uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 757 909
  • Obserwuję766
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 027 978

Colin Forbes - Na szczytach Zervos

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Colin Forbes - Na szczytach Zervos.pdf

uzavrano EBooki C Colin Forbes
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 57 osób, 42 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 205 stron)

Colin Forbes NA SZCZYTACH ZERVOS (The Heights of Zervos) (przełożył: Marek Gołębiowski) Warszawa 1991 Rozdział 1 Czwartek, 3 kwietnia 1941 roku

Do punktu zero, momentu detonacji, pozostało mniej niż dziesięć minut. Macomber, który leżał na brzuchu na wierzchu wagonu cysterny, nasłuchiwał, jak zbliża się niemiecki patrol dokonujący obchodu bukareszteńskiej stacji towarowej. Droga ucieczki była zablokowana, ciało przemarzło mu do szpiku kości wskutek padającego przez całą noc śniegu, a bębenki uszu rozsadzało straszliwe ujadanie owczarków, przerywane przez głosy Niemców wywrzaskujących rozkazy. - Uważajcie na druty...! Zobaczycie ruch, to strzelajcie...! Günther, zajmij się nastawnią - będziesz widział stamtąd, co się dzieje...! Była trzecia noc kwietnia, a Rumunia ciągle trwała w okowach zimy, ciągle kuliła się przed lodowatym wichrem wiejącym ze wschodu, ze stepów Rosji, znad Syberii. Żadne oznaki nie zapowiadały nadejścia wiosny. Przenikliwe zimno godziny drugiej nad ranem przesączało się przez skórzany płaszcz Macombera, kiedy leżał tak rozciągnięty na krzywiźnie cysterny. Bał się nawet poruszyć palcem w rękawiczce, gdy w dole wzdłuż toru przechodził niemiecki żołnierz, a skrzypienie butów na ubitym śniegu dolatywało do schwytanego w potrzask Szkota jak dźwięk łamanych gałązek. Temperatura poniżej zera, świadomość, że ramiona, nogi, stopy tracą stopniowo wszelką zdolność odczuwania, tupot żołnierzy przechodzących koło wagonu - wszystko to przestało go martwić, kiedy przypomniał sobie, na czym spoczywa jego niepewnie zawieszone ciało. Leżał na kilku tysiącach galonów wysokooktanowego paliwa lotniczego znajdującego się już w drodze do Luftwaffe - chociaż Wehrmacht dopiero niedawno zajął Rumunię - a do brzucha tej ogromnej cysterny przymocowany był dziesięciokilogramowy składany ładunek wybuchowy. Zapalnik czasowy nastawiony przez samego Macombera, zsynchronizowany z innymi ładunkami rozmieszczonymi wzdłuż całego pociągu z benzyną, odmierzał czas do zera. I właśnie teraz pojawił się patrol; żołnierze sprawdzali, czy nie zakradł się jakiś intruz, i szukali sabotażysty - chociaż być może sabotaż jeszcze nie przyszedł im do głowy, skoro tak systematycznie krążyli wokół pociągu z benzyną. Śnieg - wilgotny i paraliżująco zimny - tworzył na odkrytym karku lodowaty kołnierz tam, gdzie wełniany szalik rozstawał się z gołą skórą, Macomber jednakże trwał w doskonałym bezruchu, dziękując Bogu, że przynajmniej głowę ma osłoniętą miękkim kapeluszem wciśniętym na czoło. Jest mnie cholernie dużo do tej gry w chowanego, myślał sobie. Przy wzroście ponad sześć stóp i wadze dobrych stu dziewięćdziesięciu funtów, było go o wiele za dużo, lecz przegnał tę myśl z

głowy, kiedy tylko popatrzył na fosforyzujące wskazówki swego zegarka, przesuniętego na wewnętrzną stronę nadgarstka, tak aby świecąca tarcza nie zdradzała jego położenia. Pozostawało osiem minut do momentu zero. Osiem minut i wybuchną ładunki - a cysterny o sekundy później - przekształcając dworzec w płonącą czeluść, która pochłonie Iana Macombera. Jeszcze jedno niebezpieczeństwo uniemożliwiało mu ochronę przed żywiołami, które powoli pokrywały go całunem zamarzającego śniegu, jakby przygotowując jego ciało do nieuchronnej kremacji. Na metalowej powierzchni cylindrycznej cysterny tworzył się lód, po którym mógł zjechać w dół pod nogi patrolujących żołnierzy, gdyby ośmielił się zmienić pozycję chociaż o cal. Leżał więc jak martwy i obserwował postacie w mundurach feldgrau, które pod lampą w pobliżu drutów wspinały się po schodkach prowadzących do nastawni i wchodziły do chatki na palach, skąd był dobry widok na pociąg. Zarówno ta lampa, jak i wszystkie latarnie na terenie dworca, zostały osłonięte, by nie było można dostrzec ich z góry, z lecącego samolotu. Jednocześnie zmniejszało to ryzyko naprowadzenia bombowców alianckich, które mogły się pojawić, lecąc w kierunku ważnych pól naftowych w Ploesti. Co nie znaczyło, że Macomber spodziewał się nalotu RAF-u - stały deficyt bombowców, wręcz brak maszyny, która mogłaby pokonać taki dystans, gwarantowały Niemcom bezpieczeństwo ich świeżo zdobytych rezerw ropy - stąd konieczność dokonywania sabotażu niemieckiego surowca. Znów czyjeś kroki zaskrzypiały w śniegu i ucichły dokładnie poniżej miejsca, w którym leżał Macomber. Mimowolnie napiął mięśnie, ale zaraz je rozluźnił. Metalowa drabinka przyspawana do boku cysterny kończyła się o kilka cali od jego głowy, a ostatni szczebel na tyle zbliżał się do otworu wlewowego, że go zasłaniał. Czyżby ktoś wchodził po drabinie, aby tu się rozejrzeć? Mózg szkota jeszcze się zmagał z tą ewentualnością, kiedy padł nowy cios: coś metalicznie szczęknęło o koło. Ładunek wybuchowy zaś ukryty był za przednim kołem. O Jezu, znaleźli go! - Wejdźcie pod wagon, przejdźcie na drugą stronę i tam zaczekajcie. - Głos przemawiał po niemiecku, w języku, który Macomber rozumiał i którym płynnie mówił. Podoficer wydający rozkaz żołnierzowi - a więc było ich dwóch, i stali od agenta w odległości mniejszej niż piętnaście stóp. Głos, szorstki i napięty w mroźnym powietrzu, ciągnął: - Jeśli będzie uciekał, pobiegnie w kierunku drutów. Rozstawiam ludzi wzdłuż całego pociągu... A więc wiedzieli, że ktoś jest na terenie stacji. Macomber zamrugał, kiedy podmuch śnieżycy wcisnął się pod jego kapelusz i zamglił oczy. Obawiając się, że śnieg może zamrozić mu

powieki, znów mrugnął kilka razy, czekając, aż żołnierz wczołga się pod cysternę. Musi, to oczywiste, znaleźć ładunek wybuchowy. Przynajmniej nie było oznak działania ze strony nastawni, gdzie dostrzegał dwa cienie, oświetlone przez niebieską lampę za oknem - to zapewne Günther rozglądał się u nastawniczego. Znów zaskrzypiały buty na śniegu i wkrótce oddaliły się wraz z podoficerem rozstawiającym wzdłuż pociągu ludzi, którzy nieuchronnie zamkną drogę ucieczki. A to nie oznaczało szansy na przebycie stu jardów dzielących go od dziury w drutach, którą wyciął przy wejściu. Nożyce do cięcia drutu - teraz już zbędny balast - spoczywały w jego kieszeni; kiedy miejsce było tak obsadzone, nie mógł mieć nadziei na zrobienie nowej dziury bez zwrócenia na siebie uwagi. Posłyszał na dole nowy dźwięk - zgrzytanie metalu o cysternę - to żołnierz zaczął się gramolić pod wagon. Jakiś niezdarny Szwab. Może nawet i głupi, ale nie na tyle głupi, aby przegapić ładunek... Coraz więcej odgłosów gramolenia się, pośpiesznych szmerów spod cysterny. Niemcowi nie podobało się przechodzenie w poprzek toru w obliczu możliwości, że pociąg może nagle ruszyć. Lęk ten był irracjonalny, ponieważ nie przetaczano by wagonów w trakcie przeszukiwań, niemniej Macomber rozumiał reakcję, jakiej sam uprzednio doświadczył. Zastanawiając się, czy jeszcze kiedykolwiek będzie zdolny choćby drgnąć, leżał bez ruchu i oczekiwał nagłego ustania dźwięków. Byłby to sygnał, że znaleziono ładunek. Potem znów oczekiwanie - tym razem krótsze - na okrzyk żołnierza oznajmiającego o swym śmiercionośnym odkryciu. Odgłosy przepychania ustały i Macomber wstrzymał oddech, jednakże rozległ się jedynie chrypiący kaszel i przytupywanie zziębniętych stóp. Dzięki Bogu, cholerny głupek go przegapił. Stał teraz po drugiej stronie cysterny - tej od nastawni - oddzielając Macombera od drutów. Szkot sprawdził godzinę. Pięć minut do punktu zero. Niesamowita cisza zimowego mroku ponownie zapanowała na stacji. Psy odciągnięto od torów, ucichł odgłos butów skrzypiących w śniegu, a wiatr ustawał. Scena była gotowa, Wehrmacht znajdował się na miejscach, teraz już tylko miały zawieść nerwy Macombera, by dał się schwytać w czasie schodzenia po drabince, co zakończyłoby jego karierę agenta na torach odludnego węzła kolejowego, o którym słyszało niewielu ludzi. Ponieważ śnieg padał rzadziej i wszędzie panowała kompletna cisza, można było usłyszeć z oddali, jak węgiel zsuwa się po zsypie do węglarek we wschodniej części stacji. Tę ciszę przerwał dźwięk otwieranego okna i rozłupywanego na kawałki lodu pokrywającego parapet. Gunther wychylił się z okna i patrzył wprost na pokryty całunem śniegu garb na ostatniej cysternie.

Macomber równie intensywnie wpatrywał się w sylwetkę Gunthera, poruszając jedynie oczami, aby ocenić to nowe zagrożenie. Był w pułapce - obserwowany z odległości i uwięziony przez żołnierza z dołu. Oczy jego przesunęły się znów na zegarek. Cztery minuty do zera i ciągle żadnej szansy ucieczki, nawet cienia możliwości odwrócenia uwagi poszukujących, co dawałoby jakąś nadzieję. To jego łabędzi śpiew jako brytyjskiego sabotażysty, koniec niebezpiecznego przejścia przez Bałkany: szlaku rozświetlanego nie tylko serią destrukcyjnych wybuchów, które zniszczyły znaczne ilości strategicznych materiałów wojennych - lecz także szlaku, po którym podążała służba wywiadowcza Abwehry. Była zawsze tuż o krok za nim. Rozważył swoje szanse. Przy ogromnej dozie szczęścia parabellum, które miał w kieszeni, mogło wyeliminować żołnierza pod wagonem, lecz wtedy pozostawał Niemiec w nastawni, który, jak się wydawało, nie zauważył nic niewłaściwego i odszedł od okna na dalszą pogawędkę z sygnalistą. Były jeszcze druty niemożliwe do przeskoczenia i wielu żołnierzy Wehrmachtu rozstawionych wzdłuż pociągu - również po to, aby obserwować druty i strzelać bez ostrzeżenia. Umysł Macombera, oceniając szanse, pracował jak oszalały, ale jeszcze bardziej szalał jego zegarek. Pozostawały trzy minuty i trzydzieści sekund. Rozważył wszystkie "za" i "przeciw" i stwierdził, że układają się nieproporcjonalnie źle dla niego. Dźwięk zapuszczanego silnika samochodu tak go zaskoczył, że niemal stracił równowagę; nie zdawał sobie sprawy z obecności pojazdu. Teraz jednak, gdy kierowca włączył wewnętrzne oświetlenie, Macomber ujrzał wóz zaparkowany w pobliżu nastawni po drugiej stronie drutów. Mercedes. Kierowca miał kłopoty z zapuszczeniem silnika. Jedna szansa na tysiąc - ale powtarzające się grzechotanie uruchamianego silnika ogromnie ożywiło nadzieje Szkota i przyspieszyło krążenie krwi w jego na pół zamarzniętym ciele. Zastanawiał się, jak wykorzystać to niespodziewane zrządzenie losu. Pomiędzy kichnięciami opornego silnika słyszał przytupywanie nóg żołnierza, który starał się przywrócić normalny obieg krwi w swoim zmarzniętym organizmie, oraz jego chrypiący kaszel. Stopy zaczęły brnąć przez śnieg, oddaliły się od wagonu przez pusty sąsiedni tor - Macomber odgadł, że żołnierz improwizuje własny obchód w celu zneutralizowania okropnego zimna. Otwarte okno nastawni ciągle świeciło pustką, a Niemiec oddalał się coraz bardziej; gdyby tylko ten cholerny silnik zechciał zaskoczyć, uruchomić mercedesa - bo samochód stojący był bezużyteczny. Czuł jak z desperackiej niecierpliwości drżą mu nerwy, gdy kierowca ponawiał próby rozbudzenia martwego motoru. Zmaganiom kierowcy towarzyszyły modlitwy

Macombera. Silnik zaskoczył, obrócił się parę razy bez entuzjazmu, znowu zgasł. O Boże, a już myślał, że ruszy. Zacisnął zęby, aby nie szczękały z zimna, popatrzył na puste okno nastawni, zauważył, że patrolujący Niemiec przekracza drugi tor w pobliżu lampy. Jeszcze jeden pełen wysiłku spazm, który niemal uruchomił samochód, i jeszcze jeden nieudany start. Dźwięk zamarł w dali - Macomber nagle zdał sobie sprawę, że chrypiący Niemiec wykazuje zainteresowanie samochodem, gdyż zmierzał w kierunku drutów. Wtedy silnik zaskoczył, zazgrzytał, a kiedy wciąż pracował, Szkot poruszył się po raz pierwszy od dziesięciu minut, przełamując niewygodny bezruch, aby sięgnąć do kieszeni płaszcza i wyciągnąć parabellum. Wycelował broń; wystrzelił. Samochód jechał wolno i Macomber wymierzył w tylne okienko - z dala od kierowcy, który musi zachować panowanie nad pojazdem, ale równocześnie musi wpaść w panikę, jeśli plan ma się powieść. Kula zgruchotała tylną szybę, a kiedy trzask odbijał się echem w ciemności, czyjś głos ryknął po niemiecku na całą stację: - Jest w tym samochodzie...! Z drugiej strony drutów...! Nie dajcie mu uciec! Ciemność i padający śnieg ukrywały kierunek, z którego dochodził głos, jednakże komenda wrzaśnięta przez Macombera niosła się daleko. Ktoś otworzył ogień, omiatając serią z pistoletu maszynowego tył przyspieszającego mercedesa. Palba strzałów zagrzechotała w ciemnościach, a żołnierze ruszyli przed siebie, porzucając pociąg. Jakiś Niemiec, widząc, że druty przegradzają mu drogę, krzyknął ostrzegawczo, schował się za nastawnię i rzucił granat. Po chwili następny. Wybuchy jaskrawych błysków atakowały bębenki uszu - część żołnierzy wylewała się przez dziurę w poszarpanych drutach, gmatwanina postaci w mundurach feldgrau pędzących obok osłoniętej lampy, ci zaś, którzy byli już za drutami, kierowali długie serie w oddalający się pojazd. Mercedes wciąż jechał, ostro zarzucając i przyspieszając na nowo, natomiast patrol pozostawił za sobą druty i zniknął w ciemności. Macomber nie tracił czasu na schodzenie po drabince. Odbił się w miejsce najbardziej oddalone od nastawni, upadł ciężko na śnieg, amortyzując zeskok odturlaniem się od wagonu. Odczuwał jeszcze siłę wstrząsu, kiedy z trudem podnosił się na nogi, spojrzał szybko w obie strony i wgramolił się pod wagon między koła. Wynurzył się stamtąd, ściskając parabellum, ze wzrokiem utkwionym w punkt największego zagrożenia - nastawnię. Günther z karabinem trwał na stanowisku, wychylał się z okna, nie porwany bezładnym pędem od torów kolejowych. Zawsze znajdzie się ktoś, kto nie traci głowy, pomyślał ponuro Macomber. Niemiec wychylił się mocniej, podniósł karabin i szybko wycelował w zamazany cień oddalający się od ostatniego

wagonu. Agent nagłym ruchem uniósł parabellum, mając nadzieję, że cholerna lufa nie zatkała się lodem przy upadku, unieruchomił muszkę i strzelił. Odgłos wystrzału rozpłynął się w grzechocie strzelaniny za drutem, Niemiec klapnął na parapet, wypuścił karabin i zawisł w powietrzu twarzą w dół. Macomber ruszył do drutów. Biegł niezgrabnie, gdyż nogi miał zdrętwiałe od długiego czekania, i modlił się, by nastawniczy nie należał do bohaterów podnoszących alarm. Błyskawiczne spojrzenie w okno - ani śladu sygnalisty, pewnie kulił się na podłodze między dźwigniami. Zwolnił, aby przedostać się przez plątaninę drutów, po czym zaczął biec ostro; kierował się w lewo - jak najdalej od nastawni i drogi, którą odjechał mercedes. Za nim - gdzieś w głębi stacji - ujadały podniecone psy; część patrolu udała się na czoło pociągu, aby rozpocząć systematyczne przeszukiwanie. Macomber biegł powoli, lecz w stałym tempie, jego oczy przyzwyczajały się do niczym nie oświetlonej ciemności, gdy przemykał między drewnianymi podkładami ułożonymi w sagi wysokości człowieka; biegł z parabellum skierowanym do przodu, by w razie potrzeby móc szybko wymierzyć. Ten skrawek stacji był jednak opustoszały, agent dotarł więc bezpiecznie do zaparkowanego volkswagena. Teraz musiał uruchomić silnik. Przy szóstej próbie samochód zapalił, a Szkot zatrzymał się tylko po to, aby ściągnąć niemiecki koc wojskowy, którym przedtem okrył maskę i chłodnicę. Upchnął go na siedzeniu pasażera i ruszył przez śnieg. Koc zamarzł, tworząc naturalne wysklepienie, i utrzymywał ten dziwny kształt podczas wyjazdu ze stacji i wjazdu na szosę, którędy wiodła długa droga powrotna do Bukaresztu. Macomber, pamiętając, co umieścił pod cysterną z benzyną, wcisnął mocniej gaz, jak tylko dotarł do drogi. Rozwijał niebezpieczną szybkość, gdy koła smagały pokrytą lodem nawierzchnię. Zegarek wskazywał trzydzieści sekund po punkcie zero. Zaklął po niemiecku, w języku, w którym przyzwyczaił się rozmawiać, myśleć, nawet śnić - co stanowiło część jego niemieckiej legendy. Przecież nie mogły być wadliwe wszystkie cholerne zapalniki! Czyżby to, co przeszedł, miało być daremne? Dygotał niepohamowanie, gdy jeszcze przyspieszał, mocno ściskając kierownicę, aby przemóc drżenie. Odreagowanie? Prawdopodobnie. Krajobraz poza zasięgiem reflektorów stanowił zagadkę, królestwo ciemności, w którym mogło się kryć wszystko. Macomber jednak z wcześniejszych rekonesansów przeprowadzanych za dnia wiedział, że są tam tylko ponure pola bez końca ciągnące się aż ku Dunajowi. Nagle ruszyło na niego drewniane ogrodzenie, ale znikło, kiedy zredukował prędkość i wszedł w zakręt. Wtedy zaczął się poślizg. Szkot zareagował instynktownie, raczej poddając się

układowi kierowniczemu, niż reagując nań siłą. Szedł za poślizgiem, a światła zataczały dziki łuk po krajobrazie przysypanym śniegiem. Kiedy się zatrzymał, jakimś cudem wciąż znajdował się na drodze - volkswagen, odwrócony o sto osiemdziesiąt stopni w momencie wybuchu, stał przodem do kierunku, z którego przyjechał. Pierwszy odgłos był przytłumionym hukiem podobnym do odpalenia szesnastocalowego działa okrętowego, po nim nastąpiła seria grzmotów przelewających się nad równiną. Niesamowity błysk rozjaśnił śnieg oślepiającym światłem, następnie blask zanikł i rozległ się straszliwy ryk, ogłuszający, rozdzierający dźwięk, kiedy wybuchła benzyna - wagon za wagonem w tak szybkiej sekwencji, iż wydawało się, że noc rozpada się na kawałki, otwiera z siłą wulkanu, pęka i wrze w ogniu. W żadnej ze swych misji dywersyjnych Macomber nie widział czegoś podobnego - rozległa pomarańczowa pożoga rozświetliła nagle bezksiężycową noc i wydobyła z mroku po lewej stronie skulone dachy Bukaresztu - dachy ubielone przez śnieg i zaraz pastelowo zabarwione blaskiem kipiącego ognia, ogarniającego stację od jednego krańca do drugiego. Macomber zawracał samochód, kiedy pojawił się dym - wydymająca się chmura czerni, która na chwilę przytłumiła pomarańczowy blask i potoczyła się w stronę miasta. Ostrożnie cofając, wepchnął tył volkswagena w zmrożone drewniane ogrodzenie, które pękło jak szkło, a jego nie naruszony fragment wylądował z tyłu na polu. Szkot zmienił bieg, zatoczył uważnie półkole, wyprostował kierownicę, przyspieszył i ruszył ku Bukaresztowi. *** Wysadzenie pociągu z benzyną było ostatnim zadaniem Macombera na Bałkanach. Przejęcie Rumunii przez Wehrmacht oznaczało kres wystrzałowych wycieczek, kiedy więc wjeżdżał na przedmieścia Bukaresztu, skupił uwagę na czekających go niebezpieczeństwach - ryzykownej ucieczce z Rumunii i przedostaniu się przez okupowaną Bułgarię do neutralnej Turcji, skąd miał odpłynąć statkiem do Grecji. Kontynentalna Grecja - gdzie niedawno wylądowały wojska sprzymierzonych, aby stawić czoło groźbie niemieckiej inwazji - oznaczała bezpieczną przystań, lecz dotarcie do niej było całkiem inną sprawą. Mógł jedynie żywić nadzieję, że grając do końca rolę Niemca, przejdzie wszystkie punkty kontrolne, ale najbardziej obawiał się Abwehry. To właśnie jej ludzie mieli położyć kres fali dywersji na Bałkanach, a Macomber wiedział, że niemal depczą mu po piętach i być może nie upłynie nawet doba, gdy odkryją jego prawdziwą

tożsamość. Zatem pozostawało jedynie udać się do mieszkania, aby zabrać wcześniej już spakowaną walizkę, i ruszyć w drogę - na południe do Bułgarii oraz dalej do Istambułu. Boże, ale jestem zmęczony! Macomber przetarł oczy wierzchem dłoni. Jechał wolno opustoszałymi ulicami - szybka jazda w terenie zabudowanym mogłaby zwrócić uwagę. Stare pięciopiętrowe kamienice ginęły w mroku, tylko jedno okno na najwyższym piętrze było oświetlone - pewnie jakaś rodzina została zbudzona przez denerwujący wybuch, który wstrząsnął miastem. Jednak światła zgasły, kiedy jechał okrężną drogą unikając głównej szosy. Czuł napięcie narastające w miarę zbliżania się do mieszkania. Wszystkie powroty późno w nocy były do siebie podobne - ponieważ nigdy nie wiadomo, kto może czekać na nie oświetlonych schodach. Wprowadzając volkswagena do garażu służącego niegdyś jako stajnia, zaparkował przodem do drzwi, by w razie nagłej potrzeby móc szybko wyjechać. Następnie, zapalając jedno z obrzydliwie śmierdzących niemieckich cygar, które w końcu polubił, zaczął pięciominutową wędrówkę do swego mieszkania. Szedł niepewnie po stwardniałym śniegu, a jego myśli krążyły wokół lat, gdy bez lęku chodził po innych miastach. Po Nowym Jorku jako chłopiec, kiedy mieszkał tam z amerykańską matką, oraz później, w młodości, po ulicach Edynburga, bo jego ojciec, Szkot, zadecydował, że powinien kształcić się w ojczyźnie. Porzucił szybko te wspomnienia, przypomniał sobie bowiem, że sentymenty stępiają ostrze czujności. Prawie dotarł na miejsce. Byłoby dogodniej wynajmować garaż po drugiej stronie ulicy, lecz parkowanie samochodu we wczesnych godzinach rannych mogło zasygnalizować jego przybycie komuś, kto mógł na niego czekać. Przy wjeździe w wąską ulicę - niewiele szerszą od zaułka - rzucił cygaro w śnieg. Zaskwierczało i zgasło. Sygnalizowanie nadejścia byłoby błędem. Rozmyślnie wybrał ten blok mieszkalny, ponieważ miał wejście z bocznej uliczki, co utrudniało ustalenie, które drzwi prowadziły do jego mieszkania. Z głową pochyloną ze zmęczenia szedł krętą ulicą podobną do wąwozu. Podświadomie odnotował ślady stóp w śniegu, lecz w tej dzielnicy ludzie pracowali w fabrykach na nocnej zmianie, więc ślady go nie zaniepokoiły. Aby tylko śnieg na progu domu był nie tknięty - nikt w jego budynku nie pracował w nocy. Ślady stóp mijały wejście do domu, a próg krył się pod dziewiczym śniegiem. Teraz najgorsza część - wspinaczka po schodach. W prawej ręce, którą wsunął do kieszeni płaszcza, trzymał parabellum - przeładował je w garażu; lewą ręką włożył delikatnie klucz do zamka, cicho go przekręcił i pchnął drzwi, aż oparły się o ścianę. Kiedy wszedł, starannie zamknął je za sobą. Chwilę nasłuchiwał, zanim włączył latarkę

kieszonkową i skierował promień światła - na schody. Stopnie suche. Przytłaczająca cisza godziny trzeciej rano, która zawsze zwiastowała czające się w cieniu zagrożenie. Ruszył wolno na górę, zatrzymując się na każdym półpiętrze, aby omieść światłem następną część schodów. Szukał cieni, których nie powinno tam być. Kiedy dotarł do swego mieszkania na piątym piętrze, nie spieszył się z otwarciem drzwi. Szósta część schodów wiodła na górę do ciasnego mieszkania dozorcy na poddaszu. Szybki błysk latarki wyłowił suche stopnie w miejscu, gdzie schody zakręcały na wyższe piętro. Tak czy inaczej, Josef był w Konstancy. Macomber wyjął klucz i już miał go włożyć do zamka, kiedy zmienił zamiar. W ogóle nie powinien był tu przychodzić - zanadto wykorzystywał swoje szczęście. To przez obezwładniające zmęczenie, przez pokusę spędzenia kilku godzin w łóżku musiał zapewne podjąć to niepotrzebne ryzyko. Miejsce, gdzie się mieszkało, było najbardziej niebezpieczne - Forestera zgarnięto w Budapeszcie w jego własnym mieszkaniu. "Wytrzymam, do cholery, jeszcze tylko kilka godzin - niech sen zaczeka, aż będę daleko od miasta". Ciągle trzymał latarkę w ręce, kiedy w jego krzyż wbił się twardy przedmiot w kształcie rurki, a jakiś głos przemówił po niemiecku: - Niech pan będzie bardzo ostrożny, panie Wolff. To jest pistolet, więc po co umierać tak młodo? Proszę zapalić światło, ale się nie obracać. Macomber sięgnął po broń, ale zamiast parabellum chwycił latarkę - jeszcze jeden objaw strasznego zmęczenia, przez które zaniedbał swoje normalne środki ostrożności. Uniósł rękę i zastanawiał się przez chwilę, czy nie wykorzystać tej broni, nie obrócić się wzdłuż własnej osi i uderzyć latarką jak maczugą, ale odrzucił ten pomysł natychmiast, gdy tylko przyszedł mu głowy. Człowiek na klatce schodowej wiedział dokładnie, co robi: mocno przytknął wylot lufy pistoletu do pleców Macombera - tak mocno, że miałby mnóstwo czasu, aby nacisnąć spust i przepołowić kręgosłup swej ofiary przy pierwszym sygnale niewłaściwego poruszenia. Macomber namacał przełącznik i nacisnął. Światło ze słabej żarówki beznadziejnie sączyło się przez mrok na piętrze. - Wejdźmy do środka - kontynuował głos; dojrzały i doświadczony. - Niech pan otworzy drzwi swoim kluczem i niech pan będzie ostrożny! Trzydzieści sekund później pistolet w ręku Niemca celował w punkt nad żołądkiem Szkota, który tyłem przekraczał próg swojej małej sypialni. Tak jak go poproszono, nacisnął wyłącznik i zapaliło się dalekie światło przy łóżku.

- Co się stało z górnym światłem? - spytał Niemiec. - Jest zepsute - ten sam wyłącznik zapala oba światła. Niemiec oświetlił latarką wszystkie pomieszczenia i wybrał pokój, w którym się znajdowali, gdyż był najmniejszy. Macomber nadal cofał się do pokoju, gdzie przestrzeń do wykonywania manewrów była dokładnie żadna. To prawdopodobnie zadecydowało o wyborze dokonanym przez Niemca. Czujny wyraz twarzy przeciwnika oraz nieruchomość pistoletu wywoływały w Szkocie jednakową reakcję - ten człowiek nie da się niespodziewanie podejść, nie uczyni ani jednego błędu. Natychmiast naciśnie spust jeśli uzna tak drastyczne działanie za konieczne. O szczupłej twarzy, niższy od Macombera, był po czterdziestce i nosił podobny płaszcz skórzany oraz kapelusz o miękkim rondzie. Oczy za okularami bez oprawek nie mrugnęły, gdy gestem nakazał Szkotowi zajęcie miejsca po drugiej stronie łóżka. - Jeśli mamy tu rozmawiać, to czy mogę zdjąć płaszcz? - spytał Macomber. - Potem będzie mi pan mógł powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. Chudy Niemiec skinął głową. Nie wygłosił dalszych ostrzeżeń o potrzebie ostrożności; po prostu trzymał wycelowany pistolet i obserwował powolne ruchy Macombera zdejmującego płaszcz. Szkot spostrzegł gumowe kalosze wystające z kieszeni płaszcza gościa, co wyjaśniało, jak się tu dostał - musiał wytrychem otworzyć drzwi do budynku, następnie zdjął kalosze i przestąpił próg nie naruszając śnieżnej pokrywy. Ten człowiek myśli o wszystkim - albo prawie o wszystkim. Macomber powiesił płaszcz na haczyku na końcu dużej szafy, drugiego głównego mebla w pokoju, która wraz z podwójnym łóżkiem zajmowała tak wiele miejsca, że musiał przeciskać się rano, kiedy się ubierał. Powiesił płaszcz uważnie, aby ukryć niestabilność szafy - fakt, że niepewnie chybotała się na swojej próchniejącej podstawie - i ułożył go tak, że jedna kieszeń znalazła się na zewnątrz: ta kieszeń, w której tkwiło parabellum. Kiedy się odwrócił, Niemiec natychmiast zareagował. - Ma pan broń pod marynarką, proszę ją wyjąć bardzo ostrożnie i rzucić na łóżko, Herr Wolff. - Macomber czubkami palców wyciągnął za kolbę drugie parabellum. Trzymał palec wskazujący wyraźnie daleko od języka spustowego, kiedy wyłuskiwał broń z kabury pod pachą, po czym pozwolił jej opaść na łóżko. Szok minął i jego mózg znowu pracował, a przynajmniej powiódł się ten jeden manewr - pozwolił Niemcowi zauważyć drugi pistolet, ale odwrócił jego uwagę od płaszcza. Niemiec lewą ręką podniósł parabellum i wsunął do kieszeni. - Teraz proszę usiąść po swojej stronie łóżka, Herr Wolff. Przy okazji, pański niemiecki jest bez zarzutu. Moje gratulacje.

Nazywam się Dietrich. Z Abwehry, oczywiście. - Więc dlaczego, do diabła, chce się pan ze mną widzieć? Dietrich nie odpowiedział, tylko zamknął na klucz drzwi sypialni, aby się zabezpieczyć przed przybyciem ewentualnego wspólnika Macombera. Potem oparł się o drzwi i rozpoczął przesłuchanie. - Do tej chwili upłynęło sporo czasu, Herr Wolff - będę tak pana nazywał, aż zdecyduje się pan podać swoje prawdziwe nazwisko. - Moje prawdziwe nazwisko? - Macomber patrzył na Dietricha jak na wariata. - Jestem Hermann Wolff... - Wiele czasu upłynęło od stycznia 1940 roku - kontynuował człowiek z Abwehry, jakby nie słyszał słów Szkota. - A z Budapesztu daleka droga do tego mieszkania. Niewiele brakowało, abym dopadł pana w Györ, lecz popełniłem błąd wysyłając po pana mojego pomocnika. Co się z nim stało? Nie zobaczyliśmy go już więcej. - Jako obywatel Rzeszy... - Żąda pan, abym pana zabrał na policję? - Dietrich był ubawiony i nieprzyjemnie się uśmiechał. - Czy naprawdę pan sądzi, że byłoby to miłe przeżycie, zwłaszcza że zabrałbym pana na Gestapo? - Poskarżę się w Berlinie, mam tam znajomych - warknął Macomber. - Jestem niemieckim biznesmenem wysłanym tu przez monachijską firmę i mam przy sobie korespondencję, która może tego dowieść. - Z pewnością pan ma - odparł Dietrich z sarkazmem. - Jestem także pewien, że wytrzymałaby ona próbę pobieżnego przeglądu, aż do momentu kontaktu z pańskimi tak zwanymi pracodawcami. Dzisiejszej nocy prawie doprowadził pan do mojej śmierci, Herr Wolff, i to z rąk moich ziomków. To ja byłem w tym mercedesie, do którego strzelał Wehrmacht. Musiałem jechać jak szaleniec, aby ujść z życiem. Zdecydowałem więc, że przyjście tutaj może okazać się interesujące - na wypadek gdyby udało się panu uciec. Śledziłem pana przez jakiś czas, lecz zgubiłem po drodze na stację. - W dalszym ciągu nie mam najmniejszego pojęcia, o czym pan mówi - zimno rzekł Macomber. Założył nogę na nogę, a ręce oparł na kolanach, by Dietrich miał je na oku. Jednocześnie zahaczył prawą stopą sznur elektryczny przymocowany do włącznika lampy stołowej. Dietrich uśmiechnął się samymi wargami.

- Byłem dzisiaj na stacji, Wolff, kiedy zaczęła się strzelanina. Teraz pan rozumie? - Na jakiej stacji? Co mam rozumieć z tych bzdur? - Że nie ma wyjścia: że doszedł pan do końca drogi. Stacja była końcem drogi dla pana - w dosłownym sensie. - Ni cholery nie rozumiem - rzucił Macomber - ale jeśli otworzy pan szufladę w drugim stoliku nocnym, może pan zrozumie jakiego cholernego głupka z siebie robi. - Co powiedziawszy oddał się oczekiwaniu. Był to tylko cień szansy, nic więcej, ale wiedział, że za kilka minut będzie martwy lub wolny. Podrapał się w kolano tak, jakby go zaswędziało, co przysłoniło lekki ruch nogi sprawdzającej naprężenie sznura. Sznur zdawał się mocno owinięty wokół kostki, jednak Szkot mógł to zbadać jedynie dotykiem; gdyby spuścił oczy choćby na sekundę, Dietrich odgadłby, że coś jest nie w porządku. Macomber czekał, nie odzywając się ani słowem, podczas gdy człowiek z Abwehry zastanawiał się nad zamkniętą szufladą. Wszystko zależało od tego, czy niedbały ton głosu Macombera i jego aroganckie zachowanie choć trochę przekonały Niemca, że w nocnym stoliku może się znajdować coś ważnego. W ciągu ostatniej minuty wyraz twarzy Szkota uległ zmianie - stał się mieszaniną znudzenia i lekceważenia, tak jakby pistolet w ogóle nie istniał, jakby Dietrich był idiotą i jakby potwierdzały to dowody - wewnątrz zamkniętej szuflady. Przynęta była kusząca. Stolik znajdował się na tyle blisko, że Dietrich mógł się wychylić, wyciągnąć rękę i otworzyć szufladę, aby zobaczyć, co w niej jest. Macomber ciągle niegroźnie tkwił po drugiej strome łóżka - z rękami spokojnie złożonymi na kolanach, niezdolny do zbliżenia się do Niemca bez powstania z łóżka i pokonania wąskiej przestrzeni między meblami - poza tym Dietrich trzymał pistolet. - Co jest w tej szufladzie? - zjadliwie spytał Niemiec. Macomber nie odpowiedział. Trwała wojna nerwów, w której Szkot posługiwał się jedyną dostępną mu bronią - ciszą. Dietrich obserwował go jeszcze przez kilka chwil, w końcu skinął głową, jak gdyby chciał powiedzieć: "No dobrze, popatrzmy na tę wielką rewelację". Odsunął się od drzwi i z pistoletem wycelowanym wprost w pierś Macombera uczynił krok w kierunku stolika. Więzień patrzył na drzwi z wyrazem znudzenia. Dietrich sięgnął do uchwytu lewą ręką, tą bliżej Macombera. Szkot przewidział, że w Niemcu zrodzi się dylemat - w prawej ręce trzymał pistolet, lewą sięgał do szafki - nie mógł utrzymać broni wycelowanej w Macombera. Agent siedział z rękami bezwładnie opuszczonymi, kiedy za zamkniętymi drzwiami rozdzwonił

się telefon. - Kto to może być o tej porze? - spytał Dietrich. Macomber wzruszył ramionami, nie dając odpowiedzi. Człowiek Abwehry ulegał stopniowo irytacji - to, że Szkot odmówił rozmowy, działało mu na nerwy, a przytłumione dzwonienie telefonu rozdrażniło go jeszcze bardziej. Chciał również zobaczyć, co jest w szufladzie, zanim się przekona, kto telefonuje do Wolffa. Wszystko stało się pilne. Chwycił rączkę, gwałtownie wyciągnął szufladę, zobaczył oprawioną w skórę książkę wyglądającą jak kalendarzyk. Gdy na nią zerkał, przestał pilnować Szkota. Macomber, nie ruszając się z łóżka, szarpnął silnie prawą nogą. Wtyczka wypadła z gniazdka, pokój pogrążył się w ciemności, a lampa ze stolika spadła na łóżko. Macomber rozpłaszczył się na podłodze i oczekiwał na pierwszy strzał. Lecz Niemiec nie strzelał, dowodząc nieprzeciętnego panowania nad sobą oraz szybkiego myślenia - wystrzał zdradziłby jego położenie. Aby nie hałasować butami, Szkot wykonał półobrót na kolanach, namacał płaszcz, wyłuskał parabellum z kieszeni, oparł się ramieniem o szafę i czekał przez nie kończące się sekundy. Czy to, co słyszy, to leciutki dźwięk, szybkie pełznięcie? Był pewien, że Dietrich zmienił pozycję, że przesunął się wzdłuż ściany i teraz stoi plecami do zamkniętych drzwi, twarzą do przeciwnego końca chyboczącej się szafy. Macomber, ciągle na kolanach, silnie pchnął. Szafa przechyliła się i poleciała, zataczając prawie cetnarem solidnego drzewa łuk dziewięćdziesięciu stopni. W coś brutalnie uderzyła i rozległ się zduszony krzyk, który nagle zamarł, kiedy szafa zakończyła swój obrót i wylądowała na boku. Agent lewą ręką zlokalizował płaszcz ciągle wiszący na haczyku, pogrzebał w drugiej kieszeni i wyciągnął latarkę. Promień światła wyłowił Niemca leżącego pod ogromnym ciężarem, z górną częścią ciała przekręconą na bok. Był zgnieciony i nieruchomy, ale okulary ciągle tkwiły na jego nosie. Lewą stronę głowy miał dziwnie zniekształconą tam, gdzie szafa zmiażdżyła mu czaszkę. Dzwonek telefonu ucichł w sąsiednim pokoju, jednak z niewielkiej liczby sygnałów oraz późnej pory Macomber odgadł, kto telefonował. Z trudem uchylił drzwi koło rozciągniętego ciała, a następnie przeszedł przez salon i otworzył drzwi wejściowe. Żadnego odgłosu z dołu. Zamknąwszy drzwi, wrócił do sypialni, wyłączył główny kontakt, postawił lampę z powrotem na stoliku, wsunął wtyczkę do gniazdka i włączył lampę. Z wewnętrznej kieszeni marynarki martwego mężczyzny wyjął portfel z dokumentami. Potwierdzały tożsamość Dietricha. Jedna legitymacja - wsunięta do ukrytej kieszeni - identyfikowała go jako wysokiego oficera Abwehry, druga, która szczególnie zainteresowała Macombera, wystawiona była na nazwisko doktora

Richarda Dietricha - archeologa. Słyszał o tej praktyce - noszeniu cywilnej legitymacji do użytku w sytuacjach, kiedy należało ukryć związki z Abwehrą. Wśród pobojowiska, przy zwłokach leżących pod szafą, której nie mógłby sam poruszyć, Macomber siadł na brzegu łóżka i studiował przez kilka minut dokumenty. Następnie wrócił do salonu, podał telefonistce numer i paląc cygaro czekał na połączenie. Baxter odpowiedział sennie, ale w ciągu kilku sekund stał się czujny. - Tu Hermann... - zaczął Macomber. - Próbowałem się do ciebie dodzwonić przed kilkoma minutami. - Wiem. Skontaktuj się z Marie - otrzymała jakieś wiadomości z Monachium. Odłożył słuchawkę z nadzieją, że linia nie jest na podsłuchu. Rozmawiali po niemiecku, a "Marie" nie oznaczała żadnego adresu - jedynie wzmianka o Monachium ostrzegała Baxtera, że zaszły poważne wypadki. Siedział i palił spokojnie, ponieważ nie miał już nic więcej do zrobienia; w mieszkaniu nie było ani jednego obciążającego dowodu, a jedyne znajdujące się tu papiery - spreparowane przez chytrego Baxtera - dotyczyły fikcyjnego Wolffa. Dziesięć minut po zakończeniu krótkiej rozmowy telefonicznej przybył Baxter, Anglik udający hiszpańskiego mineraloga o faszystowskich sympatiach. Bez słowa wysłuchał wyjaśnień Macombera o tym, co się stało, a następnie obejrzał dwie legitymacje podane mu przez Szkota. - Roy, chcę się posłużyć tą cywilną legitymacją, aby wydostać się z Europy. Czy możesz ją dla mnie cholernie szybko spreparować - masz jeszcze moje niektóre fotografie? - Powinno się udać. - Baxter, żylasty osobnik o żółtawej twarzy, tuż przed czterdziestką, spojrzał w górę ze swego krzesła w salonie. - Sądzisz, że ci się to uda dzięki legitymacji człowieka, którego zabiłeś? Rzekłbym, że tym razem posuwasz się cokolwiek za daleko. To kolosalne ryzyko. Baxter przyglądał się wielkiemu Szkotowi, który stał i w milczeniu palił cygaro. Mac jest postacią robiącą wrażenie, pomyślał sobie, jednak to ostatni człowiek, jakiego wybrałbym do kierowania zespołem dywersyjnym: jest zbyt widoczny, zanadto wyróżnia się z tłumu. Choć prawdą jest, że udało mu się obrócić ową pozorną wadę w poważną zaletę: kiedy przebywał w towarzystwie Niemców, zawsze przyjmował agresywną postawę, co czyniło jego legendę o wiele bardziej przekonującą w Europie okupowanej przez hitlerowców. Teraz w jego zachowaniu nie było brutalności, jako że - przez krótki okres - mógł być sobą, mógł sobie pozwolić na naturalny sarkastyczny uśmiech w kącikach ust. Lecz podszyć się pod oficera

Abwehry! Sama myśl przyprawiała Baxtera o drżenie. Macomber uśmiechnął się swobodnie, kiedy powiedział: - Posłuchaj, Roy, Hermann Wolff został rozszyfrowany - dowodzi tego obecność Dietricha tutaj. Tak więc potrzebna mi nowa tożsamość. Śmiałość zawsze popłaca - opłacała mi się przez całe Bałkany i w końcu doprowadzi mnie bezpiecznie do Grecji. - Czasami myślę sobie, Mac, że po prostu lubisz wielki blef. Grasz w ten sposób, bo to nie tylko odpowiada twojemu temperamentowi, ale i z innych powodów... - Gram w ten sposób, ponieważ to daje wyniki. A ta legitymacja musi być spreparowana w ciągu kilku godzin, więc będziesz musiał pobić wszelkie rekordy. Gdy tylko wyjdziesz, wynoszę się z Bukaresztu i chciałbym, abyś mi dostarczył legitymację do Giurgiu. Będę czekał w tym zajeździe, gdzie kiedyś spędziliśmy weekend. Czy zdążysz do południa? Dzisiejszego. - Może mi się uda. - Znaczyło to, że będzie w Giurgiu w południe. - Trzeba będzie dostosować rysopis do zdjęcia, ale nowe szybko schnące tusze powinny to ułatwić. Może mi się uda spreparować i tę drugą. - Uśmiechnął się szybko. - Na wypadek gdybyś chciał pójść na całego. - Uczynił gest w kierunku sypialni. - Pozostawiamy tam świętej pamięci Herr Dietricha? - Nie, musi zniknąć na kilka dni, ale jeśli pomożesz mi ruszyć tę szafę, dam sobie radę z resztą. A to, przy okazji, będzie twoje ostatnie zadanie. Przywieź mi tę legitymację, a potem zjeżdżaj do domu. - Macomber uczynił pauzę, w jego piwnych oczach zamigotał błysk humoru. - Chyba że wolałbyś pojechać ze mną? - Dziękuję, ale nie. Sztuczki, jakie stosujesz, uczyniłyby ze mnie strzępek nerwów, zanim przebylibyśmy połowę drogi do granicy tureckiej. - Baxter uśmiechnął się krzywo. - Jeśli ci to nie robi różnicy, to wykradnę się zupełnie sam. - Spojrzał ponownie w kierunku sypialni. - Naprawdę sądzisz, że ruszanie go ma sens? Miasto pęka od niemieckich ciężarówek wojskowych gnających na stację. Jak się wydaje, ktoś tam rozrzucił kilka bomb. - Więc będę unikał ciężarówek. Ale jeśli mam posługiwać się legitymacją Herr Dietricha, to musi on na pewien czas zniknąć. Jeśli go nie znajdą, to miejscowa policja nie będzie wiedziała, co się stało - nie zapominaj, że Abwehra działa w znacznym stopniu na własną rękę. - Lepiej, że to twoje zadanie, a nie moje. - Baxter wstał, mając nadzieję, że nie okazał zbyt wielkiej chęci oddalenia się z mieszkania. - Co mam zrobić z zapasem ładunków wybuchowych? Porozbijać zapalniki czasowe i je zostawić? - Nie rób sobie kłopotu. - Macomber sprawdził godzinę i okazał zniecierpliwienie. - Niemcy i

tak mają ich parę, więc nie ma to sensu, a zabiera czas. Teraz muszę wydostać stąd ciało. - Pomogę ci przenieść te dowody, jeśli chcesz... - Pomóż mi tylko podnieść szafę, a potem spływaj. Wolę załatwić to sam. Charakterystyczna reakcja, pomyślał Baxter, podziwiając stalowe nerwy Szkota. Forester, Dyce, Lemaitre - cała reszta zespołu dywersyjnego nie żyła, został jedynie Mac, być może dzięki swemu zwyczajowi działania w pojedynkę. I niech go sobie zatrzyma, powiedział do siebie idąc za Macomberem do sypialni. *** Macomber rozluźnił się nieco, kiedy prowadził volkswagena przez ciągle jeszcze ciemne ulice Bukaresztu. Ta reakcja zdumiałaby mniej flegmatycznego Baxtera. W przecznicach Szkot dostrzegł kilka ciężarówek wojskowych toczących się po śniegu, będzie więc zmuszony do jazdy główną drogą. Koc wojskowy, rzucony na tylne siedzenie, stracił swą sztywność w cieple samochodu w drodze ze stacji, lecz ciągle zachowywał dziwny kształt, co uniemożliwiło całkowite zakrycie leżącego pod nim ciała. Tak więc odprężenie nie było może prawidłowym określeniem obecnego stanu umysłu Szkota. A mimo to czuł ulgę; ulgę, że udało mu się pomyślnie zakończyć oszałamiającą wędrówkę po drabinie w dół budynku z Dietrichem przewieszonym przez ramię. Żelazne szczeble były oblodzone, słyszał, jak w ciemności otwiera się jakieś okno, i nic nie osłaniało jego przejścia przez zamknięte podwórze do uliczki, gdzie zaparkował swojego volkswagena. Jednakże dla Macombera najgorsza faza podróży już się zakończyła - żeby tylko udało mu się uniknąć tych wojskowych ciężarówek. Jechał bardzo wolno, gdy zbliżał się do wjazdu na główną szosę, następnie zatrzymał się z pracującym silnikiem i czekał przez pół minuty. Nie pojawiał się żaden pojazd, wyjechał więc na szosę i skręcił w lewo, na północ w stronę kolei, czyli w kierunku, który najprędzej wyprowadzi go na otwartą przestrzeń. Utrzymywał stale średnią prędkość, a reflektory oświetlały posępne budynki z balkonami obramowanymi śniegiem; opuszczony plac z nagimi oszronionymi drzewami i pomnikiem w środku, potem zbiedniałe osiedla tworzące ciągłą ścianę nędzy. "O Boże, ależ będę rad z opuszczenia tej mieściny." Był już blisko peryferii, kiedy zaczęły się kłopoty. Jechał po pustej szosie z umiarkowaną prędkością, chociaż mgła zmęczenia spowijała jego znużony umysł. Obserwując wciąż uważnie drogę, spojrzał na zegarek. Piętnaście po

czwartej nad ranem. Niewiele ponad dwie godziny temu leżał na cysternie mając w uszach ujadanie psów. Minął zakręt i zobaczył, jak przed nim z bocznej ulicy wynurza się ciężarówką wojskowa. Jechał za grzechoczącym na nierównej drodze pojazdem, gdy we wstecznym lusterku zajaśniały światła samochodu, który z rykiem zbliżył się do niego z tyłu. Przyhamował dopiero wtedy, gdy Macomber już myślał, że druga ciężarówka wojskowa najedzie na niego. Był wzięty w kleszcze przez Wehrmacht. Nie było żadnej bocznej drogi, w którą mógłby skręcić, oprócz zakrętu odległego o milę. Zamierzał z niego skorzystać, więc musiał cierpliwie znosić nieproszoną eskortę w czasie jazdy przez pola. Rzucił szybkie spojrzenie w lusterko, zobaczył, że ciężarówkę dzieli od niego dystans dwudziestu stóp, a kiedy spojrzał jeszcze raz, na łuku drogi ujrzał zbliżający się strumień świateł. Wpasował się w cały konwój niemieckich ciężarówek. Przygryzł mocniej cygaro i skoncentrował się na utrzymywaniu tej samej prędkości, co pojazd przed nim. Nie spuszczał wzroku z czerwonego światełka, zasznurowanej plandeki, chociaż w jego lusterku wstecznym wciąż odbijał się blask świateł. Nawet wyrwanie się z tego przeklętego konwoju będzie kłopotliwe. Skalkulował wszystko dokładnie i przysuwał się do poprzedzającego go pojazdu w miarę, jak zbliżał się zbawczy zakręt. Już miał zasygnalizować skręt, kiedy zauważył zamknięty szlaban i niemieckiego żandarma. Zablokowali boczną drogę, aby nie dopuścić ruchu cywilnego na główną trasę. Przejechał obok drogi ucieczki, nawet na nią nie spojrzawszy, ale wciąż poszukiwał rozwiązania, starał się zaplanować następny ruch. Milę dalej droga się rozwidlała - lewa odnoga prowadziła na stację towarową, prawa przez równinę. Jednak zgodnie z logiką tę pewnie też zagrodzili, byłby więc zmuszony podążać dalej z konwojem aż do na pół zniszczonej przez niego samego stacji, której okolice musiały roić się od żołnierzy. Być może w końcu Baxter miał rację. Gdy tak jechali poprzez noc, monotonny warkot silników ciężarówek oraz konieczność wpatrywania się w czerwone światełko z przodu potęgowały zmęczenie Macombera. W pewnym momencie rozchyliła się plandeka niemieckiego pojazdu i światła volkswagena wydobyły z mroku zarys hełmu: ciężarówki były wypełnione niemieckimi żołnierzami. Ścierając pot z czoła, Macomber rozpoczął jedyny manewr, jaki mógł go wyciągnąć z pułapki: stopniowo redukował prędkość tak, że ciężarówka przed nim odsunęła się na większą odległość. Istniały zapewne limity ograniczenia prędkości, które kierowca za nim zechce tolerować, był jednak środek nocy i Macomber liczył na brak entuzjazmu do pracy u Niemca. Jechał tak dalej, aż utworzyła się

przerwa długości dwudziestu jardów między nim i poprzedzającą go ciężarówką, a następnie utrzymywał ten dystans, w każdej chwili oczekując z tyłu wściekłego trąbienia. Zdecydował się skorzystać z podrzędnej drogi skręcającej w prawo: drogi bez wylotu, prowadzącej przez pola i w poprzek torów kolejowych do dużej farmy. Ale jednocześnie chciał ukryć fakt, że skręcił w ten niebezpieczny ślepy zaułek. Jeśli kierowca jadący za nim ma po przyjeździe na stację zameldować o obecności samotnego volkswagena, to nie powinni wiedzieć, gdzie mają go szukać. Następny zakręt był punktem rozstrzygającym i wymagał precyzji co do ułamka sekundy. W światłach poprzedzającego pojazdu błysnął zagajnik drzew i znikł, kiedy ciężarówka pokonała zakręt. Macomber zerknął w lusterko, zobaczył jakby przylepione do siebie światła i nagle przyspieszył. Samochód popędził naprzód po rozbebeszonym przez koła śniegu i zostawił ciężarówkę w tyle. Szkot modlił się, aby nie wpaść w jeszcze jeden poślizg. Kiedy zmniejszył prędkość, żeby wjechać w zakręt, jego reflektory oświetliły drzewa, a potem przez moment znalazł się poza polem widzenia ciężarówki z tyłu. Drewniana brama była oddalona od drogi tak, że prawie ją przeoczył, dojrzał ją jednak w samą porę, zakręcił kierownicą, przebił się przez przeszkodę i wjechał za kamienny mur. Czuł, jak volkswagen kiwa się z boku na bok przy pokonywaniu kolein twardych jak stal. Zgasił światła i czekał z włączonym silnikiem. Żuł końcówkę cygara, kiedy zza muru przedostał się odblask reflektorów i zajaśniał na gołych pniach drzew tworzących naturalną palisadę. Gdy kierowca ciężarówki dostrzegł zakręt, zaczął zwalniać. Zbyt duża redukcja prędkości niezmiernie zwiększała niebezpieczeństwo, że Niemiec zauważy rozbitą bramę oraz ślady kół volkswagena w śniegu, prowadzące w pole. Macomber siedział bez ruchu, kiedy ciężarówka jeszcze bardziej zwolniła, ociężale przeturlała się za zakręt, a potem jakby stanęła. Został zauważony - strzaskana brama i ślady opon zostały dostrzeżone! Już złapał za klamkę, gotów do bezcelowej ucieczki w pustkowie - choć wiedział, że ciężarówce wystarczyłoby jedynie jechać za zbiegiem raz wyłowionym przez światła, i wątpił, czy nogi będą miały dość siły, aby zanieść go daleko - gdy silnik zabrzmiał głośniej i ciężarówka przeturkotała obok bramy w stronę stacji. Natychmiast wyszedł z samochodu, potykając się w ciemności przekroczył koleiny, znalazł wspornik muru, z którego skorzystał, aby wspiąć się na miejsce, skąd mógł spojrzeć ponad murem na drogę. Pomiędzy pniami drzew podobnymi do słupów obserwował zbliżające się do niego światła - między czwartą i piątą ich parą dostrzegł przerwę. Na pewno dostali rozkaz o

utrzymywaniu równych odstępów w konwoju, jednak zawsze znajdzie się jakaś maruda - oby tylko chciał nadal marudzić! Macomber pobiegł z powrotem do volkswagena, ale rozciągnął się na śniegu, kiedy stopa uwięzła mu w koleinie. Szybko podniósł się na nogi i dobiegł do samochodu, gdy pierwsza para świateł oświetlała szczyt muru. Zaraz nadjechał drugi pojazd, następnie trzeci i czwarty. Teraz! Volkswagen kołysał się niepewnie jadąc w stronę bramy, ale kiedy zbliżył się do wjazdu, szosa była pusta. Zjazd na drogę gruntową prowadzącą do farmy pojawił się wcześniej, niż Macomber oczekiwał, więc automatycznie skręcił kierownicę, oglądając się w stronę, z której przyjechał. Za nim nie było żadnych świateł - piąta ciężarówka nie dojechała jeszcze do zakrętu. Około stu jardów dalej droga opadała w zagłębienie ukrywające światła przed spojrzeniem z drogi głównej. Jechał ubitym traktem, światła ukazywały grudy zmarzłego szkła po obu stronach. Teraz skupiał się na bezpośrednim problemie - jak pozbyć się Dietricha. W lecie mógłby go wyrzucić w wysokie trawy w byle miejsce, ale teraz, kiedy grunt stwardniał jak żelazo, kiedy trawy sięgały jedynie po kostki, a pola były białą powłoką, na której trudno ukryć zwłoki, każdy nieszczęśliwy przypadek mógł za dnia ujawnić corpus delicti. Musiał się zdobyć na coś lepszego. Pięć minut później pokonywał wzniesienie, zbliżając się do wiaduktu nad torami kolejowymi. Miejsce to nawet w dzień było opustoszałe, lecz o tej godzinie panowała tu atmosfera niesamowitej pustki. Ostro zakończone trzciny wyłowione przez reflektory przypominały, że jedzie przez mokradła. Zwolnił, aby wejść w niebezpieczny zakręt za wiaduktem, i usłyszał łoskot nadjeżdżających z południa wagonów towarowych. Pod wpływem impulsu zatrzymał się, zostawił włączony silnik i wysiadł, aby się rozejrzeć. Ocieniona lampa oświetlała parowóz ciągnący puste węglarki ku wschodniemu sektorowi stacji, którego nie dotknęła eksplozja. Węglarki przetaczano ku zsypowi węgla, gdzie miały zostać napełnione i wysłane w długą drogę do Niemiec. Macomber poczuł, jak nagle znika okropne zmęczenie, które nieubłaganie wyczerpywało jego siły i utrudniało nawet myślenie. Tu mogło się znajdować gotowe rozwiązanie jego problemu - dwadzieścia stóp pod nim. Długie tygodnie obserwacji zrobiły ze Szkota eksperta w zakresie pracy tej stacji, wiedział zatem, że węgiel zostanie załadowany zaraz po przybyciu pociągu. Pierwsze węglarki przesuwały się pod wiaduktem, gdy Macomber oceniał ich prędkość oraz wyliczał moment, w którym środek wagonu znajdzie się dokładnie pod miejscem, w którym stał. Wyłączył światła samochodu, otworzył tylne drzwi i wyciągnął owinięty w koc pakunek. Przerzucił Niemca przez

ramię, co było poważnym wysiłkiem, zatoczył się ku balustradzie i czekał, od nowa wyliczając właściwy moment. Wiedział, że nie może się pomylić nawet o sekundę. Poczekał, aż jeden z wagonów znalazł się dokładnie pod wiaduktem, i przerzucił pakunek przez murek; kiedy tył wagonu znikał z pola widzenia, szarpnął i wstrzymał oddech. Ciało spadło w środek następnej węglarki, znikło pod mostem. Doktor Richard Dietrich, archeolog, był w drodze do rodzinnych Niemiec. Rozdział 2 Sobota, 5 kwietnia Dietrich. Nazwisko w dowodzie tożsamości od razu przyciągnęło uwagę urzędnika tureckiej kontroli paszportowej. Doktor Richard Dietrich, obywatel niemiecki, urodzony we Flensburgu. Zawód: archeolog. Wiek: trzydzieści dwa lata. Funkcjonariusz Sarajoglu zapiął kołnierz broniąc się przed chłodem i w zamyśleniu przyglądał się dowodowi, jak gdyby budził jego podejrzenia. Z tyłu w porcie Złoty Róg syrena holownika piszczała bez przerwy przenikliwym dźwiękiem, który ostry poranny wiatr od Morza Czarnego niósł przez cały Istambuł. Sarajoglu, człowiek wrażliwy na nastroje chwili, nie był w stanie zanalizować atmosfery napięcia, jaka zawisła nad nabrzeżem. Cieśniny były ciągle w okowach zimy, a o pół do siódmej rano zdawało się, że może się wydarzyć najgorsze. - Podróżuje pan w interesach? - spytał Turek. - Wyjeżdżam z Turcji. Dietrich wyjął cygaretkę z ust i strząsnął popiół, który opadł na dzielący ich kontuar. Był to bardzo duży mężczyzna ubrany w płaszcz skórzany ściągnięty paskiem oraz ciemny miękki kapelusz. Jego odpowiedź, arogancka zarówno w tonie, jak i w treści, sugerowała, że skoro opuszcza kraj, to jego działalność nie jest sprawą tego biurokraty. Sarajoglu ukrył irytację, jednakże pozwolił sobie na gest niezależności, dający do zrozumienia, że chociaż oddziały niemieckie ostatnio wkroczyły do Rumunii i Bułgarii, to jego kraj stanowi nadal terytorium neutralne - palcem w rękawiczce zepchnął popiół Niemca z kontuaru. Sfrunął on z krawędzi i wylądował na mocno wypolerowanym bucie Dietricha. Funkcjonariusz, który obserwował

opadanie popiołu, podniósł wzrok i zerknął na Niemca. Żadnej reakcji. Dietrich splótł ręce za plecami i spoglądał poprzez zamarznięte okno na port. Prezencja tego mężczyzny była imponująca - musi mieć ponad sześć stóp wzrostu i waży co najmniej sto dziewięćdziesiąt funtów, ocenił Sarajoglu. Głowa wydawała się jednak cokolwiek za duża do tego ciała - kwadratowa z krótkim nosem, szerokimi ustami o zwartych wargach i zarysem szczęki świadczącym o wielkiej energii i niezmiernej determinacji. Ale przede wszystkim oczy przyciągały uwagę Turka - duże piwne oczy przesuwające się powoli i z rozmysłem, jakby wszystko szacowały. Może być na liście znanych niemieckich agentów, myślał Turek. Bez wielkiej nadziei zatrzymał legitymację i poprosił Dietricha, aby chwilę zaczekał. - Muszę złapać statek Hydra - poinformował go szorstko Dietrich. - Proszę się pospieszyć - zagrzmiał, kiedy Turek usunął się do pokoiku za kontuarem. Udając, że nie słyszy, Sarajoglu zamknął drzwi i otworzył szafę z kartoteką. Wyjął poufną listę niemieckich agentów i przebiegł ją wzrokiem. Nie, jego pamięć nie płatała mu figlów - Dietricha nie było na liście. Zwrócił się do młodego człowieka pod ścianą piszącego na maszynie. - Wiadomo coś, czy Hydra nie zmieniła swego czasu wypłynięcia? - Nie, wypływa o 7.30 rano i odbywa normalny rejs promowy z Istambułu do Zervos. Dlaczego pan pyta? - Nic takiego. Ale już w tej chwili na pokładzie jest trzech Niemców, a w biurze mam właśnie czwartego. To po prostu niezwykłe - Niemcy podróżujący do Grecji w tej fazie wojny. - Grecja nie jest w stanie wojny z Niemcami, tylko z Włochami. - Tak i to jest właśnie ciekawe. - Sarajoglu nadgryzł brzeg legitymacji, nie zauważając, że część tuszu odpadła. - Ciekawe - powtórzył. - Grecy walczą z sojusznikami Niemiec, Włochami, od ponad sześciu miesięcy, a Niemcy ciągle pozostają z boku. Słyszałem wczoraj, że siły brytyjskie lądują w Grecji; jeden z naszych kapitanów widział transporty w Pireusie. Muszą spodziewać się niemieckiego ataku. - Pewnie mają nadzieję, że mu zapobiegną. - Maszynista zajrzał do kantoru. - Czy to on, ten wielki bydlak? Ach, więc tobie on też się nie podoba, pomyślał Sarajoglu. Zerknął przez okno, skąd mógł dojrzeć Niemca czekającego cierpliwie i bez ruchu. Ten całkowity brak zdenerwowania zrobił na

nim wrażenie. Kiedy zabierano dokumenty, nawet niewinni pasażerowie okazywali pewien niepokój, nieuzasadnioną obawę, że w ich papierach może być jakaś pomyłka. Tymczasem Dietrich stał tak spokojnie, jakby był wyrzeźbiony w drewnie, tylko spirala dymu z jego cygara unosiła się ku dachowi szopy. - Tak - odpowiedział Sarajoglu - to doktor Richard Dietrich. Ma trzydzieści dwa lata - zastanawiam się, dlaczego nie jest w niemieckim wojsku? - Lepiej niech pan jego spyta. Kiedy maszynista wznowił pracę, Sarajoglu zacisnął wargi. Trzepnął mocno młodzieńca po uchu ostrym brzegiem legitymacji, zauważył z satysfakcją, że tamten cofnął głowę, po czym wyszedł do kantoru. Niemiec tkwił dokładnie w tej samej pozycji co poprzednio - z rękami za plecami, spoglądając na port, w nastroju pozornie nie zmąconym przez to rozmyślne opóźnienie. Sarajoglu poczuł jeszcze większą irytację, kiedy położył dokument na kontuarze i odezwał się z przesadną kurtuazją: - Może pan iść, doktorze Dietrich. Przyjemnej podróży. Niemiec bez pośpiechu uniósł legitymację i włożył ją do portfela. Przez cały czas nie spuścił oczu z Sarajoglu. Stał w tej typowo niemieckiej pozycji z nogami rozstawionymi szeroko na boki, z ciałem przypominającym ludzki pień. Turek poczuł się nieswojo - istniały dokładne instrukcje, jak postępować z niemieckimi turystami - nie obrażać ich i traktować z najwyższą kurtuazją, tak aby nie dawać Berlinowi powodów do skarg. Odetchnął z ulgą, kiedy Dietrich odwrócił się, lekko skinąwszy głową bagażowemu, który spiesznie podniósł jedną walizkę, i wyszedł z szopy na pokryty lodem trap. Już w kabinie Dietrich szukał w kieszeni pieniędzy na napiwek, gdy bagażowy, zdenerwowany niemieckim pasażerem, przewrócił karafkę z wodą. Schylił się, aby pozbierać odłamki szkła, ale Dietrich niechętnie pokręcił głową i oświadczył, że wystarczy tych szkód. Wręczył bagażowemu skromny napiwek, który normalnie wywołałby sarkastyczną reakcję. Jednak mina Niemca nie zachęcała Turka do wyrażania opinii. Wyszedł z uprzejmym mruknięciem. Zaraz po wyjściu bagażowego Macomber zamknął drzwi na klucz, podniósł dwa największe kawałki stłuczonej karafki i złożył je w koszu na śmieci. Boże, cóż to za ulga przebywać w neutralnej Turcji, być na pokładzie, samotnie w kabinie. A za trzydzieści godzin powróci do swej prawdziwej tożsamości, będzie znów Ianem Macomberem i będzie mógł mówić przez cały dzień po angielsku, jeśli zechce. Podszedł do umywalki i spojrzał w wiszące nad nią lustro -

patrzył jak człowiek oglądający efekty po zdjęciu bandaży chirurgicznych. Po raz pierwszy od momentu opuszczenia mieszkania w Bukareszcie jego rysy się rozluźniły, w kącikach ust pojawił się cień uśmiechu i nawet - pomimo że miał niemiecki kapelusz i skórzany płaszcz - zniknęła jego teutońska powierzchowność. To irytujące - utrzymywać niemiecką legendę aż do chwili bezpiecznego zstąpienia na ziemię grecką - ale konieczne. Podróżował na niemieckich papierach i greckiemu kapitanowi mogła się nie spodobać nagła zmiana narodowości. Tak więc przez jeszcze jeden dzień i jeszcze jedną noc musi kontynuować odgrywanie roli doktora Richarda Dietricha, niemieckiego archeologa. Pukanie do drzwi przestraszyło go, przypomniało nie tylko o skrajnym zmęczeniu, ale także o tym, że niebezpieczeństwo mogło jeszcze nie minąć. Ściskając w kieszeni płaszcza parabellum, przekręcił klucz w zamku i otworzył ostrożnie drzwi. Był to ochmistrz, który okazał zdziwienie, kiedy Macomber zwrócił się do niego płynnie po grecku. - Czego pan chce? - Mówi pan naszym językiem, to bardzo niezwykłe u Niemca... - Pytałem, czego pan chce? - Czy jest pan ze wszystkiego zadowolony? Dobrze. Jeśli życzy pan sobie czegoś, wystarczy mnie wezwać... - Steward trajkotał ze swadą, podczas gdy Macomber spoglądał nań niegościnnie, potem powiedział coś, co z kolei zaskoczyło Szkota. - Z pewnością zainteresuje pana wiadomość, że mamy na pokładzie trzech pańskich ziomków... Przez moment zamroczenia Macomber myślał, że chodzi o trzech Anglików, lecz szybko odzyskał przytomność umysłu. - Czy są razem? - zapytał znudzonym tonem, maskującym niepokój co do odpowiedzi. - Nie, proszę pana, wszyscy podróżują osobno. - Steward urwał, a w jego rozbieganych oczach pojawił się złośliwy błysk. - Są także dwaj pasażerowie brytyjscy. - Uważa pan, że to zabawne? - Nie, proszę pana - rzucił pospiesznie steward, zaskoczony srogością wyniosłego Niemca. Usiłował naprawić swoją gafę. - Będę w jadalni, gdzie przygotowywane jest śniadanie, więc gdyby pan sobie czegoś życzył... - Wtedy pana zawołam! I proszę to wziąć - chcę mieć wygodną podróż, więc niech pan czyni, co do pana należy. Macomber wręczył zdumionemu mężczyźnie hojny napiwek, po czym odwrócił się plecami.

Gdy zamykał drzwi kabiny, przyszło mu nagle do głowy, że steward może być cennym źródłem informacji i należało wypytać go obszerniej o innych pasażerów. Ale nie teraz - wzbudziłoby to zbytnie zaciekawienie. Kiedy został sam, zerwał z siebie kapelusz i płaszcz i ochlapał się lodowatą wodą. Trzech Niemców na pokładzie, myślał, niespiesznie się wycierając, może nie wszystko jeszcze skończone. Kiedy dotarł do Istambułu, unikał nawet zbliżania się do poselstwa brytyjskiego - ponieważ właśnie poselstwo mogło być tym miejscem, którego pilnowała Abwehra. Było za późno, aby go aresztować, lecz z pewnością nie było za późno, aby go zabić. Ale nie zemsty Abwehry się obawiał - ich motywy były znacznie silniejsze, by uniemożliwić mu dotarcie do terytorium aliantów. W tej sytuacji byli zdolni umieścić zabójcę na pokładzie Hydry - zabójcę niekoniecznie narodowości niemieckiej. Chcieliby zniszczyć to, co mam w głowie, pomyślał sobie. Informacje zbierane przez miesiące cierpliwej obserwacji na Bałkanach - dane o miejscach koncentracji, magazynach, trasach, którymi dostawy szły do Rzeszy... Wytarł się, spojrzał na kuszącą koję i szybko odwrócił wzrok. O Boże, ale miał paskudną podróż z Bukaresztu. Cztery godziny snu w ciągu czterdziestu ośmiu godzin i jego refleks nadawał się teraz psu na budę, lecz musiał sprawdzić ten przeklęty statek - i porzucić wszelką myśl o śnie, zanim rzeczywiście znajdzie się na ziemi greckiej. Włożył skórzany płaszcz i kapelusz, sprawdził zamek parabellum, spojrzał w lustro. Znów wszedł w interes. Spoglądała na niego arogancka, bezkompromisowa postać doktora Richarda Dietricha. Wkładając pistolet z powrotem do kieszeni, wyszedł z kabiny, aby przeprowadzić inspekcję greckiego promu o wyporności 5000 ton. Przejmujący wiatr uderzył go w twarz, kiedy wyszedł na pokład - Macomber wkrótce się przekonał, że wiatr jest na tyle nieprzyjemny, że zatrzymał pod pokładem garstkę pasażerów. Pół godziny później, po ukończeniu obchodu statku, stanął w pobliżu rufy, skąd mógł mieć oko na trap i spóźnionych pasażerów. Niewykluczone, że Abwehra wyśle kogoś na pokład w ostatniej chwili. Stojąc przy relingu, wydawał się nieczuły na pogodę, gdy tak spokojnie palił cygaro. Plandeki na łodziach ratunkowych były pokryte skorupą stwardniałego śniegu spadłego ostatniej nocy; wanty na maszcie okrywał szklisty lód, lecz z odrapanego żółtego komina kapała wilgoć, jako że statek nagrzewał parę. Postronnym obserwatorom mogło się wydawać, że Macomber wędruje po statku ze zwykłą ciekawością nowo przybyłego pasażera zainteresowanego swoim tymczasowym domem, on jednak, kiedy tak palił cygaro, w umyśle katalogował swoje odkrycia. Od głównego stewarda dowiedział się, że Hydra ma załogę złożoną z sześciu ludzi, że kapitan