrzana czapka w rosyjskim stylu zakrywała jego wysokie czoło, a wielkie ciemne okulary zasłaniały oczy. Długie futrzane rękawice skrywały ręce. Gdy zbliżał się do swojego ochroniarza, buty na miękkich podeszwach nie wydawały żadnego dźwięku. Jego głos był spokojnym mruczeniem, Calouste mówił po angielsku niezwykle miękko, co zawsze wprawiało Maxa w zakłopotanie. - Czy jest bezpiecznie? - spytał. - Było, gdy ostatni raz sprawdzałem... - To może lepiej sprawdź jeszcze raz? - Proszę poczekać tutaj, panie Doubenkian - odparł Max nerwowo.