BIEG MORGANA
Tłumaczyła Maria Streszewska-Hallab
Zysk i S-ka Wydawnictwo
Ricowi, Bratu Johnowi, Wayde’owi, Joemu, Helen i setkom innych ludzi żyjących
dzisiaj, którzy są w stanie znaleźć i powiązać swe korzenie bezpośrednio z Richardem
Morganem. Książka ta jest jednak przede wszystkim dedykowana mojej ukochanej
Melindzie,
prawnuczce Richarda Morgana w piątym pokoleniu.
Rodzimy się z wieloma cechami - o istnieniu niektórych z nich pewno sami nigdy
się nie dowiemy. Wszystko bowiem zależy od tego, jaki bieg przeznaczy dla nas Bóg.
CZĘŚĆ PIERWSZA
od sierpnia 1775 roku
do października 1784 roku
Wypowiedzieliśmy wojnę! - krzyknął pan James Thistlethwaite.
Wszystkie głowy - z wyjątkiem Richarda Morgana - podniosły się i zwróciły w stronę
drzwi, w których ukazała się potężna postać, wymachująca kartką bibuły. Przez chwilę
dałoby
się usłyszeć dźwięk upadającej na podłogę szpilki, a potem przy każdym stole w tawernie,
z
wyjątkiem stołu Morgana, wybuchła chaotyczna wrzawa. Richard nie zwracał większej
uwagi
na to niezwykłe oświadczenie - jakież bowiem znaczenie miała wojna z trzynastoma
amerykańskimi koloniami w porównaniu z losem dziecka, które trzymał teraz na
kolanach?
Cztery dni temu kuzyn James, aptekarz, zaszczepił małego przeciwko ospie i teraz
Richard
Morgan czekał w udręczeniu na chwilę, gdy będzie wiadomo, czy szczepionka się
przyjęła.
- Wchodź, Jem, i przeczytaj nam to - zachęcił go Dick Morgan, gospodarz i ojciec
Richarda, zza swego kontuaru.
Mimo że na zewnątrz świeciło słońce i światło przenikało przez kraty wypukłych
okiennych szyb, przestronne pomieszczenie w gospodzie „Pod Bednarzem” było mroczne.
Pan Thistlethwaite - w obszernym szynelu z kieszeniami, z których wystawały kolby
pistoletów - podszedł więc do kontuaru, gdzie jaśniał płomień oliwnej lampy. Z okularami
na
czubku nosa zaczął czytać zebranym głosem wznoszącym się i opadającym w
dramatycznych
kadencjach.
Część z tego, co mówił, przedostało się przez mgłę zmartwień trapiących Richarda
Morgana, ale tylko urywki, pojedyncze zdania - „w otwartej i jawnej rebelii… największe
starania zmierzające do stłumienia tegoż buntu i wymierzenia zdrajcom
sprawiedliwości…”
Wyczuwając pogardę w spojrzeniu swego ojca, Richard usiłował skoncentrować się na
odczytywanych słowach. „Ale czyż nie zaczynała się już gorączka? Tak czy nie? Jeśli tak,
to
szczepionka z całą pewnością zaczynała już działać. Ale czy William Henry będzie akurat
jednym z tych, którzy pokonają tę chorobę? A może umrze? O mój Boże, tylko nie to!”
Pan Thistlethwaite kończył właśnie swoją perorę.
- „Kości zostały rzucone! Kolonie muszą teraz albo się poddać, albo zwyciężyć!” -
zagrzmiał.
- Jakże dziwnie król to sformułował - zauważył właściciel gospody.
- Dziwnie?
- Brzmi to tak, jakby król uważał, że kolonialne zwycięstwo jest możliwe.
- Och, bardzo w to wątpię, Dick. To pewnie wina tego, który pisze przemówienia -
jakiś tam podłego gatunku podsekretarz tego próżniaka, lorda Bute, jak przypuszczam.
Fascynują go retoryczne balanse, no nie? - Ostatniemu słowu towarzyszył znaczący gest -
palec wskazujący Thistlethwaite’a powędrował w stronę ust.
Karczmarz uśmiechnął się i nalał miarkę rumu do małego cynowego kufla, a następnie
odwrócił się, aby nakreślić kredą kreskę na tabliczce umieszczonej na ścianie.
- Oj, Dick, Dick! Czyżby moje nowiny nie zasługiwały na to, abyś mi postawił na
koszt gospody?
- Nie, nie zasługują. Wcześniej czy później, i tak byśmy o tym usłyszeli. - Gospodarz
oparł łokcie na kontuarze w wyżłobionych niewielkich wgłębieniach i patrzył na
uzbrojonego
i odzianego w szynel pana Thistlethwaite’a - wściekłego niczym pies! Był to upalny, letni
dzień. - Poważnie, Jem, to nie jest przecież grom z jasnego nieba, ale jednak to szokujące
wieści.
Nikt inny nie próbował włączyć się do rozmowy. Dick Morgan cieszył się
poważaniem wśród swoich stałych klientów, a Jem Thistlethwaite od dawna uważany był
za
jednego z bardziej ekscentrycznych intelektualistów Bristolu. Bywalcy tawerny z chęcią
przysłuchiwali się im, sącząc trunki podług swego upodobania - rum, jałowcówkę lub
piwo
czy bristolskie mleko.
Obie panie Morganowe również się krzątały, zbierając puste kufle i zanosząc je
Dickowi do ponownego napełnienia - i nakreślenia kolejnych kresek na tabliczce. Zbliżała
się
pora obiadu i zapach świeżego chleba, który Peg Morgan przyniosła właśnie od piekarza
Jenkinsa, unosił się pośród innych zapachów, typowych dla tawern przyległych do
bristolskich nabrzeży w porze odpływu. Większość z ciżby obecnych tam mężczyzn,
kobiet i
dzieci pozostanie, aby pożywić się tym świeżo upieczonym chlebem z masłem i
kawałkiem
somerseckiego sera oraz cynowym talerzem pełnym dymiącej wołowiny i kartofli
pływających w tłustym sosie.
Ojciec spoglądał na niego groźnie. Boleśnie zdając sobie sprawę z tego, że Dick
pogardza nim, uważając go za fajtłapę, Richard usiłował włączyć się do rozmowy.
- Przypuszczam, że mieliśmy nadzieję - stwierdził niejasno - iż żadna z pozostałych
kolonii nie stanie po stronie Massachusetts, ostrzegając ich wcześniej, że posuwają się za
daleko. I czyż oni naprawdę myśleli, że król poniży się do tego stopnia, aby przeczytać ten
ich
list? A nawet gdyby to uczynił, to że ustąpi przed ich żądaniami? To przecież Anglicy! W
końcu król jest również ich królem.
- Bzdura, Richardzie! - odpowiedział ostro pan Thistlethwaite.
- Ta obsesyjna troska o dziecko szybko rozmiękcza tę twoją maszynkę do myślenia!
Król i wszyscy ci schlebiający mu ministrowie uparli się, żeby pogrążyć naszą monarszą
wyspę w nieszczęściu. W niecały rok osiem tysięcy ton bristolskich towarów wysłano z
powrotem z trzynastu kolonii bez rozładunku! Fabryka serży podszewkowej w Redcliff
zbankrutowała i te czterysta dusz, które zatrudniała, zostało rzuconych na łaskę parafii.
Nie
mówiąc już o tym miejscu w pobliżu Port Wall, gdzie produkują malowane płócienne
kobierce dla Karoliny i Georgii! Producenci rur, mydła, butelek, cukru i rumu - na litość
boską, człowieku! Handlujemy naszymi towarami najczęściej z odbiorcami za Zachodnim
Oceanem, część z nich to właśnie te trzynaście kolonii! Wypowiedzenie wojny przeciwko
nim
jest handlowym samobójstwem!
- Widzę - powiedział gospodarz, podnosząc kartkę i mrużąc oczy, żeby ją przeczytać -
że lord North wydał „Proklamację stłumienia zbrojnego buntu”.
- To wojna, której nie jesteśmy w stanie wygrać - oświadczył pan Thistlethwaite,
wyciągając pusty kufel w stronę Mag Morgan kręcącej się w pobliżu.
Richard spróbował jeszcze raz:
- Daj spokój, Jem! Pokonaliśmy Francję po siedmiu latach wojny, jesteśmy
największym i najdzielniejszym narodem na świecie! Król Anglii nie ma w zwyczaju
przegrywać wojen.
- Bo toczy je w pobliżu Anglii albo przeciwko poganom, albo głupim dzikusom,
którzy zostali sprzedani przez własnych władców. Ludzie w tych trzynastu koloniach są
jednak, jak słusznie zauważyłeś, Anglikami. Są cywilizowani i dobrze obeznani z naszymi
zwyczajami. To nasza krew. - Pan Thistlethwaite odchylił się do tyłu, westchnął i
zmarszczył
swój szlachetnie zaczerwieniony od picia bulwiasty nos.
- Uważają, że się ich lekceważy, Richardzie, że są ofiarami przemocy i że się nimi
pogardza. To Anglicy, owszem, ale niezupełnie z tej samej gliny. A poza tym są bardzo
daleko
- co jest pokrzywą, za którą król i jego ministrowie złapali z absolutną ignorancją. Można
twierdzić, że nasza flota wojenna wygrywa wojny - ile jednak lat minęło, od kiedy to
zwyciężaliśmy lub przegrywaliśmy wojny siłami lądowej armii poza granicami własnej
wyspy? Jakże mamy wygrać morską wojnę przeciwko wrogowi, który nawet nie ma floty?
Będziemy musieli walczyć na lądzie. Na trzynastu różnych kawałkach ziemi, które nawet
nie
są ze sobą trwale połączone. I to przeciwko wrogowi, który nie jest na tyle
zorganizowany, by
prowadzić walkę zgodnie z wojennymi regułami.
- Właśnie sam sobie zaprzeczyłeś, Jem - stwierdził karczmarz, uśmiechając się, ale już
nie sięgając po kredę, kiedy podawał Mag kufel świeżo nalanego trunku. - Mamy
pierwszorzędną armię. Koloniści jej nie pokonają.
- Zgadzam się z tym. Zgadzam! - wykrzyknął Jem, podnosząc swój darmowy kufel
rumu w toaście za zdrowie karczmarza, który rzadko bywał taki hojny. - Koloniści
prawdopodobnie nigdy nie wygrają żadnej bitwy. Ale oni wcale nie muszą wygrać, Dick.
Oni
muszą jedynie to przetrzymać, bo po pierwsze, na ich ziemi będziemy walczyć, a po
drugie,
to nie jest Anglia. - Sięgnął ręką do lewej kieszeni swego szynela i wyciągnął z niej
ogromny
pistolet, który upadł na stół z głośnym hukiem, wywołując pełen przerażenia pisk
pozostałych
bywalców tawerny. Trzymając swego małego synka na kolanach, Richard tak
błyskawicznie
odwrócił lufę pistoletu w przeciwną stronę, że nikt nawet nie zauważył, jak się poruszył.
Pistolet, o czym wszyscy dobrze wiedzieli, był naładowany. Nieświadom konsternacji,
którą
wywołał, pan Thistlethwaite zanurzył rękę w kieszeni i wyciągnął z niej jakieś złożone
kawałki bibuły. Przejrzał je kolejno jeden po drugim, w okularach powiększających jego
niebieskie, wyblakłe i nabiegłe krwią oczy, a ciemne, kręcone kosmyki włosów wymykały
mu
się spod wstążki, którą niedbale je związał. Pan James Thistlethwaite nie uznawał bowiem
peruk czy warkoczyków.
- Ach! - wykrzyknął wreszcie, wymachując londyńską gazetą.
- Siedem i pół miesiąca temu, moje panie i panowie z tawerny „Pod Bednarzem”, w
Izbie Lordów odbyła się wielka debata, w trakcie której ten stary William Pitt, hrabia
Chatham, wygłosił, jak powiadają, swoją największą mowę w obronie kolonistów. Ale to
nie
słowa hrabiego Chatham tak mnie zachwycają - ciągnął dalej pan Thistlethwaite - a raczej
księcia Richmond, i tu cytuję: „Możecie palić i siać spustoszenie, ale to nie będą rządy!”
Jakaż to prawda, szczera prawda! A teraz następuje urywek, który uważam za największą
filozoficzną prawdę, choć lordowie chrapali, gdy to powiedział: „Żadnego narodu nie
można
zmusić do poddania się rządowi, którego nie są w stanie zaakceptować”. - Rozejrzał się
wokoło, kiwając głową. - Dlatego właśnie twierdzę, że wszystkie bitwy, które wygramy,
okażą się bez znaczenia i nie będą miały większego wpływu na wynik wojny. - Oczy
błysnęły
mu, kiedy zwijał gazetę, wcisnął arkusz czy dwa z powrotem do kieszeni, a na koniec
wepchnął do niej ów ogromny pistolet. - Za dużo wiesz na temat broni, Richardzie, i na
tym
polega twój problem. Dzieciakowi ani nikomu z tu obecnych nic nie groziło. - Zagulgotało
mu coś w gardle i z drżeniem wydostało się z zaciśniętych ust. - Przez całe życie
mieszkałem
tu, w tej śmierdzącej kloace zwanej Bristolem, i usiłowałem zburzyć monotonię tego
życia,
czyniąc z ropiejących wrzodów torysów temat moich paszkwili - począwszy od kwakrów,
po
shakerów i osoby wpływowe. - Machnął swoim sfatygowanym trój graniastym
kapeluszem w
stronę audytorium i zamknął oczy. - Jeśli koloniści to przetrwają, będą zwycięzcami -
powtórzył. - Wszyscy w Bristolu mamy kontakt co najmniej z tysiącem kolonistów -
fruwają
po mieście jak nietoperze w ostatnich promieniach słońca. To śmierć imperium, Dick.
Pierwsze rzężenia naszych angielskich gardeł. Znam tych kolonistów i wiem, że zwyciężą.
Dziwny, złowieszczy dźwięk zaczął dobiegać z zewnątrz, dźwięk licznych
rozgniewanych głosów, a zniekształcone postacie przechodniów przemykające wolno w
oknach nagle zamieniły się w poruszające się biegiem, zamazane plamy.
- Buntownicy! - Richard podniósł się gwałtownie, podając jednocześnie dziecko
żonie. - Peg, na górę z Williamem Henrym! Mamo, idź z nimi. - Spojrzał na pana
Thistlethwaite’a. - Jem, czy będziesz strzelał z nich obiema rękami, czy też oddasz mi ten
drugi pistolet?
- Daj spokój, daj spokój! - krzyknął Dick i wyłonił się zza kontuaru, z postury bardzo
podobny do Richarda - wyższy niż większość mężczyzn i muskularnie zbudowany. -
Zazwyczaj nie widuje się zamieszek na tym końcu Broad Street, nawet wtedy, kiedy
przyszli
tu górnicy i złapali tego starego Brickdale’a. Ani nawet w czasie buntów marynarzy. To,
co
się tu dzieje, z pewnością nie jest zwykłą burdą. - Podszedł do drzwi. - Uważam zatem, że
trzeba sprawdzić, na co się zanosi - powiedział i zniknął w biegnącej ciżbie. Bywalcy
tawerny
„Pod Bednarzem” podążyli za nim, łącznie z Richardem i panem Thistlethwaite’em i z
pistoletami bezpiecznie ukrytymi w kieszeniach szyneli.
Tłum kotłował się na ulicy, inni, wyciągając szyje, wyglądali z okien poddaszy, nie
dało się dostrzec ani jednego kamienia na brukowanej ulicy, ani jednej płyty na świeżo
ukończonym chodniku po obu stronach Broad Street. Trzej mężczyźni wmieszali się w
tłum i
wraz z nim ruszyli w stronę skrzyżowania ulic Wine i Corn. Nie, to wcale nie byli
rebelianci,
ale zamożni i ogromnie rozgniewani panowie, pośród których nie było kobiet ani dzieci.
Po przeciwnej stronie Broad Street i nieco bliżej centrum handlowego - nieopodal
ratusza oraz giełdy - znajdowała się oberża „Pod Białym Lwem”, w której miało swą
siedzibę
Towarzystwo Nieugiętych. Był to klub torysów, wspierających Jego Brytyjską Wysokość
króla Jerzego III, któremu byli oddani na śmierć i życie. Ośrodkiem niepokoju natomiast
była
znajdująca się w pobliżu Amerykańska Izba Handlu Kawą, mająca swoją pasiastą, biało-
czerwona flagę, którą większość kolonistów uważała za swój sztandar wtedy, gdy
wywieszanie chorągwi Connecticut lub Wirginii czy też jakiejś innej kolonii nie było
właściwe.
- Uważam - odezwał się Dick Morgan, bezskutecznie wspinając się na palce, aby coś
dostrzec - że lepiej będzie, jak wrócimy „Pod Bednarza” i popatrzymy na to z poddasza.
Wrócili zatem i po rozklekotanych i rozlatujących się schodach, znajdujących się za
kontuarem, dotarli w końcu do okna we wnęce, która niebezpiecznie pochylała się ku
Broad
Street. W pokoju z tyłu płakał mały William Henry, a jego matka i babka pochylały się
nad
łóżeczkiem, cmokając i gruchając - wrzawa na zewnątrz bynajmniej nie interesowała ani
Peg,
ani Mag, kiedy William Henry żalił się tak przejmująco. Zgiełk ten nie stanowił również
żadnej pokusy dla Richarda, który przyłączył się do kobiet.
- Richardzie, nic mu się w ciągu następnych paru minut nie stanie! - warknął Dick z
frontowego pokoju. - Chodź no tu i popatrz, do diabła!
Choć niechętnie, Richard podszedł do otwartego na oścież okna, wychylił się i
krzyknął ze zdumieniem:
- O Boże, Jankesi! Chryste Panie, co oni z tym robią?
Z pewnością były to jakieś rzeczy - dwie szmaciane kukły fachowo wypchane słomą,
całe umorusane dymiącą jeszcze smołą i oblepione pierzem. Z wyjątkiem głów, na
których
umieszczone zostały insygnia kolonistów - te ich beznadziejnie niemodne, lecz za to
praktyczne kapelusze, z wywróconym na odwrót rondem, tak że wąskie okrągłe denko
siedziało niczym pęcherz żółtka pośrodku smażonego jajka.
- Hej tam! - wrzasnął Jem Thistlethwaite, dostrzegłszy znajomą twarz, powszechnie
znanego, kosztownie przyodzianego mężczyznę, siedzącego na furmance wyładowanej
wysokimi beczkami. - Panie Harford, co się tam dzieje?
- Towarzystwo Nieugiętych ogłosiło, że powiesi Johna Hancocka i Johna Adamsa! -
odkrzyknął kwakierski plutokrata.
- Czy to dlatego, że generał Gage nie zgodził się na przedłużenie mu amnestii po
Concord?
- Nie wiem, panie Thistlethwaite. - Najwidoczniej w obawie, że stanie się tematem
jakiegoś wyjątkowo niepochlebnego paszkwilu, Joseph Harford zsunął się ze swego
dogodnego punktu obserwacyjnego i wtopił się w tłum.
- Hipokryta! - mruknął pod nosem pan Thistlethwaite.
- Samuel Adams, nie John Adams - wtrącił Richard, którego zainteresowanie
nieznacznie wzrosło. - Z całą pewnością chodzi o Samuela Adamsa.
- Jeśli Towarzystwo Nieugiętych zamierza powiesić najbogatszych kupców w
Bostonie, to faktycznie powinien to być Samuel. Ale John pisze i przemawia o wiele
więcej -
odparł pan Thistlethwaite.
Znalezienie dwóch sznurów, które można by sprawnie zawiązać w szubieniczny supeł,
nie sprawiło w portowym mieście większych trudności. Jakby pod wpływem czarów
pojawiły
się dwie liny i nagie, szczeciniaste kukły ludzkiej wielkości zostały powieszone za szyję
na
szyldzie Amerykańskiej Izby Handlu Kawą, gdzie dymiąc, wolno się obracały. Dawszy
upust
swej wściekłości, tłum mężczyzn z Towarzystwa Nieugiętych zniknął w gościnnych
podwojach oberży „Pod Białym Lwem”, wymalowanych na torysowski niebieski kolor.
- Torysowskie buce! - stwierdził pan Thistlethwaite, schodząc po schodach z myślą o
kolejnym kuflu ponętnego rumu.
- Wynocha, Jem! - powiedział gospodarz, zamykając gospodę do czasu, aż ustaną
zamieszki.
Richard nie podążył za ojcem na dół, choć powinność nakazywała mu to uczynić - w
księgach korporacji jego imię zapisane zostało obok imienia Dicka. Richard Morgan,
karczmarz, opłacił należności i został uznany za wolnego obywatela i uprawnionego do
głosowania mieszkańca miasta, które samo w sobie było hrabstwem, ale różniło się od
sąsiadujących z nim hrabstw Gloucestershire i Somersetshire; było także drugim co do
wielkości miastem w całej Anglii, Walii, Szkocji i Irlandii. Z około pięćdziesięciu tysięcy
dusz wciśniętych w jego granice, zaledwie siedem tysięcy ludzi było uprawnionymi do
głosowania wolnymi obywatelami.
- Przyjęła się? - zapytał Richard żonę i pochylił się nad łóżeczkiem.
William Henry uspokoił się i zdawało się, że zapadł w płytki sen.
- Tak, kochanie. - Łagodne, brązowe oczy Peg napełniły się nagle łzami, usta jej
zadrżały. - Teraz pozostało nam już tylko się modlić, Richardzie, że nie przejdzie przez
pełną
ospę. Choć wydaje mi się, że nie jest tak rozpalony, jak kiedyś była Mary. - Popchnęła
męża
delikatnie. - Idź teraz na długi spacer. Po drodze możesz się modlić. Idź! Proszę cię,
Richardzie. Jeśli tu zostaniesz, ojciec będzie Ci dokuczał.
Na Broad Street zapanował szczególny rodzaj letargu wywołanego paniką, która
zdawała się ogarniać całe miasto w przeciągu pani minut, gdy tylko zaczynały się jakieś
rozruchy. Przechodząc obok Amerykańskiej Izby Handlu Kawą, Richard przystanął na
chwilę,
by przyjrzeć się wiszącym postaciom Johna Hancocka i Johna - Samuela Adamsa,
podczas
gdy jego uszu dobiegały wybuchy głośnego śmiechu i gniewu - dochodzące z oberży „Pod
Białym Lwem” - biesiadujących członków Towarzystwa Nieugiętych. Nieznacznie
wykrzywił
usta w wyrazie ledwo widocznej pogardy - Morganowie byli zażartymi wigami i ich głosy
przyczyniły się do sukcesu Edmunda Burkę’a i Henry’ego Crugera w ubiegłorocznych
wyborach. Cóż to był za cyrk! I jaki wściekły był lord Clare, kiedy się okazało, że prawie
nikt
na niego nie głosował!
Maszerując teraz szybko, Richard przeszedł przez Corn Street obok legendarnej
oberży „Pod Wiechą”, będącej główną kwaterą Klubu Związku Wigów. Później skierował
się
na północ wzdłuż Smali Street i znalazł się na Key przy Kamiennym Moście. Widok, jaki
roztaczał się stamtąd na południe, był naprawdę niezwykły. Miało się wrażenie, że szeroka
ulica została zapełniona statkami o szkieletowym takielunku, samymi masztami, rejami,
sztagami i wantami sterczącymi ponad ich szerokimi dębowymi brzuchami. Sama zaś
rzeka
Froom nie była widoczna ze względu na liczebność tych statków, cierpliwie odliczających
czas do upływu owych dwudziestu tygodni, wymaganych pomiędzy rejsami.
Skończył się odpływ i woda zaczęła wlewać się z zastraszającą prędkością - jej
poziom - zarówno na rzece Avon, jak i Froom - podnosił się o jakieś trzydzieści stóp
około
godziny szóstej trzydzieści, a potem obniżał ponownie o trzydzieści stóp. Podczas
odpływu
statki tkwiły w cuchnącym błocie, przechylone na pokładnicy, a wraz z przypływem
unosiły
się na wodzie zgodnie ze swym przeznaczeniem. Wiele kilów zostało już wykrzywionych
i
wypaczonych przez owo nienaturalne leżenie na boku w bristolskim błocie.
Przyglądając się szerokiej alei statków, Richard wrócił myślami do niepokojącego
problemu.
Panie Boże, wysłuchaj modlitwy mojej! Zachowaj mojego syna. Nie zabieraj go mnie
i jego matce…
Nie był jedynym synem swego ojca, ale najstarszym z rodzeństwa. Brat jego, William,
był traczem i posiadał własny warsztat na nabrzeżu rzeki Avon, w pobliżu Cuckold’s Pill i
huty szkła; miał jeszcze trzy siostry, wszystkie szczęśliwie zamężne z wolnymi
obywatelami.
Morganowie zadomowieni byli w paru punktach miasta, lecz ci należący do klanu
Richarda -
przypuszczalnie dawni emigranci z Walii - byli obywatelami miasta przez tyle pokoleń, że
uzyskali już ważniejszą pozycję; w rzeczy samej luminarz, kuzyn James - aptekarz - stał
na
czele dużych przedsiębiorstw, należał do korporacji i Przedsiębiorstw Spekulacji
Handlowych
oraz udzielał pokaźnych zapomóg dla domów dla biednych i miał nadzieję, że pewnego
dnia
zostanie burmistrzem.
Ojciec Richarda nie należał do klanu luminarzy, ale też nie przynosił mu wstydu. Po
uzyskaniu elementarnego wykształcenia przepracował odpowiedni okres w charakterze
pomocnika karczmarza, po czym otrzymawszy certyfikat - jako wolny obywatel - opłacił
należne kwoty i poświęcił się realizacji życiowego celu, którym było prowadzenie własnej
tawerny. Zaaranżowano jego - społecznie aprobowane - małżeństwo z Margaret Briggs,
pochodzącą z dobrej, wieśniaczej rodziny mieszkającej w pobliżu Bedminster, która
wyróżniała się tym, że potrafiła czytać, choć nie umiała pisać. Dzieci, począwszy od
córki,
przychodziły na świat w odstępach zbyt krótkich, aby ból po stracie któregoś z nich był
niemożliwy do wytrzymania. Od kiedy Dick nauczył się samokontroli na tyle, aby
wycofywać się tuż przed wytryskiem, nie mieli już więcej dzieci oprócz dwóch żyjących
synów i trzech córek. Wystarczające stadko - na tyle małe, by mocje utrzymać. Dick
pragnął,
aby przynajmniej jeden z synów posiadł umiejętność pisania i czytania, i pokładał
nadzieję w
Richardzie, od kiedy okazało się, że o dwa lata młodszy William jest kiepskim uczniem.
A zatem, kiedy Richard ukończył siódmy rok życia, zapisano go do szkoły Colston dla
chłopców i przyodziano w słynny niebieski mundurek, który oznajmiał bristolczykom, że
jego
ojciec jest biednym, ale szanowanym i lojalnym anglikaninem. W przeciągu następnych
pięciu lat wpajano mu zasady pisania, czytania i liczenia. Nauczył się wystarczająco
porządnie pisać, liczyć w pamięci, przebrnął przez Wojnę galicyjską, przemówienia
Cycerona
i Metamorfozy Owidiusza, popędzany przez piekące niczym kwas uderzenia trzciny i
zjadliwe
komentarze nauczyciela. Ponieważ był dobrym, choć bynajmniej nie wybitnym uczniem, i
na
dodatek emanował wewnętrznym spokojem, udało mu się przetrwać w filantropijnej
instytucji
zmarłego pana Colstona łatwiej niż pozostałym chłopcom i więcej z niej skorzystał.
W dwunastym roku życia musiał zakończyć naukę i rozpocząć pracę w rzemiośle
zgodnie z wykształceniem. Ku ogromnemu zdziwieniu krewnych zainteresował się
zupełnie
czym innym niż wszyscy Morganowie do tej pory. Jego najcenniejszymi cechami był
talent
do mechaniki i do rozwiązywania łamigłówek, a w parze z tym szła wyjątkowa
cierpliwość,
rzadko spotykana w tak młodym wieku. Z własnego wyboru został więc uczniem senhora
Tomasa Habitasa, rusznikarza.
Decyzja ta w głębi duszy ucieszyła jego ojca, który dumny był z tego, że potomek
Morganów jest rzemieślnikiem, a nie kupcem. A poza tym wojna była częścią życia, a
broń
integralną częścią wojny. Człowiekowi, który potrafił ją produkować i naprawiać, nie
groziło,
że zostanie mięsem armatnim na polu bitwy.
Siedem lat terminowania było dla Richarda prawdziwą radością, jeśli chodzi o pracę i
naukę, chociaż nie mógł liczyć na komfortowe warunki. Podobnie jak wszystkim
terminatorom, nie płacono mu, mieszkał w domu swego mistrza, usługiwał przy stole,
żywił
się resztkami pożywienia i spał na podłodze. Na szczęście senhor Tomas Habitas był
dobrym
panem i wyśmienitym rusznikarzem. Mimo że potrafił wykonywać doskonałe pistolety do
pojedynków i strzelby łowieckie, był na tyle sprytny, iż zorientował się, że aby móc
dobrze
prosperować w tej dziedzinie, musi być Mantonem, a nie mógł być Mantonem poza
Londynem. Wobec tego zadowolił się produkowaniem wojskowych muszkietów znanych
wszystkim żołnierzom - również z piechoty morskiej - pod pieszczotliwą nazwą
„Brązowej
Bess”, gdyż całe jej czterdzieści sześć cali, począwszy od drewna podstawki po żelazną
lufę,
było brązowe.
W wieku dziewiętnastu lat Richard otrzymał dyplom i wyprowadził się z domu
Habitasa, choć nie z jego warsztatu. Tam też, teraz już w charakterze mistrza
rzemieślniczego,
dalej wykonywał Brązowe Bess. Wkrótce ożenił się, czego nie mógł uczynić w trakcie
terminowania. Jego żoną została córka brata jego matki, a zatem jego kuzynka w
pierwszej
linii, lecz skoro Kościół anglikański nie miał żadnych obiekcji, poślubił swą oblubienicę
w
kościele St. James’s, gdzie asystował im jego kuzyn James - kleryk. Mimo że małżeństwo
to
zostało zaaranżowane, był to związek z miłości i w miarę upływu lat pokochali się jeszcze
mocniej. Nie obyło się jednak bez pewnych trudności z imionami, Richard Morgan
bowiem,
syn Richarda Morgana i Margaret Biggs, wziął sobie za żonę drugą Margaret Biggs.
Tak długo, jak warsztat rusznikarski Habitasa dobrze prosperował, nie było to
kłopotliwe, gdyż młoda para wynajmowała dwupokojowe mieszkanie na Tempie Street po
drugiej stronie rzeki Avon, tuż za rogiem ulicy, na której znajdował się warsztat Habitasa i
synagoga.
Małżeństwo zostało zawarte w 1767 roku, trzy lata po zawarciu niekorzystnego
pokoju, kończącego siedmioletnią wojnę przeciwko Francji. Anglia, pomimo zwycięstwa
zadłużona na pokaźne sumy, musiała powiększyć swoje dochody przez wprowadzenie
dodatkowych podatków oraz zmniejszenie kosztów utrzymania armii i floty wojennej
przez
ogromną redukcję. Broń nie była już potrzebna. Wobec tego rzemieślnicy i uczniowie
Habitasa zaczęli znikać jeden po drugim, aż wreszcie w warsztacie pozostali jedynie
Richard i
senhor Tomas Habitas. W końcu, tuż po narodzinach małej Mary w 1770 roku, Habitas
był
zmuszony do zwolnienia Richarda.
- Chodź i pracuj dla mnie - zaproponował serdecznie Dick Morgan. - Pistolety
przemijają, ale rum jest wieczny.
Rozwiązanie to okazało się pomyślne pomimo problemu z imionami. Matka Richarda
znana była jako Mag, a żona Richarda jako Peg - dwa zdrobnienia imienia Margaret.
Problem
w tym, że z wyjątkiem dziwacznych protestanckich odszczepieńców, którzy chrzcili
swych
męskich potomków imionami takimi jak Cranfield lub Onesiphorus, nieomal każdy
mężczyzna w Anglii był albo Johnem, albo Williamem, Henrym, Richardem, Jamesem
lub
Thomasem, podczas gdy nieomal każda kobieta była Anną, Catheriną, Margaret, Elizabeth
lub Mary. Był to jeden z niewielu zwyczajów wspólnych dla wszystkich warstw
społecznych,
począwszy od sfer najwyższych po najniższe.
Okazało się, że Peg, ponętna, skora i chętna do pieszczot, miała kłopoty z zajściem w
ciążę. Mary była jej pierwszym dzieckiem nieomal trzy lata po ślubie, i to bynajmniej nie
dlatego, że nie próbowali. Rodzice mieli nadzieję, że urodzi się syn, toteż byli
rozczarowani,
kiedy przyszło im wybierać imię dla dziewczynki. Richardowi spodobało się Mary, rzadko
spotykane w jego klanie i - jak otwarcie stwierdził jego ojciec - mające papieskie
zabarwienie.
Ale to było nieważne. Od momentu, kiedy Richard Morgan wziął swą nowo narodzoną
córkę
na ręce i spojrzał na nią lękliwie, odkrył w sobie ocean miłości dotąd jeszcze nie znany.
Być
może właśnie dzięki swojej cierpliwości zawsze lubił i dobrze rozumiał dzieci, lecz nie
był
przygotowany na to, co poczuł, trzymając w ramionach małą Mary. Krew z jego krwi,
kość z
jego kości, ciało z jego ciała.
Z tego też powodu zawód karczmarza odpowiadał Richardowi bardziej niż
rusznikarstwo - tawerna była rodzinnym interesem, miejscem, gdzie mógł być cały dzień
ze
swoją córką, widzieć ją z matką i patrzeć na cud, gdy śliczne piersi Peg służyły dziecku za
poduszkę, a maleńkie usteczka pracowały, pijąc mleko matki. Peg nie żałowała jej
pokarmu,
przerażona tym, że nadejdzie dzień, w którym będzie musiała odstawić Mary od piersi i
zacząć podawać jej cienkusz. Bristolskie dzieci, podobnie jak londyńskie, nie były
chowane
na wodzie! W cienkuszu nie było wprawdzie wiele alkoholu, ale jak mawiała Peg, córka
wieśniaka - której wtórowała Mag - dzieci przestawione na cienkusz zbyt wcześnie,
zawsze
wyrastały na pijaków. Choć niezbyt skory do podzielania babskich opinii, Dick Morgan -
od
czterdziestu lat w karczmarskim biznesie - zgadzał się z nimi z całego serca. Mała Mary
miała
zatem ponad dwa lata, kiedy Peg zaczęła odstawiać ją od piersi.
Prowadzili wówczas karczmę „Pod Dzwonem”, pierwszą własną tawernę Dicka.
Znajdowała się ona przy ulicy Bell i była częścią zespołu czynszowych domów, składów i
podziemnych komór administrowanych przez kuzyna Jamesa - aptekarza, który dzielił
południową stronę wąskiej uliczki z nieruchomościami należącymi do amerykańskiej
firmy
Lewsley & Co., pośredniczącej w sprzedaży wełny. Należy dodać, że kuzyn James
posiadał
wspaniały sklep sprzedaży detalicznej na Corn Street, ale głównym źródłem jego majątku
była produkcja i eksport lekarstw oraz związków chemicznych, począwszy od żrącego
sublimatu rtęci, używanej do leczenia syfilitycznych szankrów, po laudanum i inne opłaty.
Kiedy rok wcześniej nadarzyła się okazja zdobycia licencji na prowadzenie oberży
„Pod Bednarzem” - znajdującej się za rogiem na Broad Street - Dick Morgan skwapliwie z
niej skorzystał. Właściciel tawerny na Broad Street, nawet po zapłaceniu korporacji
dwudziestu jeden funtów rocznie w ramach czynszu, mógł liczyć na sto funtów zysku.
Była to
dobra propozycja, gdyż rodzina Morganów nie obawiała się ciężkiej pracy, Dick nigdy nie
rozcieńczał swego rumu i jałowcówki, a jedzenie podawane w porze obiadowej (około
południa i w czasie kolacji o szóstej) było wyśmienite. Mag wspaniale gotowała proste
potrawy, a wszystkie przepisy wprowadzone jeszcze w czasach Dobrej Królowej Bess,
które
ograniczały bristolskich karczmarzy - takie jak zakaz pieczenia własnego chleba i
zabijania
zwierząt na terenie karczmy, aby uniknąć opłat dla rzeźnika - były zdaniem Dicka
Morgana
korzystne. Jeśli płacił regularnie rachunki, zawsze mógł liczyć na to, że uda mu się
uzyskać
od swoich dostawców lepsze warunki. Nawet w ciężkich czasach.
Jakżebym chciał, o Boże - przemawiał Richard do niewidzialnej Istoty - żebyś nie był
taki okrutny. Gniew Twój bowiem tak często zdaje się spadać na tych, którzy Cię niczym
nie
obrazili. Błagam Cię, zachowaj mego syna…
Wszędzie wokół niego, na pagórkach i moczarach, pośród morza gryzącego dymu,
wież licznych kościołów nieomal całkowicie przezeń zakrytych, rozciągało się miasto
Bristol.
Lato było tego roku niezwykle gorące i suche, a koniec sierpnia bynajmniej nie przyniósł
ulgi.
Liście na wiązach i lipach na College Green na zachodzie i na Queen Square na południu
były
suche i zwiędnięte, pozbawione połysku i koloru. Ze wszystkich kominów wydobywały
się
czarne pióropusze - z odlewni Friers i Castle Green, z cukrowni położonych wokół
Levin’s
Mead, ze szklarni i przysadzistych wapienników. Jeśli nie wiało z zachodu, to
atmosferyczne
piekło wypełniał zaduch z Kingswood - miejsca, do którego żaden z bristolczyków
dobrowolnie nie chodził. Zagłębia węglowe i potężne huty żelaza były siedzibą na wpół
dzikich ludzi, skorych do gniewu i pałających niepohamowaną nienawiścią do Bristolu.
Nic
dziwnego, biorąc pod uwagę ohydne dymy i nieszczęsną wilgoć w Kingswood. Docierał
teraz
do właściwego terytorium zajmowanego przez statki - do suchego doku Tombsa, jeszcze
jednego miejsca pełnego smrodu gorącej smoły, pozbawionych wręg statków w trakcie
budowy, przypominających szkielety jakichś gigantycznych zwierząt. W Canon’s Marsh
wszedł na powroźniczą dróżkę, wiodącą raczej przez moczary niż przez podmokłe tereny,
wzdłuż wałów rzeki Avon. Skinął głową w stronę powroźników, którzy szli przez jedną
trzecią mili, niestrudzenie zwijając konopie lub lniane włókna - skręcone już wcześniej co
najmniej jednokrotnie - w to, co było aktualnym zamówieniem dnia - liny, kable czy
cumy.
Ich ręce i ramiona przypominały sznury, które zwijali, i były tak stwardniałe, że utraciły
wszelkie czucie. Jakże więc mogli znajdować przyjemność w dotykaniu skóry kobiety?
Przeszedł opodal huty szkła u stóp Back Lane, potem przez skupisko wapienników i
dotarł do obrzeży Clifton. W oddali wyłoniły się potężne Wzgórza Brandon, a przed nimi,
wśród zalesionych pagórków opadających stromo ku rzece Avon, znajdowało się miejsce
jego
marzeń. Clifton, w którym powietrze było czyste, a doliny i wzgórza falowały i drgały,
gdy
wiatr mierzwił włoski złotowłosów i świetliki, wrzosy obsypane purpurowym kwieciem,
majeranek i dzikie geranium. Drzewa rosły tam zdrowe w czystym powietrzu i można
było
dostrzec olbrzymie dwory, stojące powyżej w otoczeniu parków - Manilla House, Goldney
House, Cornwallis House, Clifton Hill House…
Richard rozpaczliwie pragnął zamieszkać w Clifton. Mieszkańcy Clifton nie
zapadali na gruźlicę ani choroby migdałków - zapalenia czy złośliwe ropienie - nie
cierpieli z
powodu gorączki ani ospy. Dotyczyło to zarówno ludzi prostych, mieszkających w
chatach i
prymitywnych schronieniach wzdłuż drogi do Hotwells u stóp pagórków, jak i ludzi
zamożnych, którzy przechadzali się przed swymi majestatycznymi, podpartymi filarami
pałacami. Marynarz czy powroźnik, podróżnik czy dworski pan - ludność Clifton nie
chorowała i nie umierała przedwcześnie. Tutaj można było zachować od złego swoje
dzieci.
Mary była światłem jego życia. Ludzie mówili, że miała jego szare oczy i kręte,
ciemne włosy, ładnie ukształtowany nos matki i nieskazitelną skórę po obu rodzicach.
„To, co
najlepsze z obu światów”, zwykł mawiać Richard ze śmiechem, trzymając ją przytuloną
do
swojej piersi, z oczyma - z jego oczyma - zwróconymi z uwielbieniem ku niemu. Mary
była,
jak o niej mówiono, córeczką tatusia. Nie było co do tego wątpliwości - nigdy nie mogli
się
sobą nacieszyć. Dwoje zaślepionych sobą ludzi, jak to określił Dick Morgan z lekką
dezaprobatą. Choć ciągle zapracowana, Peg uśmiechała się tylko i przyzwalała na to,
nigdy
nie wymawiając ukochanemu Richardowi, że czuła, jakby przywłaszczył sobie część
miłości
dziecka należną jego matce. No bo czy miało jakieś znaczenie to, przez kogo była
kochana,
skoro była to prawdziwa miłość? Nie każdy mężczyzna był dobrym ojcem, a większość
biła
swoje żony. Richard nigdy nie podniósł na nią ręki.
Wiadomość o następnej ciąży uradowała rodziców - trzyletnia przerwa zaczynała ich
martwić. Teraz doczekają się upragnionego chłopca!
- To z całą pewnością chłopiec - mówiła z przekonaniem Peg, w miarę jak
nabrzmiewał jej brzuch. - Nosząc to dziecko, czuję się jakoś inaczej.
Wybuchła epidemia ospy. Od niepamiętnych czasów z tą groźbą żyło każde
pokolenie. Podobnie jak przy dżumie, liczba śmiertelnych wypadków stopniowo malała,
tak
że tylko najostrzejsze epidemie zabijały wielu ludzi. Na ulicy często widywało się twarze
zniekształcone dziobami po ospie - wstydliwymi, ale będącymi oznaką ocalonego życia.
Twarz Dicka Morgana była nieznacznie podziobana, a Mag i Peg przeszły w dzieciństwie
krowiankę i nigdy nie zapadły na ospę. Zgodnie z wiejskim przesądem krowianka chroniła
przed ospą. Wobec tego, gdy tylko Richard ukończył pierwszy rok życia, Mag zabrała go
na
wieś do gospodarstwa ojca w pobliżu Bedminster w czasie wybuchu choroby i kazała
malcowi doić krowy, dopóki sam nie rozchorował się na tę dobrotliwą, łagodną odmianę
ospy.
Richard i Peg zamierzali zrobić to samo z Mary, ale w Bedminster nie było w tym
czasie krowianki. Niespełna czteroletnie dziecko, rozpalone nagle wysoką gorączką,
jęczało i
wiło się w bólach, wołając jak oszalałe swego tatusia. Kiedy przyszedł kuzyn James
aptekarz
(Morganowie wiedzieli bowiem, że był lepszym lekarzem od wszystkich bristolskich
doktorów), był tym bardzo zaniepokojony.
- Jeśli pojawią się krosty i gorączka spadnie, to przeżyje - oświadczył. - Nie ma
lekarstwa, które mogłoby zmienić wolę Boga. Trzymajcie ją w cieple i nie pozwólcie,
żeby ją
zawiało.
Richard próbował córce pomóc, siedząc godzinami przy kołysce, którą sprytnie
wyposażył w zawieszenie kardanowe, tak iż kołysała się delikatnie, bez zgrzytu, jaki
towarzyszył zwykle biegunom kołysek. Czwartego dnia od rozpoczęcia gorączki pojawiły
się
krosty - sine kręgi z czymś pośrodku, co przypominało kulki śrutu. Twarz, przedramiona i
łydki, ręce i stopy. Ohydne. Potworne. Mówił do niej i śpiewał, trzymał jej rączki, podczas
gdy Peg i Mag zmieniały pościel, bieliznę i myły jej wysuszone, małe pośladki,
pomarszczone jak u starej kobiety. Gorączka jednak nie opadła i w końcu, kiedy pęcherze
pękły i pojawiły się dzioby, zgasła tak cicho i niespostrzeżenie jak świeca.
Kuzyn James duchowny był przytłoczony liczbą pogrzebów, Morganowie mogli
jednak powołać się na prawo więzów krwi, więc pomimo braku czasu pochował trzyletnią
Mary Morgan ze wszystkimi obrzędami, jakie praktykowano w Kościele anglikańskim.
Ociężała z wyczerpania i bliska rozwiązania, Peg opierała się na swojej ciotce i teściowej,
podczas gdy Richard, płacząc w nieutulonym żalu, stał samotnie - nie pozwolił bowiem
nikomu zbliżyć się do siebie. Jego ojciec, który też stracił dzieci - któż ich nie tracił? - był
upokorzony tym potokiem żalu, tym nieprzyzwoitym brakiem męskości. Richard nie
przejmował się jednak odczuciami swego ojca. Nawet nie zdawał sobie z nich sprawy.
Jego
ukochana Mary nie żyła, a on, choć chętnie umarłby za nią, żył nadal. Bóg wcale nie był
dobry. Nie był ani łaskawy, ani też miłosierny. Był potworem o wiele gorszym od szatana,
który przynajmniej nie udawał cnoty.
Dobrze się złożyło, stwierdzili Dick i Mag, że Peg miała niebawem urodzić drugie
dziecko. Jedynym środkiem uśmierzającym ból Richarda było następne dziecko, które
mógłby pokochać.
- Może się od niego odwrócić - zauważyła z niepokojem Mag.
- Nie Richard - odparł Dick lekceważąco. - On jest na to za miękki.
Dick miał rację, to Mag się myliła. Po raz drugi Richard Morgan został pochłonięty
przez ten sam ocean miłości, choć teraz był już świadomy jego bezdennej otchłani. Znał
bezmiar jego głębi, siłę sztormów, wieczystość jego zasięgu. Przy tym dziecku -
zaprzysiągł
sobie - nauczy się unosić z falą i nie będzie tracił sił na walkę. Postanowienie to nie trwało
jednak dłużej niż ten zastygły w czasie moment, w którym po raz pierwszy ujrzał twarz
swego synka, jego spokojne, maleńkie rączki, puls życia w tym nowo narodzonym
dziecku,
na tej smutnej, starej ziemi. Krew z jego krwi, kość z jego kości, ciało z jego ciała.
Kobiety nie wybierały imion dla dzieci. Zadanie to spadło na Richarda.
- Nazwij go Richard - powiedział Dick. - To już tradycja.
- Nie. Mamy już Dicka i Richarda. Czy potrzebny nam teraz Dickon czy Rich?
- Mnie całkiem podoba się Louis - wtrąciła Peg mimochodem.
- Następne papieskie imię! - ryknął Dick. - I na dodatek typowe dla żabojadów!
- Będzie mu na imię William Henry - oznajmił Richard.
- Bill, tak jak jego wujek - ucieszył się Dick.
- Nie, ojcze, nie Bill. I nie Will ani Willy, nie Billy i nawet nie William. Nazywać się
będzie William Henry i wszyscy będą go znali pod tym imieniem - odpowiedział Richard
stanowczo i tym stwierdzeniem zakończył dyskusję.
Prawdę mówiąc, decyzja ta zadowoliła cały klan. Ktoś znany wszystkim jako William
Henry musiał zostać w przyszłości wielkim człowiekiem.
Kiedy Richard powiedział to panu Thistlethwaite’owi, pokazując mu swego syna, ten
parsknął śmiechem.
- Aha, niczym lord Clare - powiedział. - Zaczął jako nauczyciel, ożenił się z trzema
grubymi i brzydkimi starymi wdowami, posiadającymi ogromne fortuny. Miał…
szczęście, że
się z nich kolejno prędko rozgrzeszył, został członkiem parlamentu z ramienia Bristolu i w
ten
sposób znalazł się w otoczeniu księcia Walii. Taki zwyczajny Robert Nugent. Wypchał
sobie
kieszenie forsą, którą szczodrze pożyczał prosiaczkowi Jerzemu, naszemu rozdętemu
następcy tronu. Bez żadnych procentów, żadnych spłat kapitału, aż wreszcie nawet król
nie
mógł sobie pozwolić na lekceważenie wielkości tego długu. I tak oto prosty Robert
Nugent
został uhonorowany tytułem wicehrabiego Clare i teraz jedna z ulic w Bristolu została
nazwana jego imieniem. Jak powiada jeden z moich londyńskich informatorów, skończy
jako
lord, jego forsa bowiem coraz szybciej podąża w kierunku książęcej kieszeni. Musisz
przyznać, mój drogi, że nasz nauczyciel nieźle się ustawił.
- Owszem, nieźle - przyznał Richard bez cienia urazy. - Choć wolałbym - powiedział
po krótkiej przerwie - aby William Henry zasłużył sobie na godność para, zostając
Pierwszym
Lordem Admiralicji. Generałowie zawsze należą do arystokracji, oficerowie muszą
bowiem
kupować swoje awanse, admirałowie natomiast mogą wspiąć się wyżej tylko dzięki
nagrodom pieniężnym i tym podobnym rzeczom.
- Mówisz jak prawdziwy bristolczyk! Zawsze tylko statki im w głowie. Ale,
Richardzie, nie masz o nich zielonego pojęcia poza tym, że sobie na nie patrzysz. - Pan
Thistlethwaite sączył rum i czekał z niecierpliwością, aż poczuje rozchodzące się w żyłach
przyjemne ciepło.
- Przyglądanie się im - powiedział Richard, przytuliwszy policzek do policzka
Williama Henry’ego - zupełnie mi wystarczy.
- A nie ciągnie cię do obcych krajów? Nawet do Londynu?
- Nie. Urodziłem się w Bristolu i tutaj umrę. Bath i Bedminster to najdalej położone
miejsca, które miałbym ochotę zobaczyć. - Wyciągnął dziecko przed siebie i spojrzał
synowi
w oczy - jak na niemowlę, miał zaskakująco poważne spojrzenie. - No co, Williamie
Henry?
Może to ty zostaniesz podróżnikiem w tej rodzinie?
Próżne spekulacje. Richardowi wystarczało to, że William Henry w ogóle istniał.
Zarówno Richard, jak i Peg bardzo obawiali się o jego zdrowie. Obydwoje
denerwowali się przy każdym, choćby najmniejszym odchyleniu od normalnego
zachowania
Williama Henry’ego. Czy jego kupki nie były przypadkiem za rzadkie? Czy nie miał za
gorącego czoła? Czy nie powinien być bardziej rozwinięty w tym wieku? Wszystko to nie
miało większego znaczenia w ciągu pierwszych sześciu miesięcy życia Williama
Henry’ego,
ale jego dziadkowie martwili się już o to, co będzie, jak podrośnie i zacznie obserwować,
raczkować, mówić i myśleć! Ta zaślepiona w nim para naprawdę może go zepsuć!
Słuchali
pilnie wszystkiego, co miał do powiedzenia kuzyn James aptekarz, na tematy, którymi
niewielu bristolczyków - lub innych Anglików - w ogóle zawracało sobie głowy. Na
przykład
stanem ścieków, zgnilizną pochodzącą z rzek Froom i Avon, trującymi oparami
unoszącymi
się zarówno w zimie, jak i w lecie. Uwaga o stanie piwnicznych szaletów na Broad Street
sprawiła, że Peg rzuciła się na kolanach do klozetu pod schodami ze szmatą i kubłem
wody,
szczotką i olejem smołowym, szorując stare, kamienne siedzenie i podłogę oraz
bezlitośnie
bieląc je wapnem. Richard natomiast udał się do ratusza i tak naprzykrzał się różnym
próżniakom w zarządzie miejskim, że w końcu przyjechały wozy na płozach, ażeby
wypróżnić zawartość piwnic klozetowych. Przepłukiwano je nawet parokrotnie, a
następnie
końcowy rezultat tych wszystkich zabiegów wylano do rzeki Froom na wysokości Key
Head,
tuż obok targu rybnego.
Kiedy William Henry ukończył sześć miesięcy życia i zaczęły ujawniać się cechy jego
osobowości, dziadkowie przekonali się, że było to dziecko, którego nie można zepsuć.
Miał
tak łagodny charakter, tak pełną pokory duszyczkę, że wszelką okazywaną mu uwagę
przyjmował z wdzięcznością i nigdy nie grymasił, jeśli mu jej nie okazywano. Płakał
jedynie
wówczas, gdy go coś bolało albo kiedy przeraził go jakiś głupiec w karczmie, choć pana
Thistlethwaite’a - z pewnością najbardziej przerażającego klienta tawerny „Pod
Bednarzem” -
nie obawiał się nawet w najmniejszym stopniu, niezależnie od tego, jak głośno
wrzeszczał. Z
natury skłonny do zadumy i ciszy, uśmiechał się jednak chętnie, choć nigdy nie śmiał się
głośno i nigdy nie robił wrażenia smutnego lub rozzłoszczonego.
- Uważam, że on ma charakter mnicha - oświadczył pan Thistlethwaite. - Może
jeszcze wychowacie tu katolika.
Pięć dni wcześniej zaczęto szeptać w tawernie „Pod Bednarzem”, że pojawiło się parę
przypadków ospy, lecz zbyt szeroko rozsianych, aby myśleć o wprowadzaniu
kwarantanny -
co miało hamować rozprzestrzenianie się choroby - będącej pierwszą i ostatnią
rozpaczliwą
nadzieją każdego miasta.
Peg z przerażeniem patrzyła na męża.
- Och, Richardzie, tylko nie to!
- Zaszczepimy Williama Henry’ego - odparł Richard. Po czym zawiadomił o tym
kuzyna Jamesa aptekarza.
Ten zaś osłupiał, kiedy się dowiedział, czego od niego oczekiwano.
- Jezu, Richardzie, nie! Szczepionki są dla starszych ludzi! Nigdy jeszcze nie
słyszałem, żeby dawano je dzieciom w powijakach! To go zabije! Lepiej będzie, jeśli
wyślecie go na wieś albo będziecie trzymać w najściślejszej izolacji. I módlcie się bez
względu na to, co postanowicie.
- Tylko szczepionka, kuzynie Jamesie. To musi być szczepionka.
- Richardzie, ja tego nie zrobię! - zwrócił się kuzyn James aptekarz do Dicka, który
przysłuchiwał się temu ponuro. - Dick, powiedz coś! Zrób coś! Błagam cię!
Choć raz ojciec Richarda stanął po jego stronie.
- Jim, żadne z tych rozwiązań nie będzie skuteczne. Wywiezienie Williama Henry’ego
z Bristolu będzie się wiązało z wynajęciem dorożki, a skąd wiesz, kto tam przedtem
siedział?
Lub kto mógłby być na promie w Rownham Meads? A w jaki sposób moglibyśmy go
odizolować w tawernie? To nie jest kościół St. James’s w niedzielę, choćby nie wiem jak
było
tam gwarno. Różni ludzie przekraczają moje progi. Nie, Jim, to musi być szczepionka.
- W takim razie niech to będzie na waszą odpowiedzialność! - wykrzyknął kuzyn
James aptekarz, wypadając z domu i załamując ręce. Następnie udał się do znajomego
doktora, żeby go wypytać, gdzie mógłby znaleźć ofiarę ospy, która osiągnęła etap pękania
pęcherzy. Nie było to takie trudne - ludzie nagminnie zapadali na tę chorobę, większość z
nich
miała poniżej piętnastu lat.
- Módl się za mnie - poprosił kuzyn James aptekarz swego przyjaciela doktora,
przykładając zwykłą igłę do szycia do ropiejącej rany na twarzy dwunastoletniej
dziewczynki
i obracając na wszystkie strony w celu dokładnego pokrycia jej ropą. Och, ty biedulko!
Kiedyś była to śliczna buzia, ale już nigdy taka nie będzie. - Módl się za mnie - powtórzył
i
podnosząc się, położył mokrą igłę na wyściółce z ligniny w małym cynowym pudełeczku.
-
Módl się, żebym nie popełnił za chwilę morderstwa.
Pośpieszył natychmiast do znajdującej się nieopodal tawerny „Pod Bednarzem”. Tam,
trzymając na wpół nagiego Williama Henry’ego na kolanach, wyciągnął igłę z pudełka i
przyłożył jej szpic do - och, w którym miejscu miał wykonać to śmiertelne ukłucie? I to w
dodatku publicznie, pośród stałych bywalców siedzących na swoich miejscach. Pan
Thistlethwaite popisywał się, wsysając powietrze przez zęby, a Morganowie otoczyli go
kołem, tak jakby chcieli powstrzymać go od ucieczki, gdyby coś takiego przyszło mu do
głowy. I nagle było już po wszystkim. Uszczypnął Williama Henry’ego w ramię tuż
poniżej
lewego barku, wepchnął igłę w fałdę ciała, po czym wyciągnął ją jakiś cal dalej.
William Henry nawet się nie wzdrygnął ani nie zapłakał. Zwrócił tylko swe duże,
niezwykłe oczy na spoconą twarz kuzyna Jamesa, jakby zdawał się pytać - dlaczego to
zrobiłeś? To bolało!
„Och, czemu, och, czemu? Nigdym jeszcze nie widział takich oczu u niemowlęcia!
Nie zwierzęce to oczy, ale też i nie ludzkie. Doprawdy to dziwne dziecko”.
Wycałował więc twarz Williama Henry’ego, otarł własne łzy, schował igłę do pudełka,
aby ją później spalić w jednym ze swych najgorętszych pieców, i oddał Williama
Henry’ego
Richardowi.
- Zrobione. A teraz idę się pomodlić. Bynajmniej nie za duszę Williama Henry’ego -
które to bowiem dziecko musi obawiać się plam na swojej duszy? Idę się modlić za
własną,
popełniłem bowiem morderstwo. Macie tu trochę octu i olej smołowy? Chcę umyć ręce.
Mag wyciągnęła mały dzbanek octu, butelkę oleju smołowego, miednicę i czystą
szmatę.
- Przez trzy czy cztery dni nic się nie będzie działo - powiedział, szorując ręce - ale
potem, jeśli szczepionka się przyjmie, dziecko zacznie gorączkować. Jeśli się przyjmie w
odpowiednim stopniu, to gorączka nie będzie złośliwa. A po jakimś czasie miejsce
nakłucia
samo zacznie się jątrzyć, utworzy się ropień, który w końcu pęknie. Jak wszystko dobrze
Colleen McCullough
BIEG MORGANA Tłumaczyła Maria Streszewska-Hallab Zysk i S-ka Wydawnictwo Ricowi, Bratu Johnowi, Wayde’owi, Joemu, Helen i setkom innych ludzi żyjących dzisiaj, którzy są w stanie znaleźć i powiązać swe korzenie bezpośrednio z Richardem Morganem. Książka ta jest jednak przede wszystkim dedykowana mojej ukochanej Melindzie, prawnuczce Richarda Morgana w piątym pokoleniu. Rodzimy się z wieloma cechami - o istnieniu niektórych z nich pewno sami nigdy się nie dowiemy. Wszystko bowiem zależy od tego, jaki bieg przeznaczy dla nas Bóg. CZĘŚĆ PIERWSZA
od sierpnia 1775 roku do października 1784 roku Wypowiedzieliśmy wojnę! - krzyknął pan James Thistlethwaite. Wszystkie głowy - z wyjątkiem Richarda Morgana - podniosły się i zwróciły w stronę drzwi, w których ukazała się potężna postać, wymachująca kartką bibuły. Przez chwilę dałoby się usłyszeć dźwięk upadającej na podłogę szpilki, a potem przy każdym stole w tawernie, z wyjątkiem stołu Morgana, wybuchła chaotyczna wrzawa. Richard nie zwracał większej uwagi na to niezwykłe oświadczenie - jakież bowiem znaczenie miała wojna z trzynastoma amerykańskimi koloniami w porównaniu z losem dziecka, które trzymał teraz na kolanach? Cztery dni temu kuzyn James, aptekarz, zaszczepił małego przeciwko ospie i teraz Richard Morgan czekał w udręczeniu na chwilę, gdy będzie wiadomo, czy szczepionka się przyjęła. - Wchodź, Jem, i przeczytaj nam to - zachęcił go Dick Morgan, gospodarz i ojciec Richarda, zza swego kontuaru. Mimo że na zewnątrz świeciło słońce i światło przenikało przez kraty wypukłych okiennych szyb, przestronne pomieszczenie w gospodzie „Pod Bednarzem” było mroczne. Pan Thistlethwaite - w obszernym szynelu z kieszeniami, z których wystawały kolby pistoletów - podszedł więc do kontuaru, gdzie jaśniał płomień oliwnej lampy. Z okularami na czubku nosa zaczął czytać zebranym głosem wznoszącym się i opadającym w dramatycznych kadencjach. Część z tego, co mówił, przedostało się przez mgłę zmartwień trapiących Richarda Morgana, ale tylko urywki, pojedyncze zdania - „w otwartej i jawnej rebelii… największe starania zmierzające do stłumienia tegoż buntu i wymierzenia zdrajcom sprawiedliwości…” Wyczuwając pogardę w spojrzeniu swego ojca, Richard usiłował skoncentrować się na odczytywanych słowach. „Ale czyż nie zaczynała się już gorączka? Tak czy nie? Jeśli tak, to
szczepionka z całą pewnością zaczynała już działać. Ale czy William Henry będzie akurat jednym z tych, którzy pokonają tę chorobę? A może umrze? O mój Boże, tylko nie to!” Pan Thistlethwaite kończył właśnie swoją perorę. - „Kości zostały rzucone! Kolonie muszą teraz albo się poddać, albo zwyciężyć!” - zagrzmiał. - Jakże dziwnie król to sformułował - zauważył właściciel gospody. - Dziwnie? - Brzmi to tak, jakby król uważał, że kolonialne zwycięstwo jest możliwe. - Och, bardzo w to wątpię, Dick. To pewnie wina tego, który pisze przemówienia - jakiś tam podłego gatunku podsekretarz tego próżniaka, lorda Bute, jak przypuszczam. Fascynują go retoryczne balanse, no nie? - Ostatniemu słowu towarzyszył znaczący gest - palec wskazujący Thistlethwaite’a powędrował w stronę ust. Karczmarz uśmiechnął się i nalał miarkę rumu do małego cynowego kufla, a następnie odwrócił się, aby nakreślić kredą kreskę na tabliczce umieszczonej na ścianie. - Oj, Dick, Dick! Czyżby moje nowiny nie zasługiwały na to, abyś mi postawił na koszt gospody? - Nie, nie zasługują. Wcześniej czy później, i tak byśmy o tym usłyszeli. - Gospodarz oparł łokcie na kontuarze w wyżłobionych niewielkich wgłębieniach i patrzył na uzbrojonego i odzianego w szynel pana Thistlethwaite’a - wściekłego niczym pies! Był to upalny, letni dzień. - Poważnie, Jem, to nie jest przecież grom z jasnego nieba, ale jednak to szokujące wieści. Nikt inny nie próbował włączyć się do rozmowy. Dick Morgan cieszył się poważaniem wśród swoich stałych klientów, a Jem Thistlethwaite od dawna uważany był za jednego z bardziej ekscentrycznych intelektualistów Bristolu. Bywalcy tawerny z chęcią przysłuchiwali się im, sącząc trunki podług swego upodobania - rum, jałowcówkę lub piwo czy bristolskie mleko. Obie panie Morganowe również się krzątały, zbierając puste kufle i zanosząc je Dickowi do ponownego napełnienia - i nakreślenia kolejnych kresek na tabliczce. Zbliżała się pora obiadu i zapach świeżego chleba, który Peg Morgan przyniosła właśnie od piekarza
Jenkinsa, unosił się pośród innych zapachów, typowych dla tawern przyległych do bristolskich nabrzeży w porze odpływu. Większość z ciżby obecnych tam mężczyzn, kobiet i dzieci pozostanie, aby pożywić się tym świeżo upieczonym chlebem z masłem i kawałkiem somerseckiego sera oraz cynowym talerzem pełnym dymiącej wołowiny i kartofli pływających w tłustym sosie. Ojciec spoglądał na niego groźnie. Boleśnie zdając sobie sprawę z tego, że Dick pogardza nim, uważając go za fajtłapę, Richard usiłował włączyć się do rozmowy. - Przypuszczam, że mieliśmy nadzieję - stwierdził niejasno - iż żadna z pozostałych kolonii nie stanie po stronie Massachusetts, ostrzegając ich wcześniej, że posuwają się za daleko. I czyż oni naprawdę myśleli, że król poniży się do tego stopnia, aby przeczytać ten ich list? A nawet gdyby to uczynił, to że ustąpi przed ich żądaniami? To przecież Anglicy! W końcu król jest również ich królem. - Bzdura, Richardzie! - odpowiedział ostro pan Thistlethwaite. - Ta obsesyjna troska o dziecko szybko rozmiękcza tę twoją maszynkę do myślenia! Król i wszyscy ci schlebiający mu ministrowie uparli się, żeby pogrążyć naszą monarszą wyspę w nieszczęściu. W niecały rok osiem tysięcy ton bristolskich towarów wysłano z powrotem z trzynastu kolonii bez rozładunku! Fabryka serży podszewkowej w Redcliff zbankrutowała i te czterysta dusz, które zatrudniała, zostało rzuconych na łaskę parafii. Nie mówiąc już o tym miejscu w pobliżu Port Wall, gdzie produkują malowane płócienne kobierce dla Karoliny i Georgii! Producenci rur, mydła, butelek, cukru i rumu - na litość boską, człowieku! Handlujemy naszymi towarami najczęściej z odbiorcami za Zachodnim Oceanem, część z nich to właśnie te trzynaście kolonii! Wypowiedzenie wojny przeciwko nim jest handlowym samobójstwem! - Widzę - powiedział gospodarz, podnosząc kartkę i mrużąc oczy, żeby ją przeczytać - że lord North wydał „Proklamację stłumienia zbrojnego buntu”. - To wojna, której nie jesteśmy w stanie wygrać - oświadczył pan Thistlethwaite, wyciągając pusty kufel w stronę Mag Morgan kręcącej się w pobliżu. Richard spróbował jeszcze raz: - Daj spokój, Jem! Pokonaliśmy Francję po siedmiu latach wojny, jesteśmy
największym i najdzielniejszym narodem na świecie! Król Anglii nie ma w zwyczaju przegrywać wojen. - Bo toczy je w pobliżu Anglii albo przeciwko poganom, albo głupim dzikusom, którzy zostali sprzedani przez własnych władców. Ludzie w tych trzynastu koloniach są jednak, jak słusznie zauważyłeś, Anglikami. Są cywilizowani i dobrze obeznani z naszymi zwyczajami. To nasza krew. - Pan Thistlethwaite odchylił się do tyłu, westchnął i zmarszczył swój szlachetnie zaczerwieniony od picia bulwiasty nos. - Uważają, że się ich lekceważy, Richardzie, że są ofiarami przemocy i że się nimi pogardza. To Anglicy, owszem, ale niezupełnie z tej samej gliny. A poza tym są bardzo daleko - co jest pokrzywą, za którą król i jego ministrowie złapali z absolutną ignorancją. Można twierdzić, że nasza flota wojenna wygrywa wojny - ile jednak lat minęło, od kiedy to zwyciężaliśmy lub przegrywaliśmy wojny siłami lądowej armii poza granicami własnej wyspy? Jakże mamy wygrać morską wojnę przeciwko wrogowi, który nawet nie ma floty? Będziemy musieli walczyć na lądzie. Na trzynastu różnych kawałkach ziemi, które nawet nie są ze sobą trwale połączone. I to przeciwko wrogowi, który nie jest na tyle zorganizowany, by prowadzić walkę zgodnie z wojennymi regułami. - Właśnie sam sobie zaprzeczyłeś, Jem - stwierdził karczmarz, uśmiechając się, ale już nie sięgając po kredę, kiedy podawał Mag kufel świeżo nalanego trunku. - Mamy pierwszorzędną armię. Koloniści jej nie pokonają. - Zgadzam się z tym. Zgadzam! - wykrzyknął Jem, podnosząc swój darmowy kufel rumu w toaście za zdrowie karczmarza, który rzadko bywał taki hojny. - Koloniści prawdopodobnie nigdy nie wygrają żadnej bitwy. Ale oni wcale nie muszą wygrać, Dick. Oni muszą jedynie to przetrzymać, bo po pierwsze, na ich ziemi będziemy walczyć, a po drugie, to nie jest Anglia. - Sięgnął ręką do lewej kieszeni swego szynela i wyciągnął z niej ogromny pistolet, który upadł na stół z głośnym hukiem, wywołując pełen przerażenia pisk pozostałych bywalców tawerny. Trzymając swego małego synka na kolanach, Richard tak błyskawicznie
odwrócił lufę pistoletu w przeciwną stronę, że nikt nawet nie zauważył, jak się poruszył. Pistolet, o czym wszyscy dobrze wiedzieli, był naładowany. Nieświadom konsternacji, którą wywołał, pan Thistlethwaite zanurzył rękę w kieszeni i wyciągnął z niej jakieś złożone kawałki bibuły. Przejrzał je kolejno jeden po drugim, w okularach powiększających jego niebieskie, wyblakłe i nabiegłe krwią oczy, a ciemne, kręcone kosmyki włosów wymykały mu się spod wstążki, którą niedbale je związał. Pan James Thistlethwaite nie uznawał bowiem peruk czy warkoczyków. - Ach! - wykrzyknął wreszcie, wymachując londyńską gazetą. - Siedem i pół miesiąca temu, moje panie i panowie z tawerny „Pod Bednarzem”, w Izbie Lordów odbyła się wielka debata, w trakcie której ten stary William Pitt, hrabia Chatham, wygłosił, jak powiadają, swoją największą mowę w obronie kolonistów. Ale to nie słowa hrabiego Chatham tak mnie zachwycają - ciągnął dalej pan Thistlethwaite - a raczej księcia Richmond, i tu cytuję: „Możecie palić i siać spustoszenie, ale to nie będą rządy!” Jakaż to prawda, szczera prawda! A teraz następuje urywek, który uważam za największą filozoficzną prawdę, choć lordowie chrapali, gdy to powiedział: „Żadnego narodu nie można zmusić do poddania się rządowi, którego nie są w stanie zaakceptować”. - Rozejrzał się wokoło, kiwając głową. - Dlatego właśnie twierdzę, że wszystkie bitwy, które wygramy, okażą się bez znaczenia i nie będą miały większego wpływu na wynik wojny. - Oczy błysnęły mu, kiedy zwijał gazetę, wcisnął arkusz czy dwa z powrotem do kieszeni, a na koniec wepchnął do niej ów ogromny pistolet. - Za dużo wiesz na temat broni, Richardzie, i na tym polega twój problem. Dzieciakowi ani nikomu z tu obecnych nic nie groziło. - Zagulgotało mu coś w gardle i z drżeniem wydostało się z zaciśniętych ust. - Przez całe życie mieszkałem tu, w tej śmierdzącej kloace zwanej Bristolem, i usiłowałem zburzyć monotonię tego życia, czyniąc z ropiejących wrzodów torysów temat moich paszkwili - począwszy od kwakrów, po shakerów i osoby wpływowe. - Machnął swoim sfatygowanym trój graniastym kapeluszem w
stronę audytorium i zamknął oczy. - Jeśli koloniści to przetrwają, będą zwycięzcami - powtórzył. - Wszyscy w Bristolu mamy kontakt co najmniej z tysiącem kolonistów - fruwają po mieście jak nietoperze w ostatnich promieniach słońca. To śmierć imperium, Dick. Pierwsze rzężenia naszych angielskich gardeł. Znam tych kolonistów i wiem, że zwyciężą. Dziwny, złowieszczy dźwięk zaczął dobiegać z zewnątrz, dźwięk licznych rozgniewanych głosów, a zniekształcone postacie przechodniów przemykające wolno w oknach nagle zamieniły się w poruszające się biegiem, zamazane plamy. - Buntownicy! - Richard podniósł się gwałtownie, podając jednocześnie dziecko żonie. - Peg, na górę z Williamem Henrym! Mamo, idź z nimi. - Spojrzał na pana Thistlethwaite’a. - Jem, czy będziesz strzelał z nich obiema rękami, czy też oddasz mi ten drugi pistolet? - Daj spokój, daj spokój! - krzyknął Dick i wyłonił się zza kontuaru, z postury bardzo podobny do Richarda - wyższy niż większość mężczyzn i muskularnie zbudowany. - Zazwyczaj nie widuje się zamieszek na tym końcu Broad Street, nawet wtedy, kiedy przyszli tu górnicy i złapali tego starego Brickdale’a. Ani nawet w czasie buntów marynarzy. To, co się tu dzieje, z pewnością nie jest zwykłą burdą. - Podszedł do drzwi. - Uważam zatem, że trzeba sprawdzić, na co się zanosi - powiedział i zniknął w biegnącej ciżbie. Bywalcy tawerny „Pod Bednarzem” podążyli za nim, łącznie z Richardem i panem Thistlethwaite’em i z pistoletami bezpiecznie ukrytymi w kieszeniach szyneli. Tłum kotłował się na ulicy, inni, wyciągając szyje, wyglądali z okien poddaszy, nie dało się dostrzec ani jednego kamienia na brukowanej ulicy, ani jednej płyty na świeżo ukończonym chodniku po obu stronach Broad Street. Trzej mężczyźni wmieszali się w tłum i wraz z nim ruszyli w stronę skrzyżowania ulic Wine i Corn. Nie, to wcale nie byli rebelianci, ale zamożni i ogromnie rozgniewani panowie, pośród których nie było kobiet ani dzieci. Po przeciwnej stronie Broad Street i nieco bliżej centrum handlowego - nieopodal ratusza oraz giełdy - znajdowała się oberża „Pod Białym Lwem”, w której miało swą siedzibę Towarzystwo Nieugiętych. Był to klub torysów, wspierających Jego Brytyjską Wysokość
króla Jerzego III, któremu byli oddani na śmierć i życie. Ośrodkiem niepokoju natomiast była znajdująca się w pobliżu Amerykańska Izba Handlu Kawą, mająca swoją pasiastą, biało- czerwona flagę, którą większość kolonistów uważała za swój sztandar wtedy, gdy wywieszanie chorągwi Connecticut lub Wirginii czy też jakiejś innej kolonii nie było właściwe. - Uważam - odezwał się Dick Morgan, bezskutecznie wspinając się na palce, aby coś dostrzec - że lepiej będzie, jak wrócimy „Pod Bednarza” i popatrzymy na to z poddasza. Wrócili zatem i po rozklekotanych i rozlatujących się schodach, znajdujących się za kontuarem, dotarli w końcu do okna we wnęce, która niebezpiecznie pochylała się ku Broad Street. W pokoju z tyłu płakał mały William Henry, a jego matka i babka pochylały się nad łóżeczkiem, cmokając i gruchając - wrzawa na zewnątrz bynajmniej nie interesowała ani Peg, ani Mag, kiedy William Henry żalił się tak przejmująco. Zgiełk ten nie stanowił również żadnej pokusy dla Richarda, który przyłączył się do kobiet. - Richardzie, nic mu się w ciągu następnych paru minut nie stanie! - warknął Dick z frontowego pokoju. - Chodź no tu i popatrz, do diabła! Choć niechętnie, Richard podszedł do otwartego na oścież okna, wychylił się i krzyknął ze zdumieniem: - O Boże, Jankesi! Chryste Panie, co oni z tym robią? Z pewnością były to jakieś rzeczy - dwie szmaciane kukły fachowo wypchane słomą, całe umorusane dymiącą jeszcze smołą i oblepione pierzem. Z wyjątkiem głów, na których umieszczone zostały insygnia kolonistów - te ich beznadziejnie niemodne, lecz za to praktyczne kapelusze, z wywróconym na odwrót rondem, tak że wąskie okrągłe denko siedziało niczym pęcherz żółtka pośrodku smażonego jajka. - Hej tam! - wrzasnął Jem Thistlethwaite, dostrzegłszy znajomą twarz, powszechnie znanego, kosztownie przyodzianego mężczyznę, siedzącego na furmance wyładowanej wysokimi beczkami. - Panie Harford, co się tam dzieje? - Towarzystwo Nieugiętych ogłosiło, że powiesi Johna Hancocka i Johna Adamsa! - odkrzyknął kwakierski plutokrata. - Czy to dlatego, że generał Gage nie zgodził się na przedłużenie mu amnestii po
Concord? - Nie wiem, panie Thistlethwaite. - Najwidoczniej w obawie, że stanie się tematem jakiegoś wyjątkowo niepochlebnego paszkwilu, Joseph Harford zsunął się ze swego dogodnego punktu obserwacyjnego i wtopił się w tłum. - Hipokryta! - mruknął pod nosem pan Thistlethwaite. - Samuel Adams, nie John Adams - wtrącił Richard, którego zainteresowanie nieznacznie wzrosło. - Z całą pewnością chodzi o Samuela Adamsa. - Jeśli Towarzystwo Nieugiętych zamierza powiesić najbogatszych kupców w Bostonie, to faktycznie powinien to być Samuel. Ale John pisze i przemawia o wiele więcej - odparł pan Thistlethwaite. Znalezienie dwóch sznurów, które można by sprawnie zawiązać w szubieniczny supeł, nie sprawiło w portowym mieście większych trudności. Jakby pod wpływem czarów pojawiły się dwie liny i nagie, szczeciniaste kukły ludzkiej wielkości zostały powieszone za szyję na szyldzie Amerykańskiej Izby Handlu Kawą, gdzie dymiąc, wolno się obracały. Dawszy upust swej wściekłości, tłum mężczyzn z Towarzystwa Nieugiętych zniknął w gościnnych podwojach oberży „Pod Białym Lwem”, wymalowanych na torysowski niebieski kolor. - Torysowskie buce! - stwierdził pan Thistlethwaite, schodząc po schodach z myślą o kolejnym kuflu ponętnego rumu. - Wynocha, Jem! - powiedział gospodarz, zamykając gospodę do czasu, aż ustaną zamieszki. Richard nie podążył za ojcem na dół, choć powinność nakazywała mu to uczynić - w księgach korporacji jego imię zapisane zostało obok imienia Dicka. Richard Morgan, karczmarz, opłacił należności i został uznany za wolnego obywatela i uprawnionego do głosowania mieszkańca miasta, które samo w sobie było hrabstwem, ale różniło się od sąsiadujących z nim hrabstw Gloucestershire i Somersetshire; było także drugim co do wielkości miastem w całej Anglii, Walii, Szkocji i Irlandii. Z około pięćdziesięciu tysięcy dusz wciśniętych w jego granice, zaledwie siedem tysięcy ludzi było uprawnionymi do głosowania wolnymi obywatelami. - Przyjęła się? - zapytał Richard żonę i pochylił się nad łóżeczkiem.
William Henry uspokoił się i zdawało się, że zapadł w płytki sen. - Tak, kochanie. - Łagodne, brązowe oczy Peg napełniły się nagle łzami, usta jej zadrżały. - Teraz pozostało nam już tylko się modlić, Richardzie, że nie przejdzie przez pełną ospę. Choć wydaje mi się, że nie jest tak rozpalony, jak kiedyś była Mary. - Popchnęła męża delikatnie. - Idź teraz na długi spacer. Po drodze możesz się modlić. Idź! Proszę cię, Richardzie. Jeśli tu zostaniesz, ojciec będzie Ci dokuczał. Na Broad Street zapanował szczególny rodzaj letargu wywołanego paniką, która zdawała się ogarniać całe miasto w przeciągu pani minut, gdy tylko zaczynały się jakieś rozruchy. Przechodząc obok Amerykańskiej Izby Handlu Kawą, Richard przystanął na chwilę, by przyjrzeć się wiszącym postaciom Johna Hancocka i Johna - Samuela Adamsa, podczas gdy jego uszu dobiegały wybuchy głośnego śmiechu i gniewu - dochodzące z oberży „Pod Białym Lwem” - biesiadujących członków Towarzystwa Nieugiętych. Nieznacznie wykrzywił usta w wyrazie ledwo widocznej pogardy - Morganowie byli zażartymi wigami i ich głosy przyczyniły się do sukcesu Edmunda Burkę’a i Henry’ego Crugera w ubiegłorocznych wyborach. Cóż to był za cyrk! I jaki wściekły był lord Clare, kiedy się okazało, że prawie nikt na niego nie głosował! Maszerując teraz szybko, Richard przeszedł przez Corn Street obok legendarnej oberży „Pod Wiechą”, będącej główną kwaterą Klubu Związku Wigów. Później skierował się na północ wzdłuż Smali Street i znalazł się na Key przy Kamiennym Moście. Widok, jaki roztaczał się stamtąd na południe, był naprawdę niezwykły. Miało się wrażenie, że szeroka ulica została zapełniona statkami o szkieletowym takielunku, samymi masztami, rejami, sztagami i wantami sterczącymi ponad ich szerokimi dębowymi brzuchami. Sama zaś rzeka Froom nie była widoczna ze względu na liczebność tych statków, cierpliwie odliczających czas do upływu owych dwudziestu tygodni, wymaganych pomiędzy rejsami. Skończył się odpływ i woda zaczęła wlewać się z zastraszającą prędkością - jej poziom - zarówno na rzece Avon, jak i Froom - podnosił się o jakieś trzydzieści stóp około
godziny szóstej trzydzieści, a potem obniżał ponownie o trzydzieści stóp. Podczas odpływu statki tkwiły w cuchnącym błocie, przechylone na pokładnicy, a wraz z przypływem unosiły się na wodzie zgodnie ze swym przeznaczeniem. Wiele kilów zostało już wykrzywionych i wypaczonych przez owo nienaturalne leżenie na boku w bristolskim błocie. Przyglądając się szerokiej alei statków, Richard wrócił myślami do niepokojącego problemu. Panie Boże, wysłuchaj modlitwy mojej! Zachowaj mojego syna. Nie zabieraj go mnie i jego matce… Nie był jedynym synem swego ojca, ale najstarszym z rodzeństwa. Brat jego, William, był traczem i posiadał własny warsztat na nabrzeżu rzeki Avon, w pobliżu Cuckold’s Pill i huty szkła; miał jeszcze trzy siostry, wszystkie szczęśliwie zamężne z wolnymi obywatelami. Morganowie zadomowieni byli w paru punktach miasta, lecz ci należący do klanu Richarda - przypuszczalnie dawni emigranci z Walii - byli obywatelami miasta przez tyle pokoleń, że uzyskali już ważniejszą pozycję; w rzeczy samej luminarz, kuzyn James - aptekarz - stał na czele dużych przedsiębiorstw, należał do korporacji i Przedsiębiorstw Spekulacji Handlowych oraz udzielał pokaźnych zapomóg dla domów dla biednych i miał nadzieję, że pewnego dnia zostanie burmistrzem. Ojciec Richarda nie należał do klanu luminarzy, ale też nie przynosił mu wstydu. Po uzyskaniu elementarnego wykształcenia przepracował odpowiedni okres w charakterze pomocnika karczmarza, po czym otrzymawszy certyfikat - jako wolny obywatel - opłacił należne kwoty i poświęcił się realizacji życiowego celu, którym było prowadzenie własnej tawerny. Zaaranżowano jego - społecznie aprobowane - małżeństwo z Margaret Briggs, pochodzącą z dobrej, wieśniaczej rodziny mieszkającej w pobliżu Bedminster, która wyróżniała się tym, że potrafiła czytać, choć nie umiała pisać. Dzieci, począwszy od córki, przychodziły na świat w odstępach zbyt krótkich, aby ból po stracie któregoś z nich był niemożliwy do wytrzymania. Od kiedy Dick nauczył się samokontroli na tyle, aby
wycofywać się tuż przed wytryskiem, nie mieli już więcej dzieci oprócz dwóch żyjących synów i trzech córek. Wystarczające stadko - na tyle małe, by mocje utrzymać. Dick pragnął, aby przynajmniej jeden z synów posiadł umiejętność pisania i czytania, i pokładał nadzieję w Richardzie, od kiedy okazało się, że o dwa lata młodszy William jest kiepskim uczniem. A zatem, kiedy Richard ukończył siódmy rok życia, zapisano go do szkoły Colston dla chłopców i przyodziano w słynny niebieski mundurek, który oznajmiał bristolczykom, że jego ojciec jest biednym, ale szanowanym i lojalnym anglikaninem. W przeciągu następnych pięciu lat wpajano mu zasady pisania, czytania i liczenia. Nauczył się wystarczająco porządnie pisać, liczyć w pamięci, przebrnął przez Wojnę galicyjską, przemówienia Cycerona i Metamorfozy Owidiusza, popędzany przez piekące niczym kwas uderzenia trzciny i zjadliwe komentarze nauczyciela. Ponieważ był dobrym, choć bynajmniej nie wybitnym uczniem, i na dodatek emanował wewnętrznym spokojem, udało mu się przetrwać w filantropijnej instytucji zmarłego pana Colstona łatwiej niż pozostałym chłopcom i więcej z niej skorzystał. W dwunastym roku życia musiał zakończyć naukę i rozpocząć pracę w rzemiośle zgodnie z wykształceniem. Ku ogromnemu zdziwieniu krewnych zainteresował się zupełnie czym innym niż wszyscy Morganowie do tej pory. Jego najcenniejszymi cechami był talent do mechaniki i do rozwiązywania łamigłówek, a w parze z tym szła wyjątkowa cierpliwość, rzadko spotykana w tak młodym wieku. Z własnego wyboru został więc uczniem senhora Tomasa Habitasa, rusznikarza. Decyzja ta w głębi duszy ucieszyła jego ojca, który dumny był z tego, że potomek Morganów jest rzemieślnikiem, a nie kupcem. A poza tym wojna była częścią życia, a broń integralną częścią wojny. Człowiekowi, który potrafił ją produkować i naprawiać, nie groziło, że zostanie mięsem armatnim na polu bitwy. Siedem lat terminowania było dla Richarda prawdziwą radością, jeśli chodzi o pracę i
naukę, chociaż nie mógł liczyć na komfortowe warunki. Podobnie jak wszystkim terminatorom, nie płacono mu, mieszkał w domu swego mistrza, usługiwał przy stole, żywił się resztkami pożywienia i spał na podłodze. Na szczęście senhor Tomas Habitas był dobrym panem i wyśmienitym rusznikarzem. Mimo że potrafił wykonywać doskonałe pistolety do pojedynków i strzelby łowieckie, był na tyle sprytny, iż zorientował się, że aby móc dobrze prosperować w tej dziedzinie, musi być Mantonem, a nie mógł być Mantonem poza Londynem. Wobec tego zadowolił się produkowaniem wojskowych muszkietów znanych wszystkim żołnierzom - również z piechoty morskiej - pod pieszczotliwą nazwą „Brązowej Bess”, gdyż całe jej czterdzieści sześć cali, począwszy od drewna podstawki po żelazną lufę, było brązowe. W wieku dziewiętnastu lat Richard otrzymał dyplom i wyprowadził się z domu Habitasa, choć nie z jego warsztatu. Tam też, teraz już w charakterze mistrza rzemieślniczego, dalej wykonywał Brązowe Bess. Wkrótce ożenił się, czego nie mógł uczynić w trakcie terminowania. Jego żoną została córka brata jego matki, a zatem jego kuzynka w pierwszej linii, lecz skoro Kościół anglikański nie miał żadnych obiekcji, poślubił swą oblubienicę w kościele St. James’s, gdzie asystował im jego kuzyn James - kleryk. Mimo że małżeństwo to zostało zaaranżowane, był to związek z miłości i w miarę upływu lat pokochali się jeszcze mocniej. Nie obyło się jednak bez pewnych trudności z imionami, Richard Morgan bowiem, syn Richarda Morgana i Margaret Biggs, wziął sobie za żonę drugą Margaret Biggs. Tak długo, jak warsztat rusznikarski Habitasa dobrze prosperował, nie było to kłopotliwe, gdyż młoda para wynajmowała dwupokojowe mieszkanie na Tempie Street po drugiej stronie rzeki Avon, tuż za rogiem ulicy, na której znajdował się warsztat Habitasa i synagoga. Małżeństwo zostało zawarte w 1767 roku, trzy lata po zawarciu niekorzystnego pokoju, kończącego siedmioletnią wojnę przeciwko Francji. Anglia, pomimo zwycięstwa
zadłużona na pokaźne sumy, musiała powiększyć swoje dochody przez wprowadzenie dodatkowych podatków oraz zmniejszenie kosztów utrzymania armii i floty wojennej przez ogromną redukcję. Broń nie była już potrzebna. Wobec tego rzemieślnicy i uczniowie Habitasa zaczęli znikać jeden po drugim, aż wreszcie w warsztacie pozostali jedynie Richard i senhor Tomas Habitas. W końcu, tuż po narodzinach małej Mary w 1770 roku, Habitas był zmuszony do zwolnienia Richarda. - Chodź i pracuj dla mnie - zaproponował serdecznie Dick Morgan. - Pistolety przemijają, ale rum jest wieczny. Rozwiązanie to okazało się pomyślne pomimo problemu z imionami. Matka Richarda znana była jako Mag, a żona Richarda jako Peg - dwa zdrobnienia imienia Margaret. Problem w tym, że z wyjątkiem dziwacznych protestanckich odszczepieńców, którzy chrzcili swych męskich potomków imionami takimi jak Cranfield lub Onesiphorus, nieomal każdy mężczyzna w Anglii był albo Johnem, albo Williamem, Henrym, Richardem, Jamesem lub Thomasem, podczas gdy nieomal każda kobieta była Anną, Catheriną, Margaret, Elizabeth lub Mary. Był to jeden z niewielu zwyczajów wspólnych dla wszystkich warstw społecznych, począwszy od sfer najwyższych po najniższe. Okazało się, że Peg, ponętna, skora i chętna do pieszczot, miała kłopoty z zajściem w ciążę. Mary była jej pierwszym dzieckiem nieomal trzy lata po ślubie, i to bynajmniej nie dlatego, że nie próbowali. Rodzice mieli nadzieję, że urodzi się syn, toteż byli rozczarowani, kiedy przyszło im wybierać imię dla dziewczynki. Richardowi spodobało się Mary, rzadko spotykane w jego klanie i - jak otwarcie stwierdził jego ojciec - mające papieskie zabarwienie. Ale to było nieważne. Od momentu, kiedy Richard Morgan wziął swą nowo narodzoną córkę na ręce i spojrzał na nią lękliwie, odkrył w sobie ocean miłości dotąd jeszcze nie znany. Być może właśnie dzięki swojej cierpliwości zawsze lubił i dobrze rozumiał dzieci, lecz nie był
przygotowany na to, co poczuł, trzymając w ramionach małą Mary. Krew z jego krwi, kość z jego kości, ciało z jego ciała. Z tego też powodu zawód karczmarza odpowiadał Richardowi bardziej niż rusznikarstwo - tawerna była rodzinnym interesem, miejscem, gdzie mógł być cały dzień ze swoją córką, widzieć ją z matką i patrzeć na cud, gdy śliczne piersi Peg służyły dziecku za poduszkę, a maleńkie usteczka pracowały, pijąc mleko matki. Peg nie żałowała jej pokarmu, przerażona tym, że nadejdzie dzień, w którym będzie musiała odstawić Mary od piersi i zacząć podawać jej cienkusz. Bristolskie dzieci, podobnie jak londyńskie, nie były chowane na wodzie! W cienkuszu nie było wprawdzie wiele alkoholu, ale jak mawiała Peg, córka wieśniaka - której wtórowała Mag - dzieci przestawione na cienkusz zbyt wcześnie, zawsze wyrastały na pijaków. Choć niezbyt skory do podzielania babskich opinii, Dick Morgan - od czterdziestu lat w karczmarskim biznesie - zgadzał się z nimi z całego serca. Mała Mary miała zatem ponad dwa lata, kiedy Peg zaczęła odstawiać ją od piersi. Prowadzili wówczas karczmę „Pod Dzwonem”, pierwszą własną tawernę Dicka. Znajdowała się ona przy ulicy Bell i była częścią zespołu czynszowych domów, składów i podziemnych komór administrowanych przez kuzyna Jamesa - aptekarza, który dzielił południową stronę wąskiej uliczki z nieruchomościami należącymi do amerykańskiej firmy Lewsley & Co., pośredniczącej w sprzedaży wełny. Należy dodać, że kuzyn James posiadał wspaniały sklep sprzedaży detalicznej na Corn Street, ale głównym źródłem jego majątku była produkcja i eksport lekarstw oraz związków chemicznych, począwszy od żrącego sublimatu rtęci, używanej do leczenia syfilitycznych szankrów, po laudanum i inne opłaty. Kiedy rok wcześniej nadarzyła się okazja zdobycia licencji na prowadzenie oberży „Pod Bednarzem” - znajdującej się za rogiem na Broad Street - Dick Morgan skwapliwie z niej skorzystał. Właściciel tawerny na Broad Street, nawet po zapłaceniu korporacji dwudziestu jeden funtów rocznie w ramach czynszu, mógł liczyć na sto funtów zysku. Była to
dobra propozycja, gdyż rodzina Morganów nie obawiała się ciężkiej pracy, Dick nigdy nie rozcieńczał swego rumu i jałowcówki, a jedzenie podawane w porze obiadowej (około południa i w czasie kolacji o szóstej) było wyśmienite. Mag wspaniale gotowała proste potrawy, a wszystkie przepisy wprowadzone jeszcze w czasach Dobrej Królowej Bess, które ograniczały bristolskich karczmarzy - takie jak zakaz pieczenia własnego chleba i zabijania zwierząt na terenie karczmy, aby uniknąć opłat dla rzeźnika - były zdaniem Dicka Morgana korzystne. Jeśli płacił regularnie rachunki, zawsze mógł liczyć na to, że uda mu się uzyskać od swoich dostawców lepsze warunki. Nawet w ciężkich czasach. Jakżebym chciał, o Boże - przemawiał Richard do niewidzialnej Istoty - żebyś nie był taki okrutny. Gniew Twój bowiem tak często zdaje się spadać na tych, którzy Cię niczym nie obrazili. Błagam Cię, zachowaj mego syna… Wszędzie wokół niego, na pagórkach i moczarach, pośród morza gryzącego dymu, wież licznych kościołów nieomal całkowicie przezeń zakrytych, rozciągało się miasto Bristol. Lato było tego roku niezwykle gorące i suche, a koniec sierpnia bynajmniej nie przyniósł ulgi. Liście na wiązach i lipach na College Green na zachodzie i na Queen Square na południu były suche i zwiędnięte, pozbawione połysku i koloru. Ze wszystkich kominów wydobywały się czarne pióropusze - z odlewni Friers i Castle Green, z cukrowni położonych wokół Levin’s Mead, ze szklarni i przysadzistych wapienników. Jeśli nie wiało z zachodu, to atmosferyczne piekło wypełniał zaduch z Kingswood - miejsca, do którego żaden z bristolczyków dobrowolnie nie chodził. Zagłębia węglowe i potężne huty żelaza były siedzibą na wpół dzikich ludzi, skorych do gniewu i pałających niepohamowaną nienawiścią do Bristolu. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę ohydne dymy i nieszczęsną wilgoć w Kingswood. Docierał teraz do właściwego terytorium zajmowanego przez statki - do suchego doku Tombsa, jeszcze
jednego miejsca pełnego smrodu gorącej smoły, pozbawionych wręg statków w trakcie budowy, przypominających szkielety jakichś gigantycznych zwierząt. W Canon’s Marsh wszedł na powroźniczą dróżkę, wiodącą raczej przez moczary niż przez podmokłe tereny, wzdłuż wałów rzeki Avon. Skinął głową w stronę powroźników, którzy szli przez jedną trzecią mili, niestrudzenie zwijając konopie lub lniane włókna - skręcone już wcześniej co najmniej jednokrotnie - w to, co było aktualnym zamówieniem dnia - liny, kable czy cumy. Ich ręce i ramiona przypominały sznury, które zwijali, i były tak stwardniałe, że utraciły wszelkie czucie. Jakże więc mogli znajdować przyjemność w dotykaniu skóry kobiety? Przeszedł opodal huty szkła u stóp Back Lane, potem przez skupisko wapienników i dotarł do obrzeży Clifton. W oddali wyłoniły się potężne Wzgórza Brandon, a przed nimi, wśród zalesionych pagórków opadających stromo ku rzece Avon, znajdowało się miejsce jego marzeń. Clifton, w którym powietrze było czyste, a doliny i wzgórza falowały i drgały, gdy wiatr mierzwił włoski złotowłosów i świetliki, wrzosy obsypane purpurowym kwieciem, majeranek i dzikie geranium. Drzewa rosły tam zdrowe w czystym powietrzu i można było dostrzec olbrzymie dwory, stojące powyżej w otoczeniu parków - Manilla House, Goldney House, Cornwallis House, Clifton Hill House… Richard rozpaczliwie pragnął zamieszkać w Clifton. Mieszkańcy Clifton nie zapadali na gruźlicę ani choroby migdałków - zapalenia czy złośliwe ropienie - nie cierpieli z powodu gorączki ani ospy. Dotyczyło to zarówno ludzi prostych, mieszkających w chatach i prymitywnych schronieniach wzdłuż drogi do Hotwells u stóp pagórków, jak i ludzi zamożnych, którzy przechadzali się przed swymi majestatycznymi, podpartymi filarami pałacami. Marynarz czy powroźnik, podróżnik czy dworski pan - ludność Clifton nie chorowała i nie umierała przedwcześnie. Tutaj można było zachować od złego swoje dzieci. Mary była światłem jego życia. Ludzie mówili, że miała jego szare oczy i kręte, ciemne włosy, ładnie ukształtowany nos matki i nieskazitelną skórę po obu rodzicach. „To, co najlepsze z obu światów”, zwykł mawiać Richard ze śmiechem, trzymając ją przytuloną do
swojej piersi, z oczyma - z jego oczyma - zwróconymi z uwielbieniem ku niemu. Mary była, jak o niej mówiono, córeczką tatusia. Nie było co do tego wątpliwości - nigdy nie mogli się sobą nacieszyć. Dwoje zaślepionych sobą ludzi, jak to określił Dick Morgan z lekką dezaprobatą. Choć ciągle zapracowana, Peg uśmiechała się tylko i przyzwalała na to, nigdy nie wymawiając ukochanemu Richardowi, że czuła, jakby przywłaszczył sobie część miłości dziecka należną jego matce. No bo czy miało jakieś znaczenie to, przez kogo była kochana, skoro była to prawdziwa miłość? Nie każdy mężczyzna był dobrym ojcem, a większość biła swoje żony. Richard nigdy nie podniósł na nią ręki. Wiadomość o następnej ciąży uradowała rodziców - trzyletnia przerwa zaczynała ich martwić. Teraz doczekają się upragnionego chłopca! - To z całą pewnością chłopiec - mówiła z przekonaniem Peg, w miarę jak nabrzmiewał jej brzuch. - Nosząc to dziecko, czuję się jakoś inaczej. Wybuchła epidemia ospy. Od niepamiętnych czasów z tą groźbą żyło każde pokolenie. Podobnie jak przy dżumie, liczba śmiertelnych wypadków stopniowo malała, tak że tylko najostrzejsze epidemie zabijały wielu ludzi. Na ulicy często widywało się twarze zniekształcone dziobami po ospie - wstydliwymi, ale będącymi oznaką ocalonego życia. Twarz Dicka Morgana była nieznacznie podziobana, a Mag i Peg przeszły w dzieciństwie krowiankę i nigdy nie zapadły na ospę. Zgodnie z wiejskim przesądem krowianka chroniła przed ospą. Wobec tego, gdy tylko Richard ukończył pierwszy rok życia, Mag zabrała go na wieś do gospodarstwa ojca w pobliżu Bedminster w czasie wybuchu choroby i kazała malcowi doić krowy, dopóki sam nie rozchorował się na tę dobrotliwą, łagodną odmianę ospy. Richard i Peg zamierzali zrobić to samo z Mary, ale w Bedminster nie było w tym czasie krowianki. Niespełna czteroletnie dziecko, rozpalone nagle wysoką gorączką, jęczało i wiło się w bólach, wołając jak oszalałe swego tatusia. Kiedy przyszedł kuzyn James aptekarz
(Morganowie wiedzieli bowiem, że był lepszym lekarzem od wszystkich bristolskich doktorów), był tym bardzo zaniepokojony. - Jeśli pojawią się krosty i gorączka spadnie, to przeżyje - oświadczył. - Nie ma lekarstwa, które mogłoby zmienić wolę Boga. Trzymajcie ją w cieple i nie pozwólcie, żeby ją zawiało. Richard próbował córce pomóc, siedząc godzinami przy kołysce, którą sprytnie wyposażył w zawieszenie kardanowe, tak iż kołysała się delikatnie, bez zgrzytu, jaki towarzyszył zwykle biegunom kołysek. Czwartego dnia od rozpoczęcia gorączki pojawiły się krosty - sine kręgi z czymś pośrodku, co przypominało kulki śrutu. Twarz, przedramiona i łydki, ręce i stopy. Ohydne. Potworne. Mówił do niej i śpiewał, trzymał jej rączki, podczas gdy Peg i Mag zmieniały pościel, bieliznę i myły jej wysuszone, małe pośladki, pomarszczone jak u starej kobiety. Gorączka jednak nie opadła i w końcu, kiedy pęcherze pękły i pojawiły się dzioby, zgasła tak cicho i niespostrzeżenie jak świeca. Kuzyn James duchowny był przytłoczony liczbą pogrzebów, Morganowie mogli jednak powołać się na prawo więzów krwi, więc pomimo braku czasu pochował trzyletnią Mary Morgan ze wszystkimi obrzędami, jakie praktykowano w Kościele anglikańskim. Ociężała z wyczerpania i bliska rozwiązania, Peg opierała się na swojej ciotce i teściowej, podczas gdy Richard, płacząc w nieutulonym żalu, stał samotnie - nie pozwolił bowiem nikomu zbliżyć się do siebie. Jego ojciec, który też stracił dzieci - któż ich nie tracił? - był upokorzony tym potokiem żalu, tym nieprzyzwoitym brakiem męskości. Richard nie przejmował się jednak odczuciami swego ojca. Nawet nie zdawał sobie z nich sprawy. Jego ukochana Mary nie żyła, a on, choć chętnie umarłby za nią, żył nadal. Bóg wcale nie był dobry. Nie był ani łaskawy, ani też miłosierny. Był potworem o wiele gorszym od szatana, który przynajmniej nie udawał cnoty. Dobrze się złożyło, stwierdzili Dick i Mag, że Peg miała niebawem urodzić drugie dziecko. Jedynym środkiem uśmierzającym ból Richarda było następne dziecko, które mógłby pokochać. - Może się od niego odwrócić - zauważyła z niepokojem Mag. - Nie Richard - odparł Dick lekceważąco. - On jest na to za miękki. Dick miał rację, to Mag się myliła. Po raz drugi Richard Morgan został pochłonięty
przez ten sam ocean miłości, choć teraz był już świadomy jego bezdennej otchłani. Znał bezmiar jego głębi, siłę sztormów, wieczystość jego zasięgu. Przy tym dziecku - zaprzysiągł sobie - nauczy się unosić z falą i nie będzie tracił sił na walkę. Postanowienie to nie trwało jednak dłużej niż ten zastygły w czasie moment, w którym po raz pierwszy ujrzał twarz swego synka, jego spokojne, maleńkie rączki, puls życia w tym nowo narodzonym dziecku, na tej smutnej, starej ziemi. Krew z jego krwi, kość z jego kości, ciało z jego ciała. Kobiety nie wybierały imion dla dzieci. Zadanie to spadło na Richarda. - Nazwij go Richard - powiedział Dick. - To już tradycja. - Nie. Mamy już Dicka i Richarda. Czy potrzebny nam teraz Dickon czy Rich? - Mnie całkiem podoba się Louis - wtrąciła Peg mimochodem. - Następne papieskie imię! - ryknął Dick. - I na dodatek typowe dla żabojadów! - Będzie mu na imię William Henry - oznajmił Richard. - Bill, tak jak jego wujek - ucieszył się Dick. - Nie, ojcze, nie Bill. I nie Will ani Willy, nie Billy i nawet nie William. Nazywać się będzie William Henry i wszyscy będą go znali pod tym imieniem - odpowiedział Richard stanowczo i tym stwierdzeniem zakończył dyskusję. Prawdę mówiąc, decyzja ta zadowoliła cały klan. Ktoś znany wszystkim jako William Henry musiał zostać w przyszłości wielkim człowiekiem. Kiedy Richard powiedział to panu Thistlethwaite’owi, pokazując mu swego syna, ten parsknął śmiechem. - Aha, niczym lord Clare - powiedział. - Zaczął jako nauczyciel, ożenił się z trzema grubymi i brzydkimi starymi wdowami, posiadającymi ogromne fortuny. Miał… szczęście, że się z nich kolejno prędko rozgrzeszył, został członkiem parlamentu z ramienia Bristolu i w ten sposób znalazł się w otoczeniu księcia Walii. Taki zwyczajny Robert Nugent. Wypchał sobie kieszenie forsą, którą szczodrze pożyczał prosiaczkowi Jerzemu, naszemu rozdętemu następcy tronu. Bez żadnych procentów, żadnych spłat kapitału, aż wreszcie nawet król nie mógł sobie pozwolić na lekceważenie wielkości tego długu. I tak oto prosty Robert Nugent
został uhonorowany tytułem wicehrabiego Clare i teraz jedna z ulic w Bristolu została nazwana jego imieniem. Jak powiada jeden z moich londyńskich informatorów, skończy jako lord, jego forsa bowiem coraz szybciej podąża w kierunku książęcej kieszeni. Musisz przyznać, mój drogi, że nasz nauczyciel nieźle się ustawił. - Owszem, nieźle - przyznał Richard bez cienia urazy. - Choć wolałbym - powiedział po krótkiej przerwie - aby William Henry zasłużył sobie na godność para, zostając Pierwszym Lordem Admiralicji. Generałowie zawsze należą do arystokracji, oficerowie muszą bowiem kupować swoje awanse, admirałowie natomiast mogą wspiąć się wyżej tylko dzięki nagrodom pieniężnym i tym podobnym rzeczom. - Mówisz jak prawdziwy bristolczyk! Zawsze tylko statki im w głowie. Ale, Richardzie, nie masz o nich zielonego pojęcia poza tym, że sobie na nie patrzysz. - Pan Thistlethwaite sączył rum i czekał z niecierpliwością, aż poczuje rozchodzące się w żyłach przyjemne ciepło. - Przyglądanie się im - powiedział Richard, przytuliwszy policzek do policzka Williama Henry’ego - zupełnie mi wystarczy. - A nie ciągnie cię do obcych krajów? Nawet do Londynu? - Nie. Urodziłem się w Bristolu i tutaj umrę. Bath i Bedminster to najdalej położone miejsca, które miałbym ochotę zobaczyć. - Wyciągnął dziecko przed siebie i spojrzał synowi w oczy - jak na niemowlę, miał zaskakująco poważne spojrzenie. - No co, Williamie Henry? Może to ty zostaniesz podróżnikiem w tej rodzinie? Próżne spekulacje. Richardowi wystarczało to, że William Henry w ogóle istniał. Zarówno Richard, jak i Peg bardzo obawiali się o jego zdrowie. Obydwoje denerwowali się przy każdym, choćby najmniejszym odchyleniu od normalnego zachowania Williama Henry’ego. Czy jego kupki nie były przypadkiem za rzadkie? Czy nie miał za gorącego czoła? Czy nie powinien być bardziej rozwinięty w tym wieku? Wszystko to nie miało większego znaczenia w ciągu pierwszych sześciu miesięcy życia Williama Henry’ego, ale jego dziadkowie martwili się już o to, co będzie, jak podrośnie i zacznie obserwować,
raczkować, mówić i myśleć! Ta zaślepiona w nim para naprawdę może go zepsuć! Słuchali pilnie wszystkiego, co miał do powiedzenia kuzyn James aptekarz, na tematy, którymi niewielu bristolczyków - lub innych Anglików - w ogóle zawracało sobie głowy. Na przykład stanem ścieków, zgnilizną pochodzącą z rzek Froom i Avon, trującymi oparami unoszącymi się zarówno w zimie, jak i w lecie. Uwaga o stanie piwnicznych szaletów na Broad Street sprawiła, że Peg rzuciła się na kolanach do klozetu pod schodami ze szmatą i kubłem wody, szczotką i olejem smołowym, szorując stare, kamienne siedzenie i podłogę oraz bezlitośnie bieląc je wapnem. Richard natomiast udał się do ratusza i tak naprzykrzał się różnym próżniakom w zarządzie miejskim, że w końcu przyjechały wozy na płozach, ażeby wypróżnić zawartość piwnic klozetowych. Przepłukiwano je nawet parokrotnie, a następnie końcowy rezultat tych wszystkich zabiegów wylano do rzeki Froom na wysokości Key Head, tuż obok targu rybnego. Kiedy William Henry ukończył sześć miesięcy życia i zaczęły ujawniać się cechy jego osobowości, dziadkowie przekonali się, że było to dziecko, którego nie można zepsuć. Miał tak łagodny charakter, tak pełną pokory duszyczkę, że wszelką okazywaną mu uwagę przyjmował z wdzięcznością i nigdy nie grymasił, jeśli mu jej nie okazywano. Płakał jedynie wówczas, gdy go coś bolało albo kiedy przeraził go jakiś głupiec w karczmie, choć pana Thistlethwaite’a - z pewnością najbardziej przerażającego klienta tawerny „Pod Bednarzem” - nie obawiał się nawet w najmniejszym stopniu, niezależnie od tego, jak głośno wrzeszczał. Z natury skłonny do zadumy i ciszy, uśmiechał się jednak chętnie, choć nigdy nie śmiał się głośno i nigdy nie robił wrażenia smutnego lub rozzłoszczonego. - Uważam, że on ma charakter mnicha - oświadczył pan Thistlethwaite. - Może jeszcze wychowacie tu katolika. Pięć dni wcześniej zaczęto szeptać w tawernie „Pod Bednarzem”, że pojawiło się parę przypadków ospy, lecz zbyt szeroko rozsianych, aby myśleć o wprowadzaniu
kwarantanny - co miało hamować rozprzestrzenianie się choroby - będącej pierwszą i ostatnią rozpaczliwą nadzieją każdego miasta. Peg z przerażeniem patrzyła na męża. - Och, Richardzie, tylko nie to! - Zaszczepimy Williama Henry’ego - odparł Richard. Po czym zawiadomił o tym kuzyna Jamesa aptekarza. Ten zaś osłupiał, kiedy się dowiedział, czego od niego oczekiwano. - Jezu, Richardzie, nie! Szczepionki są dla starszych ludzi! Nigdy jeszcze nie słyszałem, żeby dawano je dzieciom w powijakach! To go zabije! Lepiej będzie, jeśli wyślecie go na wieś albo będziecie trzymać w najściślejszej izolacji. I módlcie się bez względu na to, co postanowicie. - Tylko szczepionka, kuzynie Jamesie. To musi być szczepionka. - Richardzie, ja tego nie zrobię! - zwrócił się kuzyn James aptekarz do Dicka, który przysłuchiwał się temu ponuro. - Dick, powiedz coś! Zrób coś! Błagam cię! Choć raz ojciec Richarda stanął po jego stronie. - Jim, żadne z tych rozwiązań nie będzie skuteczne. Wywiezienie Williama Henry’ego z Bristolu będzie się wiązało z wynajęciem dorożki, a skąd wiesz, kto tam przedtem siedział? Lub kto mógłby być na promie w Rownham Meads? A w jaki sposób moglibyśmy go odizolować w tawernie? To nie jest kościół St. James’s w niedzielę, choćby nie wiem jak było tam gwarno. Różni ludzie przekraczają moje progi. Nie, Jim, to musi być szczepionka. - W takim razie niech to będzie na waszą odpowiedzialność! - wykrzyknął kuzyn James aptekarz, wypadając z domu i załamując ręce. Następnie udał się do znajomego doktora, żeby go wypytać, gdzie mógłby znaleźć ofiarę ospy, która osiągnęła etap pękania pęcherzy. Nie było to takie trudne - ludzie nagminnie zapadali na tę chorobę, większość z nich miała poniżej piętnastu lat. - Módl się za mnie - poprosił kuzyn James aptekarz swego przyjaciela doktora, przykładając zwykłą igłę do szycia do ropiejącej rany na twarzy dwunastoletniej dziewczynki i obracając na wszystkie strony w celu dokładnego pokrycia jej ropą. Och, ty biedulko!
Kiedyś była to śliczna buzia, ale już nigdy taka nie będzie. - Módl się za mnie - powtórzył i podnosząc się, położył mokrą igłę na wyściółce z ligniny w małym cynowym pudełeczku. - Módl się, żebym nie popełnił za chwilę morderstwa. Pośpieszył natychmiast do znajdującej się nieopodal tawerny „Pod Bednarzem”. Tam, trzymając na wpół nagiego Williama Henry’ego na kolanach, wyciągnął igłę z pudełka i przyłożył jej szpic do - och, w którym miejscu miał wykonać to śmiertelne ukłucie? I to w dodatku publicznie, pośród stałych bywalców siedzących na swoich miejscach. Pan Thistlethwaite popisywał się, wsysając powietrze przez zęby, a Morganowie otoczyli go kołem, tak jakby chcieli powstrzymać go od ucieczki, gdyby coś takiego przyszło mu do głowy. I nagle było już po wszystkim. Uszczypnął Williama Henry’ego w ramię tuż poniżej lewego barku, wepchnął igłę w fałdę ciała, po czym wyciągnął ją jakiś cal dalej. William Henry nawet się nie wzdrygnął ani nie zapłakał. Zwrócił tylko swe duże, niezwykłe oczy na spoconą twarz kuzyna Jamesa, jakby zdawał się pytać - dlaczego to zrobiłeś? To bolało! „Och, czemu, och, czemu? Nigdym jeszcze nie widział takich oczu u niemowlęcia! Nie zwierzęce to oczy, ale też i nie ludzkie. Doprawdy to dziwne dziecko”. Wycałował więc twarz Williama Henry’ego, otarł własne łzy, schował igłę do pudełka, aby ją później spalić w jednym ze swych najgorętszych pieców, i oddał Williama Henry’ego Richardowi. - Zrobione. A teraz idę się pomodlić. Bynajmniej nie za duszę Williama Henry’ego - które to bowiem dziecko musi obawiać się plam na swojej duszy? Idę się modlić za własną, popełniłem bowiem morderstwo. Macie tu trochę octu i olej smołowy? Chcę umyć ręce. Mag wyciągnęła mały dzbanek octu, butelkę oleju smołowego, miednicę i czystą szmatę. - Przez trzy czy cztery dni nic się nie będzie działo - powiedział, szorując ręce - ale potem, jeśli szczepionka się przyjmie, dziecko zacznie gorączkować. Jeśli się przyjmie w odpowiednim stopniu, to gorączka nie będzie złośliwa. A po jakimś czasie miejsce nakłucia samo zacznie się jątrzyć, utworzy się ropień, który w końcu pęknie. Jak wszystko dobrze