uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 865 365
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 104 677

Cykl-Gwiezdne Wojny - Trylogia Thrawna (2) Ciemna Strona Mocy - Timothy Zahn

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Cykl-Gwiezdne Wojny - Trylogia Thrawna (2) Ciemna Strona Mocy - Timothy Zahn.pdf

uzavrano EBooki C Cykl-Gwiezdne Wojny
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 265 stron)

GWIEZDNE WOJNY CIEMNA STRONA MOCY TIMOTHY ZAHN Przekład Anna i Jan Mickiewicz Tytuł oryginału DARK FORCE RISING Redaktor serii ZBIGNIEW FONIOK Redakcja stylistyczna DANUTA BORUC lustracja na okładce TOM JUNG Projekt graficzny okładki MAŁGORZATA CEBO-FONIOK Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER KSIĘGARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER Tu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszych książkach! Tu kupisz wszystkie nasze książki! http://www.amber.supermedia.pl Copyright © 1995 by Lucasfilm Ltd. & ™ All rights reseryed. Used Under Authorization. Published originally under the title Dark Force Rising by Bantam Books. For the Polish edition Copyright © 2001 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7169-358-3 ROZDZIAŁ 1 Z tej odległości centralne słońce układu wyglądało jak niewielka, żółtopomarańczowa kula. Iluminatory automatycznie pociemniały, aby zneutralizować jego blask. Zarówno słońce, jak i statek były otoczone gwiazdami - błyszczącymi, białymi punkcikami zawieszonymi w nieskończonej czerni kosmosu. W dole, dokładnie pod statkiem, nad zachodnią częścią położonej na planecie Myrkr Wielkiej Puszczy Północnej wstawał dzień. Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)

Dla tych, którzy ukrywali się w puszczy, ten dzień miał być ich dniem ostatnim. Stojąc na mostku imperialnego niszczyciela gwiezdnego “Chimera”, kapitan Pellaeon obserwował przez iluminator, jak na leżącej pod nim planecie granica miedzy dniem a nocą przesuwa się powoli w kierunku strefy ataku. Dziesięć minut wcześniej otaczające cel siły lądowe zameldowały pełną gotowość do akcji. Sama “Chimera” już od godziny tkwiła w tym samym miejscu, blokując przeciwnikowi możliwość ucieczki. Teraz potrzebny był już tylko rozkaz do natarcia. Powoli, niemal ukradkiem, Pellaeon obrócił głowę o parę centymetrów w prawo. Wielki admirał Thrawn siedział nieruchomo na swoim stanowisku, wpatrując się błysz- czącymi, czerwonymi oczami w otaczający go rząd monitorów kontrolnych. Jego bladoniebieska twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Trwał tak w milczeniu od chwili, gdy ostatnie oddziały zameldowały o dotarciu na pozycje. Kapitan widział, że żołnierze na mostku zaczynają się niecierpliwić. Pellaeon już dawno porzucił próby odgadywania sensu działań admirała. Wystarczał mu fakt, że Imperator uznał niegdyś za stosowne uczynić Thrawna jednym ze swych dwunastu wielkich admirałów, co było najlepszym dowodem zaufania ze strony nieżyjącego już władcy - tym bardziej, że Thrawn nie był człowiekiem, a uprzedzenia Imperatora w tej mierze nie stanowiły dla nikogo tajemnicy. Zresztą przez cały ten rok, od chwili, gdy admirał przejął dowodzenie “Chimerą” i rozpoczął trudny proces od- budowy Floty Imperialnej, raz po raz potwierdzał swój geniusz wojenny. Jeżeli do tej pory wstrzymywał atak, to miał ku temu ważny powód - tego Pellaeon był pewien. Równie ostrożnie co przedtem odwrócił się z powrotem w stronę iluminatora. Ale ruch ten nie uszedł uwagi admirała. - Chciałby pan o coś spytać, kapitanie? - spokojny głos Thrawna przeciął cichy szmer rozmów. - Nie, panie admirale - zapewnił Pellaeon, odwracając się do dowódcy. Przez dłuższą chwilę admirał świdrował go gorejącymi oczami i kapitan odruchowo przygotował się na ostrą reprymendę - a może i coś gorszego. Ale Thrawn, choć Pellaeon ciągle jeszcze czasem o tym zapominał, nie miał tak porywczego usposobienia jak lord Darth Vader. - Zapewne zastanawia się pan, dlaczego jeszcze nie atakujemy? - podsunął admirał tym samym uprzejmym tonem. - Istotnie, panie admirale - przyznał Pellaeon. - Wydaje się, że wszystkie oddziały są już na pozycjach wyjściowych. - Oddziały wojskowe: tak - stwierdził Thrawn. - Ale nie wywiadowcy, których wysłałem do Hyllyard. - Do Hyllyard? - zdziwił się kapitan. - Właśnie. Nie sądzę, aby człowiek tak sprytny jak Karrde zdecydował się założyć bazę w środku lasu, nie zabezpieczywszy sobie przedtem odpowiedniej łączności z pozostałymi w mieście współpracownikami. Hyllyard leży za daleko od obozu przemytników, aby ktokolwiek z mieszkańców zdołał zauważyć nasz atak. O ile więc zaobserwujemy w mieście nagłe przejawy gorączkowej aktywności, będzie to świadczyło o istnieniu jakiejś specjalnej linii łączności. Na tej podstawie rozszyfrujemy współpracowników Karrde'a i poddamy ich szczegółowej obserwacji. Po pewnym czasie sami nas do niego zaprowadzą. - Rozumiem, panie admirale. - Pellaeon zmarszczył czoło. - A więc zakłada pan, że w czasie ataku nie zdołamy schwytać żywcem żadnego z jego ludzi. Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)

- Powiem więcej - uśmiech zastygł na twarzy Thrawna - jestem przekonany, że nasze oddziały wkroczą do kompletnie pustej bazy. Pellaeon spojrzał przez iluminator na znajdującą się w dole, częściowo oświetloną planetę. - W takim razie... po co w ogóle atakujemy, panie admirale? - Z trzech powodów, kapitanie. Po pierwsze, nawet ludzie tacy jak Talon Karrde popełniają czasem błędy. Mogło się zdarzyć, że w czasie pospiesznej ewakuacji zostawił w bazie coś ważnego. Po drugie, jak już mówiłem, ten atak może nas zaprowadzić do jego ludzi w Hyllyard. A po trzecie, dzięki tej akcji nasze siły lądowe mają okazję zdobyć choć trochę tak im potrzebnego doświadczenia bojowego. Niech pan nie zapomina, kapitanie - admirał świdrował podwładnego wzrokiem - że naszym celem nie są już jakieś ograniczone działania nękające w stylu tych, które prowadziliśmy przez ostatnie pięć lat. Mając w ręku górę Tantiss i pozostawione przez Imperatora komory spaarti, możemy znowu przejąć inicjatywę. Już niedługo przystąpimy do odzyskania utraconych na rzecz Rebeliantów planet. A do tego celu potrzebujemy armii, która pod względem wyszkolenia w niczym nie będzie ustępować flocie. - Rozumiem, panie admirale. - To dobrze. - Thrawn zerknął na monitory. - Już czas. Niech pan przekaże generałowi Covellowi, że może zaczynać. - Tak jest. - Pellaeon zajął miejsce na swoim stanowisku. Obrzucił szybkim spojrzeniem wskazania przyrządów, po czym włączył komunikator. Kątem oka zauważył, że Thrawn zrobił to samo. “Czyżby jakaś prywatna wiadomość dla szpiegów w Hyllyard?” - Tu “Chimera”. Przystąpić do ataku. - Zrozumiałem - rzucił Covell do zamontowanego w hełmie mikrofonu. Starał się, aby w jego głosie nie zabrzmiała pogarda. Cała ta sytuacja była typowa. Cholernie typowa i łatwa do przewidzenia. Najpierw człowiek zasuwał jak diabli, byle tylko żołnierze i pojazdy znalazły się na czas na wyznaczonych pozycjach, a potem... czekał jak głupi, aż ci napuszeni durnie z floty, ubrani w nieskazitelne mundury i siedzący w swoich wypucowanych statkach, skończą żłopać herbatkę i dadzą w końcu sygnał do ataku. “Cóż, usiądźcie sobie teraz wygodnie w fotelach - pomyślał zgryźliwie, patrząc na wiszący w górze niszczyciel gwiezdny - bo niezależnie od tego, czy wielkiemu ad- mirałowi chodzi o rzeczywiste efekty czy zwykły pokaz sprawności, dostanie to, na czym mu zależy”. Sięgnął do tablicy przyrządów i przełączył się na lokalną częstotliwość dowodzenia. - Generał Covell do wszystkich pododdziałów: możemy ruszać. Odebrał kolejne potwierdzenia przyjęcia rozkazu. W chwilę potem stalowy pokład zadrżał i olbrzymi robot kroczący ruszył do przodu. Z pozorną ociężałością zaczął się przedzierać przez las w kierunku odległego o kilometr obozowiska przemytników. Za szybą pancerną od czasu do czasu migały dwa roboty zwiadowcze, posuwające się w szpicy w poszukiwaniu stanowisk przeciwnika lub ewentualnych pułapek. Każda próba oporu ze strony Karrde'a będzie jedynie daremnym gestem. Covell kierował już w swoim życiu setkami ataków wojsk imperialnych i doskonale znał śmiercionośną potęgę dowodzonych przez siebie pojazdów bojowych. Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)

Wyświetlający się poniżej iluminatora różnobarwny hologram taktyczny wyglądał jak jakiś element dekoracyjny. Czerwone, białe i zielone błyskające światełka pokazywały pozycje robotów kroczących, pojazdów zwiadowczych i poduszkowców szturmowych, zbliżających się ze wszystkich stron do bazy Karrde'a. Atak przebiegał całkiem sprawnie. Sprawnie - ale nie idealnie. Atakujący z północy robot kroczący i towarzysząca mu eskorta zaczynały zostawać nieco w tyle w stosunku do innych pojazdów, tworzących zaciskającą się pętlę. - Zespół drugi: przyspieszcie trochę. - Robimy, co możemy, panie generale - dobiegający z komunikatora głos był dziwnie zniekształcony z powodu zakłóceń wywoływanych przez zawierającą znaczne ilości metalu roślinność planety. - Ale napotkaliśmy gęste zarośla, które opóźniają posuwanie się robotów zwiadowczych. - Czy wpływa to w jakikolwiek sposób na możliwości pańskiego robota kroczącego? - Nie, panie generale. Ale chciałem zachować przewidziany szyk... - O zwarty szyk należy się troszczyć w czasie defilady, majorze - uciął Covell. - Nigdy nie może się to odbywać kosztem ogólnego planu bitwy. Jeżeli roboty zwiadowcze nie nadążają, to niech je pan zostawi z tyłu. - Tak jest. Generał prychnął i przerwał połączenie. W jednej przynajmniej kwestii Thrawn miał rację: żołnierze Covella będą jeszcze musieli zdobyć dużo doświadczenia bojowego, nim osiągną wymagany w Imperium poziom wyszkolenia. Na razie był to zupełnie surowy materiał. Generał obserwował, jak północna grupa zmienia ustawienie: poduszkowce wysunęły się do przodu, zajmując miejsce robotów zwiadowczych, a te ostatnie przejęły osłonę tyłów. Czujnik źródeł energii zapiszczał ostrzegawczo: zbliżali się do obozowiska. - Meldować o sytuacji - polecił Covell swojej załodze. - Wszystkie działa załadowane i gotowe do strzału - zameldował celowniczy. - Brak oznak oporu, zarówno czynnego, jak i biernego - dorzucił kierowca. - Zachować ostrożność - polecił generał i ponownie przełączył się na częstotliwość dowodzenia. - Wszystkie pododdziały: wchodzimy do bazy. W chwilę potem, miażdżąc z głośnym trzaskiem roślinność, robot wkroczył na polanę. Widok był rzeczywiście imponujący. Dokładnie w tym samym momencie, w bladym świetle wstającego dnia z lasu wyłoniły się pozostałe trzy roboty kroczące i niemal jak na paradzie weszły do obozowiska. U ich stóp rozwinęły się szerokim wachlarzem roboty zwiadowcze i poduszkowce, otaczając ze wszystkich stron ciemną grupę budynków. Covell szybko, ale bardzo uważnie przebiegł wzrokiem tablicę przyrządów. W bazie nadal działały dwa źródła energii: jedno znajdowało się w położonym centralnie dużym gmachu, a drugie w nieco oddalonym budynku przypominającym koszary. Przyrządy nie wykryły żadnego śladu czujników, broni czy pól ochronnych. Analizator form życia za pomocą skomplikowanych algorytmów ustalił, że w koszarach nie ma istot żywych. Natomiast w centralnej budowli... - Przyrządy wykazują obecność około dwudziestu żywych organizmów w głównym budynku, panie generale - zameldował dowódca czwartego robota kroczącego. - Wszystkie znajdują się w środkowej części gmachu. Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)

- Tyle, że analizator twierdzi, iż to nie są ludzie - dorzucił kierowca Covella. - Może stosują jakieś ekrany - mruknął generał, wyglądając przez wizjer. W obozie wciąż nie było żadnego ruchu. - Lepiej to sprawdzić. Grupy szturmowe: naprzód! Tylne włazy poduszkowców otworzyły się i z każdego pojazdu wyskoczyło po ośmiu żołnierzy. Chronieni przez stalowe napierśniki, mocno ściskali w dłoniach karabiny laserowe. Połowa każdej grupy natychmiast skryła się za osłoną poduszkowców, z bronią wycelowaną w obozowisko, a w tym czasie pozostali żołnierze rzucili się biegiem przez otwarty teren w stronę zabudowań. Potem oni z kolei zajęli pozycje osłaniające, a ich koledzy zaczęli posuwać się do przodu. Cowell dostrzegł, że jego ludzie stosowali tę starą jak świat taktykę z charakterystyczną dla nowicjuszy przesadną determinacją. Ale z pewnością stanowili dobry materiał na żołnierzy. Atakujący zbliżali się skokami do głównego gmachu. Od zasadniczego pierścienia żołnierzy odrywały się niewielkie grupki, które przeczesywały mijane po drodze zabudowania. W końcu żołnierze z czołowej grupy dopadli budynku. Polanę rozjaśnił na moment błysk wybuchu - szturmujący wysadzili drzwi. W chwilę później także pozostali wdarli się do środka, trochę się przy tym przepychając. Potem zapadła cisza. Przerywały ją jedynie krótkie komendy dowódców grup szturmowych. Covell nasłuchiwał bacznie, obserwując jednocześnie czujniki. Po kilku minutach napłynął pierwszy meldunek. - Generale Covell, tu porucznik Barse. Opanowaliśmy cel ataku. Nikogo tu nie ma. - Świetnie, poruczniku. Jak to wszystko wygląda? - Wynieśli się stąd w dużym pośpiechu, panie generale - odparł Barse. - Zostawili sporo rzeczy, ale to chyba same śmieci. - O tym zadecyduje ekipa przeszukiwawcza - przypomniał mu Covell. - Jakieś wybuchowe pułapki albo inne niemiłe niespodzianki? - Nie, panie generale. Aha, te żywe organizmy zarejestrowane przez przyrządy, to tylko te długie, futrzaste zwierzęta. Mieszkają na ogromnym drzewie, które wyrasta ponad dach budynku. “Zdaje się, że nazywają się isalamiry” - pomyślał Covell. Thrawn już od paru miesięcy poświęcał im mnóstwo uwagi, choć generał nie miał pojęcia, w jaki sposób te bezmyślne istoty mogły pomóc Imperium w walce. Miał nadzieję, że pewnego dnia ludzie z floty dopuszczą go wreszcie do tajemnicy. - Zająć pozycje obronne - polecił porucznikowi. - Kiedy już wszystko będzie gotowe, niech pan powiadomi ekipę przeszukiwawcza. I niech się pan tam rozgości. Wielki admirał chce, abyśmy wszystko rozebrali na czynniki pierwsze. I zrobimy to. - Doskonale, generale Covell - dobiegający z nadajnika głos był ledwie słyszalny, pomimo olbrzymiego wzmocnienia i komputerowego tłumienia szumów. - Niech pan kontynuuje demontaż. Siedząca za sterami “Szalonego Karrde'a” Mara Jade odwróciła się do stojącego za nią mężczyzny. - Myślę, że to by było na tyle - powiedziała. Przez chwilę wydawało się, że Talon Karrde jej nie słyszy. Stał nieruchomo, wpatrując się w odległą planetę - malutki, bladoniebieski rogalik, ledwie widoczny spoza postrzępionej krawędzi skąpanej w słońcu asteroidy, za którą przyczaił się “Szalony Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)

Karrde”. - Tak - rzekł w końcu przemytnik głosem zupełnie pozbawionym emocji, choć musiał je odczuwać. - Chyba masz rację. Mara wymieniła porozumiewawcze spojrzenia z siedzącym w fotelu drugiego pilota Avesem, a potem ponownie zwróciła się do Karrde'a. - Czy nie powinniśmy więc lecieć? - zasugerowała. Szef przemytników odetchnął głęboko... Obserwując uważnie wyraz jego twarzy, dziewczyna zrozumiała, ile naprawdę znaczyła dla niego planeta Myrkr: to było coś więcej niż tylko baza, to był jego dom. Z wysiłkiem odpędziła od siebie tę myśl. A więc Karrde stracił swój dom. I co z tego? Ona straciła dotychczas znacznie więcej i żyje. On też sobie z tym poradzi. - Pytałam, czy nie powinniśmy już lecieć? - Słyszałem. - Na twarzy Karrde'a nie było już śladu emocji. Przemytnik z powrotem przybrał swój zwykły, lekko ironiczny ton. - Uważam, że powinniśmy jeszcze trochę zaczekać i przekonać się, czy nie zostawiliśmy tam czegoś, co mogłoby ich zaprowadzić do bazy na Rishi. Mara ponownie zerknęła na drugiego pilota. - Dokładnie wszystko sprawdziliśmy - odezwał się Aves. - Informacje o Rishi znajdowały się jedynie w głównym komputerze, a ten wysłaliśmy od razu z pierwszą grupą. - W porządku - odparł Karrde. - Ale czy jesteś gotów dać głowę, że nie przeoczyliśmy niczego? - Nie. - Aves zacisnął usta. - Ja też nie. I dlatego jeszcze trochę zaczekamy. - A co będzie, jeśli nas zauważą? - dziewczyna nie dawała za wygraną. - Chowanie się za asteroidą to dosyć wyświechtana sztuczka. - Nie zauważą nas - stwierdził Karrde ze spokojem. - Osobiście wątpię, czy w ogóle przyjdzie im do głowy, by nas tu szukać. Ludzie uciekający przed kimś takim jak wielki admirał Thrawn nie mają w zwyczaju zatrzymywać się, nim nie uciekną dużo dalej, niż my się teraz znajdujemy. “Czy jesteś gotów dać głowę, że nie przeoczyliśmy niczego?” - Mara z goryczą powtórzyła w myślach słowa Karrde'a. - Nic jednak nie powiedziała. Szef przemytników miał prawdopodobnie rację; a ponadto, nawet jeśli “Chimera” lub jej myśliwce skierowałyby się w ich stronę, to i tak mieliby mnóstwo czasu, aby rozgrzać silniki i uciec w nadprzestrzeń. Taktyka Karrde'a wydawała się całkowicie logiczna i bez zarzutu, ale Mara czuła dziwny niepokój. Miała jakieś złe przeczucia. Zacisnęła zęby i nastawiła czujniki statku na maksymalną czułość. Ponownie sprawdziła, czy procedura przygotowania do startu została wprowadzona do komputera pokładowego. Potem pozostało jej już tylko czekanie. Ekipa przeszukiwawcza wykonała swoje zadanie szybko i dokładnie. Już po półgodzinie nadszedł meldunek, że nie odkryto nic istotnego. - Cóż, to chyba wszystko - skrzywił się Pellaeon, obserwując przelatujące na monitorze komunikaty. “Niezłe ćwiczenie praktyczne dla sił lądowych, ale poza tym całkowicie jałowa akcja”, pomyślał, a odwracając się do Thrawna, głośno dodał: - Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)

Chyba, że pańscy wywiadowcy w Hyllyard zaobserwowali coś interesującego. Admirał wpatrywał się intensywnie we wskazania przyrządów. - Istotnie, zauważono ślad aktywności. Wszystko skończyło się niemal tak szybko, jak się zaczęło, ale sądzę, że wnioski są oczywiste. “No, to przynajmniej coś mamy” - pomyślał Pellaeon. - Rozumiem, panie admirale. Czy mam polecić, aby zorganizowano grupę wywiadowczą, którą wyślemy na planetę? - Trochę cierpliwości, kapitanie. Może to nie będzie konieczne. Niech pan spojrzy na skaner średniego zasięgu i powie mi, co widzi. Pellaeon odwrócił się do tablicy przyrządów i przywołał na monitorze odpowiedni obraz. Widział naturalnie Myrkr, a także myśliwce tworzące standardową osłonę “Chimery”. Poza nimi jedynym obiektem widocznym przy tym zasięgu skanera była... - Chodzi panu o tę niewielką asteroidę? - Właśnie - przytaknął Thrawn. - Nic nadzwyczajnego, nie sądzi pan, kapitanie? Nie, niech pan nie kieruje w tę stronę czujników! - dodał w tym samym momencie, gdy taka myśl przyszła kapitanowi do głowy. - Nie chcemy przecież przedwcześnie spłoszyć zwierzyny, prawda? - Zwierzyny? - powtórzył Pellaeon i ponownie zerknął na monitor. W czasie przeprowadzonej trzy godziny wcześniej rutynowej analizy asteroidy czujniki nic nie wykryły, a od tego czasu żaden statek nie mógł się tam wślizgnąć nie zauważony. - Z całym szacunkiem, panie admirale, ale nie widzę nic, co mogłoby wskazywać na czyjąś tam obecność. - Ja też nie - przyznał Thrawn. - Ale to jedyna tej wielkości osłona w promieniu dziesięciu milionów kilometrów od Myrkr. Nie ma innego miejsca, skąd Karrde mógłby nas obserwować. - Za pozwoleniem, panie admirale: wątpię, aby Karrde był tak głupi, żeby siedzieć tu i czekać, aż przybędziemy do niego. Jarzące się czerwono oczy Thrawna odrobinę się zwęziły. - Zapomina pan, kapitanie, że miałem okazję poznać tego człowieka. Co więcej, widziałem zgromadzone przez niego dzieła sztuki. - Admirał odwrócił się z powrotem w stronę monitorów. - On tam czeka! Jestem tego pewien. Widzi pan, kapitanie, Talon Karrde jest nie tylko przemytnikiem. Właściwie to jest kimś zupełnie innym niż przemyt- nik. Jego prawdziwa miłość to nie gromadzenie dóbr czy pieniędzy; jego pasją jest zdobywanie informacji. Bardziej niż czegokolwiek innego na świecie pożąda wiedzy. Możliwość dowiedzenia się, czy znaleźliśmy tu coś interesującego, stanowi dla niego pokusę nie do odparcia. Pellaeon przyjrzał się ukradkiem dowódcy. Zdaniem kapitana argumentacja admirała była mocno naciągana, ale z drugiej strony już zbyt wiele razy widział, jak sprawdzają się przewidywania Thrawna, by sprawę zlekceważyć. - Czy mam rozkazać, aby dywizjon myśliwców zbadał ten rejon? - Jak już mówiłem, kapitanie, cierpliwości. Nawet jeśli wygasili silniki i włączyli system utrudniający wykrycie przez czujniki, to i tak zdecydują się na start na długo przedtem, nim dotrą tam jakiekolwiek pojazdy. A właściwie powinienem powiedzieć - admirał uśmiechnął się nieznacznie - jakiekolwiek pojazdy wysłane z “Chimery”. Nagle Pellaeonowi zaświtała w głowie pewna myśl. Przypomniał mu się Thrawn, sięgający po kumunikator w chwili, gdy on miał wydać rozkaz do ataku. Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)

- Przesłał pan wiadomość do reszty floty. Przy czym zgrał ją pan w czasie z rozkazem ataku, aby zamaskować transmisję. Thrawn uniósł granatowoczarne brwi. - Doskonale, kapitanie. Doskonale. Pellaeon poczuł falę gorąca na policzkach. Komplementów ze strony admirała nie słyszało się codziennie. - Dziękuję, panie admirale. - Mówiąc precyzyjnie, powiadomiłem tylko jeden statek: “Ciemiężyciela”. Przybędzie tu za jakieś dziesięć minut. A wtedy - oczy Thrawna zabłysły - przekonamy się, na ile dokładnie przejrzałem psychikę Karrde'a. Dochodzące z głośników “Szalonego Karrde'a” meldunki ekipy przeszukiwawczej stawały się coraz rzadsze. - Chyba nic nie znaleźli - zauważył Aves. - Tak jak mówiłeś: wszystko dokładnie sprawdziliśmy - przypomniała mu Mara. Niemal nie słyszała własnego głosu. To coś, co nie dawało jej spokoju, przybierało na sile. - Czy możemy wreszcie stąd odlecieć? - spytała, zwracając się do Karrde'a. - Uspokój się, Maro. Oni nie mogą wiedzieć, że tu jesteśmy. Nie próbowali nawet nakierować czujników na asteroidę, a bez tego nie są w stanie wykryć statku. - Chyba że przyrządy niszczyciela gwiezdnego są bardziej czułe, niż przypuszczasz - odparowała dziewczyna. - Znamy dokładnie możliwości ich przyrządów - zapewnił ją Aves. -Weź się w garść, Maro. On wie, co robi. “Szalony Karrde” ma jeden z najlepszych systemów maskowania przed czujnikami w tej części... Urwał, gdyż drzwi wejściowe otworzyły się niespodziewanie. Dziewczyna odwróciła się i ujrzała dwa udomowione Vonskry Karrde'a. Zwierzęta dosłownie wlekły za sobą trzymającego ich smycz człowieka. - Co ty tu robisz, Czin? - zdenerwował się szef przemytników. - Przepraszam, kapitanie - wysapał chłopak. Zaparł się nogami w podłogę, przytrzymując naprężone smycze. Jego wysiłki przyniosły zaledwie częściowy skutek: drapieżniki nadal powoli ciągnęły go do przodu. - Nie mogłem ich powstrzymać. Pomyślałem, że może bardzo chcą pana zobaczyć. - Co się z wami dzieje? - skarcił zwierzęta Karrde. Przykucnął przed nimi na podłodze. - Nie wiecie, że jesteśmy bardzo zajęci? Vonskry nawet na niego nie spojrzały. Zachowywały się tak, jakby w ogóle nie zauważyły obecności Karrde'a. Wpatrywały się przed siebie, nie zwracając na niego uwagi. Utkwiły wzrok w Marze. - Hej, Sturm! - przemytnik lekko klepnął jedno ze zwierząt po pysku. - Mówię do ciebie. Co w ciebie wstąpiło? - Podążył wzrokiem za spojrzeniem vonskra... Zawahał się i spojrzał jeszcze raz. - Maro, czy robisz coś dziwnego? Dziewczyna potrząsnęła przecząco głową, a po plecach przebiegł jej lodowaty dreszcz. Już kiedyś widziała to spojrzenie - u dzikich vonskrów, które spotykali z Lu- ke'em Skywalkerem na Myrkrze, w czasie ich trzydniowej wędrówki przez puszczę. Tyle że tamte Vonskry nie nią się interesowały. Ich spojrzenia były skierowane na Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)

Skywalkera. Zwykle patrzyły tak na niego tuż przed atakiem. - Sturm, to tylko Mara. - Karrde przemawiał do zwierzęcia jak do dziecka. - Mara - powtórzył, patrząc vonskrowi prosto w oczy. - Przyjaciel. Słyszysz, Drang? - dodał, chwytając drugiego drapieżnika za pysk. - Ona jest przyjacielem. Rozumiesz? Przez chwilę Drang wydawał się rozważać to, co usłyszał. Potem, tak samo niechętnie jak przedtem Sturm, spuścił łeb i przestał się wyrywać. - No, już lepiej - stwierdził przemytnik. Podrapał oba drapieżniki za uszami i podniósł się z podłogi. - Lepiej je stąd zabierz, Czin. Pospaceruj z nimi po głównym korytarzu, niech mają trochę ruchu. - O ile uda mi się znaleźć przejście pomiędzy tymi wszystkimi gratami - mruknął chłopak, ściągając smycze. - No, maluchy, idziemy! Vonskry zawahały się na moment, ale dały się wyprowadzić z pomieszczenia. - Zastanawiam się, o co im chodziło - rzekł Karrde, gdy już zamknęły się za nimi drzwi. Obrzucił Marę badawczym spojrzeniem. - Nie mam pojęcia - odparła dziewczyna z napięciem w głosie. Teraz, gdy minęło chwilowe zamieszanie, dziwny lęk, który poprzednio odczuwała, wrócił z jeszcze większą siłą. Odwróciła się gwałtownie do monitorów, spodziewając się ujrzeć nadlatujący w ich kierunku dywizjon myśliwców imperialnych. Jednak nic takiego nie zobaczyła. Jedynie “Chimera” nadal tkwiła niegroźnie na orbicie Myrkru. Przyrządy “Szalonego Karrde'a” nie wykazywały żadnego zagrożenia, ale mimo to w Marze narastał strach... W pewnym momencie nie potrafiła się już powstrzymać. Sięgnęła do tablicy przyrządów i uruchomiła procedurę przedstartową. - Maro! - Aves poderwał się jak oparzony. - Co ty, u diabła...? - Oni zaraz tu będą - odburknęła, a jej głos zdradzał wszystkie kłębiące się w niej emocje. Kości zostały rzucone: w chwili uruchomienia silników statku wszystkie czujniki “Chimery” skoczyły na pewno jak oszalałe. Teraz pozostawała im już tylko ucieczka. Zerknęła na Karrde'a, obawiając się tego, co spodziewała się wyczytać w jego oczach. Ale szef przyglądał się jej spokojnie, z lekko kpiącym wyrazem twarzy. - Nie wygląda na to, żeby zaraz mieli się tu zjawić - zauważył ostrożnie. Potrząsnęła głową i spojrzała na niego błagalnie. - Musisz mi uwierzyć. - Dziewczyna miała niemiłą świadomość, że jej samej trudno w to uwierzyć. - Szykują się do ataku. - dodała jednak. - Wierzę ci - powiedział przemytnik łagodnie. “Albo po prostu zrozumiałeś, że nie mamy w tej chwili wyboru”, przemknęło Marze przez głowę. - Aves: wykonaj obliczenia do skoku w nadprzestrzeń. Wybierz najprostszy możliwy kurs, byle nie w pobliże Rishi; później będziemy mieli czas, żeby się zatrzymać i dokonać korekty. - Ależ, Karrde... - Mara jest moim zastępcą - przerwał mu szef. - I w związku z tym ma prawo i obowiązek podejmować ważne decyzje. - Tak, ale... - Aves zdusił ostatnie słowo. - Tak - wycedził przez zęby. Obrzucił dziewczynę wrogim spojrzeniem, po czym odwrócił się do komputera nawigacyjnego i zabrał się do pracy. - Możemy ruszać, Maro - powiedział Karrde. Usiadł w fotelu do obsługi urządzeń łączności. - Postaraj się, aby asteroidą była jak najdłużej między nami a “Chimerą”. - Tak jest - odparła. Dotychczasowe emocje zaczynały powoli ustępować. Teraz Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)

czuła głównie złość i zakłopotanie. Znów to zrobiła: poszła za głosem wewnętrznego przeczucia. Uczyniła to, czego nigdy w życiu nie powinna robić - i po raz kolejny się na tym sparzyła. Prawdopodobnie po raz ostatni Karrde nazwał ją swoim zastępcą. Nie chciał podważać autorytetu dowódcy w obecności Avesa, ale kiedy tylko się stąd wyrwą i spotka się z nią w cztery oczy, to będzie musiała słono za wszystko zapłacić. Będzie miała szczęście, jeśli nie wyrzuci jej z organizacji. Ze złością uderzyła w klawisze komputera. Obróciła “Szalonego Karrde'a” tyłem do asteroidy i poprowadziła statek w stronę otwartego kosmosu. Nagle z charakterystycznym dla pseudoruchu migotaniem z nadprzestrzeni wyskoczył jakiś duży obiekt. Wyhamował o dwadzieścia kilometrów od nich. Był to imperialny krążownik przechwytujący. Aves zmiął w ustach przekleństwo. - Mamy towarzystwo - rzucił. - Widzę. - Karrde był jak zwykle opanowany, ale i w jego głosie zabrzmiała nutka zaskoczenia. - Ile czasu do skoku w nadprzestrzeń? - Jeszcze minuta - odparł Aves z napięciem. - Zewnętrzna część układu jest strasznie zaśmiecona i komputer usiłuje sobie z tym poradzić. - No, to będziemy się ścigać. - podsumował szef przemytników. - Co u ciebie, Maro? - Prędkość: siedem trzy - oznajmiła. Usiłowała wydusić z rozgrzewających się silników maksimum mocy. Karrde miał rację: szykował się prawdziwy wyścig. Krążowniki przechwytujące były wyposażone w cztery potężne generatory fal grawitacyjnych, które mogły imitować obecność mas wielkości planety. Statki te miały za zadanie uniemoż- liwiać ucieczkę w nadprzestrzeń, dopóki imperialne myśliwce nie rozniosą wroga na strzępy. Jednak bezpośrednio po wyjściu z nadprzestrzeni potrzebowały minuty na uruchomienie generatorów. Gdyby Marze udało się w tym czasie wyprowadzić “Szalonego Karrde'a” poza ich zasięg... - Kolejni goście - oznajmił Aves. - Parę dywizjonów myśliwców imperialnych z “Chimery”. - Prędkość: osiem sześć - zameldowała Mara. - Możemy osiągnąć prędkość światła natychmiast, gdy komputer nawigacyjny poda kurs. - Co z krążownikiem? - Rozgrzewa generatory - odparł Aves. Na monitorze taktycznym Mary wyświetlił się przezroczysty stożek oznaczający obszar, w którym już wkrótce miało się pojawić pole uniemożliwiające skok w nadprzestrzeń. Dziewczyna odrobinę skorygowała kurs, kierując statek w stronę najbliższego punktu poza zasięgiem krążownika. Zerknęła na ekran komputera nawigacyjnego: obliczenia dobiegały końca. Jednocześnie widmowy stożek zaczął się gwałtownie materializować... Rozległ się brzęczyk komputera. Mara zacisnęła dłoń na potrójnej dźwigni napędu nadprzestrzennego i płynnym ruchem pociągnęła ją do siebie. “Szalony Karrde” zadrżał i przez moment wydawało się, że krążownik przechwytujący jednak wygra ten upiorny wyścig. Nagle widoczne na zewnątrz gwiazdy rozpłynęły się w świetliste smugi... “Udało się!” Aves westchnął z ulgą, gdy gwiezdne smugi ustąpiły miejsca gwiezdnej mozaice nadprzestrzeni. - To się nazywa zdążyć w ostatniej chwili. Skąd oni, u diabła, wiedzieli, że tam Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)

jesteśmy? - Nie mam pojęcia - odparł Karrde spokojnie. - A ty, Maro? - Ja też nie. - Dziewczyna utkwiła wzrok w monitorach. Nie śmiała spojrzeć na któregokolwiek z towarzyszy. - Może Thrawn zawierzył po prostu swojemu przeczuciu. Czasem tak robi. - No, to mamy szczęście, że nie tylko on miewa przeczucia - stwierdził Aves lekko zmienionym głosem. - Ładnie to załatwiłaś, Maro. Przepraszam, że na ciebie napadłem. - Tak - poparł go Karrde. - To była naprawdę świetna robota. - Dzięki - burknęła dziewczyna. Nie spuszczając wzroku z tablicy przyrządów, starała się powstrzymać napływające jej do oczu łzy. “A więc znów się zaczęło”. Gorąco wierzyła, że odnalezienie myśliwca Skywalkera w środku kosmosu było zdarzeniem odosobnionym - zwykły łut szczęścia, bardziej jego zasługa niż jej. Ale nie. Wszystko zaczynało się od nowa - tak jak już tyle razy przedtem w ciągu tych ostatnich pięciu lat - nagłe przeczucia i towarzyszące im dziwne doznania, nieodparte impulsy i wewnętrzny przymus, który pchał ją do działania. A to znaczyło, że prawdopodobnie już wkrótce zaczną ją na powrót dręczyć sny. Ze złością uderzyła się ręką w głowę. Spróbowała rozluźnić napięte mięśnie twarzy. Zbyt dobrze znała ten scenariusz... “Ale tym razem wszystko potoczy się inaczej”, pomyślała. Dotychczas była zupełnie bezradna wobec odbieranych przez siebie głosów i impulsów - mogła tylko cierpieć i czekać, aż cały cykl dobiegnie końca. Cierpiała zaszyta w jakąś kryjówkę, z której natychmiast uciekała, gdy tylko zdradziła się przed otaczającymi ją ludźmi. Ale tym razem nie była zwykłą kelnerką w barze na Forliss ani nie wystawiała potencjalnych ofiar dla bandy rzezimieszków na Kaprioril, ani też nie tkwiła jako mecha- nik od napędów nadprzestrzennych w jakiejś zapadłej dziurze w Przesmyku Izońskim. Była zastępcą szefa najpotężniejszej grupy przemytniczej w całej galaktyce. Dys- ponowała zasobami materialnymi i środkami transportu, do jakich nie miała dostępu od śmierci Imperatora. Wiedziała, że te możliwości pozwolą jej odnaleźć Luke'a Skywalkera. Odnaleźć go - i zabić. Może wtedy wreszcie głosy się uciszą. Przez dłuższą chwilę Thrawn stał przy iluminatorze, obserwując w milczeniu odległą asteroidę i majaczący obok niej - teraz już zbyteczny - krążownik przechwytujący. Pellaeon pomyślał z niepokojem, że admirał przybrał pozę identyczną jak wtedy, gdy Luke Skywalker umknął z podobnej pułapki. Kapitan bał się choćby odetchnąć. Wpat- rując się w plecy dowódcy, zastanawiał się, czy znowu ktoś z załogi “Chimery” zapłaci życiem za to niepowodzenie. - Ciekawe - odezwał się Thrawn niemal obojętnie. Odwrócił się w stronę podwładnego. - Czy zwrócił pan uwagę na następstwo zdarzeń, kapitanie? - Tak, panie admirale - odparł niepewnie Pellaeon. - Obiekt włączył silniki jeszcze przed pojawieniem się “Ciemiężyciela”. - Właśnie - skinął głową Thrawn. - A to może oznaczać jedną z trzech możliwości: albo Karrde i tak zaczynał się już zbierać do odlotu, albo coś go wystraszyło, albo też... - czerwone oczy admirała błysnęły złowrogo - został przez kogoś ostrzeżony. Pellaeon zesztywniał. Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)

- Chyba nie sugeruje pan, admirale, że uprzedził go któryś z naszych ludzi? - Nie, bynajmniej. - Wargi Thrawna zadrżały leciutko. - Pomijając już kwestię wierności naszej załogi, to nikt na “Chimerze” nie wiedział o planowanym ataku. A gdyby ostrzeżenie nadano z “Ciemiężyciela”, to musielibyśmy przechwycić taką wiadomość. - W zadumie zrobił kilka kroków. - To dość intrygująca zagadka, kapitanie - rzekł, siadając w fotelu. - Będę się musiał nad nią zastanowić. Teraz jednak mamy na głowie ważniejsze sprawy: chociażby kwestię zdobycia nowych statków wojennych. Czy ktoś odpowiedział na nasz apel? - W zasadzie nie zdarzyło się nic ciekawego, panie admirale - odparł Pellaeon. Wyciągnął dziennik łączności i szybko przebiegł go wzrokiem. - Osiem z piętnastu grup, z którymi nawiązałem kontakt, wyraziło zainteresowanie naszą ofertą, ale żadna nie chciała się do niczego zobowiązać. W dalszym ciągu czekamy na odpowiedzi od pozo- stałych. - Damy im jeszcze kilka tygodni - stwierdził Thrawn, kiwając głową. - A jeśli do tego czasu sprawa nie posunie się naprzód, to ponowimy nasz apel, tyle że w ostrzejszej formie. - Rozumiem, panie admirale. - Pellaeon zawahał się przez chwilę. - Nadeszła też kolejna wiadomość z Jomarku. Thrawn zwrócił na podwładnego swe gorejące oczy. - Byłbym niezmiernie wdzięczny, kapitanie - powiedział, cedząc słowa - gdyby wyjaśnił pan naszemu szanownemu mistrzowi C'baoth owi, że jeśli w dalszym ciągu będzie bombardował nas wiadomościami, to jego pobyt na Jomarku straci cały sens. Jeżeli Rebelianci zaczną choćby podejrzewać jakiś związek pomiędzy nami, to C'baoth może być pewien, że Skywalker nigdy się tam nie zjawi. - Już mu to wyjaśniałem, panie admirale - skrzywił się Pellaeon. - I to nie raz. Zawsze na to odpowiada, że jego Jedi na pewno się zjawi. Dopytuje się też, kiedy dostarczy mu pan siostrę Skywalkera. Thrawn milczał przez dłuższą chwilę. - Podejrzewani, że nie da się go uciszyć, dopóki nie dostanie tego, czego chce - rzekł w końcu. - Zapewne na razie nie będzie też miał ochoty niczego dla nas robić. - Tak, narzekał na to, że każe mu pan koordynować ataki - potwierdził Pellaeon. - Kilkakrotnie mi powtarzał, że nie potrafi dokładnie przewidzieć, kiedy Skywalker przybędzie na Jomark. - I insynuował zapewne, że spotka nas straszliwa kara, jeśli go tam wtedy nie będzie - mruknął admirał. - Tak, znam to na pamięć. I mam już tego dosyć. - Odetchnął głęboko, powoli wypuszczając powietrze. - A więc dobrze, kapitanie. Kiedy C'baoth ponownie się odezwie, może go pan poinformować, że po akcji na Taanab damy mu nieco odpocząć. Skywalker nie zjawi się na Jomarku wcześniej niż za jakieś dwa tygodnie - te niesnaski, które sprowokowaliśmy w dowództwie Rebeliantów, powinny go do tego czasu zatrzymać. A jeśli chodzi o Leię Organę Solo i jej nie narodzone dzieci... to może mu pan oznajmić, że teraz osobiście zajmę się tą sprawą. Pellaeon zerknął ukradkiem za siebie, na stojącego przy tylnych drzwiach Rukha - milczącego towarzysza admirała, stanowiącego jego osobistą ochronę. Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)

- Czy mam rozumieć, że zamierza pan odsunąć od tego zadania Noghrich, panie admirale? - A ma pan coś przeciwko temu, kapitanie? - Nie, panie admirale. Ośmielam się jedynie przypomnieć, że Noghri bardzo nie lubią, kiedy nie mogą dokończyć powierzonej im misji. - Noghri służą Imperium - zauważył chłodno Thrawn. - A poza tym są wierni wobec mnie. Zrobią to, co im każę... - Zawahał się przez chwilę. - Niemniej jednak będę pamiętał o pańskich obiekcjach. W każdym razie tu, na Myrkr, nie mamy już nic do roboty. Proszę rozkazać generałowi Covellowi, by wycofał swoje oddziały. - Tak jest, panie admirale - powiedział Pellaeon i skinął na oficera łączności, by przekazał rozkaz na planetę. - Za trzy godziny chcę mieć w ręku raport generała - dodał Thrawn. - Dwanaście godzin później ma mi przedstawić nazwiska trzech żołnierzy piechoty i dwóch członków załóg pojazdów bojowych, którzy najbardziej wyróżnili się w czasie ataku. Tych pięciu ludzi zostanie oddelegowanych do operacji “Tantiss”. Mają być bezzwłocznie wysłani na Wayland. - Tak jest - skinął głową Pellaeon, pieczołowicie wpisując rozkazy dla Covella do komputera. W ciągu ostatnich tygodni, od kiedy operacja “Tantiss” nabrała rozmachu, wybieranie najlepszych żołnierzy stało się w Armii Imperialnej rutynowym zajęciem. Niemniej jednak admirał co jakiś czas przypominał swoim oficerom o tym obowiązku. Może chciał w ten sposób podkreślić, że ta selekcja ma podstawowe znaczenie dla powodzenia jego planu zdławienia Rebelii. Thrawn ponownie spojrzał przez iluminator na widniejącą w dole planetę. - A skoro i tak czekamy na powrót generała, to proszę się skontaktować z wywiadem. Niech zorganizują grupę ludzi, którą wyślemy do Hyllyard. - Uśmiechnął się. - To ogromna galaktyka, kapitanie, ale nawet ktoś taki jak Talon Karrde nie może uciekać w nieskończoność. W końcu będzie musiał się zatrzymać. Wysoki Zamek na Jomarku nie zasługiwał na swoją nazwę - przynajmniej w opinii Joruusa C'baotha. Mały i brudny, z rozpadającymi się gdzieniegdzie ścianami, zamek był tak martwy, jak dawno wymarły lud, który go zbudował. Budowla przycupnęła niepewnie pomiędzy dwiema wyniosłymi skałami stanowiącymi fragmenty pradawnego stożka wulkanicznego. Jednak patrząc na zbiegające się koliście pozostałości ścian krateru i połyskującą niebiesko taflę leżącego czterysta metrów w dole jeziora Pierścień, C'baoth musiał przyznać, że tubylcy znaleźli piękne miejsce, by zbudować swój zamek - zamek, świątynię czy co to tam właściwie było. Budowla stanowiła niemal wymarzoną siedzibę dla mistrza Jedi już choćby z tego powodu, że okoliczna ludność najwyraźniej bała się tego miejsca. Poza tym położona w środku krateru ciemna wyspa, która nadawała jezioru kształt pierścienia, z powodzeniem służyła jako dyskretne lądowisko dla irytująco często pojawiających się tu pojazdów Thrawna. Stojąc na pałacowym tarasie i spoglądając w dół, na jezioro Pierścień, C'baoth nie Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)

myślał jednak o pięknie krajobrazu ani o władzy, ani nawet o Imperium. Jego uwagę zaprzątało dziwne drżenie Mocy, które właśnie odczuł. Podobne wrażenia odbierał już wcześniej - a przynajmniej tak mu się wydawało. Trudno było cofnąć się myślami do czasów minionych, wspomnienia wymykały się w gorączkowym natłoku spraw dnia dzisiejszego. Nawet jego własna przeszłość jawiła się C'baothowi we fragmentarycznych wspomnieniach, przypominających oderwane od siebie zapisy w jakiejś kronice historycznej. Miał niejasne wrażenie, że ktoś próbował mu kiedyś wyjaśnić, dlaczego tak się działo, ale te wyjaśnienia już dawno zagubiły się w mrokach przeszłości. Zresztą to i tak nie miało żadnego znaczenia. Nie liczyła się ani zawodna pamięć, ani trudność koncentracji, ani też luki we wspomnieniach o własnej przeszłości. W każdej chwili mógł przywołać Moc - i to było najważniejsze. Dopóki będzie w stanie to robić, nikt nie zdoła go skrzywdzić ani odebrać mu tego, co ma. Tyle że wielki admirał Thrawn już go w zasadzie pozbawił wszystkiego. Czyż nie? Starzec rozejrzał się po tarasie. Tak, to nie był ani dom, ani miasto, ani świat, które wybrał, by je kształtować i nimi rządzić. To nie był Wayland, który wyrwał z rąk Ciemnego Jedi, pilnującego skarbca Imperatora we wnętrzu góry Tantiss. To był Jomark, gdzie tkwił w oczekiwaniu na... Na kogo? Pogładził dłonią długą, siwą brodę i spróbował się skoncentrować... Po chwili sobie przypomniał: czeka na Luke'a Skywalkera. Tak, ma tu przybyć Skywalker, a także jego siostra i jej nie narodzone dzieci - a on uczyni ich wszystkich swymi sługami. Wielki admirał Thrawn obiecał mu ich w zamian za pomoc, której C'baoth miał udzielić Imperium. Starzec skrzywił się na myśl o tym. Pomoc, której żądał od niego admirał, sprawiała mu wiele trudności. Musiał się bardzo mocno koncentrować, by zrobić to, czego chciał Thrawn; musiał ściśle kontrolować swoje myśli i uczucia - i to przez długie okresy. Na Waylandzie miał całkowity spokój, przynajmniej od czasu, gdy zabił strażnika Im- peratora. C'baoth się uśmiechnął. Walka ze strażnikiem to był wspaniały pojedynek. Usiłował go sobie przypomnieć, ale szczegóły przeszłości rozwiewały się niczym liście na wietrze. To było już tak dawno temu... Dawno temu... Drżenie Mocy też zdarzało się dawno temu. C'baoth przestał gładzić brodę i namacał palcami zawieszony na piersiach medalion. Ściskając w dłoni ciepły metal, starał się rozproszyć przesłaniającą mu przeszłość mgiełkę i dojrzeć, co się za nią kryje. Nie mylił się: rzeczywiście, takie samo drżenie zdarzyło się już trzykrotnie w ciągu ostatnich paru lat. Pojawiało się, trwało przez jakiś czas, po czym znów ustępowało. Zupełnie jakby ktoś odkrywał, jak korzystać z Mocy, a po pewnym czasie tracił tę umiejętność. Starzec nie potrafił tego zrozumieć. Ale to wszystko nie stanowiło dla niego zagrożenia, a zatem nie było istotne. Wyczuł obecność imperialnego niszczyciela gwiezdnego, który wszedł na orbitę wokół planety. Ukryty wysoko ponad chmurami, statek był całkowicie niewidoczny dla mieszkańców Jomarku. C'baoth wiedział, że gdy zapadnie noc, ludzie z niszczyciela przyślą po niego wahadłowiec i zabiorą go, aby znów gdzieś - zdaje się, że tym razem na Taanab - koordynował kolejny z synchronicznych ataków Imperium. Wcale mu się nie uśmiechały związane z tym wysiłek i ból. Ale kiedy wreszcie dostanie swoich Jedi, oni wszystko mu wynagrodzą. Ukształtuje ich na swój obraz i Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)

będą mu służyli do końca życia. A wtedy nawet wielki admirał Thrawn będzie musiał przyznać, że on, Joruus C'baoth odkrył, na czym polega prawdziwy sens władzy. ROZDZIAŁ 2 - Strasznie mi przykro, Luke. - Dobiegający z nadajnika głos Wedge'a Antillesa przerywały co chwila szumy i trzaski. - Interweniowałem już dosłownie wszędzie, pukałem do wszystkich możliwych drzwi, ale nic z tego. Jakiś facet gdzieś tam na górze zarządził, że statki wojenne Sluisjańczyków mają bezwzględne pierwszeństwo, jeśli chodzi o naprawę. Musimy znaleźć tego człowieka i przekonać go, by zrobił dla nas wyjątek; w przeciwnym razie nikt nie zajmie się twoim myśliwcem. Luke Skywalker skrzywił się czując, że po czterech godzinach niespokojnego wyczekiwania ma już tego dosyć. Stracił cztery cenne godziny i wciąż nie było wiadomo, jak długo jeszcze przyjdzie mu czekać; a na Coruscant ważyły się teraz losy całej Nowej Republiki... - Czy znasz przynajmniej nazwisko tego faceta? - spytał. - Nawet tego nie zdołałem się dowiedzieć - odparł Wedge. - Próbowałem posuwać się coraz wyżej w hierarchii służbowej, ale wszystkie kontakty urywały się gdzieś na trzecim poziomie powyżej mechaników. Nadal będę się usiłował czegoś dowiedzieć, ale tu panuje teraz niezły bałagan. - No cóż, to normalne po zmasowanym ataku Imperium - westchnął Luke. Rozumiał, dlaczego Sluisjańczycy wydali takie a nie inne zarządzenie, ale on nie wybierał się przecież na zwykłą przejażdżkę. Lot na Coruscant potrwa dobre sześć dni, a każda godzina opóźnienia dawała politycznym przeciwnikom admirała Ackbara więcej czasu na umocnienie ich pozycji. - Próbuj dalej, dobrze? Muszę się stąd jak najszybciej wydostać. - Oczywiście - rzucił Antilles. - Słuchaj, wiem, że martwisz się tym, co się dzieje na Coruscant, ale jeden człowiek niewiele tam pomoże. Nawet jeśli jest rycerzem Jedi. - Wiem - przyznał Luke niechętnie. “Poza tym leci tam Han, a na miejscu jest już Leia...” - Ale po prostu nie potrafię tu tak bezczynnie siedzieć. - Ani ja. - Wedge ściszył głos. - Nie zapominaj, że masz jeszcze jedno wyjście. - Tak, będę o tym pamiętał - obiecał Skywalker. Miał wielką pokusę, żeby skorzystać z propozycji przyjaciela. Ale oficjalnie Luke nie był już członkiem armii Nowej Republiki, a ponieważ oddziały zgromadzone w stoczni wciąż pozostawały w pełnym pogotowiu bojowym, Wedge mógłby zostać postawiony przed sądem wojennym za oddanie swego myśliwca osobie cywilnej. Prawdopodobnie Borsk Fey'lya i jego antyackbarowska frakcja nie zawracaliby sobie głowy pokazowym procesem przeciwko komuś tak niskiemu rangą jak dowódca dywizjonu myśliwców. Ale kto wie, może stałoby się inaczej. Naturalnie Wedge zdawał sobie z tego sprawę jeszcze lepiej od Luke'a. Jego propozycja była więc tym bardziej wspaniałomyślna. - Bardzo ci dziękuję - rzekł Skywalker. - Ale o ile nie zajdzie jakaś naprawdę nagła potrzeba, to będzie lepiej dla wszystkich, jeśli zaczekam, aż zreperują moją własną Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)

maszynę. - Nie ma sprawy. A jak się czuje generał Calrissian? - Jest w podobnej sytuacji jak mój myśliwiec - odparł cierpko Luke. - Wszyscy tutejsi lekarze i roboty medyczne są zajęte opatrywaniem rannych. Wyjmowanie kawałeczków szkła i metalu z kogoś, kto w danej chwili nie krwawi, może według nich poczekać. - Założę się, że w tej sytuacji Calrissian nie posiada się ze szczęścia. - Widywałem go już w lepszej formie - przyznał Jedi. - Chyba spróbuję jeszcze raz wpłynąć na lekarzy. A ty cały czas nękaj sluisjańska biurokrację. Jeśli będziemy naciskali z dwóch stron, to może spotkamy się gdzieś w środku. - Masz rację - zaśmiał się Antilles. - Odezwę się do ciebie później. Nadajnik jeszcze raz zatrzeszczał i połączenie zostało przerwane. - Powodzenia - rzucił cicho Luke. Wstał od pulpitu publicznego komunikatora i skierował się w drugi koniec hali odpraw, ku drzwiom prowadzącym do szpitala. Jeśli cały sprzęt Sluisjańczyków uległ takim uszkodzeniom jak wewnętrzny system łączności, to rzeczywiście trochę potrwa, nim ktoś będzie miał czas zająć się zamontowaniem nowego napędu nadprzestrzennego w myśliwcu jakiegoś cywila. Jednak torując sobie drogę wśród kłębiącego się tłumu, Luke doszedł do wniosku, że wcale nie jest jeszcze tak źle: w stoczni znajdują się liczne statki Nowej Republiki i może ich mechanicy łatwiej niż Sluisjańczycy zgodzą się zrobić wyjątek dla byłego oficera. A gdyby już wszystko inne zawiodło, zawsze może połączyć się z Coruscant i poprosić Mon Mothmę o interwencję w jego sprawie. Wadą tego ostatniego rozwiązania było to, że prośba o pomoc zdradzałaby słabość Luke'a... A akurat w tym momencie nie należało ujawniać przed Fey'lyą żadnej słabości. Tak mu się przynajmniej zdawało. Z drugiej jednak strony fakt, że przywódczyni Nowej Republiki spełniła jego prywatną prośbę, mógłby zostać odczytany jako znak siły i solidarności. Skywalker potrząsnął głową, nie bardzo wiedząc, co powinien zrobić. To, że Jedi potrafili w każdej sytuacji dostrzec obie strony medalu, było ogólnie rzecz biorąc bardzo użyteczne. Niemniej jednak machinacje polityczne wydawały mu się przez to jeszcze bardziej niejasne i zawiłe. Był to jeden z powodów, dla których kwestie związane z polityką zawsze wolał zostawiać Leii. Miał nadzieję, że jego siostra potrafi sobie poradzić i w tej sytuacji. Skrzydło szpitalne było równie zatłoczone co reszta ogromnego portu kosmicznego Sluis Van; ale tutaj przynajmniej większość obecnych, zamiast biegać w kółko po całym terenie, siedziała lub leżała spokojnie pod ścianami. Lawirując pomiędzy krzesłami i wózkami z chorymi, Skywalker dotarł do dużego pokoju pielęgniarek, zamienionego obecnie na poczekalnię dla pacjentów, którzy nie wymagali natychmiastowej pomocy. Lando Calrissian siedział w kącie pomieszczenia, a na jego twarzy malowały się jednocześnie zniecierpliwienie i nuda. Jedną ręką przyciskał do piersi prowizoryczny opatrunek ze środkiem znieczulającym, a w drugiej trzymał pożyczony notes elektroniczny. Gdy przyszedł Luke, Lando właśnie studiował zapisane w nim informacje. - Jakieś złe wieści? - spytał Skywalker. - Nie gorsze niż to wszystko, co mi się ostatnio przytrafiło - stwierdził Calrissian, odkładając komputerek na wolne krzesło. - Na rynku cena hfredium znów spadła. Jeśli nie wzrośnie w ciągu najbliższych miesięcy, to będę o kilkaset tysięcy do tyłu. - To rzeczywiście niewesoła sytuacja. O ile się nie mylę, hfredium to główny produkt twojego Miasta Nomadów? Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)

- Tak, jeden z kilku podstawowych produktów - potwierdził Lando ze skwaszoną miną. - Nasza produkcja jest na tyle zróżnicowana, że w normalnych warunkach zbytnio byśmy tego nie odczuli. Problem polega na tym, że w ostatnim czasie gromadziłem hfredium w nadziei, iż cena wzrośnie. Ale stało się dokładnie odwrotnie. Luke z trudem powstrzymał uśmiech. “To cały Lando: może i stał się uczciwy i szanowany, ale wciąż nie potrafi się powstrzymać od ryzykownych spekulacji na boku”. - No, jeśli cię to choć trochę pocieszy - powiedział - to mam dla ciebie pomyślną wiadomość. Ponieważ wszystkie statki, które Imperium próbowało wykraść, należały do Nowej Republiki, to nie będziemy się musieli użerać ze sluisjańska biurokracją, żeby odzyskać twoje wgłębiarki. Wystarczy, że przedstawisz dowódcy oddziałów republikańs- kich odpowiedni wniosek i będziesz mógł je stąd zabrać. Twarz Landa rozpogodziła się nieco. - To doskonale. Jestem ci niezwykle wdzięczny, Luke. Nie masz pojęcia, ile miałem problemów, by zdobyć te maszyny. Gdybym musiał teraz szukać nowych, to nie wiem, co bym zrobił. Skywalker zbył podziękowania machnięciem ręki. - Przykro mi, że w obecnej chwili tylko tyle możemy dla ciebie zrobić. Pójdę teraz do izby przyjęć, może uda mi się coś zdziałać w twojej sprawie. Skończyłeś już przeglądać ten notes? - Jasne, możesz go zabrać. A czy coś się ruszyło w kwestii twojego myśliwca? - W zasadzie nie - odparł Luke, schylając się po komputerek. - Sluisjańczycy ciągle powtarzają, że minie jeszcze co najmniej kilka godzin, nim choćby... - urwał, bo odczuł nagłą zmianę w umyśle Landa. Niemal w tej samej chwili przyjaciel chwycił go za rękę. - O co chodzi? - zdziwił się Jedi. Calrissian zapatrzył się przed siebie; zmarszczył czoło, starając się określić unoszący się w powietrzu zapach. - Gdzie teraz byłeś? - zwrócił się do Skywalkera. - W hali odpraw, przy jednym ze stanowisk łączności. - Nagle Luke uświadomił sobie, że Lando wącha jego rękaw. - A dlaczego pytasz? Calrissian puścił jego rękę. - To tytoń karababbajski - powiedział wolno. - Z domieszką ziół armudu. Nie czułem tego zapachu od czasu... - Spojrzał na Skywalkera, a jego twarz się ściągnęła. - To Niles Ferrier. Nie ma wątpliwości. - A kto to jest Niles Ferrier? - Luke poczuł, że serce zaczęło mu bić szybciej. Niepokój Landa stawał się zaraźliwy. - Człowiek: wysoki, dobrze zbudowany - wyjaśniał Calrissian. - Ciemne włosy; zapewne broda - choć to się zmienia; prawdopodobnie palił długie, cienkie cygaro - a raczej na pewno je palił, bo pachniesz dymem. Widziałeś kogoś takiego? - Poczekaj. - Skywalker przymknął oczy i sięgnął Mocą do wnętrza swego umysłu. Szczegółowe odtwarzanie z pamięci niedawno zaszłych zdarzeń było jedną z umiejęt- ności, jakich nauczył go Yoda. W miarę jak cofał się myślami w czasie, przed oczami przelatywały mu kolejne obrazy: droga do szpitala, rozmowa z Wedge'em, a jeszcze wcześniej poszukiwanie publicznego komunikatora... I nagle go zobaczył: Ferrier wyglądał dokładnie tak, jak opisał go Lando; przechodził zaledwie o trzy metry od Luke'a. - Mam go - oznajmił Skywalker i na chwilę zatrzymał obraz. Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)

- Dokąd idzie? - Hm... - Jedi ponownie uruchomił pamięć, tym razem jednak zdarzenia popłynęły do przodu. Przez chwilę mężczyzna to ginął mu z oczu, to znów się pojawiał, aż wreszcie - gdy Luke znalazł w końcu pulpit łączności - zniknął na dobre. - Wygląda na to, że Ferrier i jeszcze paru innych facetów skierowało się do korytarza numer sześć. Calrissian przywołał na komputerku plan portu kosmicznego. - Korytarz numer sześć... Psiakrew! - Podniósł się gwałtownie, rzucając na krzesło zarówno środek znieczulający, jak i notes elektroniczny. - Chodź, musimy to sprawdzić. - Co sprawdzić? - zainteresował się Luke. Musiał porządnie wyciągać nogi, by dogonić Landa, który żwawym krokiem przeciskał się ku drzwiom, wymijając po drodze czekających pacjentów. - A tak w ogóle, kto to jest Niles Ferrier? - To jeden z najsprytniejszych złodziei statków w całej galaktyce - rzucił Calrissian przez ramię. - A korytarz numer sześć prowadzi na jeden z pomostów roboczych dla brygad remontowych. Musimy się tam dostać, nim Ferrier zwinie jakiś koreliański statek wojenny czy coś w tym rodzaju i spokojnie sobie odleci. Przemierzyli halę odpraw i skierowali się ku przejściu oznaczonemu jako korytarz szósty. Napis wykonano w dwóch wersjach: delikatnymi sluisjańskimi karioglifami oraz wyraźniejszymi literami należącymi do alfabetu języka basie. Luke zauważył ze zdziwieniem, że tutaj - w przeciwieństwie do innych części portu, gdzie kłębiły się tłumy - nie było prawie nikogo. Po przejściu jakichś stu metrów korytarzem byli już zupełnie sami. - O ile pamiętam, mówiłeś, że w tym sektorze portu reperuje się statki? - odezwał się Skywalker. Wytężył zmysły Jedi, by zbadać otaczający ich teren. W biurach i warsztatach, które mijali, paliły się światła i cały sprzęt funkcjonował normalnie. Luke wyczuł obecność kilku zajętych swoją pracą robotów, ale poza nimi nie było tu nikogo. - Istotnie tak mówiłem - przyznał Lando ponuro. - Z planu wynikało, że korytarze numer pięć i trzy służą do tego samego celu, ale pracy jest tyle, że i tu robotnicy powinni mieć pełne ręce roboty. Może masz przypadkiem przy sobie jakiś zbędny blaster? Luke potrząsnął przecząco głową. - Już nie noszę blastera. Nie sądzisz, że powinniśmy zawiadomić ochronę portu? - Nie możemy tego zrobić, jeśli chcemy się dowiedzieć, co knuje Ferrier. Do tej pory zdążył się już na pewno podłączyć do centralnego komputera i całego systemu łączności. Jeśli podniesiemy alarm, to natychmiast się gdzieś zaszyje. - Calrissian zajrzał do jednego z biur, które akurat mijali. - To jest właśnie cały Ferrier. Jedna z jego ulubionych sztuczek polega na takim manipulowaniu dyspozycjami służbowymi, żeby odesłać wszystkich ludzi z rejonu, gdzie zamierza... - Zaczekaj - przerwał mu Luke. Jego umysł właśnie coś wychwycił... - Chyba ich mam. Sześciu ludzi i dwóch obcych, najbliższy jakieś dwieście metrów przed nami. - Co to za obcy? - Nie wiem. Nigdy wcześniej nie miałem do czynienia z żadną z tych dwóch ras. - Lepiej na nich uważać. Ferrier zazwyczaj przyjmuje obcych do bandy ze względu na siłę ich mięśni. Pospieszmy się. - Może lepiej tu zostań - zaproponował Skywalker, odpinając od pasa miecz świetlny. - Nie jestem pewien, czy zdołam ci zapewnić odpowiednią ochronę, gdyby zdecydowali się na walkę. - Zaryzykuję - zdecydował Lando. - Ferrier mnie zna; może zdołam zapobiec rozlewowi krwi. Poza tym mam pewien pomysł i chciałbym go wypróbować. Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)

Od najbliższego człowieka dzieliło ich jeszcze ze dwadzieścia metrów, gdy Luke wyczuł jakąś zmianę w znajdującej się przed nimi grupie. - Zauważyli nas - szepnął do przyjaciela i mocniej zacisnął dłoń na rękojeści miecza. - Chcesz z nimi porozmawiać? - Nie wiem - odparł szeptem Lando. Wyciągnął szyje, próbując coś dojrzeć w pozornie opustoszałym korytarzu. - Może podejdziemy nieco bliżej... Luke zauważył w jednych drzwiach ledwie dostrzegalne poruszenie i poczuł nagłe falowanie Mocy. - Kryj się! - zawołał, zapalając miecz świetlny. Z charakterystycznym syczeniem pojawiło się błyszczące, biało zielone ostrze i niemal samorzutnie poruszyło się, by zablokować oddany w ich kierunku strzał z blastera. - Schowaj się za mną! - rozkazał Skywalker, gdy powietrze przeciął kolejny pocisk. Prowadzone przez Moc ręce Luke'a znów ustawiły na jego drodze świetlne ostrze. W chwilę potem od miecza odbił się trzeci pocisk, a zaraz po nim czwarty. Z innych drzwi, gdzieś w głębi korytarza, odezwał się następny blaster. Skywalker nie cofnął się ani o krok. Czuł, jak przepływa przez niego Moc. Jednocześnie doświadczał dziwnego zjawiska, polegającego na selektywnym postrzeganiu rzeczywistości: jego wyostrzone zmysły rejestrowały tylko to, co dotyczyło samego ataku, a wszystko inne pozostawało jakby w ciemności. Skulony tuż za nim Lando był ledwie jakimś mglistym cieniem gdzieś na dnie umysłu Luke'a; ludzie Ferriera zdawali się jeszcze mniej rzeczywiści. Skywalker zacisnął zęby i pozwolił, by jego obroną kierowała Moc, a sam zaczął się rozglądać po korytarzu, wypatrując nowych zagrożeń. Spostrzegł jakiś dziwaczny cień, który oderwał się od ściany i ruszył w jego kierunku. Przez dłuższą chwilę Skywalker nie mógł uwierzyć własnym oczom. Cień miał idealnie gładką, pozbawioną jakichkolwiek nierówności powierzchnię; nic - tylko lekko falujący kontur i niemal całkowita czerń. Ale to coś rzeczywiście istniało... i szybko się do niego zbliżało. - Lando! - zawołał Jedi, usiłując przekrzyczeć odgłosy strzałów. - Pięć metrów od nas, czterdzieści stopni w lewo. Wiesz, co to jest? - Nigdy czegoś takiego nie widziałem! Zwijamy się?! - odkrzyknął Calrissian. Starając się nie osłabiać zaangażowania w obronę, Luke skoncentrował cząstkę swego umysłu na zbliżającym się cieniu. Była to żywa istota - a konkretnie jeden z obcych, których obecność wyczuł wcześniej. A zatem musiał to być ktoś z bandy Ferriera... - Trzymaj się blisko mnie - polecił Calrissianowi. Posuniecie, które planował, było ryzykowne, ale biorąc nogi za pas nic by nie osiągnęli. Starając się utrzymać równowagę, a jednocześnie zachować płynność ruchów, ruszył powoli w kierunku cienia. Obcy zatrzymał się gwałtownie, wyraźnie zdziwiony tym, że przeciwnik zbliża się do niego zamiast uciekać. Luke wykorzystał wahanie obcego i przesunął się nieco ku lewej ścianie korytarza. Strzały z pierwszego blastera przelatywały teraz bardzo blisko ruchomego cienia, co zmusiło strzelającego do przerwania ognia. Cień poruszył się nieznacznie i Skywalker odniósł wrażenie, że wygląda zza niego jakaś istota. Luke w dalszym ciągu przesuwał się w lewo, starając się w ten sposób ściągnąć na obcego ogień także drugiego blastera. Po chwili i ta broń zamilkła. Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)

- Dobra robota - szepnął Lando. - Teraz kolej na mnie. Odsunął się nieco od Luke'a. - Ferrier? - zawołał. - Tu Lando Calrissian. Słuchaj, jeśli chcesz jeszcze oglądać swego kumpla żywego, to lepiej go stąd odwołaj. To jest Luke Skywalker, rycerz Jedi, człowiek, który załatwił Dartha Vadera. Oczywiście stwierdzenie to było nieco przesadzone: Luke rzeczywiście pokonał Vadera w ich ostatnim pojedynku na miecze świetlne, ale ostatecznie nie zdecydował się go zabić. Tak czy owak oświadczenie Landa wywarło odpowiednie wrażenie na ukrytych w korytarzu ludziach. Skywalker wyczuł ich wątpliwości i nagłą konsternację; a gdy uniósł nieznacznie miecz świetlny, cień natychmiast się zatrzymał. - Powtórz, jak się nazywasz! - rozległ się czyjś głos. - Lando Calrissian. Przypomnij sobie tę spartaczoną akcję na Phretiss jakieś dziesięć lat temu. - O, doskonale to pamiętam - odparł nieznajomy ponuro. - Czego chcesz? - Pragnę ci zaproponować pewien układ - powiedział Lando. - Chodź tu, to porozmawiamy. Jego rozmówca wahał się przez moment, ale już po chwili zza sterty ustawionych przy ścianie korytarza skrzynek wyłonił się barczysty mężczyzna, którego obraz Luke odszukał wcześniej w pamięci. Ferrier wciąż jeszcze ściskał w zębach dymiące cygaro. - Reszta też - rozkazał Calrissian. - No, Ferrier, każ im wyjść. Chyba się nie łudzisz, że zdołasz ukryć ich obecność przed rycerzem Jedi. Mężczyzna obrzucił Skywalkera szybkim spojrzeniem. - Ludzie zawsze przeceniali legendarne zdolności Jedi - rzucił szyderczo. Wydał jednak bezgłośnie jakiś rozkaz i niemal natychmiast z ukrycia wyłoniło się pięciu ludzi i wysoki, chudy insektoid, którego skórę pokrywały zielone łuski. - Tak lepiej - pochwalił Lando i wyszedł zza pleców Luke'a. - Verpin, co? - powiedział, wskazując ręką obcego. - No, muszę przyznać, że jesteś szybki, Ferrier. Od wycofania się Floty Imperialnej minęło ledwie trzydzieści godzin, a ty już tu jesteś. I to z oswojonym Verpinem. Luke, słyszałeś kiedyś o Verpinach? Skywalker skinął potakująco głową. Znał tę rasę ze słyszenia. - Podobno są geniuszami w naprawianiu skomplikowanych urządzeń. - Mogę cię zapewnić, że w pełni zasługują na taką opinię - stwierdził Calrissian. - Plotka głosi, że to oni pomogli admirałowi Ackbarowi skonstruować myśliwiec typu B. Przerzuciłeś się teraz na porywanie uszkodzonych statków, Ferrier? Czy też twój Verpin jest tu tylko na wszelki wypadek? - Wspomniałeś o jakimś układzie - przerwał mu chłodno Ferrier. - Czekam na szczegóły. - Przede wszystkim muszę się dowiedzieć, czy miałeś coś wspólnego z atakiem na Sluis Van - rzekł Lando równie lodowatym tonem. - Jeśli pracujesz dla Imperium, to nici z układu. Jeden z ludzi Ferriera odetchnął głęboko i mocniej ścisnął w ręku blaster. Luke skinął w jego kierunku mieczem świetlnym, co odebrało napastnikowi ochotę do bohaterskich czynów. Ferrier zerknął na niego, a potem znów przeniósł wzrok na Calrissiana. - Imperium zwróciło się do grup przemytniczych z apelem o dostarczanie statków - oznajmił niechętnie. - A konkretnie statków wojennych. Za wszystko, co przekracza sto Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)

tysięcy ton i może strzelać, płacą dwadzieścia procent więcej niż wynosi cena rynkowa. Luke i Lando wymienili szybkie spojrzenia. - To dziwna prośba - stwierdził Calrissian. - Stracili jedną ze stoczni czy co? - Nic na ten temat nie mówili, a ja nie pytałem - odparł kwaśno Ferrier. - Jestem biznesmenem: dostarczam klientom to, o co proszą... Chcesz ze mną zawrzeć jakiś układ czy tylko sobie pogadać? - Chcę zawrzeć układ - zapewnił go Lando. - Wiesz, Ferrier, odnoszę wrażenie, że znalazłeś się w poważnych tarapatach. Nakryliśmy cię na gorącym uczynku w chwili, gdy próbowałeś ukraść statek wojenny Nowej Republiki. Myślę, że zdołaliśmy cię też przekonać, że Luke może bez kłopotu załatwić całą waszą bandę. Wystarczy, że wezwę ludzi z ochrony portu, a wszyscy spędzicie kilka najbliższych lat w kolonii karnej. Cień, który dotychczas stał nieruchomo, zrobił krok do przodu. - Jedi pewnie przeżyje - powiedział Ferrier ponuro. - Ale ty nie. - Może tak, a może nie - odparł lekko Lando. - Tak czy inaczej, nie jest to chyba wymarzona sytuacja dla biznesmena. Moja propozycja brzmi zatem tak: macie się stąd natychmiast zabierać, a my zawiadomimy lokalne władze dopiero wtedy, gdy będziecie już poza układem Sluis Van. - To niezwykle szlachetne z twojej strony - rzucił Ferrier z sarkazmem. - A czego chcesz tak naprawdę? Żebyśmy przerwali akcję czy wypłacili ci twoją dolę? - Nie chcę waszych pieniędzy. - Lando potrząsnął przecząco głową. - Chcę tylko, żebyście się stąd wynieśli. - Nie lubię gróźb. - A zatem potraktuj to jako ostrzeżenie od byłego partnera - powiedział ostro Calrissian. - I radziłbym ci go nie lekceważyć. Przez dłuższą chwilę w korytarzu słychać było jedynie dochodzące gdzieś z oddali buczenie maszyn. Luke ani na moment nie opuszczał miecza, starając się jednocześnie rozszyfrować kłębiące się w Ferrierze uczucia. - Ten “układ” będzie nas kosztować sporo pieniędzy - stwierdził Ferrier, przesuwając cygaro w drugi kącik ust. - Zdaję sobie z tego sprawę - przyznał Lando. - I może mi nie uwierzysz, ale naprawdę jest mi przykro. Tyle że w tej chwili Nowa Republika nie może sobie pozwolić na utratę choćby jednego statku. Radzę ci zamiast tego spróbować szczęścia w układzie Amorris. Słyszałem ostatnio, że mają tam bazę piraci Kavrilhu, a oni zawsze potrzebują dobrych mechaników. - Zmierzył wzrokiem cień. - I dodatkowej siły roboczej. Ferrier podążył za jego spojrzeniem. - A, widzę, że podoba ci się mój upiór, co? - Upiór? - zdziwił się Luke. - Prawdziwa nazwa tej rasy to Deflowie - wyjaśnił Ferrier. - Ale moim zdaniem określenie “upiory” pasuje do nich znacznie lepiej. Ich ciała pochłaniają całe światło widzialne - to taki ukształtowany przez naturę mechanizm obronny. - Obrzucił szybkim spojrzeniem Skywalkera. - A co powie na nasz układ rycerz Jedi, nieustraszony obrońca prawa i sprawiedliwości? Luke spodziewał się tego pytania. - Czy ukradłeś tu coś? - odparował. - Albo zrobiłeś coś niezgodnego z prawem, nie licząc włamania się do miejscowego komputera nadzorującego przydzielanie prac? Usta Ferriera zadrżały. - Posłaliśmy też parę strzałów z blastera w kierunku dwóch cwaniaczków, którzy Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)

wściubiali nos w nie swoje sprawy - rzucił z sarkazmem. - To się nie liczy? - Skoro ich nie trafiliście, to nie - odparł spokojnie Luke. - Jeśli o mnie chodzi, to nie widzę powodu, aby was zatrzymywać. - Jesteś nad wyraz uprzejmy - burknął Ferrier. - Czy to już wszystko? - Tak - skinął głową Lando. - Aha, byłbym zapomniał: zostaw mi kod dostępu do centralnego komputera. Mężczyzna spojrzał na niego ze zdziwieniem, ale skinął na stojącego obok Verpina. Wysoki, zielonoskóry obcy pochylił się i w milczeniu wręczył Calrissianowi dwie karty danych. - Dziękuję. No dobra, macie godzinę na to, by opuścić układ. Potem zawiadomię władze. Miłej podróży. - Możesz być pewien, że tak będzie - wycedził Ferrier. - Bardzo miło było cię spotkać, Calrissian. Może następnym razem to ja będę mógł ci oddać przysługę. - Spróbuj szczęścia na Amorris - powtórzył Lando. - Założę się, że mają tam co najmniej kilka starych sienarskich patrolowców, których mógłbyś ich pozbawić. Ferrier nie odpowiedział. Cała grupa w milczeniu minęła Landa i Luke'a i podążyła pustym korytarzem w stronę głównej hali. - Jesteś pewien, że dobrze zrobiłeś, mówiąc mu o Amorris? - spytał szeptem Skywalker, patrząc w ślad za odchodzącymi. - Imperium na pewno wzbogaci się o parę patrolowców. - A wolałbyś, żeby wpadł im w ręce kalamariański krążownik gwiezdny? - odciął się Lando. - Ferrierowi na pewno udałoby się jakoś zgarnąć jeden z nich, szczególnie w tym całym bałaganie. - Potrząsnął głową w zamyśleniu. - Jestem ciekaw, co knuje Imperium. Przecież to głupota płacić takie pieniądze za używane statki, kiedy ma się stocznie, w których można wybudować zupełnie nowe jednostki. - Może mają z tym jakieś kłopoty - podsunął Jedi. Zgasił miecz świetlny i przypiął go z powrotem do pasa. - A może stracili jeden z niszczycieli gwiezdnych, ale zdołali ocalić załogę i teraz potrzebują statków, które mogliby obsadzić tymi ludźmi. - Teoretycznie to możliwe - przyznał Calrissian z powątpiewaniem. - Chociaż trudno sobie wyobrazić sytuację, w której jakiś statek został do szczętu zniszczony, a załoga pozostała przy życiu. W każdym razie zawiadomimy o tym Coruscant. Spece z wywiadu ustalą, co to wszystko znaczy. - O ile nie są w tej chwili zajęci polityką - zauważył Luke. “Bo skoro frakcja Fey'lyi stara się także opanować wywiad wojskowy...” Odpędził od siebie tę myśl. Zamartwianie się tą całą sytuacją nie prowadziło do niczego dobrego. - To co teraz zrobimy? Poczekamy godzinę, a potem przekażemy te kody Sluisjańczykom? - Jeśli chodzi o Ferriera, to damy mu tę obiecaną godzinę - stwierdził Lando, spoglądając za oddalającą się grupką. - Ale kody dostępu to zupełnie inna sprawa. Kiedy tu szliśmy, przyszło mi do głowy, że jeśli Ferrier użył ich po to, by odprawić robotników z tej części portu, to nic nie stoi na przeszkodzie, byśmy w ten sam sposób umieścili twój myśliwiec na pierwszym miejscu na liście statków oczekujących na naprawę. - Aha - mruknął Luke. Zdawał sobie sprawę z tego, że Jedi właściwie nie powinien brać udziału w takim niezbyt legalnym przedsięwzięciu, ale zważywszy na okoliczności i powagę sytuacji na Coruscant... Niewielkie odstępstwo od sztywnych zasad było chyba w tym wypadku uzasadnione. - Kiedy zaczynamy? - Natychmiast. - odparł Lando. Skywalker uśmiechnął się mimo woli, słysząc Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)

wyraźną ulgę w głosie przyjaciela. Najwyraźniej Calrissian obawiał się, że Luke zgłosi zastrzeżenia co do strony etycznej tej propozycji. - Jeśli dopisze nam szczęście, to twój myśliwiec będzie gotowy do drogi, nim przyjdzie czas, by oddać te kody Sluisjańczykom. Chodź, poszukamy jakiejś końcówki komputera. ROZDZIAŁ 3 - Halo, “Tysiącletni Sokół”, prośba o lądowanie przyjęta i zatwierdzona - rozległ się z głośnika głos oficera wieży kontrolnej Pałacu Imperialnego. - Kieruj się na lądowisko numer osiem. Oczekuje cię tam radna Organa Solo. - Dziękuję - odparł Han. Zwrócił statek w stronę widocznego w dole miasta. Z niechęcią popatrzył na ciemną powałę chmur, które zawisły nad okolicą niczym jakiś groźny i ponury omen. Solo nigdy nie przywiązywał wielkiej wagi do wróżebnych znaków, ale te chmury zdecydowanie pogorszyły mu humor. “A skoro już mowa o czyimś złym humorze...” Nacisnął guzik komunikatora. - Przygotuj się do lądowania - zawołał. - Zbliżamy się do celu. - Dziękuję, kapitanie Solo - dobiegł go grzeczny, ale zasadniczy głos Threepia. Mówiąc prawdę, robot przemawiał tonem jeszcze bardziej zasadniczym niż zwykle. Najwyraźniej android wciąż cierpiał z powodu urażonej dumy - a raczej tego, co odpowiadało poczuciu dumy u robotów. Han wyłączył komunikator i skrzywił się bezwiednie w pełnym irytacji grymasie. Nigdy nie żywił wielkiej sympatii do robotów. Czasem korzystał z ich usług, ale tylko wtedy, kiedy to było absolutnie konieczne. Co prawda Threepio nie był jeszcze taki najgorszy... Ale z drugiej strony Han nigdy nie spędził sześciu dni w nadprzestrzeni sam na sam z robotem... Starał się. Naprawdę się starał. Jeśli już nie z innych powodów, to choćby dlatego, że Leia lubiła Threepia i na pewno życzyłaby sobie, aby spróbowali się jakoś dogadać. Pierwszego dnia po opuszczeniu Sluis Van pozwolił androidowi siedzieć w kabinie pilotów; znosił jego irytujący głos i starał się nawet podtrzymywać w miarę normalną rozmowę. Drugiego dnia mówił już głównie Threepio, a Han spędził mnóstwo czasu, reperując różne rzeczy w ciasnych zakamarkach statku, gdzie nie było miejsca dla dwóch osób. Robot przyjął tę sytuację z właściwym sobie entuzjazmem i gadał do Hana, stojąc tuż przy wejściach do owych zakamarków. Trzeciego dnia po południu Solo zakazał androidowi pokazywać mu się na oczy. Leia na pewno nie będzie tym zachwycona. Ale z pewnością byłaby jeszcze mniej zadowolona, gdyby zrealizował swój pierwotny zamysł i przerobił robota na zestaw zapasowych amortyzatorów. “Sokół” przebił się przez warstwę chmur i oczom Hana ukazał się monstrualnych rozmiarów pałac, należący niegdyś do Imperatora. Solo pochylił nieco maszynę i upew- niwszy się, że lądowisko ósme istotnie jest puste, posadził statek na ziemi. Leia musiała czekać tuż pod daszkiem osłaniającym wejście na lądowisko, gdyż pojawiła się od razu, gdy Solo opuścił rampę myśliwca. - Han - zawołała, skrywając zdenerwowanie. - Mocy niech będą dzięki, że już jesteś. - Witaj, kochanie - odparł. Objął żonę, starając się nie ucisnąć zbyt mocno jej Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)

wydatnego brzucha. Poczuł, że Leia ma spięte mięśnie pleców i ramion. - Ja też się cieszę, że cię widzę. Przytuliła się do niego, ale już po chwili rozluźniła uścisk. - Musimy iść. W prowadzącym z lądowiska korytarzu czekał na nich Chewbacca z przewieszoną przez ramię bronią gotową do strzału. - Cześć, Chewie - skinął głową Han. W odpowiedzi Wookie wymruczał coś na powitanie. - Dzięki, że zaopiekowałeś się Leią. Chewbacca burknął coś wymijająco w swoim dziwacznym języku. Solo przyglądał mu się przez chwilę, ale doszedł do wniosku, że nie jest to właściwy moment, by wypytywać o szczegóły ich pobytu na Kashyyyku. - Co ciekawego straciłem? - zwrócił się do żony. - Niewiele - odparła i ruszyła w głąb korytarza, w kierunku centralnej części pałacu. - Po pierwszej fali gwałtownych oskarżeń Fey'lya postanowił chyba nieco uspokoić sytuację. Przekonał Radę, by pozwoliła mu przejąć część obowiązków Ackbara w zakresie kontrwywiadu i bezpieczeństwa wewnętrznego, ale nie wprowadza żadnych radykalnych zmian - zachowuje się raczej jak tymczasowy zarządca. Rozgłasza też wszem i wobec, że chciałby objąć stanowisko naczelnego dowódcy sił zbrojnych, ale na razie nie naciska na to zbyt mocno. - Nie chce wywoływać paniki - stwierdził Han. - Oskarżenie o zdradę kogoś takiego jak Ackbar jest i tak dla wielu ludzi dostatecznie trudne do zaakceptowania. Gdyby Fey'lya dorzucił coś jeszcze, to mogliby już tego nie przełknąć. - Też tak sądzę - zgodziła się księżniczka. - Będziemy więc mieli trochę czasu, by się przyjrzeć tej aferze z bankiem. - Tak. A o co tam właściwie chodzi? Zdążyłaś mi jedynie powiedzieć, że w czasie jakiejś rutynowej kontroli w banku na jednym z kont Ackbara znaleziono pokaźną sumę pieniędzy. - Okazuje się, że to nie była jedynie rutynowa kontrola - odparła Leia. - Tego dnia, kiedy nastąpił atak na Sluis Van, miało miejsce sprytne, elektroniczne włamanie do centralnego systemu bankowego na Coruscant, wymierzone w szereg ważnych kont. Kontrolerzy sprawdzili wszystkie prowadzone przez bank rachunki i odkryli, że tego samego ranka na konto Ackbara dokonano dużego przelewu z centralnego banku na Palanhi. Mówi ci coś ta nazwa? - Każde dziecko słyszało o Palanhi - stwierdził cierpko Han. - To niewielka planeta, położona na przecięciu ważnych szlaków handlowych, zamieszkana przez ludzi o nadmiernym poczuciu własnej wartości. - I głęboko przekonanych, że jeśli pozostaną neutralni, to będą mogli robić korzystne interesy z obu walczącymi stronami - dodała Leia. - W każdym razie ich bank centralny twierdzi, że pełnił tylko rolę pośrednika, a te pieniądze nie pochodziły bezpośrednio z Palanhi. Jak dotąd naszym ludziom nie udało się dowiedzieć nic więcej. Han pokiwał głową. - Założę się, że Fey'lya ma określone podejrzenia co do tego, skąd nadeszły te pieniądze. - Nie on jeden - westchnęła księżniczka. - Tyle że on pierwszy wypowiedział je na głos. - I umocnił swoją pozycję kosztem Ackbara - mruknął Solo. - A gdzie właściwie Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)

trzymają admirała? W dawnym skrzydle więziennym? - Nie - pokręciła głową Leia. - Na czas dochodzenia zastosowano wobec niego niezbyt uciążliwy areszt domowy. To kolejny dowód na to, że Fey'lya nie chce nadmiernie zaogniać sytuacji. - Albo też zdaje sobie sprawę z tego, że nie ma w ręku dostatecznych dowodów, by doprowadzić do skazania Ackbara - zauważył Han. - Czy oprócz tej historii z bankiem ma jeszcze coś na admirała? - Tylko tę niedoszłą klęskę na Sluis Van - uśmiechnęła się blado księżniczka. - I fakt, że to właśnie Ackbar posłał tam te wszystkie statki wojenne. - Racja. - Solo usiłował sobie przypomnieć, co mówi regulamin wojskowy Sojuszu na temat osadzonych w więzieniu oficerów. Jeśli dobrze pamiętał, to wojskowy objęty aresztem domowym mógł przyjmować gości, o ile ci załatwili wcześniej pewne drobne formalności. Han mógł się oczywiście mylić w tej kwestii. Kazano mu się wykuć tego wszystkiego po bitwie pod Yavin, kiedy to otrzymał stopień oficerski. Ale on nigdy nie przywiązywał większej wagi do regulaminów. - Ilu członków Rady popiera Fey'lyę? - spytał. - Zdecydowanie po jego stronie stanęło tylko paru. Ale jeśli chodzi ci o tych, którzy się ku niemu skłaniają... Cóż, za chwilę sam się przekonasz. Solo zamrugał oczami ze zdziwienia. Pogrążony w niewesołych myślach, nie zwracał do tej pory uwagi na to, dokąd właściwie prowadzi go Leia. Teraz nagle uświadomił sobie, że idą Wielkim Korytarzem, który łączył salę posiedzeń Rady z olbrzymią aulą, gdzie odbywały się sesje Zgromadzenia. - Chwileczkę! - zaprotestował. - Tak od razu? - Bardzo mi przykro, Han - westchnęła księżniczka. - Mon Mothma bardzo na to nalegała. Jesteś pierwszym naocznym świadkiem ataku na Sluis Van, który wrócił na Coruscant, i wszyscy mają do ciebie mnóstwo pytań. Solo rozejrzał się dokoła: popatrzył na wysokie, łukowate sklepienie, a także na ozdobne ornamenty ścienne i rozmieszczone między nimi witraże oraz na dwa rzędy rosnących po obu stronach korytarza niskich drzewek. Podobno Imperator osobiście zaprojektował wystrój Wielkiego Korytarza. To by tłumaczyło, dlaczego Han zawsze żywił taką niechęć do tego miejsca. - Wiedziałem, że najpierw trzeba było wysłać Threepia - mruknął pod nosem. - Chodź, mój dzielny żołnierzu. - Leia ujęła go pod ramię. - Weź głęboki oddech i miejmy to już za sobą. Chewie, zaczekaj tu na nas. Normalnie sala posiedzeń Rady Tymczasowej przypominała powiększoną wersję sali, w której obradowała Rada Wewnętrzna: pośrodku stał owalny stół dla radnych, a pod ścianami znajdowały się rzędy krzeseł dla ich doradców i współpracowników. Tego dnia jednak - ku zdumieniu Hana - salę przemeblowano na wzór ogromnej auli Zgromadzenia Republiki. Krzesła były ustawione w równych rzędach, a każdego radnego otaczali jego doradcy. W najniższym punkcie sali, przy prostym pulpicie siedziała samotnie Mon Mothma; wyglądała jak nauczyciel, który ma za chwilę wygłosić wykład. - Czyj to pomysł? - spytał szeptem Han, podążając za Leią w stronę stojącego obok biurka Przewodniczącej Rady krzesła, najwyraźniej przeznaczonego dla świadka. - To Mon Mothma dokonała tej zmiany - wyjaśniła półgłosem księżniczka. - Ale założę się, że pomysł wyszedł od Fey'lyi. Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer (http://www.novapdf.com)