uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 754 584
  • Obserwuję764
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 607

Cykl-Dragonlance Saga - Zaginione opowieści (1) Kagonesti (Historia dzikich elfów) - Dou

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Cykl-Dragonlance Saga - Zaginione opowieści (1) Kagonesti (Historia dzikich elfów) - Dou.pdf

uzavrano EBooki C Cykl-Dragonlance Saga
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 67 osób, 49 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 234 stron)

Dragonlance Saga Zaginione opowieści, tom 1 Douglas Niles Kagonesti Historia dzikich elfów (Przełożył Andrzej Sawicki)

Dedykuję Alainie

Prolog - Darlantan, ze Snów i Światłości 3811 PK Południowe stoki gór Khalkist W górę łożyska wyschniętego strumienia, skacząc z kamienia na kamień i wdzięcznie przelatując nad błotnistymi sadzawkami, mknął nagi młodzieniec. Jednym susem pokonywał dwudziestostopowe odległości pomiędzy głazami. Z każdym skokiem wznosiła się nad głową biegnącego rozwiana grzywa czarnych włosów, którą pęd szybko stulał w długi, wąski warkocz. Kagonos biegł z wielu powodów. Upajał się radością ruchu, cieszyła go smukłość i sprężystość ciała, radowała szybkość reakcji na wyzwania nieznanego szlaku. Sycił się też uciechą z przecierania nowej ścieżki i ze znaczenia szlaku, którego przedtem nie deptała stopa żadnego elfa. Dał się pochłonąć wszechogarniającemu spokojowi dziczy, który ukoił jego ducha i pozwolił mu zapomnieć o pomniejszych troskach. O tym wszystkim myślał o świcie, przed dwoma dniami, gdy obudził się pośrodku rozległego obozowiska Letniego Zgromadzenia. Opuścił swój ustawiony w honorowym miejscu szałas i nie rozmawiając z nikim, ruszył truchtem przez obóz. Jego odejście zwróciło uwagę plemiennych wodzów 1 szamanów, nikt jednak nie próbował go zatrzymać - wszyscy wiedzieli, że Kagonos żył wedle rytmu niesłyszalnego dla innych Pierworodnych. W rzeczy samej niektórzy szamani wręcz odetchnęli z ulgą, gdy naga sylwetka biegacza zniknęła pośród drzew w puszczy. Pamiętali, że nieraz Kagonos zakłócał plemienne rytuały czy próby negocjacji. Zbliżająca się ceremonia Letniego Przesilenia Gwiazd przebiegnie na pewno znacznie spokojniej, jeśli nie weźmie w niej udziału błądzący gdzieś w dziczy narwaniec. Kagonos ze swej strony nie cierpiał głupich rytuałów związanych z gwiazdami, słońcem czy zmianą pór roku. Uważał, że lśniące nocą na niebie diamenty najlepiej podziwia się w samotności. W istocie, gwiazdy były czymś tajemniczym - niepodzielnie panowały na niebie od zmierzchu do świtu - śmieszna jednak była myśl, iż dbają o jakiekolwiek zaszczyty czy ceremonie, które na ich cześć wyprawiają ludzie lub inne istoty śmiertelne. Dziki elf biegł przez cały poprzedni dzień, noc i poranek następnego dnia. Nadal każdy oddech przychodził mu bez trudu. Brązową skórę biegacza powlekała jedynie cieniutka warstewka potu. Z każdą upływającą godziną Kagonos osiągał stan coraz głębszej intensywności przeżyć i coraz większego poczucia jedności z otaczającym go zewsząd życiem.

Przez głowę przemknęła mu myśl, o której wiedział, że jest prawdziwa: któregoś dnia opuści swe plemię, by na zawsze zamieszkać samotnie wśród tych wzgórz. Sam sobie będzie panem, nie będzie musiał dbać o nikogo i całkowicie poświęci się majestatycznym górom i lasom. W istocie nie wiedział, dlaczego tak długo pozostawał członkiem plemienia. Miał świadomość, że jego brak tolerancji dla wszelkiego rodzaju słabości i bezwzględna prostolinijność budziły bojaźń wśród doświadczonych wojowników i wodzów plemion. Obcy nawet dla własnych rodziców, Pierworodny irytował szamanów deklarując, że miłość - pośród wielu innych zjawisk - jest słabością, której należy się wystrzegać. Dzikie elfy w większości pędziły szczęśliwy żywot - kochały zabawy, były niewinne i beztroskie. Kagonos często się wściekał na tę dziecięcą naiwność - i bez wahania to okazywał - wiedział bowiem, iż plemię miało wielu wrogów. Dlaczego jego ziomkowie nie dostrzegają zagrożenia? Żaden z młodzieńców nie mógł fizycznie sprostać Kagonosowi - być może dlatego, że jego ciało wydawało się nieustannie wibrować nadmiarem szukającej ujścia energii. Wszyscy go szanowali, pozwalali mu wedle woli odchodzić i wracać - gdy zaś przemawiał, najczęściej wysłuchiwano go z uprzejmym zainteresowaniem. Podczas minionych dziesięcioleci żył po trosze z każdym plemieniem - przebywał więc wśród Czarnych Piór, Srebrnych Łososi, Białych Ogonów, a ostatnio zamieszkał z klanem Błękitnego Jeziora. Gdy plemieniu zagrażali ludzie lub ogry, żaden wojownik nie stawał mężniej i zacieklej od Kagonosa i niejedno zwycięstwo zawdzięczano jego dzielności. Często też ostrzegał swych współplemieńców przed zagrożeniem ze strony Elfów Domowych, w tej jednak sprawie Pierworodni nie podzielali do końca jego obaw. Pod przywództwem Silvanosa jasnowłose elfy połączyły swe klany w potężne rody, potem wzniosły wysokie budowle, z których powstały miasta - i zamknęły się wewnątrz murów. Kagonos ze zdumiewającą jego samego jasnością pojął, że te więzienia wzniesione dłońmi niewolników są doskonałym obrazem niebezpieczeństwa, jakie grozi Pierworodnym ze strony ich licznych kuzynów. Wiedział jednak i to, że wielu jego współplemieńców zaciekawiły, a nawet kusiły wyniosłe kamienne konstrukcje. Samotny bieg po górach był doskonałym przeciwieństwem dążeń Domowych Elfów... a nawet skromniejszych potrzeb społecznych ich żyjących w dziczy krewniaków. Kagonos doznawał oto wolności w jej najczystszej, najpełniejszej postaci, uciekł bowiem przed wszelkimi więzami, jakimi obarczały się inne elfy, porzucił odzież i narzędzia, które podporządkowywały świat jego panom - ludziom, ogrom czy elfom. Te dni i godziny

samotności były mu niezbędne, w przeciwnym razie napięcie wewnętrzne rozdarłoby mu duszę. Poszukiwanie ścieżki, samotny bieg pod górę, podczas którego wiatr rozwiewał jego gęstą, kruczą grzywę, poczucie pełni życia łagodziło to napięcie i sprawiało Kagonosowi prawdziwą satysfakcję. Był jeszcze inny, ważniejszy powód, nakazujący mu opuścić szałas i letnie zgromadzenie plemion - pewna wiedza, która kazała mu przebiegać te góry. Kagonos żywił bowiem nadzieję, że dziś raz jeszcze ujrzy Koźlego Pradziada. Dwukrotnie już natknął się na to wspaniałe stworzenie. Za każdym razem kozioł tkwił wysoko na zboczu któregoś z najwyższych szczytów gór Khalkist. Za każdym razem Kagonos znajdował się niżej, podążając ścieżką, którą nikt przed nim nie kroczył. Za każdym razem w przeszłości - tak jak dziś - plemiona zbierały się na Zgromadzeniu Letniego Przesilenia, Kagonosa zaś nużyły nie kończące się spory międzyplemienne i wzajemne oskarżenia. Podczas tamtych Zgromadzeń musiał biec całe dnie, zanim ukazał mu się Koźli Pradziad. Wspaniałe zwierzę, którego rogi skręcały się w trzy pełne zwoje po obu stronach szeroko sklepionego czoła, zawsze spoglądało na Kagonosa ze znacznej wysokości. Kozioł patrzył na niego z góry i z daleka - ale w przenikliwym spojrzeniu wielkich, złotych ślepiów zwierzęcia było coś zaskakująco intymnego i świadczącego o chęci bliższego poznania. Pierworodny zastanawiał się często, czy ktoś jeszcze oprócz niego widział owego kozła. Nie sądził, aby tak było, choć nie umiałby powiedzieć, skąd bierze się jego przeświadczenie. W spojrzeniu i wyrazie wspaniałych oczu zwierzęcia było coś tak głęboko osobistego, iż Kagonos po prostu osądził, że przesłanie jest przeznaczone wyłącznie dla niego. Zresztą nawet jeżeli inni widzieli osobliwe zwierzę, nie doświadczyli dobrodziejstwa kojącego spojrzenia owych wielkich, złotych oczu. Po ścianie jaru śmignął mroczny cień i elf zmrużył oczy wiedząc, że się spóźnił - z pewnością został dostrzeżony z góry przez jakieś latające stworzenie. Błyskawicznie odwrócił się, aby spojrzeć w niebo, świadom faktu, iż cień jest zbyt wielki jak na sępa czy orła. Nie zdziwił się więc, widząc szerokie skrzydła o ponad dwudziestostopowej rozpiętości i masywne ciało z czterema leniwie mielącymi powietrze łapami. Wszystko to potwierdziło jego wcześniejszy domysł. Gryf! Instynktownie dał nura za najbliższy spory głaz. Sokolookie stworzenie najpewniej go spostrzegło, mimo to elf nie sądził, by zechciało zaatakować - chyba że dręczyłby je głód. Kagonos widział jednak z dołu, że ma do czynienia ze zdrowym i krzepkim okazem.

I wtedy doznał niemałego szoku. Spoglądając w ślad za oddalającym się stworem, zobaczył powiewającą nad zwierzęciem grzywę jasnych włosów i zdobną złotem zbroję jeźdźca siedzącego na grzbiecie gryfa! Zdumiony ponad miarę dzikus pojął, że któremuś z Cywilizowanych Elfów udało się jakoś schwytać i poskromić wspaniałą bestię. Kagonos skrzywił się z dezaprobatą. Wystarczająco złe było to, iż elfy z domowych klanów chwytały i poddawały władzy siodła konie - teraz zaś przekonał się, że rozciągały przymus i na stworzenia rozległych przestworzy. Gdy gryf i dosiadający go jeździec zniknęli za zboczem góry, Kagonos na nowo podjął swój bieg, ale krótkie spotkanie pozostawiło po sobie gorzki posmak. Teraz, kiedy szlak, którym podążał, splamiło spojrzenie innego elfa, nie odczuwał już przejmującej go przedtem radości z odnajdywania ścieżek. Wrażenie samotności zostało pogwałcone w sposób, który budził w jego duszy głęboki sprzeciw - a przede wszystkim rozbudził w nim gniew. Jakież prawo miał Domowy Elf do tych stromizn? Docierając tu, nie uronił nawet kropelki potu - siedział sobie po prostu w siodle i gapił się z góry na dziedziny, które powinny należeć wyłącznie do samotnego biegacza z Pierworodnych! Gdy Kagonos przypomniał sobie Koźlego Pradziada, przeżył kolejny wstrząs. Czy wspaniały kozioł pokaże się Domowemu? Może lotnik dojrzy go z góry, wbrew woli zwierzęcia? Wzdrygnął się pod wpływem tej myśli i otrząsnął ze zmęczenia. Zapominając o znużeniu, gnany głębokim niepokojem, z nowymi siłami i energią pomknął łożyskiem strumienia pod górę, ku strzelistym szczytom. Przedzierał się ku wierzchołkom przez cztery godziny, przemykał przez szerokie wąwozy, pokonywał ostre, strome granie i mknął ścieżkami, których przed nim nie przebiegał żaden elf. Nie myślał o kierunku, ale w jakiś szczególny sposób doskonale wiedział, dokąd podąża. Nieustannie wspinał się ku najwynioślejszym szczytom otaczających go gór. Gdy wreszcie stanął na najwyższej grani, która stanowiła zbocze wznoszącego się nad nią szczytu, nie zdziwił się wcale, gdy zobaczył elfiego gryfa uwiązanego do drzewa rosnącego w leżącej za granią dolinie. Grzbiet zwierzęcia gniotło dopasowane doń siodło, zdobne złotem i drogimi kamieniami. Orle oblicze zwierzęcia skierowane było na rozgrywającą się w dole scenę. Podążając wzrokiem za spojrzeniem gryfa Kagonos ujrzał Domowego Elfa przemykającego chyłkiem ku niższym partiom doliny. Intruz był myśliwym - o czym świadczyły jego łuk i strzały - należał jednak do osobników majętnych i może nawet był szlachcicem. Na łowy odział się w wąskie spodnie ze złotogłowiu i lśniące czernią skórzane buty, na grzbiet zaś wciągnął kurtkę ze śnieżnobiałej wełny. Łuk przytroczył do pleców, a w

dłoni dzierżył topór o lśniącym srebrzyście ostrzu. Poruszał się ostrożnie i czujnie wpatrywał się w coś leżącego na dole. Pierworodny pojął, na kogo polował Domowiec, zanim ten jeszcze zrobił krok do przodu. W następnym mgnieniu oka ujrzał białe futro leżącego na boku Koźlego Pradziada, odcinające się wyraźnie od szarzyzny skał. Z odległości stu kroków zobaczył też plamy szkarłatu na boku zwierzęcia. Z głębokiej rany wystawała pierzasta strzała elfiego myśliwca. Rzucając się w dół, Kagonos zauważył też wspaniałą dumę uniesionej w górę, otoczonej potrójnymi spiralami rogów głowy kozła. Zwierzę wierzgało słabo, a z jego pyska zwisał długi jęzor - kozioł oddychał ciężko i chrapliwie. Myśliwy był zaledwie o kilkanaście kroków i podnosił już topór do ciosu, skupiwszy na zdobyczy całą uwagę. Gryf zaskrzeczał ostrzegawczo - dźwięk przypominał krzyk orła, siłą jednak i donośnością dorównywał rykowi lwa. Złotowłosy myśliwiec natychmiast odwrócił się ku nowemu wrogowi, a jego błękitne oczy rozbłysły gniewnie, gdy spostrzegł nagą sylwetkę zbiegającego ku niemu dalekiego krewniaka. - Wstrzymaj się, Dziki Elfie! - zawołał. Kagonos zwolnił kroku i obrzucił Domowca badawczym spojrzeniem. Myśliwy miał na sobie lekki kirys. W lewej dłoni trzymał krótki sztylet, w prawej zaś dzierżył pyszną broń - topór osadzony na długim drzewcu. Płytę pancerza na piersi Domowego Elfa zdobił wizerunek wykonanej w złocie tarczy, na której wyobrażono szpony wzlatującego w górę gryfa. - Zostaw kozła. Odejdź precz. - Kagonos przemówił ostro, nie wyobrażając sobie nawet, iż ktoś może mu się sprzeciwić. Domowiec odrzucił głowę wstecz i roześmiał się drwiąco i z wyzwaniem. - Odejść? To najwspanialsze z moich trofeów. Wezmę łeb tego zwierzęcia i osadzę nad swoim sztandarem! Pierworodny nie odpowiedział, tylko następował coraz bliżej. Nie pojmował, co tamten ma na myśli, mówiąc o „sztandarze”, rozumiał jednak, iż jest świadkiem czegoś bardzo złego i niewłaściwego. - Zatrzymaj się tam, gdzie jesteś! Nie podchodź bliżej! - warknął złotowłosy. - Kim jesteś? - spytał Kagonos, przystając w odległości dziesięciu kroków od myśliwca. - Masz przed sobą Quithasa Poskramiacza Gryfów! Zapamiętaj to miano, dzikusie - wiedz, że ja jestem tym, który zasiada po prawicy Silvanosa, i w przyszłych wojnach to ja

powiodę do zwycięstwa armie, co przegonią ogry i wraży pomiot ich smoczych sprzymierzeńców! - Quithasie Poskramiaczu Gryfów, zostaw tego kozła w spokoju. Nie będzie twoją zdobyczą. Quithas ponownie wybuchnął śmiechem. - I któż mnie powstrzyma? Może ty? Nagi szczeniak, bez oręża i zbroi? Dzikusie, nie chcę cię zabijać, ale jeśli staniesz między mną a moją zdobyczą, zrobię to bez wahania. Kagonos zareagował szybciej niż myśl. Jego szczupłe ciało śmignęło ku przeciwnikowi i opadło w dół w samą porę, by uniknąć szerokiego, płaskiego cięcia toporem. Impet zderzenia powalił wrogów i obaj runęli na ziemię, tworząc bezładną plątaninę wymachujących dziko rąk i wierzgających nóg. Kagonos sapnął wściekle, gdy poczuł na czole niemal ogłuszające grzmotnięcie rękojeścią sztyletu, podtrzymała go jednak kipiąca w nim furia. Potężnym ciosem pięści ugodził Quithasa w bok, w miejsce nie chronione stalą kirysu. To uderzenie wyparło dech z płuc Domowca i myśliwy potoczył się bezwładnie po stromym zboczu góry. Topór poleciał w drugą stronę i Kagonos skoczył w ślad za nim, nadeptując na długie drzewce. Wysoko na górskim zboczu gryf wydał odgłos wściekłości, ale uwiązane do drzewa cugle nie pozwoliły przyjść z pomocą swemu panu. Dziki elf niespiesznie sięgnął w dół i podniósł topór. Oręż był zaskakująco ciężki, choć krawędź głowni nie ustępowała hartem ni ostrością brzytwie. Wznosząc broń w górę i potrząsając nią ku obezwładnionemu i nadal nie mogącemu złapać tchu przeciwnikowi, Kagonos drżał pod wpływem zapału bojowego i nienawiści, nad którą panował jedynie z najwyższym trudem. - Źle postąpiłeś, raniąc Koźlego Pradziada. Chełpiłeś się, że nie zdołam cię powstrzymać, bo nie mam broni. Teraz oto mam oręż, Quithasie Poskramiaczu Gryfów, i każę ci iść precz! - Dziki Elf sięgnął pod nogi i wyjął strzały z kołczanu myśliwca. Połamał je z pogardą i cisnął kawałki pod nogi pokonanego przeciwnika. - Wsiadaj na grzbiet swego wierzchowca i leć precz... albo ja zabiję ciebie! Śliniąc się z wściekłości nie ustępującej gniewowi Kagonosa i łypiąc z furią oczyma, Quithas cofnął się jednak poza zasięg topora. - Oddaj mi broń! - zażądał głosem drżącym z wściekłości. - Jest cenniejsza, niż możesz to pojąć. Wykuła ją dłoń mistrza kowalskiego, czarem zaś obdarzył sam Silvanos! - Topór ów będzie więc od dziś moim łupem! - odparł drwiąco wolny elf. - A teraz wynoś się stąd, zanim zdejmę ci łeb z karku.

Oczy Domowca rozbłysły strasznym gniewem i niewiele brakło, by Kagonos cofnął się niczym uderzony pięścią. Zdając sobie sprawę z uczuć wroga, Pierworodny podniósł topór i zwężonymi oczyma pilnie baczył, jak Quithas oddala się ku podenerwowanemu gryfowi. Wspiąwszy się na pozłociste siodło, Domowiec nie rzekł ani słowa - zamiast tego chwycił wodze i jednym szarpnięciem skierował potężną bestię wprost w niebo. Kagonos obserwował, jak latający stwór znika za granią najbliższego szczytu. Potem zwrócił się ku Koźlemu Pradziadowi i ukląkł obok głowy ranionego zwierzęcia. Gdy spojrzał na szkarłatne plamy szpecące biel sierści, serce niemal pękło mu z bólu. W złotych oczach zwierzęcia kryło się błaganie o pomoc, jęzor kozła daremnie lizał najbliższe kamienie. - Wody.... Przynieś mi wody... Kagonos, porwawszy się do biegu, śmignął ku pobliskiemu strumieniowi, zanim dotarło doń w pełni znaczenie tego, co się stało. Gdy dopadł rześkiego nurtu, klęknął i napełnił chłodną wodą usta. Rzuciwszy się do kozła, wypuścił strugę płynu prosto na jego język i z zachwytem patrzył, jak w oczach ofiary pojawia się powracająca chęć życia. - Kryjówka... musimy znaleźć jakieś schronienie. Tu... niedaleko jest pewna... jaskinia. Zanieś mnie tam. Koźli Pradziad przemawiał urywanym głosem, Kagonos jednak wyczuł, iż przyczyną tego było osłabienie raną, a nie brak umiejętności. Nawet tych kilka skąpych słów wskazywało na to, że w normalnych warunkach stworzenie przemawiało głębokim, dźwięcznym głosem. Choć elf zdawał sobie sprawę z faktu, iż zwierzę ważyło dobrych parę setek funtów, bez wahania wsunął ramię pod jego brzuch i uniósł je delikatnie, starając się nie tykać rany z nadal sterczącą z niej strzałą. Ciężar okazał się zaskakująco mały. Zgodnie ze wskazówkami kozła, natrafił wkrótce na niewielką niszę w skalistym zboczu - jaskinią można ją było nazwać jedynie w ogólnym znaczeniu tego słowa. - Strzała... czy potrafiłbyś ją wyjąć? Kagonos pracował bardzo ostrożnie, krzywiąc się za każdym razem, gdy kozioł stękał z bólu, ale w końcu udało mu się wydobyć pocisk z rany. - Wyszła całkowicie, Przedwieczny. Teraz odpocznij... może trzeba ci wody? Kozioł potrząsnął głową. - Już mi lepiej. Obawiam się, że grot zaprawiono jakąś trucizną albo opatrzono złym czarem, w przeciwnym razie nie uległbym tak łatwo. Stęknąwszy z wysiłku, kozioł przetoczył się na brzuch i podwinął nogi. Krwawienie z rany zmniejszyło się do nikłego strumyka, a oddech był teraz równiejszy i bardziej miarowy. Czy jednak w istocie było to zwierzę?

- Widywałem cię przedtem, Odnajdywaczu Szlaków - przemówił kozioł. Tym razem świetliste oczy zwierzęcia - te same, które już dwakroć przedtem obserwowały elfa ze zbocza góry - przeniknęły jego nieposkromioną duszę i mógł odpowiedzieć jedynie kiwnięciem głowy. - Wędrujesz po górach z łatwością i wdziękiem kogoś, kto stał się ich częścią. Szukasz ścieżek i odnajdujesz je w miejscach, których przedtem nie tknęła stopa ogra, elfa czy człowieka. Jesteś godnym wodzem Pierworodnych. - Przedwieczny, dziękuję za uznanie, nie jestem jednak wodzem. Niektórzy z moich współplemieńców uważają mnie za szaleńca, inni zaś nie mogą doczekać się chwili, abym się oddalił i ruszył samotnie w góry. Może moja prawdziwa wartość objawi się podczas leczenia twoich ran. Czy możesz mi rzec, kim jesteś? - Czekajże... muszę wyjść na zewnątrz - oznajmił kozioł, wstając i robiąc kilka chwiejnych kroków ku otworowi niszy. Dotarłszy tam, usadowił się na płaskiej półce z łupku i spojrzał na Kagonosa nie bez rozbawienia. Dziki Elf sapnął ze zdumieniem i cofnął się przed czymś, czego nie umiał pojąć ni wyjaśnić - ujrzał bowiem, że kozioł zmienia swój kształt. Pomiędzy pasmami białej sierści błysnęły srebrne łuski, jakby spod wełny trysnęły kaskady lśniących monet. Równocześnie stworzenie rozrastało się z niewiarygodną szybkością, zwiększając swe i tak już niemałe rozmiary. Długi, muskularny, błyszczący srebrzyście ogon wysunął się zza raptownie spotężniałego cielska. Wielki pysk kozła wydłużył się nagle w przerażającą paszczę najeżoną ostrymi, zakrzywionymi w tył kłami. Dwa bliźniacze rogi opadły na półkę wraz z resztkami koźlej wełny z grzbietu, na którym pojawiły się potężne, powleczone srebrną skórą skrzydła. Koźle nogi przekształciły się w muskularne łapy zakończone zakrzywionymi pazurami, nie ustępującymi wielkością i ostrością jataganom ogrów. Gdy przekształcenie dobiegło końca, wężowe cielsko wygięło się łukiem i niemal zupełnie otoczyło wolnego elfa. Kagonos nie czuł strachu - przepełniał go jedynie ogromny zachwyt, wiedział bowiem, że był świadkiem cudu. Wyczuwał również, że oto w jego życiu dokonuje się ogromna i nieodwracalna zmiana. - Pytasz, Poszukiwaczu Ścieżek, ktom zacz? Znany jestem pod wieloma imionami, ty jednak możesz mnie nazywać Darlantanem. - Tak też będzie, Panie - odparł Kagonos, opadając na kolana. Pierworodny nigdy jeszcze nie zgiął karku przed nikim i niczym, teraz jednak klękał nie tylko z własnej woli, ale i z poczuciem głębokiej radości.

- Mianuję cię, Kagonosie, prawdziwym Poszukiwaczem Ścieżek wśród Pierworodnych. Podczas stuleci, które nadejdą, twój lud będzie niejeden raz uciekał się do ciebie w razie potrzeby. Jeśli mają przeżyć i przetrwać, to jedynie dlatego, że ty będziesz wskazywał im drogę. - Ale... ale jakimże sposobem ja ją odnajdę? - Miej wiarę, mój dzielny synu. Nie obarczam cię łatwym zadaniem - będzie trudniejsze, niż możesz to sobie wyobrazić. Wiem, że zrodziła się w tobie myśl, aby opuścić plemię i poświęcić się bez reszty górom. Zamierzałeś zostać pustelnikiem, nieprawdaż? - Tak, Panie. Nastąpi to... miało to nastąpić... już niedługo. - Gdy mówił te słowa, Kagonos rozumiał już, iż nie dane mu będzie zostać elfem samotnikiem. Czyż Dar- lantan nie orzekł, że jego przyszłość wiąże się z przyszłością plemienia? - Wierzę, Poszukiwaczu, że okażesz się mężem godnym zaufania. Wiedz jednak - jeśli zostaniesz przywódcą swego ludu w najbliższych latach, kiedy Domowe Elfy wzrosną w siłę i będą szukać sposobów, aby skusić twoich współplemieńców urodą miast, kiedy z nieba na błękitnych, zielonych i czerwonych skrzydłach zwali się na was nie znana dotąd plaga - musisz pozostać wiernym mnie - i tylko mnie jednemu. - Panie, masz moje słowo. - Jako Poszukiwacz Ścieżek staniesz się przywódcą większym od każdego z wodzów, doradcą duchowym potężniejszym od każdego z szamanów. Zadanie, jakim cię obarczam, wymagać będzie od ciebie wszystkich twoich sił fizycznych i duchowych. Nie bierz sobie żony, ona bowiem odwiedzie cię od twego dzieła. Nigdy też nie daj się zaprowadzić do miast Domowych Elfów - one bowiem poznają twe przeznaczenie i zechcą cię pojmać i uwięzić. - Jak rozkażesz, Panie. Darlantan spojrzał w dół i Kagonos po raz pierwszy spostrzegł ślad smutku w złotych oczach smoka - takich samych, jak oczy kozła (choć wszystko inne różniło te dwa stworzenia, będące w istocie jednym). Podążając wzrokiem za spojrzeniem srebrnego smoka, elf ujrzał leżące pośród kamieni potrójnie skręcone rogi. Mimo że uległy podobnej przemianie jak kozioł, zachowały jednak pierwotny kształt. Kagonos podniósł jeden z nich i od razu wyczuł jego lekkość, co oznaczało, iż róg wewnątrz jest pusty. Szerszy jego koniec rozdymał się jak wylot trąbki, węższy zaś ukształtowano na podobieństwo ustnika. Choć nikt nie rzekł mu, co ma zrobić, elf wiedział, że powinien zadąć w róg.

Zaciskając zęby na ustniku, Kagonos zadął więc potężnie i usłyszał żałobną melodię - przenikającą górskie doliny i wieszczącą strach i niebezpieczeństwo - ale kończącą się wysokimi, rześkimi nutkami nadziei i tryumfu. Nigdy przedtem nie grał na podobnym instrumencie, nuty jednak pojawiały się w jego duszy ze zdumiewającą wyrazistością i dokończył pieśni ze swobodą i lekkością. - Podaruję wam ów Koźli Róg - odezwał się Darlantan. - Usłyszę go ja albo ktoś z mego ludu i jeśli będziemy mogli wam pomóc, z pewnością to uczynimy. - Graj na nim w chwilach radości i smutku, on zaś przemówi do twego ludu i utwierdzi go w durnie i nadziei. Graj na nim, gdy zagrozi wam niebezpieczeństwo, róg zaś ukaże wam drogę ratunku. - Ja zatrzymam drugi z rogów - ciągnął Darlantan. - Oba na zawsze będą symbolem więzi pomiędzy naszymi rasami. Ich dźwięki staną się wyłączną własnością obu ludów i nie usłyszy ich nikt, prócz srebrnego smoka albo wolnego elfa. - Piękny to dar - odparł Kagonos. - Dlaczegóż jednak powierzasz go mnie? - Jesteś Poszukiwaczem Ścieżek - oznajmił smok, a w jego głosie zabrzmiała moc rozkazu. - Twój lud powinien darzyć cię zaufaniem - ten róg jest tedy oznaką twej wysokiej godności. Nawet szamani wysłuchają granej przez ciebie pieśni i dzięki niej lepiej poznają swoich bogów. Wracaj z tym rogiem do twoich plemion, na Letnie Zgromadzenie. Gdy Pierworodni usłyszą twą pieśń, poznają prawdę. - Tak uczynię, choć nie pojmuję, dlaczego wybrałeś właśnie mnie. - To nie ma znaczenia. Powinieneś jedynie pamiętać, Poszukiwaczu, że dwa są rogi. Gdy ktoś zagra na jednym, rozlegnie się pieśń nadziei i przyjaźni, która wyznacza wieczną więź między naszymi ludami. Każdy z rogów może przenieść wezwanie o pomoc... lub dać pociechę, a ich dźwięki echem odezwą się w nadciągających stuleciach. - A któregoś dnia, w odległej przyszłości, oba rogi być może odezwą się jednocześnie. Pieśń, która wtedy zabrzmi, będzie wcieleniem nadziei i przyszłości świata.

CZĘŚĆ 1 KAGONOS 3357 PK góry Khalkist

Rozdział 1 - Podniebne spotkanie Drewniane narty śmigały po śniegu, muskając zaledwie jego powierzchnię. Kagonos przedzierał się pomiędzy oszronionymi sosnami uważając, aby pozostawać poniżej grani i nie pokazywać się na tle nieba. Na zalanym promieniami słońca północnym stoku śnieg był już miękki, wilgotny i groził lawinami, ale południowe zbocze skuwał jeszcze mróz. Szczupły, muskularny elf ślizgał się po śniegu szybko i pewnie. Mimo mroźnego powietrza Kagonos miał na sobie jedynie skórzane nogawice i kurtkę z koźlej skóry. U boku elfa na mocnym rzemieniu zwisał trójskrętny Koźli Róg. Stopy biegacza ochraniała para twardych mokasynów, o krawędziach obszytych futrem. Skóra Kagonosa, unikającego kiedy tylko się dało wojennych malowideł, lśniła metalicznym odcieniem brązu, pokryta teraz cieniutką warstewką potu. Odnajdywacz Ścieżek gęste, czarne włosy splatał w gruby warkocz, który związywał rzemieniem ozdobionym piórami. Narty z łagodnym sykiem spłynęły po pochyłości ku głębokiej dolinie. Dotarłszy do jej dna, wolny elf wykonał nagły zwrot, który poparty pchnięciami kijków wyniósł go prawie do połowy przeciwległego zbocza. Uporczywie drobiąc nartami, szybko dobrnął do kolejnej grani. Przekroczywszy dolinę, wolny elf ponownie pomknął szybciej. Podczas wspinaczki trzymał się uparcie krawędzi grani. Gdy wreszcie dotarł do grupy głazów, które nieustannie dmący na tej wysokości wiatr oczyścił ze śniegu, zatrzymał się na chwilę. Kopnięciami zrzucił narty z nóg i padł na brzuch, ignorując zupełnie chłód, który natychmiast wgryzł się w jego obnażone ramiona. Czołgając się ostrożnie, Kagonos przedostał się pomiędzy głazami i dotarłszy do grani, ostrożnie uniósł głowę - wystarczająco, aby spojrzeć na rozciągającą się przed nim rozległą dolinę. Jego ostrożność była może nieco przesadzona - najbliższe ogry znajdowały się o kilka mil stąd. Kagonos jednak nie potrafił w inny sposób zbliżyć się do wysokiej grani. W słowniku wolnego elfa nie było takiego pojęcia jak „nadmierna ostrożność”. Śmiałek, który nazbyt ryzykował, szybko zostawał odkryty, co pociągało za sobą nieuniknione nieszczęście. Oczy elfa rozbłysły na widok potężnej armii, rozciągającej się w nieregularnych kolumnach na równinie. Od wielu już dni hordy Królowej Ciemności okrążały góry Khalkist, ścigając armię Silvanosa, który trzymał się gdzieś na południu. Kagonos wiedział, że ogry były stworzeniami lubiącymi wysokości i wolałyby maszerować górami - ale rozkazy smoczych władców zmusiły ich armię do wędrówki dolinami.

Niełatwo było uwierzyć, że jeden już tylko klan tych władców zagrażał teraz światu. Od ponad półtorej setki lat Kagonos i Pierworodni wbrew swej woli brali udział w zmaganiach z dziećmi Takhisis, Królowej Ciemności. Smoki - zielone, czarne, błękitne, białe i czerwone - przez wiele dziesiątek lat pustoszyły Ansalon, niosąc śmierć elfom i ludziom. Natarcie zła zostało wreszcie powstrzymane, gdy trzej bogowie zawiązali spisek, aby obdarzyć elfy darem o wielkiej mocy. Darem tym były smocze klejnoty - magiczne kamienie posiadające zdolność pochłaniania życia. Podczas ostatnich lat Silvanosowi i jego legionom, w skład których wchodziły oddziały wojowników dosiadających gryfy, udało się ustanowić zręczne pułapki. Ufne w moc swych wielkich skrzydeł złe smoki wpadły w te zasadzki - i stało się tak, że zielone, czerwone, białe i czarne potwory zostały schwytane i pozbawione życia, a ich moc uwięziono w magicznych kamieniach - zakopanych następnie w przepastnych głębinach gór Khalkist. W końcu zostały tylko błękitne smoki, wielki zaś wódz, Silvanos, zajął się opracowaniem planów ostatniej, zwycięskiej batalii. Zanim jednak do niej doszło, stało się nieszczęście - dzięki zuchwałemu atakowi grupie ogrów udało się wykraść elfom Błękitny Klejnot! Przepadły potem gdzieś wśród górskich komyszy ze swym bezcennym łupem i tym sposobem pozbawiły Silvanosa jedynej skutecznej broni przeciwko błękitnym smokom. Zaczęły się wzajemne oskarżenia, w których Domowe Elfy Silvanosa obwiniały ludzi, ci zaś - choć dopiero niedawno zdołali zrzucić okowy niewoli ogrów - szybko zwrócili ostrza oskarżeń przeciwko elfom. Wieści te dotarły do Pierworodnych kilkoma szlakami - z Xak Tsaroth przybył na przykład wędrowny handlarz paciorkami i grotami strzał. Kramarz drżał ze strachu, przepowiadając nieuniknioną - jego zdaniem - zagładę elfów i ludzi. Z północy dotarło też kilkunastu wolnych elfów, którzy opuścili obozowiska Domowych, przynosząc wieści o rozterkach i zamieszaniu wśród dumnych krewniaków Pierworodnych. Kagonos uważał, że rozsądniejsze byłoby obwinianie ogrów, a nie ludzi czy elfy - w końcu to właśnie ogry skradły bezcenny artefakt. Bawiło go nawet wysłuchiwanie historii o tym, jak wszyscy obrzucali się oskarżeniami i docinkami - które oczywiście nie mogły zmienić faktu, że Błękitny Kamień gdzieś przepadł. Błękitne smoki tymczasem - a wielu uważało je za najgorsze i najprzebieglejsze z dzieci Takhisis - przez całą zimę pustoszyły północne wybrzeża Ansalonu. Teraz zaś, z nadejściem lata, skierowały się ku rozległym równinom w sercu kontynentu. Jeśli tam dotrą, nie da się ocenić rozmiarów klęski, a bez Błękitnego Klejnotu oddziały Silvanosa nie oprą się potężnym jaszczurom. Armia elfów zostanie rozbita, potęga Silvanosa legnie w gruzach, a

resztki jego legionów rozbiegną się w panice po całym Ansalonie, niosąc wszędy wieści o niebywałej klęsce. Rozmyślający o możliwych konsekwencjach takiego obrotu spraw Kagonos zastanawiał się też nad czymś, co wiedział tylko on sam i nikt inny - nad sekretem, który przywiódł go na szczyt tej góry. Nie wydawało się wprawdzie możliwe, że on i jego śmiałkowie odmienią losy wojny, musiał jednak mieć nadzieję, że tak się właśnie stanie. Wpatrujący się w dal elf zmrużył oczy. Nad równinami, wysoko w górze, podobne marmurowym kolumnom, kłębiły się gęste chmury. Od owych alabastrowych słupów słońce odbijało się z taką intensywnością, że wolny elf musiał niemal skierować wzrok w inną stronę. Patrzył jednak, szukając oznak jakiegoś ruchu pomiędzy białymi obłokami. W końcu upewnił się, że - przynajmniej w tej chwili - nad maszerującą armią nie unoszą się błękitne smoki. Wiedział, że się zjawią i pewnie niedługo przyjdzie na to czekać, ale nie bez pewnej satysfakcji stwierdził, iż jeszcze się nie pokazały. Na razie obie armie rozdzielały dziesiątki mil i wyglądało na to, że bitwy należy się spodziewać nie wcześniej niż za kilka dni. Przez chwilę rozmyślał o plemionach Pierworodnych, które zebrały się w głębokiej, ukrytej dolinie, odległej o jeden dzień marszu od miejsca, w którym się teraz znajdował. Przybyli, gdy Kagonos wezwał ich głosem Koźlego Rogu. Jak zawsze w czasach zagrożenia nawet wodzowie plemion zwrócili się do Odnajdywacza Ścieżek - choć nigdy dotąd groźba zagłady nie była tak poważna i bliska. Jak dotąd bowiem podczas całej Smoczej Wojny Pierworodni żyli w niewielkich grupkach i rzadko kiedy wychylali się spod osłony drzew. Jedynie wezwanie wielkiego rogu mogło ściągnąć ich w jedno miejsce i jedynie sekretna wiedza Kagonosa kazała mu podjąć takie ryzyko. Oczywiście elfy Silvanosa podczas tej wojny wypracowały inną taktykę - taką, która pozwoliła im łączyć się w liczne plemiona i nawet bronić się przed smokami. Umocniły swe wielkie miasta, przekształcając je w prawdziwe fortece. Gdy jakiś smok decydował się zaatakować warownię, musiał uczynić to bez pomocy ogrów, będących grotem i drzewcem armii Królowej Ciemności. Bez owej pomocy nawet twardołuskie jaszczury okazywały się podatne na strzały sławnych elfich łuczników - ulewa stalowych grotów cięła smoczą skórę jak rój dokuczliwych komarów. Smoki pustoszyły miasta i zabijały wielu obrońców, w końcu jednak nauczyły się unikać twierdz Domowych Elfów. Były w zasadzie tchórzami i wolały siać zniszczenie, nie narażając się na osobiste ryzyko. Spoglądając ku rozległej równinie, Kagonos nie mógł dostrzec armii Silvanosa, ale wiedział, że jego złotowłosi kuzyni gdzieś tam są. Wszystkie rody zebrały się do tego

ostatecznego starcia. Wolny elf rozumiał, że w ciągu paru najbliższych dni na tych jałowych równinach rozstrzygnie się - na dobre czy na złe - przyszłość Krynnu. Jakkolwiek się stanie, pomyślał Kagonos nie bez ironii, historycy całą niemal zasługę czy winę przypiszą Silvanosowi. Odnajdywacz Ścieżek kilkakrotnie przy różnych okazjach spotykał się z wodzem swych krewniaków i za każdym razem Silvanos wydawał mu się elfem wielkiej mądrości, cierpliwości, wokół którego unosiła się niemal dotykalna aureola wodzostwa. Pamiętając o złożonej Darlantanowi przysiędze, wolny elf nigdy nie postawił stopy w żadnym z kryształowych miast, wiele jednak o nich słyszał od Pierworodnych, którym udało się zerwać więzy służby dla Domowych. Miejskie klany ogłosiły Silvanosa źródłem wszelkej mądrości i obdarzyły go najwyższymi zaszczytami. Cnoty wodza - cierpliwość, łaskawość, poczucie honoru - stały się niedoścignionymi ideałami jego poddanych. - Niedługo zaczną utrzymywać, że wynalazł sen i jedzenie - kwitował te opowieści nieprzejednany Kagonos i w tej opinii trwał od wielu dziesięcioleci. Może i nie był do końca uczciwy - jakkolwiek stały sprawy, Silvanos okazał się wodzem mądrym i sprawiedliwym. Wielki też był jego udział w dziele połączenia drobnych plemion w jeden potężny związek - w skład którego weszły wszystkie klany prócz Pierworodnych - choć Kagonos ciągle nie po- trafił pojąć, jakie korzyści daje przebywanie w tak wielkiej gromadzie. Po cóż wodzowie mieli poddawać się władzy jeszcze większego wodza? W innych sprawach cenił jednak Silvanosa i darzył go głębokim szacunkiem. Przywódca elfów był nietuzinkowym osobnikiem - doskonale potrafił używać własnych krzepkich mięśni, umiał też świetnie posługiwać się swą potężną armią. Siła zaś była rzeczą, którą Kagonos pojmował i którą szanował. A wyglądało na to, iż potęga Silvanosa stanie się młotem, który zmiecie wreszcie złe smoki i odbierze im panowanie nad światem. Taki rezultat starcia mógł jedynie cieszyć Pierworodnych. Po zejściu z grani elf wetknął mokasyny w wiązania nart i ponownie ruszył po śnieżnej pokrywie zbocza. Uparcie wspinał się coraz wyżej i mocno pracując kijkami, przedzierał się ku kopulastemu szczytowi, który wieńczył górski grzbiet. Szybkie spojrzenie na słońce upewniło go, że ma jeszcze sporo czasu, ale mimo to przyspieszył kroku. Wkrótce dotarł do podnóża rozległego wzniesienia i - nadal gracko śmigając pośród drzew - sprawdził, czy gęstwina nie kryje w sobie pułapek. Przekonał się, że nikt nie przechodził tędy podczas paru ostatnich dni - śnieg pozostawał nie tknięty od chwili, kiedy utworzyła się pierwsza pokrywa. Miejsce było dobrze wybrane.

U podnóża urwistego zbocza Pierworodny zdjął narty i przymocował je do pleców - na stromym podejściu nie zdadzą się na nic, opóźnią tylko wspinaczkę. Ruszył w górę z taką samą zręcznością i gracją, z jaką poruszał się po śniegu. Nawet gdy chwytał oszronione lodem występy, uścisk palców był pewny i elf ani razu nie zachwiał się na stromej ścianie. Po godzinnej wspinaczce dotarł do łagodnie zaokrąglonego wierzchołka i poruszając się z wielką ostrożnością, wyszedł na nagi, skalisty grunt. W trzech kierunkach miał pyszny widok na strzeliste szczyty gór Khalkist. Z czwartej strony otwierały się przed nim rozległe i jałowe równiny Vingaard, na których wkrótce w śmiertelnych zmaganiach miały się zetrzeć armie elfów i ogrów. Pierworodny okrążył szczyt i przekonał się, że żadne ślady nie plamiły bieli śniegu. Kagonos poruszał się wyłącznie po kamienistych perciach i nieustannie sprawdzał, czy jego sylwetka nie rysuje się na tle nieba lub śniegu, i czy nie mógłby go zobaczyć obserwator z dołu. Powróciwszy do miejsca, z którego zaczął oględziny, podniósł wreszcie róg do ust. Zamykając oczy, skierował wylot instrumentu ku najwyższym szczytom i zadął potężnie, wydając długi, dźwięczny zew. Wiatr podjął pieśń i poniósł ją wyżej - ku uszom tych, którzy mogli ją usłyszeć. Elf tymczasem rozpoczął cierpliwe oczekiwanie, podczas którego badał wzrokiem wijące się ku szczytom szlaki. Oczy Odnajdywacza Ścieżek pociemniały, gdy wpatrywał się w odległe niziny. Podnosząc dłoń do czoła, skupił się na przepatrywaniu rozległych przestworzy. Po kilku minutach złowił wzrokiem błysk srebra - to słońce odbijało się od mielących powietrze skrzydeł. Rozłożyste, obejmujące przestworza skrzydła Darlantana można było dostrzec z odległości wielu mil. Dziś srebrny smok leciał nisko, tak aby nie ujrzano go spoza krawędzi doliny. Kagonos uśmiechnął się nie bez zawiści, obserwując, jak smok zręcznie omija zakręty doliny. Latanie, pomyślał elf, musi być jedynym rodzajem ruchu piękniejszym i bardziej płynnym niż ślizganie się na nartach. Jak zawsze majestat 1 wspaniałość lecącego smoka zapierały mu dech w piersiach. Gardło Kagonosa ścisnęło się z zachwytu, gdy Dar- lantan nabierając szybkości, zbliżył się do wierzchołka góry, na której się przyczaił. I oto smocze skrzydła rozpostarły się w ostatnim zamachu, ustawiając się pod wiatr, po czym rozpęd uniósł Darlantana w górę. Smok zadbał o to, aby masyw góry znajdował się zawsze pomiędzy nim a armią ogrów - potwory nie powinny dostrzec groźby, jaką stwarzał ich flankom.

Zawisając niemal nieruchomo w powietrzu, smok sięgnął w dół potężnymi szponami i pozwolił, by ostatni wymach skrzydeł osadził go łagodnie na skałach kopulastego wierzchołka góry. Następnie potrząsnął głową i prychnął rześko, jakby chciał usunąć zachwyt i oszołomienie lotem ze swego starego, mądrego umysłu. - Witaj mi, Odnajdywaczu Ścieżek! - Darlantan skinął głową, co wywołało lśnienie srebrzystych łusek na muskularnym smoczym karku. - Rad jestem, żeś mnie wezwał. Ciało Darlantana zamigotało, zaiskrzyło się i Kagonos przekonał się, iż patrzy oto na starego, krzepkiego jeszcze człowieka o długiej, śnieżnej brodzie. Przybysz odziany był w wełnianą szatę równie białą jak broda. Gęsta grzywa mocnych włosów również przetkana była srebrnymi nitkami, a spoglądające na elfa spod krzaczastych brwi głęboko osadzone oczy były ogniście żółte. Zmarszczki na wysokim czole świadczyły o powadze i surowości charakteru, ale gdy Darlantan wyciągnął dłoń ku elfowi, jego twarz rozjaśnił przyjazny uśmiech. - Powiedz mi - spytał Kagonos - dlaczego przybierasz kształt ludzki, gdy możesz przecie pokazać mi się w jakiejś bardziej przyzwoitej postaci... na przykład elfa? Przywykł już do tego, że Darlantan zmienia swe kształty, podczas poprzednich spotkań smok ukazywał mu się jako człowiek, ogr, elf, niedźwiedź, orzeł i pod postacią wielu innych stworzeń. Pierworodny wiedział jednak, że Darlantan najchętniej przybierał kształt ludzkiego mędrca - choć nie miał pojęcia, co było tego przyczyną. Darlantan parsknął śmiechem, który świadczył o jego łagodności, zrozumieniu i... szczerym rozbawieniu. - Przybieram taki kształt, jaki najlepiej służy moim celom w danej chwili - odparł, jak zwykle unikając bezpośredniej odpowiedzi. - Co się tyczy tego ciała... mogą nadejść czasy, kiedy nawet twój lud zapragnie poznać ludzką sztukę czarodziejstwa i magii! - Domowe Elfy... może, Pierworodni jednak nie potrzebują ludzi i nie muszą się od nich niczego uczyć! Darlantan skwitował tę uwagę kiwnięciem głowy, w jego oczach zaś pojawił się błysk, którego Kagonos nie umiał pojąć. - Leciałeś nad równinami? - spytał elf, spoglądając ku odległym armiom ogrów. - Owszem, pod postacią orła, aby nie zaalarmować ogrów. Obie armie zajęły już pozycje. Jeśli Talonian nie będzie uważał, odkryje wkrótce, że Silvanos przyparł go do zbocza gór Vingaard. - Oto mi nowina! Może Domowe Elfy zdołają zwyciężyć nawet bez pomocy Błękitnego Klejnotu?

- Wszyscy na to liczymy - odparł smok. - Obawiam się jednak, że błękitne smoki zjawią się lada dzień, a kiedy to się stanie, żadna siła nie uratuje Silvanosa i jego legionów. - Smok spojrzał bystro na Kagonosa, jakby przeczuwał, jakim sekretem elf chce się z nim podzielić. - Wezwałem cię tu nie bez powodu - odezwał się Odnajdywacz Ścieżek. Darlantan milczał, Kagonos ciągnął więc dalej: - Myślę, że wiem, gdzie ukryto Błękitny Klejnot. - W istocie dobre to wieści, jeśli się nie mylisz. Nie widziałeś samego klejnotu? - Nie... ale odkryłem nie opodal obozowisko ogrów. Wybrały obronne wzgórze, ale nie jest to miejsce, w jakich zwykle obozują. Myślę, że strzegą tam czegoś cennego. - Brzmi to prawdopodobnie. Błękitny Klejnot jest ostatnim z Pięciu Talizmanów - ogry zrobią wszystko, aby pozostał w ich łapach. A więc cała armia Taloniana manewruje na równinach jedynie po to, żeby odwrócić naszą uwagę od rzeczy naprawdę ważnej... - Są jakieś wieści o błękitnych smokach? - Zniknęły gdzieś kilka dni temu. Nawet jeśli nie będą się spieszyły, i tak w ciągu trzech dni zdążą na środkowe równiny. Jeśli Silvanos nie będzie miał Błękitnego Klejnotu, jego armia jest zgubiona - Darlantan spojrzał ku północy, jakby wypatrywał na horyzoncie oznak pojawienia się niebieskich jaszczurów. Po chwili odwrócił się do elfa. - Gdzie jest ów obóz ogrów? - Niezbyt daleko stąd, choć moi wojownicy mogą mieć kłopoty z dotarciem na miejsce. Ogry rozbiły obozowisko na wyspie, pośrodku jeziora położonego wewnątrz krateru wygasłego wulkanu. Teraz oczywiście jezioro zamarzło, a wyspę otaczają śniegi i lody. Moim zdaniem ogry nie spodziewają się, że ktoś mógłby podjąć ryzyko ataku przy takich chłodach. - Wy jednak spróbujecie? - Nie inaczej. Zebrałem plemię w okolicznych górach i poprosiłem wojowników innych klanów, aby zechcieli się do nas przyłączyć. Czy Silvanos zdoła przygotować swe legiony do jednoczesnej walki z ogrami Taloniana i smokami? - Zaniosę mu te wieści. Rozważał już możliwość rozdzielenia swych sił i ukrycia ich w południowych puszczach, ale jestem pewien, że ożywiony nadzieją nie ustąpi. Ile czasu zajmie wam przygotowanie natarcia? - Uderzymy pojutrze - sporo czasu zajmie nam zebranie wojowników i wspięcie się na ściany krateru. Potem trzeba nam będzie całego dnia, a może i połowy następnego, aby dostarczyć klejnot na równiny. - Być może poradzimy coś na tę ostatnią zwłokę. Pozwól, że oddalę się od razu, bo Silvanos z ogromną ulgą wysłucha tych wieści.

- Czy wystarczy nam czasu? - spytał Kagonos. - Wiedzą to jedynie bogowie. Jeśli błękitne przylecą wcześniej, postaram się je zatrzymać, dopóki nie dostarczycie kamienia... ale musicie się spieszyć, bo nie zdołam zatrzymać wszystkich. - Ruszajmy więc żwawo... i spotkajmy się po zwycięstwie. Dziękuję, żeś przybył na wezwanie Koźlego Rogu. - Nie mogłem postąpić inaczej... ale czekajże jeszcze chwilę. Jest coś, co powinieneś wiedzieć. Kagonos znieruchomiał. - Silvanos pragnie, abyś ty i całe twoje plemię dołączyli do niego na południu, gdy wojna dobiegnie końca. Podniesie wasze klany do godności Domu i stworzy z was nowy naród. Pierworodny wzruszył ramionami. - Prosić mu wolno... ja jednak nie dam zgody. - I tak być powinno - rzekł Darlantan z widocznym zadowoleniem. - Zajmij się teraz smoczym klejnotem... I skończmy z tą przeklętą sprawą. Czy wiesz, że sami bogowie zapłacili cenę tej wojny? - Jakże to? - Trzej synowie Paladine’a - Solinari, Lunitari i Nuitan - dla stworzenia smoczych klejnotów skradli innym bogom potęgę magii. Zostali ukarani za kradzież... sposób zaś, w jaki tego dokonano, objawi się wkrótce wszystkim. - Jakże można ukarać boga? - Popatrz nocą na niebo, po ostatniej bitwie... nieważne, jak się skończy. Ujrzysz tam swoje dowody... na tle gwiazd. Darlantan wyjaśniał to wszystko powoli, kiwając głową. Długie, siwe kosmyki bokobrodów zwisające po obu stronach jego pooranej zmarszczkami twarzy falowały pod wpływem wzmagających się powiewów wiatru. Te same powiewy przyniosły odległe dźwięki. - Bębny... - mruknął Kagonos. - Najdalej za trzy dni ogry Tałoniana będą gotowe do natarcia. Nadlecą też błękitne smoki i nadejdzie czas rozwiązań... - przytaknął stary człowiek. Na pozór słaby i kruchy, opierał się jednak naporowi wiatru, a w jego bursztynowych oczach płonął ogień młodzieńczej determinacji.

- Powodzenia, przyjacielu - pożegnał się Kagonos, dotykając dłonią ramienia mężczyzny. Ten jednak zaczął już zmieniać kształty, przybierając na powrót postać srebrnego jaszczura. - I tobie niech sprzyjają bogowie - odparł smok, pochylając głowę z powagą. - Może już wkrótce będziemy święcić zwycięstwo. Pierworodny odwrócił się i wetknął stopy w wiązania nart, podczas gdy Darlantan rozpostarł swe szerokie, srebrzyste skrzydła. Po chwili obaj już lecieli - jeden przecinał powietrze, drugi sunął po śniegu - mknąc razem ku bitwie, która miała ukształtować przyszłość świata.

Rozdział 2 - Góra Trójka wolnych elfów pochylała się pod wiatr, wspinając się uparcie ku ostrej jak nóż grani. Zataczający w tym miejscu łagodny łuk grzbiet górski wznosił się stromo aż do nagiego, smaganego wichrami wierzchołka. Potrójne, widoczne w śniegu ślady wiodły w dół, gdzie przepadały wśród osłaniającej podnóże masywu puszczy. Kagonos zaledwie tydzień temu wspiął się na przeciwległe zbocze tej góry i odkrył kryjące się w jej wnętrzu obozowisko ogrów. Dziś Odnajdywacz Ścieżek wybrał podejście innym szlakiem. Całym swym jestestwem odczuwał górę jako spoisty masyw, choć stojąc teraz na jednym z jego grzbietów, nie mógł ocenić rozmiarów krągłego krateru, nie mógł też zajrzeć do wypełnionego śniegiem kotła. W pewnym miejscu łuk zbocza załamywała jedna jedyna rozpadlina - przez tę wąską gardziel wypływał strumień, odprowadzający nadmiar wód z jeziora. Zamiast patrzeć teraz na stok przed sobą, Kagonos przeniósł wzrok w dal, wpatrując się w pyliste, odległe równiny. Prowadząc trójkę wspinaczy, Odnajdywacz Ścieżek zatrzymał się na chwilę, aby złapać oddech - obejrzał się przy tym przez ramię na swych braci, którzy uparcie podążali tuż za nim. Dall odpowiedział mu śmiałym spojrzeniem oczu wyzierających z opalonej, uśmiechniętej twarzy - kręgi wojennych malowideł w kącikach ust elfa przekształciły radosny uśmiech w drwiący grymas. Idący tuż za Dallem Kyrill zmarszczył brwi z dezaprobatą. Podobnie jak ich starszy brat, obaj mieli na sobie jedynie skórzane nogawice i grube opończe z koźlej skóry, które chroniły ich przed ukąszeniami mroźnego wiatru. Wszyscy trzej obnażyli jednak głowy i ramiona, pomalowane kręgami czarnej farby, którymi Pierworodni zdobili swe ciała. Pozostali wojownicy plemienia ukryli się w dolinie pod granią, czekając na sygnał od Odnajdywacza Ścieżek, który wespół z braćmi miał poszukać innego szlaku ku szczytowi. Kagonos pan nieustannie w górę, wiedział bowiem, że jego dwaj towarzysze będą musieli przed atakiem wrócić po resztę śmiałków. Po krótkiej chwili, podczas której odzyskał oddech, starszy elf podniósł się i ponownie ruszył ku grani. Stawiając jedną stopę tuż za drugą, uparcie wspinał się coraz wyżej, kierując się ku miejscu, gdzie wcześniej dostrzegł cień na zboczu. Zgodnie z przewidywaniami odnalazł tam wąski jar i wprowadził Dalla i Kyrilla do raczej nędznej kryjówki, jaką

ofiarowały poszarpane, skaliste ściany rozpadliny. Byli tu jednak zasłonięci przed podmuchami mroźnej wichury i ukryci przed wzrokiem obserwatorów, których ogry mogły umieścić na grani. Podczas poprzedniej wspinaczki Kagonos wprawdzie nie spostrzegł żadnych straży, lecz wolał nie ryzykować. - Dlaczego po prostu nie przemkniemy się korytem potoku? - spytał Dall, przykucając obok brata za pokrytym śniegiem głazem. Gdy trzej śmiałkowie znowu się zatrzymali, aby odpocząć i wyrównać oddechy, Kyriil oczyścił powierzchnię głazu ze śniegu i przysiadł na kamieniu, Kagonos zaś i Dall oparli się o strome ściany rozpadliny. - Bo to jedyna możliwa i zarazem łatwa droga, dlatego też nie możemy z niej skorzystać - odparł Kagonos. - Ważne jest, abyś zawsze zachodził wroga z tej strony, z której się ciebie nie spodziewa. - Zresztą - dodał Kyrill z kpiącym uśmieszkiem, opierając jedną stopę o występ skały i pochylając się ku ścianie rozpadliny - tu w górze mamy znacznie rozleglejsze widoki! - W żadnym mieście takich nie znajdziesz - zgodził się Kagonos, przenosząc wzrok ponad zboczami góry ku rozległym równinom. Z tej wysokości i odległości rzeka Vingaard wyglądała jak srebrna wstążka na szarozielonych połaciach równin. - Dlaczegóż więc Silvanos i Domowe Elfy kryją się za ścianami? - spytał Dall, okazując całą naiwność osiemdziesięcioczteroletniego młodzika. - Czyżby byli tchórzami? - Niewykluczone - odparł Kyrill. Przeżywszy dwieście lat, był, przynajmniej we własnych oczach, ekspertem we wszystkich najważniejszych dziedzinach życia. - Może też obawiają się, że jeśli wkroczą w lasy, ich kobiety porzucą mężów i pobiegną za nami! I nagle Kagonos poczuł ogromne znużenie - wojną, wspinaczką, nieustannym dawaniem baczenia na młodszych braci, którzy po śmierci rodziców stali się jedyną rodziną, jaką miał na całym świecie. Inni wojownicy, gdy zasłużyli na prawo zdobienia piersi spiralami, żenili się i zakładali rodziny. Niektórzy mieli dzieci, będące nadzieją plemienia na lepszą przyszłość. Wszystko to jednak było nie dla Kagonosa... nie dla Odnajdywacza Ścieżek... nadziei jego ludu. - Nad tym strumieniem lata wiele kaczek - zauważył Dall. - Jesienią nieźle byłoby tu zapolować, nie sądzicie? - Owszem - przytaknął Kyrill, wdzięczny bratu za zmianę tematu rozmowy. - Gdy wojna się skończy, pomyszkujemy w tych okolicach... a nie zadowolę się niczym skromniejszym niż łowiska tak obfite, że jedną strzałą strącić można dwie kaczki!

- Pewnie, że tego byś chciał... mój bystrooki braciszku! - odparł Kagonos, tłumiąc śmiech. - Choć godzi się rzec, że jeśli wśród Pierworodnych znajdziesz łucznika, który mógłby dokazać takiej sztuki, to jesteś nim ty. - Naprawdę sądzicie, że wojna dobiegnie końca? - spytał Dall, potrząsając głową z powątpiewaniem. - Szamani utrzymują, że to możliwe.., jeśli taka będzie wola bogów. Ale przecie legiony Balifa od lat gromią Taloniana, jeźdźcy i gryfy Quithasa przemierzają Ansalon wzdłuż i wszerz - a jednak Silvanos nie zdołał rozbić ogrów ostatecznie. Kagonos splunął wzgardliwie, usłyszawszy imię dowódcy kawalerii Silvanosa, słynnego poskramiacza gryfów. - Quithas nie jest tak wielki, jak powiadają. I on krwawi jak my, gdy się go zrani... - Ale te opowieści... Słyszałem, że jego legion może przelecieć dziennie setkę mil, a nocą zaatakować wroga. I jeszcze potrafią zwyciężyć. Czy te gadki są przesadzone? - Może tak, może nie... Ale żaden wódz i żadna armia nie potrafiła powstrzymać naporu zła od stu i pięćdziesięciu lat. Mimo zaś całego zarozumialstwa Quithas jest tylko elfem, nawet jeśli wspomaga szybkość swych ruchów, dosiadając rączego konia czy chyżego gryfa! Kyrill nie mógł nie zauważyć goryczy w głosie brata. - Ten Quithas... czy to ten sam, którego spotkałeś w górach, zanim się urodziłem? Łowca? - Chciał zabić Koźlego Pradziada... którego róg noszę przy boku. Ale ja odebrałem broń Poskramiaczowi Gryfów - to ten topór - i kazałem mu się wynosić! Dali spojrzał na Kagonosa oczyma szeroko otwartymi z podziwu. - Rzuciłeś wyzwanie potężnemu wodzowi... a on uciekł? - spytał zdumiony ponad miarę. - Jak tchórzliwy gnojek, którym jest w istocie - odparł Odnajdywacz Ścieżek, gniewnie zaciskając szczęki na samo wspomnienie dawnego starcia. - Choć trzeba mi rzec, że wtedy jeszcze nie był wielkim wodzem Silvanosa... w rzeczy samej zdarzyło się to przed wojną. Ale już wtedy wydało mi się, że jest żądny władzy. Rzekł mi, iż pewnego dnia powiedzie w bój wielu elfów. - Tak też czyni - i będzie czynił, chyba że my położymy kres tej wojnie - mruknął Kyrill. - Co może zdarzyć się nawet i dzisiaj! - wypalił Dall. - Owszem, jeżeli uda nam się zdobyć Błękitny Klejnot i dostarczyć go Silvanosowi... albo Darlantanowi - zgodził się ostrożny Kagonos.