uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Coulter Catherine - Panna młoda z piekła rodem

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Coulter Catherine - Panna młoda z piekła rodem.pdf

uzavrano EBooki C Catherine Coulter
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 252 stron)

CATHERINE COULTER PANNA MŁODA Z PIEKŁA RODEM Dla Penelopy Williamson doskonałej przyjaciółki i świetnej pisarki. Kobiety o nieskończenie dobrym guście, czemu daje świadectwo w każdy wtorek w Kantynie. Nora nie ma racji. To nie będzie rozwlekłe.

ROZDZIAŁ 1 Montego Bay, Jamajka Czerwiec 1803 roku Mówiono, że miała trzech kochanków. Fama głosiła, że byli to: Oliver Susson, blady prawnik o zapadniętej piersi, jeden z najbogatszych ludzi w Montego Bay, nieżonaty, wchodzący w wiek średni; Charles Grammond, właściciel plantacji cukru, sąsiadującej z Camille Hall, gdzie mieszkała, mężczyzna o pociągłej twarzy, żonaty z kobietą znaną z silnej woli, ojciec czworga nieznośnych dzieci; oraz lord David Lochridge, najmłodszy syn księcia Gilfordu, zesłany na Jamajkę, ponieważ w ciągu trzech lat trzykrotnie się pojedynkował, zabił dwóch mężczyzn oraz usiłował - bezskutecznie, bo miał nieprawdopodobne szczęście w kartach - stracić cały majątek babki, odziedziczony w wieku lat osiemnastu. Lochridge był teraz w wieku Rydera - to znaczy miał dwadzieścia pięć lat - wysoki i szczupły, o ciętym języku i anielskiej twarzy. Pierwszego popołudnia w Montego Bay, spędzonego w tamtejszej, cieszącej się popularnością kawiarni o nazwie Złoty Dublon, która mieściła się w niskim budynku, usytuowanym, ku zaskoczeniu Rydera, tuż obok kościoła Świętego Jakuba, dowiedział się za- dziwiających szczegółów o owych mężczyznach, ale nie usłyszał prawie nic na temat damy, która wszystkich trzech sprawiedliwie obdarzała swymi względami. Przebiegły właściciel kawiarni pozyskiwał sobie poparcie bogatych mężczyzn z wyspy, stosując prosty wybieg, polegający na wykorzystywaniu własnych pięknych córek, siostrzenic i kuzynek do nadzwyczaj miłego obsługiwania klientów. Nikt jednak nigdy nie pytał, czy w żyłach owych pięknych młodych dziewczyn rzeczywiście płynęła choć kropla krwi właściciela. Rydera przyjęto w kawiarni z otwartymi ramionami. Dostał filiżankę tamtejszego grogu, ciemnego, gęstego i doskonale rozgrzewającego wnętrzności. Odprężył się, zadowolony, że po długiej podróży statkiem znów ma pod stopami stały ląd. Popatrzył wokół, przyglądając się zebranym w kawiarni mężczyznom. Jeszcze raz zastanowił się nad okolicznościami, które zmusiły go do opuszczenia domu w Anglii i przybycia na tę zapomnianą przez Boga wyspę. Samuel Grayson, zarządca należącej do rodziny plantacji cukru, wystosował do starszego brata Rydera, Douglasa, hrabiego Northcliffe, histeryczny w tonie list, opisując zgoła fantastyczne i nadprzyrodzone zdarzenia, rozgrywające się w Kimberly Hall. Były to oczywiste bzdury, ale Ryder chętnie się zgodził na wyjazd, ponieważ zarządca był szczerze przerażony, a Douglas, wbrew swojej woli, właśnie się ożenił z pewną

młodą damą i potrzebował czasu, aby przywyknąć do swego nowego i niespodziewanego stanu. Tak więc Ryder spędził na morzu siedem tygodni, zanim, w samym środku upalnego lata, przybył na miejsce, to jest do Montego Bay. To, co mu się przytrafiło, było bardzo tajemnicze, a on uwielbiał tajemnice. Usłyszał, jak jeden z mężczyzn w kawiarni mówi coś o dziewczynie posiadającej trzech kochanków. Czyżby tutejsi mężczyźni nie mieli innych tematów do rozmowy? A potem pojawił się jeden z owych kochanków, prawnik Oliver Susson, i zapanowało chwilowe milczenie, a wreszcie jeden ze starszych dżentelmenów powitał go tubalnie: - A oto i drogi Oliver, który nie ma nic przeciwko dzieleniu się swoim posiłkiem z innymi braćmi. - O nie, Alfredzie, on dzieli się wyłącznie deserem. - Tak, śliczne ciasteczko. Słodka bajaderka - odparł starszy dżentelmen z łakomym uśmiechem. - Zastanawiam się, jak też smakuje. Jak myślisz, Morgan? Ryder pochylił się w wyplatanym fotelu. Sądził, że na Jamajce przyjdzie mu się nudzić. Stwierdził, że się uśmiecha. U diabła, cóż to za kobieta, która z taką zręcznością żongluje trzema mężczyznami? - Wątpię, by smakowało wiśniami - odparł mężczyzna zwany Morganem. - Ale zapewniam cię, że młody lord David oblizuje po nim usta. - Spytajmy Olivera. On nas najlepiej poinformuje o smaku interesującego nas ciastka. Oliver Susson był bardzo dobrym prawnikiem. Błogosławił chwilę przed dwunastoma łaty, w której przybył do Montego Bay, ponieważ pod nieobecność właścicieli prowadził sprawy trzech plantacji cukru. Żaden z przebywających w Anglii trzech właścicieli nie miał nic przeciwko temu, że Oliver jest też adwokatem konkurentów. Oliver westchnął. Słyszał prowokujące komentarze, lecz nie okazał najmniejszych emocji, prócz wyrozumiałego uśmiechu. - Drodzy panowie - powiedział z niefrasobliwą dobrodusznością. - Dama, o której rozprawiacie, jest królową wszelkich deserów. A wasza zazdrość powoduje, że stajecie się impertynenccy. To rzekłszy zamówił koniak u olśniewającej młodej kobiety o rudych włosach, ubranej w suknię odsłaniającą jej pierś o barwie gęstego koziego mleka, podawanego do kawy. Następnie rozwinął angielską gazetę i zasłonił nią twarz. Kim, u diabła, jest ta młoda kobieta? Jak się nazywa? Ryder wcale nie miał ochoty wychodzić z kawiarni. Na dworze prażyło niemiłosierne słońce. Wszystkie drogi pokrywała gruba warstwa pyłu, który przy każdym kroku wzbijał się

spod stóp. Ale był zmęczony i musiał się dostać do Kimberly Hall, aby uspokoić nerwy nieszczęsnego Graysona. Cóż, o tym tak zwanym deserze dowie się czegoś później. Zapłacił rachunek, skłonił się nowo poznanym dżentelmenom i wyszedł na popołudniowy skwar. Gorąco zwalało go z nóg i Ryder zastanawiał się, jak w tym piekle ktokolwiek może mieć ochotę na miłość. Natychmiast otoczyły go ciemnoskóre dzieciaki w łachmanach. Jedne chciały czyścić jego buty, inne proponowały, że zamiotą mu drogę kilkoma związanymi w pęk gałązkami. Wszystkie pokrzykiwały: „Massa! Massa!” Ryder rzucił im kilka szylingów i skierował się z powrotem do portu. Wiedział, że część tutejszych Murzynów jest wolna, ale te dzieciaki były obszarpane jak niewolnicy. W małym porcie unosiła się woń gnijących ryb i Ryder omal nie zwymiotował. Pod stopami skrzypiały deski. Wokół uwijali się niewolnicy rozładowujący statek. Nieopodal dwaj dozorcy, biały i czarny, obydwaj z batami w dłoniach, wykrzykiwali polecenia. Ryder zauważył Samuela Graysona, zarządcę i prawnika plantacji Sherbrooke'ów, chodzącego w tę i z powrotem i ocierającego chustką spocone czoło. Wyglądał na znacznie starszego, niż był w rzeczywistości. Spostrzegłszy Rydera omal nie zemdlał z ulgi. - Samuel Grayson? - zapytał Ryder, uśmiechając się i wyciągając dłoń. - Tak, lordzie. Myślałem, że pan nie przypłynął i zapytałem kapitana statku, Powiedział mi, że był pan najsympatyczniejszym z jego wszystkich dotychczasowych pasażerów. Ryder uśmiechnął się. Kapitan poczuł do niego sympatię, ponieważ Ryder nie przespał się z jego o wiele młodszą żoną, po raz pierwszy towarzyszącą mężowi w rejsie, która próbowała go uwieść podczas sztormu. Kapitan Oxenburg najwyraźniej dowiedział się o tym. - Oto przybywam. Nie jestem lordem. Tytuł należy do mego starszego brata, hrabiego Northcliffe. Ja jestem zaledwie szanowny, co brzmi raczej dziwacznie, zwłaszcza w tym oślepiającym słońcu. Myślę, że w tutejszych okolicznościach tytuły są zupełnie zbędne. Na Boga, słońce jest tak okrutne, a powietrze ciężkie, że czuję się, jakbym dźwigał na ramionach niewidzialnego konia. - Dzięki Bogu, że pan przypłynął. Czekałem i rozmyślałem. Powiem prawdę, lor... panie Ryderze, mamy kłopoty, wielkie kłopoty, a ja nie wiedziałem, co począć, ale teraz jest pan tutaj. A co się tyczy upału, to przywyknie pan, a wtedy... Grayson zamilkł gwałtownie i wstrzymał oddech. Ryder spojrzał w tę samą stronę, co jego rozmówca. Zobaczył kobietę... po prostu kobietę, ale nawet z tej odległości wiedział kto

to. O tak, był pewien, że to kobieta, która tak zręcznie żongluje trzema kochankami. Tańczyli, jak im zagrała. Ryder zastanawiał się, w czym jeszcze byli jej posłuszni. A potem potrząsnął głową; po siedmiu tygodniach spędzonych na wielkiej brygantynie „Srebrna Fala” po prostu go nie obchodziło, czy była uwodzicielką z Indii, czy też - co bardziej prawdopodobne - miejscową nierządnicą. Straszliwy upal pozbawiał go sił. Nigdy w życiu nie doświadczył czegoś podobnego. Miał nadzieję, że tak jak mówił Grayson, w końcu przywyknie do panują- cego na wyspie skwaru. Lub po prostu położy się w cieniu, by oddać się lenistwu. Ryder zwrócił się ku Graysonowi. Mężczyzna wciąż się przyglądał nieznajomej. Wpatrywał się w nią łakomie niczym pies w kość, która nigdy mu nie przypadnie, bo większe psy także mają na nią ochotę. - Słuchaj, Grayson - powiedział Ryder i mężczyzna wreszcie spojrzał na niego. - Chcę teraz pojechać do Kimberly Hall. O kłopotach porozmawiamy po drodze. - Tak, lor... tak, panie. Zaraz ruszamy. Tylko że to ona, Sophia Stanton - Greville, no, wie pan, sir - wyjąkał Grayson ocierając czoło. - W drogę, Grayson - odparł Ryder. - Lepiej trzymaj język za zębami. Samuel wykonał polecenie, co jednak nie przyszło mu łatwo, bo owa kobieta właśnie zsiadała z konia przy pomocy jakiegoś białego mężczyzny, ukazując kostkę obleczoną w jedwabną pończochę. Ryder tylko pokiwał głową. Mężczyzna tracący głowę na widok kobiecej kostki był dla niego godny politowania. Widywał już tak wiele kobiecych łydek i kobiecych ud oraz innych części ciała kobiecego, że wolałby raczej parasol osłaniający przed prażącym słońcem niż wszystko, cokolwiek może ofiarować kobieta. - I daj już spokój z tym lordem. Wystarczy Ryder. Grayson skinął głową, nie spuszczając oczu ze wspaniałego widoku. - Nie rozumiem - powiedział bardziej do siebie niż do Rydera, idąc w kierunku dwóch spokojnych koni, trzymanych przez czarnoskórych chłopców. - Widział ją pan, widział pan, jaka jest piękna, i w ogóle się nią nie zainteresował. - To po prostu kobieta, Grayson. Ni mniej, ni więcej. Chodźmy już. Kiedy Grayson podał mu kapelusz, Ryder omal nie krzyknął z radości. Nie wyobrażał sobie jazdy w tym upale. - Czy tutaj zawsze panuje taki niemiłosierny skwar? - Mamy teraz lato. W lecie zawsze jest nie do wytrzymania - odparł Grayson. - Jeździmy tu wyłącznie konno. Jak już sam pan zauważył, Ryderze, drogi są nieprzejezdne dla powozów. Wszyscy dżentelmeni jeżdżą wierzchem. A także wiele dam. Grayson zasiadł wygodnie na swoim szarym koniku. Ryder dosiadł przeznaczonego

mu czarnego wałacha, wielkiej bestii o złośliwych oczach. - Na plantację jest prawie godzina jazdy - poinformował Grayson. - Ale na zachodzie droga biegnie tuż nad brzegiem oceanu, więc będziemy mieli bryzę. A dom leży na wzgórzu i docierają do niego wszystkie powiewy. W cieniu jest zupełnie znośnie. - Świetnie - powiedział Ryder i włożył na głowę skórzany kapelusz z szerokim rondem. Grayson mówił i mówił. Opowiadał o dziwnym żółtym i niebieskim dymie, który zasnuwał niebo, i o ogniach, które płonęły białym i dziwnym zielonym światłem, o jękach i pomrukiwaniach, o woniach wprost z piekła, o odorze siarki, zwiastującym nadejście diabła, który czeka, aby lada chwila przystąpić do ataku. Tydzień temu podłożono ogień w szopie niedaleko domu. Syn Graysona, Emil, i niewolnicy zatrudnieni w domu stłumili ogień, zanim się rozprzestrzenił i poczynił większe szkody. A trzy dni temu zwaliło się drzewo i upadło tuż obok werandy. Drzewo to było bardzo mocne. - Nie nosiło śladów piły? - Nie - odparł stanowczo Grayson. - Mój syn obejrzał je bardzo dokładnie. To siła nadprzyrodzona. - Grayson nabrał powietrza w płuca. - Jeden z niewolników przysiągł, że widział wielkiego zielonego węża. - Słucham? - Wielkiego zielonego węża. Symbolizuje ich prymitywne bóstwo. - Czyje prymitywne bóstwo? - Zapomniałem, że Anglicy nic wiedzą o tych sprawach. Mówię oczywiście o wudu. - Ach, więc ty wierzysz w siły nadprzyrodzone? - Jestem białym człowiekiem, ale mieszkam na Jamajce od wielu lat - Widziałem rzeczy, które w świecie białych nie mają sensu, może nawet takie, które w ogóle nie istnieją w świecie białych ludzi. Ale zdarzają się rzeczy tak dziwne, że człowiek zaczyna mieć wątpliwości. Ryder wierzył w siły nadprzyrodzone nie bardziej niż w uczciwość właściciela przybytku gier hazardowych. - Wybacz - powiedział, kiedy Grayson wreszcie zamilkł - ale ja nie mam najmniejszych wątpliwości. Dym i płomienie o dziwnym zabarwieniu można uzyskać, stosując określone substancje chemiczne. Za tym wszystkim stoi więc człowiek z krwi i kości, a nie żaden wielki zielony wąż. Musimy znaleźć odpowiedź na pytanie, kim jest ów człowiek i dlaczego to robi. Grayson najwyraźniej nie był przekonany.

- Jest jeszcze coś, panie Ryderze. Po rewolucji francuskiej na Haiti miał miejsce bunt, któremu przewodził niejaki Dessalines. Wyciął w pień wszystkich białych i zmusił wielu kapłanów i kapłanek wudu do opuszczenia Haiti. Ci ludzie posiadają wielką moc. Rozprzestrzenili się na terenie Karaibów, a nawet w Ameryce, a wraz z nimi ich demony. Ryder powstrzymał śmiech. Było oczywiste, że Grayson traktuje poważnie bzdury na temat wudu. I miał rację co do jednego: biały człowiek nie mógł uznać podobnych historii za prawdziwe, zwłaszcza jeżeli całe dotychczasowe życie spędził w Anglii. - Wkrótce się przekonamy - powiedział. A potem dodał: - Nie wiedziałem, że masz syna. Grayson napuszył się jak paw. - To dobry chłopak. I bardzo mi pomaga, a także Sherbrooke'om, zwłaszcza teraz, kiedy posunąłem się w latach. Oczekuje nas w Kimberly Hall. Nie chciał zostawiać domu bez opieki. Minęli czeredę dzieciaków, wszystkie obszarpane i wszystkie czarne, dzieci niewolników zatrudnionych na plantacjach - one, w przeciwieństwie do napotkanych w Montego Bay, spoglądały na jeźdźców w milczeniu. - Jesteśmy teraz na bagniskach mangrowych - powiedział Grayson, wskazując na obie strony wąskiej drogi. - Trzeba uważać na krokodyle. Często wychodzą z bagna i wyglądają jak grube pnie drzew leżące w poprzek drogi. Zwykle umykają na widok człowieka, ale krążą opowieści, że nie zawsze. To bardzo niemiłe opowieści. Krokodyle! Ryder pokręcił głową z niedowierzaniem, ale uważnie patrzył na drogę. Ogarnął ich zgniły odór bagnistej wody. Po lewej stronie ciągnęły się karaibskie równiny, a po prawej pola trzciny cukrowej, które dalej wspinały się na odległe wzgórza. Na niskich kamiennych murkach siedziały kozy i przeżuwały kwiaty, pozostawione na grobach przykościelnych cmentarzy. Na grzbietach krów siedziały czaple wyłapujące kleszcze. Na polach pracowali wysocy czarni mężczyźni o lśniących od potu nagich torsach. Mieli na sobie tylko spodnie. Wydawało się, że nie zwracają uwagi na panujący upał. Poruszali się ryt- micznie, orząc ziemię lub wyrywając chwasty, albo pogłębiając rowy pomiędzy rzędami trzciny cukrowej. Były tam również kobiety w barwnych chustkach, schylające się i prostujące w tym samym rytmie co mężczyźni. Niedaleko widać było białego mężczyznę na koniu, nadzorcę ukrytego w cieniu samotnego drzewa poincjany o pierzastych, podobnych do paproci liściach, połyskujących w słońcu. Bat w jego lewej ręce zachęcał niewolników do nieprzerwanej pracy. Wszystko to było zupełnie obce Ryderowi. A także egzotyczne. Gęsty, słodkawy

zapach drzew uroczynu czerwonego, rosnących wzdłuż polnej drogi i lśnienie niebieskiej wody. Ryder cieszył się, że w czasie podróży czytał o Jamajce. Dzięki lekturze miał teraz pojęcie o miejscowej faunie i florze. Nie znalazł jednak wzmianki o przeklętych krokodylach. - Zbliżamy się do Camille Hall - odezwał się nagle Grayson, zniżając głos niemal do szeptu. Ryder uniósł brwi. - To jej dom, sir. Dom Sophii Stanton - Greville. Mieszka tu ze swym wujem i młodszym bratem. Między Camille Hall i Kimberly Hall jest jeszcze jedna plantacja, ale jak się orientuję, wuj Sophii chce ją wkrótce kupić i dołączyć do swoich posiadłości. - Kto jest jej właścicielem? - Charles Grammond. Niektórzy powiadają, że chce się przenieść do Wirginii - jednego ze stanów na północy, ale to nieprzekonujący powód, bo Charles nie ma pojęcia o życiu w koloniach ani o tutejszych zwyczajach. Ma czterech synów, którzy nie przysporzyli mu chwały, pozbawieni ambicji i chęci do pracy. Jego żona ma trudny charakter, jak słyszałem. Szkoda, wielka szkoda. Ryder był pewien, że słyszał nazwisko tego mężczyzny w tawernie. - Rozumiem, że ta kobieta - powiedział powoli - ta Sophia Stanton - Greville, sypia obecnie z trzema mężczyznami. Przypomniało mi się, że jednym z nich jest właśnie Charles Grammond. Grayson poczerwieniał po cebulki siwych włosów. - Dopiero co pan przyjechał! - Był to główny temat rozmowy, którą usłyszałem w kawiarni portowej, w Złotym Dublonie, o ile się nie mylę. Roztrząsano sprawę bardzo szczegółowo. - Nie, nie, sir, to bogini. Jest dobra i czysta. Te opowieści to kłamstwa. Wielu tutejszych mężczyzn nie zasługuje na miano dżentelmenów. - Ale jest bohaterką plotek? - Jest. Nie trzeba w nie wierzyć, panie Ryderze. To złośliwe kłamstwa. Proszę mnie dobrze zrozumieć. Tutejsze zwyczaje i moralność są inne niż w Anglii. Wszyscy biali mężczyźni mają czarne kochanki. Nazywa sieje gospodyniami i jest to ogólnie szanowana rola. Widziałem wielu mężczyzn, którzy przybyli tu z Anglii. Niektórzy do pracy na plantacjach w charakterze księgowych, inni, aby zdobyć własny majątek. I większość z nich zupełnie się zmieniła. Żenili się i brali sobie kochanki. Zmieniały się im poglądy. Ale dama pozostaje damą. - A twoje życie zmieniło się, Grayson?

- Tak, z pewnością. Byłem ukochanym synem ojca, miałem żonę Francuzkę i bardzo ją kochałem. Dopiero po jej śmierci przejąłem tutejsze zwyczaje i wziąłem sobie kochankę, czyli gospodynię. Tutaj żyjemy inaczej, zupełnie inaczej. Ryder łagodnie kołysał się w wygodnym hiszpańskim siodle. Zamknął na chwilę oczy i wdychał świeży, słony zapach morza, bo od wybrzeża nie oddzielały ich już gęste zarośla mangrowe. - Dlaczego więc Grammond sprzedaje plantację? - Nie jestem pewien, ale słyszy się różne plotki. Wiem tyle, że podjął nagłą decyzję. Mówi się, że on i jego rodzina wyjeżdżają stąd w przyszłym tygodniu. Plantacja przynosi zyski. Powiadają, że Charles przegrał mnóstwo pieniędzy z lordem Davidem Lochridge'em, młodym nicponiem, którego należy unikać, sir. Ludzie opowiadają, że zaprzedał duszę diabłu i stąd bierze się jego niewiarygodne szczęście w grach hazardowych. - Plotkuje się tutaj nie mniej niż w Anglii - powiedział Ryder w zamyśleniu. - Myślałem, że będę się nudził. Może już nadchodzącej nocy ukaże się jakaś nadprzyrodzona istota, aby mnie powitać. Tak, ucieszyłbym się nawet z ducha. Czy młody lord David nie jest jeszcze jednym kochankiem? Ryder pomyślał, że Grayson dostanie wylewu. Otworzył usta, ale zaraz je zamknął. Wreszcie udało mu się odpowiedzieć: - Powtarzam, panie Ryderze, że to wszystko bzdury. Jej wuj, Theodore Burgess, jest solidnym mężczyzną, jak mówimy tutaj, na Jamajce. Cieszy się dobrą reputacją. Bardzo kocha siostrzenicę i siostrzeńca. Myślę, że te plotki na temat panny Stanton - Greville sprawiają mu wielką przykrość. On nigdy nie rozmawia na ten temat, bo jest dżentelmenem. Jego nadzorca to zupełnie inna sprawa. Nazywa się Eli Thomas i jest zepsutym jegomościem, straszliwie okrutnym dla niewolników. - Skoro wuj Burgess jest takim porządnym człowiekiem, dlaczego zatrudnia łajdaka na stanowisku nadzorcy? - Nie wiem. Niektórzy twierdzą, że gdyby nie Thomas, plantacja nie przynosiłaby zysków. Burgess jest zbyt łagodny dla niewolników. - I Charles Grammond sprzedaje plantację wujowi Sophii. Temu Theodorowi Burgessowi? - Tak. Możliwe, że Burgess kupuje plantację z litości, aby pomóc Grammondowi i jego rodzinie. Burgess jest młodszym bratem matki panny Sophii i panicza Jeremy'ego. - Skąd ta dziewczyna i chłopak wzięli się na Jamajce? - Ich rodzice utonęli jakieś pięć lat temu. Dzieci oddano pod opiekę wuja. - Nie znam nazwiska Stanton - Greville. Czy to Anglicy?

- Tak. Mieszkali w Fowey, w Kornwalii. Ich dom i ziemia pozostają pod dozorem, dopóki chłopak nie dorośnie do pełnoletności. Ryder w milczeniu trawił te wiadomości. A więc dziewczyna wychowała się w Kornwalii, a teraz znalazła się tutaj i stała się smakowitym kąskiem. Jego myśli znów wróciły do powodu, dla którego przypłynął na Jamajkę. Wątpił, by z kłopotami w Kimberly Hall miały związek jakieś nadprzyrodzone siły. O nie, chęć zysku na całym świecie jest taka sama. - Czy pan Grammond miał jakieś kłopoty, zanim zdecydował się sprzedać plantację temu Burgessowi? - Nic o tym nie wiem. Och, rozumiem, w jakim kierunku pan zmierza, panie Ryderze. Już mówiłem, że Burgess cieszy się dobrą opinią, jest uczciwy, daje pieniądze na cele dobroczynne. Nie, jeżeli Grammond miał jakieś kłopoty, to z pewnością nie spowodował ich Burgess. Ryder zastanawiał się czy Grayson jest równie dobrego zdania o Sherbrook'ach. Nigdy dotąd nie spotkał człowieka zasługującego na tyle pochwał co Burgess. Cóż, wkrótce sam go pozna. Wyspa nie jest duża, więc na spotkanie z panem Burgessem i jego siostrzenicą nie będzie długo czekał. Grayson skręcił i mieli teraz morze za plecami, oddalając się od powiewów dobroczynnej bryzy. Powietrze stało się gęste od pyłu i lepkiej woni trzciny cukrowej. Wjechali na szczyt wzniesienia i Ryder znów dojrzał Morze Karaibskie. Ciągnęło się aż po horyzont. Połyskiwało błękitem, a na płyciznach mieniło się topazem. Przy brzegu załamywały się srebrzyste fale. Ryder marzył, by zrzucić ubranie i zanurzyć się w wodzie. - To są posiadłości Sherbrooke'ów, sir. Proszę spojrzeć w górę, na szczyt, na kwitnące różowo kasje. Grayson usłyszał, że Ryder westchnął z zachwytu. - Nazywa y je również różowym deszczem. Właśnie teraz są najpiękniejsze. A to jest złoty deszcz i drzewa mango, i palmy. Ryder znowu westchnął. - Większość domów na jamajskich plantacjach wybudowano tradycyjnie. Mają trzy piętra i ogromne kolumny doryckie. Tylko my mamy werandy i balkony przy prawie każdym pokoju. Dla świeżego powietrza. Wszystkie sypialnie są z tyłu domu, a ich balkony wychodzą na morze. Trawnik opada wzdłuż zbocza, aż do plaży i jest zawsze doskonale utrzymany. Można spać nawet w najgorętsze letnie noce. - Trudno w to uwierzyć - powiedział Ryder, ocierając czoło wierzchem dłoni. *

Dochodziła północ. Przez ponad godzinę Ryder kąpał się w ciepłej wodzie Morza Karaibskiego. Drogę z domu oświetlał półksiężyc. Lśnił na falach. Ryder poczuł się jak w prawdziwym raju. Zapomniał o straszliwym upale popołudnia. Czarna czasza nieba nad głową, rozjaśniona gwiazdami, była tak cicha, że Rydera ogarnął wielki spokój. A zazwyczaj nie był spokojnym człowiekiem. Położył się nago na wznak, zdając sobie sprawę, że piasek przylgnie do tych części ciała, które nie lubią piasku. Ale nie przejął się tym. Czuł, że się całkowicie rozluźnia. Zamknął oczy i wsłuchał się w dźwięki, których dotychczas nie rozróżniał. Czytał o żabce drzewnej i wydawało mu się, że w łagodnej ciszy rozlega się jej ćwierkanie. Rozpoznał również turkawkę. Westchnął, bo każdy dźwięk odprężał go jeszcze, bardziej. Diabelnie tu egzotycznie, pomyślał przeciągając się, a skóra świerzbiła go od piasku. Zerwał się, wbiegł do morza rozcinając fale i zanurkował. Pływał, aż poczuł zmęczenie i wrócił powoli na brzeg. Stwierdził, że jest głodny. Podczas kolacji było zbyt gorąco, a dziwaczne potrawy nie dodały mu apetytu. Wzdłuż plaży rosły palmy kokosowe. Ryder uśmiechnął się z zadowoleniem. Wcześniej widział na drzewie czarnego mężczyznę, zrywającego orzechy. Poczuł, że ślina napływa mu do ust. Ale wdrapać się na palmę nie było wcale łatwo i skończyło się na tym, że Ryder masował otarte udo, przyglądając się wiszącym na drzewie orzechom, których nie mógł dosięgnąć. Były jednak inne sposoby, żeby syn angielskiego hrabiego zdobył ten przeklęty orzech. Znalazł kamień i celował w wybrany kokos. Już miał rzucić, kiedy usłyszał jakiś dźwięk. Nie była to żabka drzewna ani turkawka. Czegoś podobnego nie słyszał jeszcze nigdy w życiu. Znieruchomiał i bezszelestnie opuścił rękę z kamieniem. Nasłuchiwał. I wtedy rozległo się znowu. Coś w rodzaju dziwacznego pojękiwania, które nie przypominało jęków ludzkich. Ryder miał wrażliwe stopy, bo przecież był Anglikiem, ale udało mu się przejść pośród drzew rosnących wzdłuż plaży. Bliżej domu dźwięk stawał się głośniejszy. Ryder szybko wbiegł na porośnięte trawą wzgórze na tyłach domu. Obszedł dom i wyjrzał w kierunku frontowego dziedzińca. Zatrzymał się pod drzewem chlebowym i patrzył na doskonale utrzymany trawnik. Dźwięk rozległ się znowu i Ryder spostrzegł dziwne światło, wydobywające się wprost z ziemi. Wąską smużkę niebieskawego światła, które roztaczało woń siarki, jakby pochodziło wprost z piekła, podobnie jak rozlegające się jęki. Ryder poczuł, że okrywa się gęsią skórką, a włosy stają mu dęba. Pokręcił głową. Przecież to bzdura. Sam powiedział Graysonowi, że wystarczy mieszanina substancji chemicznych. I miał rację,

musiał mieć rację. Zobaczył światło świecy w oknie jednego z pokojów na piętrze. A potem usłyszał syk tuż za sobą i odwrócił się bardzo powoli, ściskając w dłoni kamień. To był Emil Grayson. Ryder uśmiechnął się. Polubił Emila. Był mniej więcej w jego wieku, inteligentny i ambitny. I tak samo jak Ryder nie był ani trochę zabobonny, chociaż podczas kolacji raz zgodził się z ojcem. - Co to było? - zapytał Ryder szeptem. - Nie wiem, ale chcę się dowiedzieć. Teraz pan mi pomoże. Próbowałem namówić kilku niewolników, ale tylko przewracali oczami i jęczeli. - Emil zamilkł na chwilę. - Jeden niewolnik mi pomagał. Na imię miał Josh. Czatowaliśmy razem przez kilka nocy. Wreszcie któregoś ranka znaleziono go martwego, z podciętym gardłem. Od tamtej pory nie znalazłem chętnych. - Dobrze - powiedział Ryder. - Zajdź to przeklęte światło z drugiej strony, a ja podejdę stąd. Emil przemykał od drzewa do drzewa. Zbliżał się do zdradliwego światła. Niezła pułapka, pomyślał zadowolony Ryder. Czuł, że krew żywiej krąży mu w żyłach. Nawet sobie nie uświadamiał, jak bardzo wynudził się w czasie podróży. Sypiał z dwiema damami i obie były czarujące. Wiedział z doświadczenia, że czas się mniej dłuży, kiedy dni spędza się na miłosnych pieszczotach, a noce śpiąc u boku kobiety. Kiedy Emil zajął pozycję, Ryder z kamieniem w dłoni ruszył na wprost. Usłyszał nieziemski wrzask. Światło zmieniło się teraz w cienką smużkę niebieskiego dymu. Wciąż roznosił się piekielny odór. Kilka substancji chemicznych, myślał Ryder, nic więcej. Ale kto wydaje te jęki? Usłyszał krzyk. To Emil. Ryder zaczął biec. Wtedy zobaczył postać. Okrywały ją białe, powiewne szaty, ale wystawała z nich ludzka ręka, trzymająca pistolet. Czy ten mężczyzna miał na głowie poszewkę? Ręka poruszyła się i pistolet wystrzelił w kierunku Emila. - Kim jesteś łajdaku? - wrzasnął Ryder. Wtedy postać odwróciła się i wystrzeliła w jego stronę. Ryder poczuł, że pocisk przeleciał dziesięć centymetrów nad jego głową. Dobry Boże, pomyślał i ruszył wprost na napastnika. Mężczyzna był wysoki i zręczny, ale Ryder silniejszy i bardziej wysportowany. Doganiał go. Jeszcze chwila, a go dopadnie. Potknął się o kamień i zaklął, ale nie zwolnił.

Nagle poczuł piekący ból w ramieniu. Zatrzymał się, spoglądając na zakończoną piórami strzałę, która utkwiła mu w ciele. Niech to diabli, mężczyzna uciekał. Zaraz potem przy Ryderze znalazł się Emil. - Skąd się wzięła ta przeklęta strzała? - wrzasnął ochryple. - Musiał mieć wspólnika, niech go diabli! - To nic! Łap go, Emil! - Nie - powiedział Emil spokojnie. - On tu wróci. Nie mówiąc nic więcej, oderwał rękaw swojej koszuli, a potem wyciągnął strzałę z ramienia Rydera. - I tyle - powiedział owijając rękawem małą rankę, w której pojawiła się krew. Ryder poczuł zawrót głowy, ale cieszył się, że Emil tak szybko działa. - Tak - powiedział. - I tyle. Łajdak uciekł, niech go. Niech ich obydwóch. - Spojrzał na swoje ramię. - Kiedy skończysz bandażować, pójdziemy obejrzeć to światło i dym czy cokolwiek to jest. Ale światło i dym zniknęły. Wciąż jednak unosił się odór siarki, a trawa była przypalona. - Jest nas dwóch - powiedział ponuro Ryder. - Złapiemy tych łajdaków. - Zamilkł, czując pieczenie w ramieniu. - Dlaczego? Oto pytanie. - Nie wiem - odparł Emil. - Myślałem nad tym i myślałem, ale po prostu nie wiem. Nikt nigdy nie namawiał mojego ojca do sprzedaży plantacji, nie krążą na ten temat żadne plotki. Po prostu jacyś kapłani lub kapłanki wudu są z nas z jakiegoś powodu niezadowoleni. Proszę, panie Sherbrooke, chodźmy do domu, chcę oczyścić ranę. Mamy niezłą apteczkę, przyda nam się proszek z bazylii. - Na imię mi Ryder. - Dobrze, Ryder. W tych okolicznościach - uśmiechnął się Emil. Ryder roześmiał się nagle. - Niezły ze mnie stróż - powiedział. - Pewnie go bardziej zaskoczyłem niż przestraszyłem. Jezu, jestem zupełnie goły. - Tak, ale nie chciałem o tym wspominać, szczególnie kiedy łajdak był tak blisko. - Wiem. Trudno mnie także tytułować panem Sherbrooke, kiedy nie mam na sobie nic prócz własnej skóry.

ROZDZIAŁ 2 Camille Hall Uderzył ją pięścią w żebra, tuż poniżej prawej piersi, tak mocno, że zatoczyła się na ścianę i uderzyła głową o grubą dębową boazerię. Zdumiona, osunęła się powoli na podłogę. - Czemuś mi nie powiedziała, ty mała idiotko? Sophie potrząsnęła głową, żeby oprzytomnieć. Podniosła rękę i pomacała palcami tył głowy. W gardle poczuła bolesną, dławiącą grudę. - I nie waż się mówić, że cię uderzyłem. Jeśli się potłukłaś, to z własnej winy. Oczywiście, z własnej winy. Zawsze bardzo uważał, żeby nie uderzyć jej w widoczne miejsce. Zawsze. Położyła dłoń na żebrach. Wstrzymała z bólu oddech, ale ból tylko się wzmógł. Oddychała bardzo płytko i czekała modląc się, by żebra nie były połamane i żeby mdłości minęły. Zastanawiała się, co by opowiadał, gdyby się okazało, że żebra są połamane. Z pewnością wymyśliłby jakieś prawdopodobne wytłumaczenie. Dotychczas zawsze coś wymyślał. Stał nad nią, podparłszy się pod boki. Był blady, mrużył oczy z wściekłości. - Zadałem ci pytanie. Dlaczego mi nie powiedziałaś, że Ryder Sherbrooke przypłynął do Montego Bay? Otworzyła usta, żeby skłamać, ale on był szybszy. - I nie mów mi, że nie widziałaś. Byłaś dziś w mieście, sam widziałem, jak odjeżdżałaś. Pozwoliłem ci na to, do diabła. - Już ci mówiłam, że... - zamilkła, nienawidząc własnego tchórzostwa, nienawidząc swego głosu, równie cieniutkiego, jak batystowa nocna koszula. Milczała przez chwilę, sycąc się wzrastającą wściekłością. Patrzyła wprost w jego nienawistną twarz. - Chciałam, żeby tu przyjechał i cię przyłapał. Modliłam się, żeby przypłynął. On nie uwierzy w żadne bzdury wudu. Wiedziałam, że on cię powstrzyma. Uniósł pięść, a potem powoli ją opuścił. Uśmiechnął się szeroko i przez chwilę widziała go takim, jakim widywali go inni ludzie - mężczyzną pogodnym i dowcipnym, łagodnym i nieco nieśmiałym, nie dowierzającym własnym siłom. Zaraz potem znów stał się dawnym sobą. - Gdyby Thomas nie trafił go z łuku, pewnie by mnie schwytał. Zupełnie straciłem głowę. Emil, syn Graysona, zalazł mi za skórę, ale ten młody człowiek, goły jak święty

turecki, biegnący z wrzaskiem wprost na mnie, to dopiero był wstrząs. I wtedy Thomas go trafił. Sophie pobladła. - Zabiliście go? Zabiliście właściciela? - Nie. Thomas trafił go w ramię. Thomas zawsze bardzo uważa. Bardzo dziwne. Ten Sherbrooke był nagi i trzymał w ręku kamień. Pędził na mnie, wyjąc jak przeklęty tubylec. Thomas przypuszcza, że folgował sobie właśnie z jakąś czarną niewolnicą, kiedy zobaczył dym, poczuł siarkę i usłyszał te straszliwe jęki. Uspokoiłem się, kiedy Emil Grayson przestał mnie gonić i zajął się Sherbrooke'em. Sophie nic nie odrzekła. Zachowując dla siebie informację o jego przybyciu, naraziła młodego człowieka na śmiertelne niebezpieczeństwo. Nie przyszło jej do głowy, że może mu coś zagrażać. Była głupia i musi za to zapłacić. Wuj Theo odszedł od niej. Odsunął krzesło od małego biurka i usiadł, krzyżując nogi w kostkach. Patrzył na Sophie, złożywszy ręce na płaskim brzuchu. - Głupota ci nie przystoi, Sophio - powiedział w końcu. - Ile razy mam ci powtarzać, że musisz mi być posłuszna? Nie masz innego wyboru. Musisz być wobec mnie lojalna. Co by się stało z tobą i twoim ukochanym Jeremym, gdyby mnie przyłapano? Jesteś niepełnoletnia, jesteś nierządnicą. Zostałabyś bez pieniędzy i dachu nad głową. Skończyłabyś, sprzedając się na ulicy, a Jeremy w przytułku. W najlepszym razie mógłby zostać pomocnikiem księgowego. Nie, moja panno, nigdy więcej niczego przede mną nie ukryjesz. W przeciwnym razie, przysięgam... - zamilkł. Wstał i znów do niej podszedł. Skuliła się pod ścianą, kiedy przykucnął obok. Chwycił ją za podbródek i zwrócił twarzą ku sobie. - Przysięgam ci, Sophio, zabiję cię, jeśli jeszcze raz zrobisz coś podobnego. Zrozumiałaś? Nie odpowiedziała. Zauważył w jej oczach błysk nienawiści i dodał spokojniej: - Nie, nie zabiję cię. Zabiję twego brata. O tak, tak właśnie zrobię. Rozumiesz? - Tak - odparła wreszcie. - Tak, rozumiem cię. - To dobrze. Wstał i wyciągnął do niej rękę. Patrzyła na jego szczupłe palce, wypukłe paznokcie, a potem podniosła wzrok na twarz. Bardzo powoli wstała bez jego pomocy. Opuścił rękę. - Jesteś uparta, ale lubię upór u kobiet. Nienawidzisz mnie i to jest zabawne. Gdybyś była moją kochanką, chłostałbym cię tak długo, aż z twoich oczu znikłaby ta duma. Wracaj do łóżka. Muszę wszystko przemyśleć. Ryder Sherbrooke wreszcie przyjechał. Boże, tak

długo czekałem na jakąś reakcję Graysona. A potem na to, żeby hrabia Northcliffe przysłał tu kogoś. I przysłał brata, tak jak się spodziewałem. Teraz muszę wprowadzić w czyn swoje plany. O tak, moja droga, ponieważ widziałaś już wielu nagich mężczyzn, pozwól, że ci zakomunikuję, iż ten młody człowiek jest bardzo dobrze zbudowany. Jest wysportowany, a ciało ma mocne i szczupłe. Tak, uznasz Sherbrooke'a za niezły okaz. - Zamilkł na chwilę. - Sądzę, że wszystko pójdzie gładko, muszę tylko obmyśleć wszystkie szczegóły. Ten człowiek nie jest głupcem. Spodziewałem się kogoś w rodzaju lorda Davida, lecz Sherbrooke nie jest taki, jak ten młody nicpoń. Rano powiem ci, co zamierzam uczynić. O godzinie ósmej następnego ranka Sophie usiłowała pozapinać guziki na przodzie sukni. Każdy ruch przyprawiał ją o ból. W ciągu nocy skóra na żebrach stała się żółta i fioletowa. Kiedy udało jej się zapiąć drugi guzik, myślała, że ból nigdy nie minie. Przygarbiła się jak staruszka. Ubierała się sama. Odesłała pokojówkę, nie mogła pozwolić, aby Millie ją zobaczyła. Nie mogła pozwolić na żadne plotki. Nie mogła pozwolić ze względu na Jeremy'ego. Usłyszała lekkie stukanie do drzwi i do sypialni wszedł młodszy brat. Sophie uśmiechnęła się pomimo dojmującego bólu. - Nie masz ochoty na śniadanie? Wszystko stygnie, a wiesz, jaki jest wuj Theo. Nie dostaniesz nic do jedzenia aż do lunchu. - Tak, wiem. Muszę tylko pozapinać guziki. Jeremy grasował po pokoju, wścibski, pełen energii, typowy dziewięciolatek. Ciągle w mchu, niespokojny, zawsze gotów do działania. Wreszcie Sophie uporała się z guzikami. Zerknęła w lustro i stwierdziła, że nie wyszczotkowała włosów. Była biada i zmęczona, równie pociągająca co popękana muszla. Rzeczywiście nierządnica. Pod oczami miała ciemne sińce. Ale tak trudno było rozczesać włosy. Każdy ruch wywoływał falę bólu w klatce piersiowej. - Jeremy, wyszczotkujesz mi włosy? Przystanął zaskoczony i w niemym pytaniu przechylił głowę na bok. A kiedy Sophie tylko potrząsnęła głową, podszedł do niej marszcząc czoło. - Jesteś zmęczona czy coś ci dolega? - Tak, coś mi dolega. Podała mu szczotkę i usiadła. Szło mu nie najlepiej, ale jakoś sobie poradził. Sophie odgarnęła bujne kasztanowe włosy do tyłu i związała je na karku czarną aksamitną wstążką.

- A teraz paniczu Jeremy, dalej, do stołu. - Jesteś chora, prawda Sophie? Było to stwierdzenie. Dotknęła palcami policzka brata, bo dostrzegła w jego oczach obawę, że coś jest nie w porządku. - Nic mi nie jest. Trochę boli mnie brzuch, ale tylko odrobinę. Przysięgam. Kilka pysznych bułeczek Tildy i będę zdrowa jak ryba. Uspokojony Jeremy ruszył w podskokach przodem. Przynajmniej w jej oczach były to podskoki. Innym ludziom jego ruchy mogły się wydawać niezręczne i źle skoordynowane, ale nie jej. To mały szczęśliwy chłopiec, który doskonale sobie radzi. Kochała go jak nikogo na świecie. Był jej, odpowiadała za niego. Był jedyną osobą, która kochała ją ślepo, bez zastrzeżeń. Wuj Theo siedział w pokoju śniadaniowym. Sięgające do sufitu drzwi werandy, zrobione z pomalowanych na zielono desek, były otwarte i wpadał przez nie lekki powiew. W oddali, w promieniach porannego słońca, lśniło morze. Przy domu powietrze było ciężkie, przesiąknięte zapachem przekwitających róż, jaśminu, hibiskusa, bugenwilli, kasji, uroczynu i rododendronów. W najgorętszej porze dnia zapach był przytłaczający. Ale teraz, wcześnie rano, był to wonny raj, pobudzający zmysły. Jednak tego ranka zmysły Sophie nie reagowały na piękne zapachy. Nie reagowały także na inne rodzaje piękna. Ostatni rok nie był dla niej piękny. Nie, nie rok, ostatnie trzynaście miesięcy. Trzynaście miesięcy, odkąd została nierządnicą. Trzynaście miesięcy, odkąd żony właścicieli plantacji unikały jej, gdy natknęły się na nią w sklepach w Montego Bay. W Camille Hall były wobec niej lodowato uprzejme, bo bardzo szanowały jej wuja. - Nie ma bułeczek, Sophie - powiedział Jeremy. - Chcesz, żebym poprosił Tildę? - Nie, nie, kochanie. Zjem trochę świeżego chleba. Jest dobry. Siadaj i jedz śniadanie. Jeremy usłuchał jej i zaczął się posilać ze zwykłym sobie entuzjazmem. Theodore Burgess spojrzał sponad sprowadzanej z Londynu „Gazette” sprzed zaledwie siedmiu tygodni. Angielskie statki zawijały tu regularnie. Przyjrzał się badawczo twarzy Sophie i poczuł zadowolenie na widok bólu malującego się w jej oczach. - Spotkamy się po śniadaniu, moja droga. Musimy omówić pewne sprawy, a wiem, że zawsze przychylasz się do moich życzeń. Zjedz więcej. Wiem, że upał jest denerwujący, ale ostatnio zanadto schudłaś. Jeremy pozostał niewzruszony, rozsmarowując masło na pieczonym ignamie. - Tak, wuju - powiedziała Sophie. - W twoim gabinecie. Po śniadaniu.

- Tak, moja droga. Właśnie tego sobie życzę. Jeśli chodzi o ciebie, chłopcze, pójdziemy dziś razem do destylarni. Chcę, żebyś poznał niektóre zachodzące tam procesy. Będzie tam gorąco jak w piekle, ale nie zostaniemy długo. Tylko tyle, żebyś zobaczył, jak się robi rum i jakie środki stosuje pan Thomas, aby niewolnicy nie okradali nas i nie upijali się. Radość w oczach brata sprawiła, że żebra rozbolały ją jeszcze bardziej. Samuel Grayson widział, jak Ryder wraca do domu. Jego jasnobrązowe włosy pociemniały od potu, biała koszula przylgnęła do pleców, a twarz była zaczerwieniona od słońca. Cały ranek objeżdżał konno plantację w towarzystwie Emila i teraz, w południe, z pe- wnością marzył o ochłodzie. Samuel znalazł go na werandzie pokoju bilardowego. Ryder siedział w najgłębszym cieniu, w jedynym miejscu, do którego nieprzerwanie docierał powiew wiatru. - Przyszło zaproszenie - powiedział cicho, widząc, że Ryder zamknął oczy. - Od Theodora Burgessa z Camille Hall. W najbliższy piątek ma się tam odbyć bal i pan ma być jego honorowym gościem. - Bal - powtórzył Ryder otwierając oczy. - Jezu, Samuelu, nie wyobrażam sobie, że można tańczyć w tym piekielnym upale. Ten Burgess z pewnością nie jest poważny. - Niewolnicy będą wachlowali palmowymi liśćmi, żeby ochłodzić powietrze. Co więcej, Camille Hall ma salę balową, której jedna ściana, jak i tutaj, zbudowana jest z drzwi sięgających po sam sufit. Będzie zupełnie przyjemnie. Ręczę za to. Ryder milczał. Myślał o kobiecie sypiającej z trzema mężczyznami. Chciał ją poznać. - Posłaniec czeka na odpowiedź, sir. Ryder uśmiechnął się leniwie. - Oczywiście, że przyjdziemy. Grayson wyszedł, aby napisać odpowiedź, a Ryder znów zamknął oczy. Nie ruszał się; było zbyt gorąco. Wiedział, że nie pójdzie pływać w morzu, bo upiekłby się po drodze, choć na dojście do plaży potrzebowały zaledwie dziesięciu minut. Twarz i ramiona już mu się nieco przypiekły. Postanowił zostać na werandzie i wkrótce zasnął. Kiedy się obudził, popołudniowe słońce rzucało wydłużone cienie, a obok siedział Emil. - Twój ojciec twierdzi, że przywyknę - powiedział Ryder. - Myślę, że kłamie. - Trochę - mruknął Emil. - Ale lato jest szczególnie trudne do zniesienia. - Zastanawiam się, czy może być zbyt gorąco na miłość. - Czasami bywa - roześmiał się Emil. - Słyszałem, że w najbliższy piątek mamy pójść na bal do Camille Hall.

- Tak, bal na moją cześć. Ale wydaje mi się, że wolałbym popływać, a może jeszcze raz spróbować strząsnąć orzech kokosowy z palmy albo zapolować na tego łajdaka w prześcieradle. - Na balu będzie wesoło, Ryderze - odparł Emil z uśmiechem. - Poznasz wszystkich plantatorów i handlarzy z Montego Bay oraz ich żony. Nasłuchasz się tylu plotek, że rozbolą cię uszy. Nie ma tu wielu rozrywek prócz picia rumu, co większość robi, niestety, bez umiaru. Ojciec jest pod urokiem Sophii Stanton - Greville, siostrzenicy Burgessa. Z pewnością wyzwie na pojedynek każdego, kto ośmieli się powiedzieć coś obraźliwego pod adresem jego bogini. - Jak rozumiem, to nierządnica. - Tak - odparł Emil, patrząc na Rydera. - Tak się uważa. - I to ci się nie podoba. Od jak dawna ją znasz? - Jej rodzice utonęli cztery lata temu podczas burzy, kiedy wracali statkiem do Anglii. Sophie i jej brat Jeremy zostali oddani pod kuratelę Theodorowi Burgessowi, młodszemu bratu ich matki. Sophie miała wtedy piętnaście lat. Teraz ma dziewiętnaście, prawie dwadzieścia, a jej wyczyny z mężczyznami, a co za tym idzie zła reputacja, datują się od roku. Masz rację, to mi się nie podoba, a co więcej, bardzo mnie rozczarowało. Lubiłem ją. To zdolna dziewczyna, zabawna i całkiem pozbawiona próżności. Myślałem nawet, że moglibyśmy... ale teraz nie ma o czym mówić. - Jesteś pewien, że to, co o niej mówią, to prawda? - Spotyka się ze swoimi kochankami w małej chatce przy plaży. Przypadkowo znalazłem się tam po nocy, którą Sophie spędziła z lordem Davidem Lochridge'em. David jeszcze tam był. Nagi. Pił rumowy poncz. Pomieszczenie cuchnęło seksem. David sprawiał wrażenie zadowolonego z siebie. Był pijany o tak wczesnej porze, co mnie zaskoczyło. Opowiadał o Sophii swobodnie, wychwalał jej przymioty i umiejętności. - A Sophia tam była? - Nie. Najwyraźniej zostawia swoich mężczyzn, zanim się obudzą. Tak powiedział David. Żaden z nich nie ma jej tego za złe. - Wierzysz mu? - Już ci mówiłem, pomieszczenie cuchnęło seksem - odpowiedział Emil beznamiętnym głosem. - A na dodatek David był zbyt pijany, by cokolwiek zmyślić. Nie przepadam za nim, ale nie widzę powodu, dla którego miałby kłamać. Chata znajduje się na terenie należącym do Burgessa. Ryder rozgniótł komara. - A więc skończyła osiemnaście lat i postanowiła lekceważyć

dobre obyczaje - powiedział w zamyśleniu. - To nie ma sensu, Emilu. Teraz nikt się z nią nie ożeni. Jak myślisz, dlaczego stała się taka łatwa? - Nie wiem. Zawsze miała bardzo silną wolę, była zdolna i opiekuńcza wobec młodszego brata. Jeden z plantatorów nazwał ją diablicą wcieloną, bo kiedyś tak się rozgniewała na jego nadzorcę, który zwymyślał jej brata, że cisnęła w niego orzechem kokosowym i rozbiła mu głowę. Facet przeleżał w łóżku cały tydzień. To było dwa lata temu. Mogła poślubić każdego mężczyznę na wyspie, bo wszyscy wiedzieli, że ma duży posag. Zawsze mi mówiono, że kobiety nie potrzebują seksu tak bardzo jak mężczyźni. Więc dlaczego ona pragnie tego aż tak bardzo, że zrezygnowała ze wszystkiego, do czego kobiety są przygotowywane? - Nic się nie dzieje bez powodu - odparł Ryder. Wstał i przeciągnął się. - Dzięki Bogu, odrobinę się ochłodziło. - Słyszałem, jak ojciec zamawiał u kucharza zimną kolację - powiedział Emil z uśmiechem. - Misę schłodzonych owoców i krewetki z lodu. Żadnych pieczonych ignamów ani mięczaków na gorąco. Ojciec nie chce, żebyś się skurczył z braku pożywienia. Ryder rozgniótł następnego komara. Spojrzał na pola trzciny cukrowej, rozciągające się pod bezlitosnym słońcem, i dalej, na błękitne morze. Widok był piękny, ale bardzo obcy. - Zawsze coś powoduje, że ludzie zachowują się tak, a nie inaczej. Rozumiem, że chodzi tu o trzech mężczyzn, a przed nimi byli pewnie inni. Z pewnością i oni mają swoje powody, i wiesz co, Emilu? Nie mam nic przeciwko temu, żeby się dowiedzieć, co sprawia, że ta diablicą rozkłada nogi dla tak wielu mężczyzn. - To zasmucające - powiedział Emil i westchnął. W piątek wieczorem Ryder naprawdę zaczynał wierzyć, że przywyknie do tego ciężkiego, nieruchomego żaru w powietrzu, choć czasami upał był taki, że oddychanie stawało się bolesne. Tego popołudnia pływał, ale niedługo, bo nie chciał się za mocno opalić. Ku jego rozczarowaniu, po incydencie z pierwszej nocy nie wydarzyło się nic szczególnego. Żadnej palonej siarki, żadnego ducha w prześcieradle, żadnych jęków, żadnych pistoletów ani strzał z łuku. Nie działo się nic niezwykłego. Ryder poznał „gospodynię” Graysona, młodą kobietę o wesołych oczach, jędrnym brązowym ciele i miłym uśmiechu. Mieszkała w pokoju Graysona i w ciągu dnia zajmowała się domem. Na imię miała Mary. Emil także miał swoją „gospodynię”, chudziutką dziewczynę, do której zwracano się Coco. W obecności Rydera za- wsze spuszczała wzrok i w ogóle się nie odzywała. Miała najwyżej piętnaście lat. Emil nie zwracał na nią najmniejszej uwagi, z wyjątkiem - jak domyślał się Ryder - nocy, kiedy

zabierał ją do swego łóżka. Coco dbała o jego ubrania, sprzątała pokój i była niezwykłe łagodna. Rydera ten zwyczaj bawił i dziwił. Najwyraźniej na Jamajce uważano, że tak być powinno. Grayson zaproponował Ryderowi kobietę, ale ten, po raz pierwszy, odkąd rozpoczął życie płciowe, odmówił. Taka sytuacja wydawała mu się pozbawiona emocji, zbyt oczywista. A on nie lubił, kiedy coś było zbyt oczywiste. Własna odmowa bawiła go. W piątek o dziewiątej wieczorem Ryder, Grayson i Emil wyruszyli konno do Camille Hall. Ściemniało się już. Na niebie świeciły gwiazdy i księżyc w pełni. Kiedy podjechali półtora kilometra przed Camille Hall, dojrzeli światła. Mimo złego stanu dróg niektórzy goście przyjechali powozami. Było też ze trzydzieści wierzchowców, których pilnowało kilkunastu małych chłopców. Dom jarzył się światłami. Wszystkie drzwi werandy były otwarte na oścież. Ryder spostrzegł ją natychmiast. Stała ze starszym mężczyzną przy wejściu. Miała na sobie dziewiczą, nieskazitelnie białą suknię, odsłaniającą ramiona. Kasztanowe włosy upięła na czubku głowy, ale dwa grube pasma opadały jej na białe ramiona. Ryder obserwował ją i uśmiechnął się, gdy przyciągnął jej wzrok. Zauważył, że znieruchomiała. Pomyślał, że uznała jego uśmiech za pogardliwy. Przestał się uśmiechać. Odprężył się. Mogła sypiać z wszystkimi mężczyznami na wyspie. Jego to po prostu nie obchodziło. Jednak interesowały go jej motywy. I ona go interesowała. Szedł ku niej obok uwielbiającego ją Graysona. Z bliska zauważył, że nie jest tak niebiańską pięknością, za jaką miał ją Grayson. Wyglądała na więcej niż dziewiętnaście lat. Oczy miała jasnoszare, cerę bardzo jasną, ramiona białe, ale była znacznie mocniej wy- malowana niż dziewczyny w jej wieku. Wyglądała raczej jak aktorka lub śpiewaczka operowa z Londynu, a nie młoda dziewczyna na balu we własnym domu. Na ustach miała grubą warstwę ciemnoczerwonej szminki, a brwi i rzęsy przyciemnione proszkiem antymonowym. Twarz miała upudrowaną, a policzki uróżowane. Dlaczego wuj zgadzał się, by w jego domu wyglądała jak ladacznica? A do tego ta biała, dziewicza suknia. Wyglądało na to, że dziewczyna kpi sobie z wuja, ze wszystkich gości, a nawet z samej siebie. Ryder usłyszał, że jest przedstawiany. Ujął jej dłoń i ucałował. Drgnęła i bardzo powoli cofnęła rękę. Theodore Burgess był wysokim mężczyzną, chudym jak patyk. Miał łagodną twarz i podbródek znamionujący upór. Sprawiał wrażenie bardzo nieśmiałego. Nie zwracał uwagi na pyszniącą się u jego boku dziewiętnastolatkę. Potrząsnął lekko dłonią Rydera i rzekł: - Bardzo się cieszę. Grayson często mi

opowiadał o Sherbrooke'ach i wyrażał się z wielkim poważaniem o całej rodzinie. Jest pan tu bardzo mile widziany, sir, bardzo mile. Zatańczy pan, oczywiście, z moją przemiłą siostrzenicą? Czy ten przeklęty facet jest kompletnym idiotą? Nic nie widzi? Przemiła siostrzenica wygląda jak umalowana kokota. Ryder zwrócił się w jej stronę i zapytał uprzejmie: - Czy zechce pani zatańczyć ze mną tego menueta, panno Stanton - Greville? Bez słowa i bez uśmiechu skinęła głową. Jej dłoń lekko spoczęła na przedramieniu Rydera. Zauważył, że nie odezwała się do Emila. Lekceważyła go. Dziwne i niespodziewane zachowanie. Ryder był coraz bardziej zaintrygowany. Jego ciekawość wzrastała. - Pani i Emil znacie się praktycznie od dziecka - powiedział, a potem odsunął się od niej i zaczął menueta. Kiedy znów się zbliżyli, odparła: - Tak. - Nic więcej, tylko beznamiętne „tak”. - Można by się zastanawiać - ciągnął, gdy znów znalazła się przy nim - dlaczego niektórzy ludzie lekceważą przyjaciół z dzieciństwa, kiedy dorosną. Tak, to dziwne. Minęło kilka minut i jej dłoń znów znalazła się w jego ręce. - Przypuszczam, że można by się zastanawiać nad wieloma sprawami. I nic więcej. Przeklęta dziewczyna. Menuet dobiegł końca. Ryder był bardzo zadowolony, że się nie spocił. Grayson nie kłamał. W sali balowej, oświetlonej mnóstwem kandelabrów, panował miły chłód. Od morza wiała bryza, wpadająca przez otwarte drzwi, a mali bosonodzy chłopcy, ubrani w białe spodenki i białe koszule, poruszali palmowymi liśćmi. Ryder odprowadził partnerkę do wuja. Nie odezwał się więcej. Odszedł z Graysonem, który miał go przedstawić innym plantatorom, Obejrzał się i zauważył, że Sophie stoi wyprostowana. Wuj mówił coś do niej, marszcząc brwi. Czyżby ją beształ za to, że tak się umalowała? Ryder miał nadzieję. Gdyby mógł, zanurzyłby jej twarz w wiadrze z wodą, a potem porządnie wyszorował mydłem ługowym. Ryder zatańczył z córkami wszystkich handlarzy i plantatorów w promieniu siedemdziesięciu kilometrów. Obsypywano go komplementami. Chwalono wszystko, od lśniących butów, po błękit oczu. Oczami zachwycała się pewna siedemnastolatka, która wciąż chichotała, a Ryder był nią tak znudzony, że z trudem powstrzymywał ziewanie. Najchętniej usiadłby gdzieś i nie ruszał się przynajmniej przez godzinę. W końcu, około północy, udało mu się umknąć przed Graysonem oraz trzema plantatorami, dwiema żonami plantatorów i ich córkami. Wyśliznął się na balkon. Kamienne schody prowadziły do pięknego ogrodu, w

którym unosiła się woń róż, hibiskusa i rododendronów. Było tam także wiele innych kwitnących krzewów, których Ryder nie potrafił zidentyfikować. Odetchnął głęboko i zszedł na dół. W ogrodzie stały kamienne ławki. Usiadł na jednej z nich i oparł się o pień drzewa kasji. Zamknął oczy. - Widziałam jak pan wychodził. Zaskoczony Ryder omal nie spadł z ławki. Sophia Stanton - Greville stała tuż obok. Spojrzał na nią. - Chciałem odpocząć. Nie przywykłem jeszcze do tutejszego upału, a wszystkie dziewczyny na tej przeklętej sali balowej rwą się do tańca. - Tak. Przypuszczam, że o to właśnie chodzi na balu. Jej głos brzmiał chłodno, ton był pełen rezerwy. Mówiła tak, jakby go bardzo nie lubiła. W takim razie dlaczego tu za nim przyszła? To nie miało sensu. Ryder usiadł wygodniej, wyciągnął nogi przed siebie i skrzyżował w kostkach. Złożył ręce na piersi. Przyjął bardzo niedbałą pozę. Nigdy w życiu nie był tak nieuprzejmy wobec kobiety. Odezwał się lodowatym tonem: - Czego pani ode mnie chce, panno Stanton - Greville? Zatańczyć jeszcze raz, skoro jesteśmy na balu? Zesztywniała, a Ryder znów zaczął się zastanawiać, czego ona tu szuka. Spojrzała przed siebie w ciemność. - Zachowuje się pan inaczej niż większość mężczyzn, panie Sherbrooke - powiedziała wreszcie. - Ach, chce pani powiedzieć, że nie czołgam się przed nią? Nie wpatruję się w pani karminowe usta ani we wspaniały biust? - Nie! - A więc, czego nie robię? Odwróciła się od niego. Ryder zauważył, że mnie w palcach cienki muślin sukni. Była bardzo szczupła i nawet mimo sukni uszytej wedle najnowszej mody, którą spopularyzowała cesarzowa Josephine, odgadywał, że ma wiotką kibić. Zastanawiał się, jakie ma nogi i biodra. Zwróciła się ku niemu. Na jej twarzy zagościł cień uśmiechu. - Jest pan bezczelny, sir. W Anglii dżentelmeni nie odzywają się tak niegrzecznie. - Nawet do wymalowanych kokot? Wstrzymała oddech i Ryder przysiągłby, że naprawdę jest wstrząśnięta. Uniosła dłoń do policzka i zaczęła ścierać puder. Nagle przestała. Opuściła rękę. Uśmiechnęła się. Oczy jej zabłysły. - Nawet do wymalowanych kokot - powiedziała spokojnie. - Mówiono mi, że ma pan rozum w głowie. Tak słyszałam, ale najwyraźniej to fałszywa plotka. Jest pan grubiański i nudny.

Ryder wstał. Był teraz bardzo blisko, ale Sophie nie odsunęła się ani o krok. - Teraz pani zadała cios - powiedział. - Nie najgorszy. Ale i nie najcelniejszy. Wyciągnął z kieszeni chusteczkę i szybko wytarł jej czerwone usta. Usiłowała się uchylić, ale Ryder schwycił ją za kark i wytarł jeszcze raz. Odrzucił chusteczkę na ziemię. - No - powiedział, po czym pochylił się i mocno ją pocałował w usta. Całował bardzo długo. Po chwili pocałunek stał się delikatniejszy. Sophie stwierdziła, że Ryder jest prawdziwym ekspertem, całował lepiej niż ktokolwiek dotąd. Jego wargi pieściły jej usta. Próbował wsunąć język między jej zęby, ale nie zmuszał jej. Pozwalała się całować, ale stała bez ruchu i nie odpowiadała na pocałunek. Nagle ujął jej piersi i Sophie podskoczyła. - Ciii - wyszeptał w jej usta. Jego oddech był ciepły i słodki, przesiąknięty rumowym ponczem. - Pozwól mi się dotykać. Chcę sprawdzić, czy twoja skóra jest rzeczywiście taka gładka i ciepła, jak sobie wyobrażałem. Równie niespodziewanie jego dłonie znalazły się pod stanikiem i pieściły jej nagie piersi. Przerwał na chwilę i zapytał: - Twoje serce galopuje, ale nie dość szybko. Masz miłe piersi, panno Stanton - Greville. Czy po to przyszłaś tu za mną? Chciałaś, żebym cię popieścił? A może chciałabyś, żebym cię posiadł, tutaj w ogrodzie? Pod tym pięknym drzewem kasji? Pachnie tak mocno, że jego woń stłumiłaby nawet zapach seksu. Milczała. Nie poruszyła się i pozwalała mu pieścić piersi. Pocałował ją jeszcze raz. Tym razem głęboko. Otwartą dłoń ułożył na jej sercu. Poczuł, że zabiło jeszcze szybciej i uśmiechnął się. - O to ci chodzi? Chcesz mnie porównać z innymi kochankami? Ale nie dojdzie do tego. Jego oddech był ciepły, język czuły i łagodny. Jednak ona nie odpowiadała na pocałunek. Była całkowicie bierna. Nie rozumiał jej. Chciał, by mu odpowiedziała i, na Boga, będzie miał tę odpowiedź. Wyjął ręce spod jej stanika, chwycił za ramiączka sukni i ściągnął ją aż do pasa. W świetle księżyca ukazały się białe piersi. Nie były duże, ale bardzo kształtne, pełne i wysoko osadzone, o bladoróżowych sutkach. Ryder pochylił się i zaczął je całować. Wtedy się roześmiała. Złośliwie i drwiąco. Wyprostował się zaskoczony i spojrzał na nią. Z wdziękiem tancerki wywinęła się z jego objęć. Ale nie uczyniła nic, by okryć swą nagość. - Jesteś zupełnie niezły - powiedziała drwiącym tonem. Wyprostowała ramiona, wypinając pierś do przodu. - Zupełnie niezły. Jesteś śmiały, arogancki, nie czekasz na

zaproszenie kobiety. Powinieneś okazać nieco więcej powściągliwości, sir. A może potrze- bujesz zachęty, tylko nie mogłeś się jej doczekać? - Możliwe - powiedział. - Możliwe, że tak, ale ja się nie dzielę z innymi, panno Stanton - Greville. Kiedy biorę kobietę, jestem jedynym mężczyzną, który się w nią zagłębia. Nie będziesz mnie porównywała z innymi, przynajmniej nie od razu. - Ach, tak - powiedziała tym swoim przeklętym głosem. Mówiła teraz drwiąco i uwodzicielsko. Nigdy dotąd nie słyszał podobnego głosu. - Na razie możesz mnie podziwiać, sir - powiedziała. Ryder wpatrywał się w nią, kiedy powoli, z nieskończonym wdziękiem, naciągała suknię na ramiona. Gdy suknia znalazła się już na miejscu, Sophie wyglądała, jakby nie zaszło nic niezwykłego. - Nie, panie Sherbrooke - powiedziała - jest pan zbyt szybki. Nie podobają mi się pańskie wybryki. Pan żąda, nie prosi. Z drugiej strony, pańska arogancja podoba mi się. Jest odświeżająca. Będę o panu myślała, panie Sherbrooke. Zdecydowałam, że wybiorę się z panem jutro rano na przejażdżkę konną. Spotkamy się tutaj o ósmej. I niech się pan nie spóźni. Nie lubię czekać na mężczyzn. Miał ochotę odpowiedzieć, żeby zabrała do piekła swój strój do konnej jazdy, swego konia i rozkazy, ale nie powiedział tego. Przyglądał się jej ustom, czystym, pozbawionym tej przeklętej szminki. Naprawdę pięknym ustom. I nadal pozostawała tajemnicza. A Ryder nie umiał się oprzeć tajemnicom. Uśmiechnął się i wyciągnął rękę. Lekko pogładził policzek Sophii. - A teraz mój rozkaz. Nie maluj się. Nie lubię tego. Muszę cię już zostawić, panno Stanton - Greville. Odszedł nie oglądając się. Pogwizdywał. Sophie patrzyła na niego nieporuszona, dopóki nie zniknął w ciemności. Jej serce biło jak oszalałe i kręciło jej się w głowie. Przerażał ją. Nie skłamała, nigdy dotąd nie spotkała podobnego mężczyzny. Osunęła się na ławkę i ukryła twarz w dłoniach. Co teraz pocznie?