uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 865 365
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 104 677

Cykl-Indiana Jones - Indiana Jones i Siedem Zasłon - Rob MacGregor

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :664.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Cykl-Indiana Jones - Indiana Jones i Siedem Zasłon - Rob MacGregor.pdf

uzavrano EBooki C Cykl-Indiana Jones
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 219 stron)

5 Dla Daemiana i Deana

6 Los pu³kownika Fawcetta jako temat domys³ów i kontrowersji cieszy siê w Brazylii popularnoœci¹ porównywaln¹ gdzie indziej je- dynie z popularnoœci¹ wê¿a morskiego. Rozmowa o nim pobudza fantazjê Brazylijczyka, wzmaga jego ³atwowiernoœæ… Legenda wo- kó³ tej postaci rozros³a siê w takim stopniu, ¿e sta³a siê podstaw¹ nowego, odrêbnego folkloru. Ka¿dy ma swoj¹ w³asn¹ teoriê, a po- niewa¿ wszelkie doskona³e teorie opieraj¹ siê na osobistym doœwiad- czeniu lub prywatnej informacji, osobiste doœwiadczenie lub pry- watna informacja s¹ tworzone na tê okolicznoœæ. Okaza³o siê, ¿e najtrudniej uwierzyæ w to, ¿e Fawcett istnia³ rzeczywiœcie. Wobec nat³oku apokryficznych bocznych œwiate³, rzucaj¹cych jasne smugi na tê sprawê, nasz ignis fatuus jest zagro¿ony; mo¿e znikn¹æ ca³ko- wicie. Peter Fleming Brazilian Adventure WyobraŸnia to sztuka widzenia rzeczy niewidzialnych. Jonathan Swift

7 Prolog 14 sierpnia 1925 Z niecierpliwoœci¹ oczekujê na chwilê, w której wyruszê. Moje siniaki i rany zagoi³y siê. Czó³no zosta³o odpowiednio wyekwipo- wane w strzelby, amunicjê, odzie¿ i jedzenie. Iloœci tego ostatniego s¹ mizerne, ale w rzece jest mnóstwo ryb, a kiedy przybijemy do brzegu, bêdziemy polowaæ. Czekam teraz w czó³nie na moich dwóch towarzyszy. Nie s¹ oni t¹ par¹, któr¹ wybra³em na wspó³uczestników, lecz w obecnej sytu- acji nie mam wielkiego wyboru. Jeden z nich nazywa siê Harry Wal- ters. Wydaje siê, ¿e jego przetrwanie zale¿y wy³¹cznie od rumu, on zaœ twierdzi, i¿ zna tê zdradzieck¹ d¿unglê jak w³asn¹ kieszeñ. Zo- baczymy. Drug¹ osob¹ jest kobieta. Maria. Wiêkszoœæ moich kole- gów wyœmia³aby sam pomys³ zabierania kobiety do d¿ungli. Ju¿ s³y- szê ich opiniê: bêdzie siê ci¹gle pl¹taæ pod nogami, nie ma odwagi, woli i zdecydowania mê¿czyzny. Kobiety stanowi¹ tylko k³opot, roz- praszaj¹ uwagê. Czêsto okazuj¹ s³aboœæ lub zapadaj¹ na zdrowiu. Mo¿e to i prawda, ale nie znaj¹ Marii. Moje obserwacje poczynione w ostatnich kilku tygodniach po- zwalaj¹ s¹dziæ, ¿e kobieta ta nie ma pojêcia o s³aboœci przypisywa- nej jej p³ci – ani fizycznej, ani psychicznej, ani emocjonalnej. Jest wyj¹tkowo cierpliwa, honorowa i godna zaufania. Nie mam nato- miast pewnoœci, czy te same cechy mogê przypisaæ Waltersowi. Razem z Mari¹ odby³em kilka spacerów i zrozumia³em, ¿e ta kobieta jest bardziej mê¿czyzn¹ ni¿ po³owa mê¿czyzn, jakich spo- tka³em. Pozostajê pod wra¿eniem jej wiedzy o d¿ungli, jak równie¿ chy¿oœci jej nóg. Najbardziej jednak oczarowuje mnie coœ, o czym

8 Maria jedynie napomknê³a: miejsce, z którego pochodzi. Maria jest moj¹ przewodniczk¹, a jej by³y dom jest w³aœnie tam, gdzie zmie- rzamy. Wyprzedzam jednak bieg zdarzeñ. Okolicznoœci, w jakich siê obecnie znalaz³em, kosztowa³y mnie wiele wysi³ku, musia³em tak¿e pogodziæ siê ze znaczn¹ niewygod¹. Wszystkie te sprawy opisa³em w moich dziennikach, streszczê to jednak pokrótce. D¿ungla, od tego powinienem zacz¹æ, nie jest miejscem, gdzie mo¿na zapuszczaæ siê samotnie. Po miesi¹cach wêdrowania przez ten niegoœcinny l¹d, któ- ry codziennie knuje, by zabiæ ka¿dego, kto œmia³by rzuciæ mu wy- zwanie, by³em doprawdy zrozpaczony i samotny. Mój syn, kulej¹cy z powodu zranionej kostki i gor¹czkuj¹cy od malarii, zawróci³ kilka tygodni wczeœniej i wys³a³em z nim naszego ostatniego przewodni- ka. Niech ich Pan Bóg strze¿e. Przez wiele dni pod¹¿a³em w górê rzeki, dostrzeg³em jednak, ¿e wci¹¿ zmienia ona kierunek, zbaczaj¹c z tego, ku któremu siê posu- wa³em. Zostawi³em wiêc rzekê i pomaszerowa³em prosto na pó³noc, w kierunku nie zbadanych terytoriów. Trzeciego dnia skoñczy³a mi siê woda i przez nastêpne dwa lub trzy dni jedynym jej Ÿród³em by³a rosa, któr¹ zlizywa³em z liœci. Zadawa³em sobie pytanie: co sk³oni³o mnie do podjêcia decyzji, by samemu ruszyæ w drogê? Nazywa³em siebie g³upcem, idiot¹, szaleñcem. Wlok³em siê bez celu i wkrótce odkry³em, ¿e rozmawiam ze starymi przyjació³mi, a nawet ze zwie- rzêtami. Postacie te pojawia³y siê i znika³y… W koñcu nie by³em w stanie ju¿ d³u¿ej iœæ i zacz¹³em siê czo³gaæ. Sam siebie wyda³em na pastwê insektów. Rozpaczliwie potrzebowa³em wody i zdawa³em sobie sprawê, ¿e pozosta³o mi jeszcze tylko kilka godzin ¿ycia. Pod- j¹³em walkê ze œmierci¹, nie chcia³em z³o¿yæ broni. Straci³em jed- nak przytomnoœæ. Kiedy siê obudzi³em, znajdowa³em siê w placów- ce misyjnej nad Rio Tocantins. Maria znalaz³a mnie i powlok³a przez d¿unglê, pielêgnowa³a, a¿ powróci³em do zdrowia. Nie mogê wiêc nic powiedzieæ przeciwko niej. Rzeczywiœcie ta kobieta odznacza siê niepowtarzaln¹ osobowo- œci¹. Twierdzi, ¿e wiedzia³a, i¿ nadchodzê i potrzebujê pomocy, wiec wyruszy³a do d¿ungli, by mnie znaleŸæ. W normalnych warunkach powiedzia³bym, ¿e to wierutne bzdury. Zaczynam jednak rozumieæ, i¿ przetrwanie w d¿ungli wymaga pewnego wyostrzenia zmys³ów, które my, mieszkañcy cywilizowanego œwiata, zamieniliœmy na logi- kê i analizê. Mo¿e wiêc Maria rzeczywiœcie przeczu³a moje rych³e nadejœcie.

9 Teraz o Waltersie. Podobnie jak ja, jest Anglikiem, ale przez lata mieszka³ w d¿ungli i jej okolicach. Z informacji, jakie zebra³em wiem, i¿ jest odpowiedzialny za oddanie Indian pod opiekê misjona- rzy. Zaopatruje tych pogan w naczynia kuchenne, b³yskotki i ubra- nia, a tak¿e przygotowuje ich do ostatecznego poddania siê i nawró- cenia. By³em zdziwiony, dowiedziawszy siê od Waltersa, i¿ jest on kimœ w rodzaju najemnika religijnego. Zaledwie w odleg³oœci kil- ku mil od siebie znajduj¹ siê dwie misje: protestancka i katolicka, a Walters pracuje dla obydwu. Poza przygotowaniem gruntu dla misjonarzy równie¿ szpieguje, zbieraj¹c informacje dotycz¹ce kon- kurencyjnej dzia³alnoœci obu misji oraz postêpów w pracy. Wydaje mi siê to raczej humorystyczne, on jednak widzi w tym jedynie spo- sób porozumiewania siê rywalizuj¹cego kleru w d¿ungli. Rzecz za- stanawiaj¹ca, ¿e ten na³ogowy pijaczyna o niewyparzonym jêzyku jest najwa¿niejszym ogniwem ³¹cz¹cym misjonarzy ze œwiatem ze- wnêtrznym. Poniewa¿ pieni¹dze nie przynosz¹ w d¿ungli nic do- brego, misjonarze p³ac¹ Waltersowi g³ównie rumem, który naby- waj¹ od handlarzy. Pewnego dnia, kilka miesiêcy temu Walters pojawi³ siê w misji katolickiej z m³od¹ kobiet¹, która nie pochodzi³a z ¿adnego znane- go mu szczepu. Walters nie jest typem cz³owieka, który ³atwo pod- daje siê strachowi, wyzna³ mi jednak, ¿e by³ wyj¹tkowo przera¿ony, kiedy pozna³ tê kobietê. Wykoñczy³ ju¿ niemal butelkê rumu, gdy nagle pojawi³a siê w jego obozie. Mia³a bia³¹ skórê, a jej d³ugie, kasz- tanowe w³osy przybra³y w œwietle ogniska rudawy odcieñ. Mówi³a dziwnym jêzykiem, którego Walters nigdy przedtem nie s³ysza³. Gdy siêgn¹³ po rewolwer, kobieta zniknê³a momentalnie w tak dziwny sposób, w jaki siê pojawi³a. Walters pomyœla³, i¿ musia³ siê spotkaæ z Yaro – duchem d¿un- gli – opiekunk¹ ¿yj¹cych tu bestii. Wed³ug legendy indiañskiej Yaro zwabia noc¹ do d¿ungli mê¿czyzn, zabija ich, po czym ich zw³okami karmi zwierzêta, swe dzieci. Walters przysi¹g³ sobie, ¿e ca³¹ noc nie zmru¿y oka, w koñcu jednak zdrzemn¹³ siê. Gdy obudzi³y go pierw- sze promienie œwiat³a, kobieta sta³a tu¿ przy nim. Dostrzeg³, ¿e nie jest duchem… Bez s³owa zabra³ swoje rzeczy i powróci³ do misji. Kobieta posz³a za nim. To Maria jest kobiet¹, o której wspomina³em. Takie w³aœnie imiê nadali jej misjonarze podczas chrztu. Up³ynê³o kilka tygodni moje- go pobytu w misji, gdy Walters opowiedzia³ mi tê historiê. By³em

10 zafascynowany i rozentuzjazmowany, natychmiast bowiem zorien- towa³em siê, sk¹d pochodzi³a Maria. By³o to miejsce, które przez ca³y czas stanowi³o cel mojej podró¿y. Moje przeznaczenie. Mówiê tu naturalnie o zaginionym mieœcie znanym jako Z. Z dziennika pu³kownika Percy’ego Fawcetta

11 1. Zemsta Camozotza Tikál, Gwatemala, 7 marca 1926 Pochodnie p³onê³y dr¿¹cym œwiat³em… Tunel by³ w¹ski, po- wietrze wype³nia³ dusz¹cy kurz i stêch³y zapach ziemi. Po dwóch dniach usuwania z zatarasowanego przejœcia jednego kamienia za drugim Indy doszed³ do koñca. Otwór wielkoœci jego ramienia uka- zywa³ teraz jakieœ ciemne pomieszczenia wewn¹trz piramidy. – Widzisz ju¿ coœ? – zza pleców dobieg³ go kobiecy g³os. Otwór pojaœnia³, gdy dziewczyna zbli¿y³a doñ pochodniê. – Hej, trzymaj pochodniê z daleka od mojej twarzy – powie- dzia³ Indy zachrypniêtym g³osem. – Przypalasz mi kapelusz! – Przepraszam. Indy pokrêci³ g³ow¹, rozdra¿niony jej niecierpliwoœci¹. Deirdre Campbell pod ka¿dym wzglêdem dorównywa³a wiedz¹ absolwentom uniwersytetu, towarzysz¹cym jemu oraz doktorowi Bernardowi w wyprawie do Gwatemali, brakowa³o jej jednak cier- pliwoœci… By³a natomiast zarozumia³a, podobnie jak on. Indy lubi³ uwa¿aæ tê cechê za efekt szkockiego wychowania. Odsun¹³ostro¿niekilkakamienirêk¹odzian¹w rêkawicê.Niemóg³ doczekaæsiêchwili,kiedywreszcieznajdziesiêw œrodkupiramidy,sta- ra³ siê jednak o to, by nie uszkodziæ niczego tam wewn¹trz. Przy wej- œciu mog³y znajdowaæ siê pu³apki oczekuj¹ce na nieostro¿nego intruza. – Co to jest? – zapyta³a Deirdre. – Co takiego? – Coœ widzê. Jest nad otworem, nie w œrodku. Indy popatrzy³ w tym kierunku, nagle dostrzeg³ b³ysk zieleni. – Daj mi wiêcej œwiat³a.

12 – Mo¿e powinieneœ zdj¹æ kapelusz – powiedzia³a. Indy pochyli³ siê i ostro¿nie odrzuci³ kamyki otaczaj¹ce obiekt. Nastêpnie wyci¹gn¹³ z plecaka szczotkê o twardym w³osiu i zanu- rzy³ j¹ w pyle i gruzie. Po kilku minutach œci¹gn¹³ jedn¹ z rêkawic i wyczu³ pod d³oni¹ wypolerowan¹ powierzchniê nefrytu. Delikatnie zmiót³ pokruszone kawa³ki suchego b³ota. Wiedzia³, ¿e jest to coœ niezwyk³ego, coœ wa¿nego i o du¿ej wartoœci. – Co to jest, Indy? – Popatrz – odsun¹³ siê na bok i obydwoje wbili wzrok w ne- frytow¹ maskê: pó³ ludzk¹, pó³ zwierzêc¹. Uderzaj¹cy by³ jednak widok oczu w kszta³cie migda³ów, których zewnêtrzne k¹ciki wy- rzeŸbione by³y ku górze, pary niezwyk³ych uszu i ostrego nosa. – To Camozotz, z³y bóg. – O mój Bo¿e – wyszepta³a Deirdre. – PrzyjaŸnie wygl¹daj¹cy facet, no nie? Ten z³y bóg by³ jed- nym z panów Xibalby, podziemnego œwiata, i w³adc¹ Domu Nieto- perzy. Wed³ug legendy, zapisanej w Popol-Vuh, ksiêdze mitologii Majów, œci¹³ on g³owê ojcu bohaterów-bliŸniaków. Mo¿e znaleŸli- œmy wejœcie do Xibalby – powiedzia³ Indy. – Widzisz go, Esteban? – zapyta³ Maja, który przykucn¹³ za Deirdre. Esteban skin¹³ g³ow¹ i Indy zastanowi³ siê, o czym Maj, w tej chwili myœli. – Musia³ zostaæ umieszczony nad wejœciem, by strzec wnêtrz – powiedzia³a Deirdre. – Nie uwa¿acie? Jasnoniebieskie oczy Deirdre zaszkli³y siê od namys³u. Jej twarz umorusan¹ kurzem otacza³y kasztanowe w³osy opadaj¹ce swobodnie. Nawetpotakiejpracytadziewczynawygl¹daœwietnie –pomyœla³Indy. – Dobre przypuszczenie. Teraz musia³ dokonaæ wyboru. Bernard bez w¹tpienia chcia³by zobaczyæ maskê pozostawion¹ na swoim miejscu. Indy jednak mia³ ochotê dostaæ siê do piramidy jak najszybciej, ale w ¿aden sposób nie by³ w stanie powiêkszyæ choæby trochê otworu bez usuwania cen- nego obiektu. Ju¿ mia³ zamiar powiedzieæ Deirdre, by posz³a i przy- prowadzi³a Bernarda, gdy nagle maska przesunê³a siê o kilka cali. Chwyci³ j¹ i delikatnie wyj¹³ ze œciany. – No có¿, to siê nazywa troska o to. – Troska o co? – spyta³a. – Niewa¿ne –zdj¹³koszulêi zapakowa³w ni¹nefrytow¹maskê. – Zrób to dla mnie i zanieœ j¹ Bernardowi. Powiedz mu, ¿e siê przebi-

13 ³em. – Indy ostro¿nie wrêczy³ jej maskê, odbieraj¹c jednoczeœnie po- chodniê. – Wejœcie pozostanie otwarte do momentu, a¿ tu dotrze. – Gdzie on jest? – Myje siê nad rzek¹. – Mam nadziejê, ¿e jest ubrany. – Najpierw zapukaj. Deirdre wyda³a z siebie krótki, suchy œmiech. – Racja. – Wiesz, co mam na myœli. Po prostu narób du¿o ha³asu, ¿eby us³ysza³, ¿e nadchodzisz. Mo¿na by s¹dziæ, ¿e Bernard nie lubi³ siê brudziæ. Nie spêdzi³ w tunelu wiêcej ni¿ kilka minut od chwili, kiedy odkryli wejœcie do zawalonego g³azami przejœcia. Powierzy³ odpowiedzialnoœæ za wy- kopaliska Indy’emu i co kilka godzin nakaza³ sk³adaæ sobie raporty. Uœmiech rozœwietli³ twarz Deirdre i dziewczyna pochyli³a siê ku Indy’emu. – Dlaczego nie mamy pójœæ obydwoje? Sam mo¿esz daæ maskê Bernardowi, a potem wyk¹piemy siê w stawie, jaki odkry³am jakieœ pó³ mili za zakrêtem, w dole rzeki. Jest tam ³adnie i zacisznie. Wyczu³ zawart¹ w jej s³owach aluzjê, czas jednak goni³ niemi- ³osiernie. – Po prostu znajdŸ Bernarda, dobrze? – Powiedzia³ zniecierpli- wiony. – I uwa¿aj na to cacko! – Przepraszam, ¿e w ogóle o tym wspomina³am – parsknê³a, od- wracaj¹c siê. – Za³o¿ê siê, ¿e John pójdzie ze mn¹ pop³ywaæ. – Wy- sz³a ciê¿kim krokiem z tunelu, nie mówi¹c nic wiêcej. Cholera. IdŸ sobie pop³ywaæ z Johnem – pomyœla³ Indy. Przez ostatnie dwa dni chodzi³a za nim wszêdzie jak cieñ. Nie odstêpowa³a go nawet na minutê i Indy wiedzia³ dlaczego. Deirdre przyjê³a pozy- cjê obronn¹. Przy³apa³a go, gdy obejmowa³ Katherine, absolwentkê. W³aœci- wie to Katherine sprowokowa³a tê sytuacjê. Obydwoje dos³ownie wpadli na siebie na œcie¿ce ³¹cz¹cej obóz z rzek¹, gdzie zmywano naczynia. Katherine by³a atrakcyjn¹ blondynk¹ i Indy zdawa³ sobie sprawê z tego, ¿e gdyby nie by³o przy nim Deirdre, skusi³aby go ta dziewczyna. Rozpoczêli przypadkow¹ rozmowê i nagle ramiona dziewczyny przebieg³y po jego ciele. W³aœciwie nie odepchn¹³ jej, ale tak¿e jej nie zachêca³. Nastêpn¹ rzecz¹, jak¹ pamiêta³, by³o to, ¿e dziewczyna go ca³uje, a kiedy otworzy³ oczy, zobaczy³ stoj¹c¹ na œcie¿ce Deirdre z rêkami na biodrach.

14 Katherine natychmiast ruszy³a w jednym kierunku, Deirdre jak burza popêdzi³a w przeciwnym. Indy poszed³ za Deirdre i przeprosi³ j¹, dziewczyna jednak odpar³a, i¿ zdoby³ siê na przeprosiny tylko z te- go powodu, ¿e zosta³ przy³apany, i ¿e wcale nie jest szczery. Nastêp- nego dnia, tego dnia, gdy Indy rozpocz¹³ wykopaliska w tunelu, Deir- dre przyjê³a now¹ strategiê. Sta³a u jego boku jak pies ³añcuchowy i nie da³a Katherine nawet szansy mrugniêcia okiem do Indy’ego. Indy rozumia³ zachowanie Deirdre. Spêdzili razem prawie rok. Niejednokrotnie ich wzajemne relacje przechodzi³y od ch³odu do gor¹ca i odwrotnie. Wspomnia³ kiedyœ o ma³¿eñstwie, lecz po po- cz¹tkowym entuzjazmie, Deirdre oœwiadczy³a, i¿ potrzebuje wiêcej czasu, ¿eby to przemyœleæ. PóŸniej, gdy rozpoczê³y siê ju¿ jesienne zajêcia, Indy zacz¹³ od czasu do czasu spotykaæ siê z inn¹ kobiet¹. Gdy Deirdre dowiedzia³a siê o tym, by³a wœciek³a. Wtedy nagle za- pragnê³a wyjœæ za m¹¿. Indy poczu³, ¿e dziewczyna przypiera go do muru i oœwiadczy³, ¿e teraz on pragnie poczekaæ. Od tego czasu ani s³owem nie wspominali ju¿ o ma³¿eñstwie. Chocia¿ ¿adne z nich tego nie powiedzia³o, obecna podró¿ sta- nowi³a punkt zwrotny. Albo zostan¹ razem, albo ka¿de pójdzie swo- j¹ drog¹. Chwilowo zaœ nic nie wskazywa³o na ich wspóln¹ przy- sz³oœæ. Indy zauwa¿y³, ¿e milcz¹cy Maj obserwuje go. By³ to krêpy mê¿czyzna o wypuk³ej klatce piersiowej, ciemnych oczach i czar- nych w³osach, które opada³y mu na czo³o, podkreœlaj¹c jego wyso- kie koœci policzkowe. – Kobiety – mrukn¹³ Indy. – Nie mo¿na z nimi ¿yæ, ale nie mo¿na siê bez nich obejœæ – odpar³ Esteban niezdarn¹ angielszczyzn¹. Indy zacz¹³ siê œmiaæ… – Stare powiedzenie Majów, tak? Z powrotem odwróci³ siê ku œcianie i zacz¹³ usuwaæ g³azy. Pró- bowa³ siê skoncentrowaæ, wci¹¿ jednak czu³ rozbawienie. By³a to ulga po napiêciu, jakie ros³o miêdzy nim a Deirdre, i Indy œmia³ siê, podaj¹c Estebanowi g³azy, które ten wyrzuca³ na zewn¹trz. Gdzie, u diab³a, Maj podchwyci³ takie wyra¿enie? – zastanawia³ siê i œmia³ siê w dalszym ci¹gu. Gdy otwór by³ wystarczaj¹co szeroki, by siê przezeñ przeczo³gaæ, Indy zdo³a³ odzyskaæ powagê. Wzi¹³ pochodniê, wsun¹³ j¹ do otworu, po czym wyci¹gn¹³ szyjê. Zobaczy³ jak¹œ w¹sk¹ komnatê, której œcia- ny ozdobione by³y malowid³ami przedstawiaj¹cymi Majów odzianych

15 w d³ugie szaty, a tak¿e ptaki, ma³py i jaguary. Malowid³a oddziela³y pionowe rzêdy rzeŸb, zaœ na œcianie po³o¿onej naprzeciwko wejœcia wisia³a zielona tarcza wielkoœci torsu mê¿czyzny. Indy rozwa¿a³, czy nie przedostaæ siê do komnaty i przyjrzeæ siê wszystkiemu bli¿ej , zdecydowa³ siê jednak na coœ przeciwnego. Ber- nard nie by³by zadowolony widz¹c, ¿e Indy jest ju¿ w œrodku. Zaj¹³ siê wiêc poszerzaniem otworu tak, ¿e w koñcu wejœcie by³o wystar- czaj¹co obszerne, by przejœæ zginaj¹c siê lekko w talii. – Gdzie jest Bernard? – mrukn¹³ Indy po kilku minutach kopa- nia. Chocia¿ Anglik zapewnia³ Indy’ego, i¿ bêd¹ „wybornymi” part- nerami podczas tych wykopalisk, rzeczywistoœæ okaza³a siê inna. Mieli zupe³nie odmienny sposób rozumowania. Po œmierci matki Deirdre, sta³o siê to rok wczeœniej, Bernard, którego specjalnoœci¹ by³y badania nad cywilizacj¹ Majów, zaj¹³ jej miejsce jako prze- wodnicz¹cy Wydzia³u Archeologii na Uniwersytecie Londyñskim, staj¹c siê jednoczeœnie szefem Indy’ego. Tak¿e tutaj, wœród ruin Ti- kál, Bernard nadzorowa³ wykopaliska, Indy zaœ by³ jego podw³ad- nym, zajmuj¹cym siê brudn¹ robot¹. – Mo¿e po prostu szybciutko siê rozejrzê, jeœli i tak czekamy? – To niebezpieczne – odpar³ Esteban. Indy zwróci³ siê ku Majowi. – O? Jak bardzo niebezpieczne? – Zobaczy pan. Majowie, którzy pracowali z nimi, nie byli zaznajomieni z za- wi³oœciami pracy wykopaliskowej, znali jednak d¿unglê i Indy nie mia³ w¹tpliwoœci, ¿e wiedz¹ oni znacznie wiêcej na temat zwycza- jów Majów ni¿ jakikolwiek archeolog. Przypuszcza³ tak¿e, i¿ nie- którzy z nich mieli niegdyœ swój udzia³ w grabie¿ach. – Wejdziesz ze mn¹ do œrodka? Esteban zastanowi³ siê nad tym pytaniem. – Wejœcia strzeg³ Camozotz. – Tak, ale teraz go ju¿ nie ma. Esteban nie odpowiedzia³. W œwietle pochodni jego twarz o wy- sokich koœciach policzkowych i czarnych oczach wygl¹da³a jak wy- rzeŸbiona w kamieniu. Indy wybra³ Estebana do wspólnej pracy nie ze wzglêdu na doœwiadczenie w dziedzinie archeologii, lecz dlate- go, ¿e by³ on wnukiem pewnego starego szamana i wiedzia³ du¿o o Majach. Teraz jednak Indy uœwiadomi³ sobie, ¿e ta w³aœnie wiedza mo¿e stanowiæ przeszkodê.

16 Indy wsadzi³ g³owê w otwór i zacz¹³ w³aziæ do mrocznej kom- naty, maj¹c nadziejê, ¿e Esteban pójdzie za nim. Wci¹gn¹³ w noz- drza zasta³e, nieruchome od wieków powietrze, a jego wyobraŸ- nia ukazywa³a szalone wizje tego, co mo¿e znajdowaæ siê przed nimi. – Jones! Jesteœ tam, Jones? – w tunelu zadudni³ niski, autoryta- tywny g³os Bernarda. W sam¹ porꠖ pomyœla³ Indy, szybko wydostaj¹c siê z pomiesz- czenia. – Tutaj, doktorze! Bernard by³ têgim mê¿czyzn¹ o przerzedzonych, przetykanych siwizn¹ w³osach, nosi³ grube okulary. Rozmiary tunelu sprawi³y, ¿e zgarbi³ siê tak bardzo, i¿ wygl¹da³ jak niedŸwiedŸ, który czêœciowo rozprostowa³ swój zad. Za doktorem szed³ jego asystent, m³ody Maj imieniem Carlos, którego Bernard traktowa³ jak niewolnika. Gdy Bernard zobaczy³ otwór, stan¹³ tak, jak gdyby swym wielkim ³ap- skiem zamierza³ wymierzyæ Indy’emu zamaszysty cios. – By³eœ ju¿ w œrodku, Jones? – Nie, sir. Czeka³em ca³y czas w³aœnie tutaj. Deirdre nie powie- dzia³a panu? – Co mi mia³a powiedzieæ? Wcale jej nie widzia³em. – To dziwne. Indy zakl¹³ pod nosem. Deirdre prawdopodobnie polecia³a k¹- paæ siê z Johnem, ¿eby po prostu mu dokuczyæ. Chryste, je¿eli co- kolwiek sta³o siê masce, on by³ za to odpowiedzialny i wiedzia³ do- skonale, ¿e mo¿e go to kosztowaæ utratê pracy, szczególnie ¿e szefem by³ cz³owiek taki jak Bernard. Postanowi³ o niczym mu nie mówiæ, szybko jednak zrozumia³, ¿e to mog³oby jeszcze sprawê pogorszyæ. Lepiej od razu stawiæ wszystkiemu czo³o. – Wiêc nie widzia³ pan tej nefrytowej maski? – Jakiej maski? Indy opisa³ odkrycie i wyjaœni³, dlaczego usun¹³ maskê ze œciany. – Mój Bo¿e – powiedzia³ cicho Bernard – Camozotz. – Tak. Tak w³aœnie powiedzia³a Deirdre. Nie wiedzia³em, ¿e jest taki popularny. Bernard popatrzy³ na niego bez wyrazu, jak gdyby nie dociera³o do niego poczucie humoru Indy’ego. – Wydaje mi siê, ¿e powinienem jej poszuka栖 by³o to coœ, czego nie mia³ ochoty robiæ. Bernard zdumia³ go.

17 – Niech pan siê o to nie martwi. Przyszed³em od strony rzeki jedn¹ z bocznych œcie¿ek. Prawdopodobnie minêliœmy siê. – Ber- nard zajrza³ przez otwór. – Zajmijmy siê teraz tym. Bêdê mia³ jesz- cze mnóstwo czasu, ¿eby obejrzeæ tê maskê. – No to do dzie³a – Indy wsun¹³ rozprostowan¹ nogê w otwór, Bernard jednak z³apa³ go za ramiê. – Pójdê pierwszy, je¿eli nie ma pan nic przeciwko temu. – Niech pan bêdzie ostro¿ny. To miejsce mo¿e byæ pe³ne pu³apek. – Nonsens. Nie powinniœmy mieæ ¿adnych k³opotów z tego typu rzeczami. Majowie byli pokojowym narodem, nie takim jak Azteko- wie. Nie zajmowali siê wyrywaniem serc swym niewolnikom ani nie zamieniali swych piramid w pu³apki.  – A co z t¹ mask¹? Camozotz nie jest w³aœciwie najprzyjaŸniej- szym bogiem Majów. Móg³ zostaæ umieszczony jako ostrze¿enie. – Oczywiœcie, ¿e by³o to ostrze¿enie. Kap³ani wiedzieli, ¿e nikt nie œmia³by wtargn¹æ na teren Camozotza bez ich pozwolenia. Oto ca³y urok Majów. Nie potrzebowali niczego wiêcej poza ostrze¿eniem. Indy’emu nie podoba³ siê sposób, w jaki Bernard z nim rozma- wia³. Traktowa³ go tak, jakby by³ jednym z jego studentów. Pomimo tego, ¿e Bernard uwa¿a³ siebie za eksperta, jego pogl¹dy dotycz¹ce Majów okaza³y siê ograniczone. Dla Bernarda cywilizacja Majów to wymar³a kultura. Fakt, i¿ u ich boku znajdowa³o siê w³aœnie dwóch Majów, by³ bez znaczenia. Nic dziwnego, ¿e nigdy nie przysz³o mu nawet do g³owy, by poprosiæ kogoœ takiego jak Esteban o rozmowê o jego wspó³plemieñcach. Zdaniem Bernarda to sprawy socjologii, nie archeologii. Doktor przykucn¹³ nisko i wsun¹³ siê w otwór. Kurczy³ siê, pcha³ i z³oœci³, jak gdyby dopiero co przebieg³ milê. Wreszcie znikn¹³ im z oczu. Gdy Indy pod¹¿a³ za nim, us³ysza³, jak Carlos i Esteban roz- mawiaj¹ w jêzyku tzotzil, dialekcie Majów. Nagle Carlos wsun¹³ g³o- wê przez otwór i rozejrza³ siê dooko³a. Powiedzia³ coœ jeszcze do Estebana i chocia¿ Indy nic z tego nie zrozumia³, musia³o to byæ prze- konywaj¹ce, poniewa¿ obydwaj mê¿czyŸni wczo³gali siê do wnêtrza komnaty. – Trzymajmy siê razem i niczego nie naruszajmy – powiedzia³ Bernard, gdy wszyscy byli ju¿ w œrodku. – W ka¿dym razie podczas naszej pierwszej wizyty. Dr¿¹ce p³omienie pochodni rzuca³y fale œwiat³a na ca³¹ komna- tê. Zdobione malowid³ami œciany, które mia³y ze dwadzieœcia piêæ stóp wysokoœci, pokryte by³y wklês³ymi p³askorzeŸbami. 2 – Indiana Jones …

18 – Imponuj¹ce – stwierdzi³ Bernard. – Widzicie te postacie po- malowane na niebiesko? To Siedmiu W³adców Ciemnoœci. Te czer- wone postacie, to osoby z rodziny królewskiej. Indy’ego korci³o, by stwierdziæ, i¿ szef nie oznajmia mu nic takie- go, czego by nie wiedzia³, milcza³ jednak. Gdy Bernard pomyœlnie rozpatrzy³ jego proœbê o przy³¹czenie siê do wyprawy, Indy spêdza³ wolne godziny, poszerzaj¹c swoj¹ wiedzê o Majach. Najbardziej za- intrygowa³ go spór dotycz¹cy kwestii, czy staro¿ytne kultury, takie jak kultura Majów, powsta³y samoistnie, czy te¿ sta³o siê to w wyniku wp³ywów innych cywilizacji. Niejeden spoœród dziewiêtnastowiecz- nych archeologów spekulowa³, i¿ na kulturê Majów wywarli wp³yw ocaleni mieszkañcy Atlantydy. To samo mówiono o Egipcie. Takie sta- nowisko wyjaœnia³oby fakt, ¿e w obydwu tych kulturach wznoszono piramidy, ale piramidy egipskie by³y starsze o kilka tysiêcy lat od tych budowanych przez Majów i to pozostawa³o problemem… Indy nie dyskredytowa³ mo¿liwoœci istnienia jakichœ zewnêtrz- nych wp³ywów, które przyczyni³y siê do rozwoju kultury Majów. Mimo wszystko ich mity wspomina³y o brodatym mê¿czyŸnie o ru- dych w³osach i bia³ej skórze, który przyby³ ze Wschodu na tratwie i przekaza³ znajomoœæ sztuki i rzemios³a. Postaæ ta zosta³a uwiecz- niona w wierzeniach Majów jako Quetzalcoatl, bóg wiedzy. Indy rozejrza³ siê po pustej komnacie. – Ciekawe, czy ktoœ nas tutaj dopadnie? Bernard zbli¿y³ siê do umocowanej na œcianie, misternie rzeŸ- bionej tarczy. – Nie s¹dzê. – Jego g³os roznosi³ siê echem po komnacie. – Jest zrobiona z nefrytu, ze z³ot¹ inkrustacj¹ – delikatnie przebieg³ d³oñ- mi po tarczy. – Zabiorê j¹ ze sob¹. – Myœla³em, ¿e nie chce pan jeszcze niczego ruszaæ. – Nie chcê, ¿eby spad³a. Sama nasza obecnoœæ mo¿e spowodo- waæ, ¿e ulegnie naruszeniu. – Niech pan bêdzie ostro¿ny – powiedzia³ Indy. – Ani drgnie – Bernard stan¹³ z boku i poci¹gn¹³ ku sobie za- ostrzony koniec tarczy. Gdy tylko to zrobi³, ze œciany wystrzeli³a ma³a strza³a i ze œwistem przemknê³a przy uchu Indy’ego. Carlos z trudem z³apa³ powietrze i zrobi³ kilka chwiejnych kroków, a Indy dostrzeg³, ¿e strza³a przeszy³a mu szyjê. – Dobry Bo¿e, co siê sta³o? – Bernard gapi³ siê na swego ran- nego asystenta. Indy z³apa³ Carlosa i u³o¿y³ go na pod³odze.

19 – Pu³apka – warkn¹³. Esteban szybkim poci¹gniêciem wyrwa³ strza³ê z szyi kolegi. Trysnê³a krew. Oczy Carlosa rozszerzy³y siê, a jego cia³o zaczê³o dr¿eæ. Kaszln¹³ i z ust pop³ynê³a spieniona krew. W ci¹gu kilku se- kund dr¿enie usta³o. By³ martwy. Jezu – pomyœla³ Indy. – Tylko tego potrzebowaliœmy. I to wszyst- ko przygotowali pokojowo usposobieni Majowie. – Ty sukinsynu! – krzykn¹³ Esteban. – Ostrzega³em ciê i teraz zobacz! Bernard zachowywa³ siê, jak gdyby wcale go nie s³ysza³. Ca³y czas wpatrywa³ siê w œcianê, na której umieszczona by³a tarcza. Okaza³o siê, ¿e by³y to obracane drzwi, które odwróci³y siê do we- wn¹trz. Zanim Indy zdo³a³ cokolwiek powiedzieæ, komnat¹ zatrzê- s³y jakieœ wibracje pochodz¹ce jak gdyby z tunelu. – Co to jest? – wrzasn¹³ Bernard. – Nie wiem, ale lepiej uciekajmy st¹d. Indy zacz¹³ wlec za ramiona cia³o martwego w kierunku tunelu; Esteban wzi¹³ je za nogi. W chwili gdy znikali w otworze, Indy pod- niós³ g³owê i spostrzeg³, ¿e Bernard przeszed³ ju¿ innymi drzwiami. – Doktorze Bernard! Têdy! – Nie! Têdy, Jones – odpowiedzia³ Bernard. – Cuidado! – krzykn¹³ Esteban i zacz¹³ wlec cia³o, poci¹gaj¹c Indy’ego ku wyjœciu z tunelu. W tej samej chwili run¹³ masywny, kamienny blok, zatrzaskuj¹c wejœcie do tunelu. Przez moment Indy myœla³ jedynie o tym, i¿ jego noga cudem uniknê³a zmia¿d¿enia. Po³o¿y³ cia³o na ziemi i zacz¹³ pchaæ g³az. Bez skutku. Ska³a nawet nie drgnê³a. Byli uwiêzieni w tu- nelu. Bernard popatrzy³, zatrzymuj¹c siê w drzwiach. – Co siê dzieje? Indy wskaza³ na œcianê, gdzie wczeœniej znajdowa³ siê tunel. – Niech pan sam zobaczy. Nagle kamienna pod³oga pod stopami Indy’ego zatrzês³a siê gwa³townie i zapad³a.

20 2. Pora nietoperzy U³amek sekundy wczeœniej Indy rzuci³ siê w kierunku drzwi, gdzie sta³ Bernard. Jego skok by³ jednak zbyt krótki i Indy, przewracaj¹c siê, chwyci³ kurczowo ³ydkê doktora. Ten straci³ równowagê i run¹³ do ty³u. Indy zsuwa³ siê coraz g³êbiej, poci¹gaj¹c Bernarda za sob¹. Bernard potrz¹sn¹³ nog¹, wgniataj¹c d³onie Indy’ego w pod³o- gê. Kurczowo zaciœniête rêce zeœlizgnê³y siê po nodze Bernarda, a¿ wreszcie zatrzyma³y siê na bucie. Uœcisk jednak s³ab³. Indy nie by³ w stanie trzymaæ siê ani chwili d³u¿ej. K¹temokadostrzeg³Estebana,któryzawis³trzymaj¹csiêkrawêdzi zapadaj¹cejsiêpod³ogi.Majz wysi³kiempodci¹gn¹³siêw górê,a¿wresz- cie jego klatka piersiowa spoczê³a na pod³odze. Wymachuj¹c nogami, przerzuci³ je przez krawêdŸ i ca³e jego cia³o wytoczy³o siê z dziury. – Jones, puœæ mnie, puœæ – wrzeszcza³ Bernard, zeœlizguj¹c siê coraz bardziej w stronê otworu. Indy spojrza³ w dó³ i jakieœ dziesiêæ stóp ni¿ej dostrzeg³ cia³o Carlosa przeszyte na wylot ostrzami sztyletów przymocowanych do pod³o¿a, ostrych jak brzytwa. – Przestañ kopa栖 odkrzykn¹³ do Bernarda, ale bez skutku. W chwili gdy ju¿ mia³ rozluŸniæ uœcisk, Esteban wychyli³ siê i z³apa³ go za przegub. – Niech siê pan trzyma, doktorze Jones. – Ty te¿. Esteban powoli ci¹gn¹³ go do siebie, a¿ wreszcie Indy z g³u- chym odg³osem opad³ na pod³ogê. Ciê¿ko dysz¹c przewróci³ siê na plecy i otworzy³ oczy.

21 – Gracias, amigo. – Prze¿y³ pan swoj¹ pierwsz¹ konfrontacjê z Camozotzem, dok- torze Jones. Tiene mucho suerte. – Wydaje mi siê, ¿e nie lubi on nieoczekiwanych goœci – w tej samej chwili Indy przypomnia³ sobie o Bernardzie i usiad³. – W po- rz¹dku, doktorze Bernard? Profesor le¿a³ na plecach. Jego pierœ unosi³a siê i opada³a, jak gdyby chcia³ z³apaæ oddech. – Omal mnie nie zabi³eœ, Jones – powiedzia³ z pogró¿k¹ w g³o- sie. – Zapamiêtaj moje s³owa: zap³acisz mi za to. To powiedziawszy, Bernard przekrêci³ siê na bok i wczo³ga³ siê do nastêpnego pomieszczenia. Cholera, jasna cholera – pomyœla³ Indy. Bernard solennie przyrzek³ zemstê i prawdopodobnie ³adowa³ siê w kolejn¹ pu³apkê. I jak, do diab³a, maj¹ siê st¹d wydostaæ? Indy przeszed³ ostro¿nie wzd³u¿ krawêdzi dziury ku drzwiom ob- rotowym. Pocz¹tkowo wydawa³o mu siê, ¿e ma przed sob¹ zewnêtrzn¹ œcianê piramidy z wczeœniejszego okresu, piramidy, któr¹ póŸniej za- kry³a nowsza. Nagle spostrzeg³ po³o¿ony nisko otwór prowadz¹cy do starejpiramidy.Wczo³ga³siêweñi zobaczy³Bernardastoj¹cegonaœrod- ku i wpatruj¹cego siê z przejêciem w masywny, kamienny sarkofag po- kryty p³askorzeŸbami. Gdzieœ z góry s¹czy³o siê do pomieszczenia roz- proszone œwiat³o. W komnacie le¿a³o kilka rozrzuconych szkieletów, nale¿¹cych prawdopodobnie do niewolników, którzy, stanowi¹c czêœæ orszaku pogrzebowego swego pana, zostali ¿ywcem zakopani. – Jones, to jest krypta jakiegoœ króla z okresu póŸnoklasycznego i wci¹¿ jeszcze jest zapieczêtowana – g³os Bernarda dr¿a³ z podniece- nia, gdy wskazywa³ na rzeŸby. – Jestem pewien, ¿e w œrodku znajduje siê zbiór bezcennych dzie³ sztuki. Mo¿esz to sobie wyobraziæ? Indy by³ zaskoczony zarówno zmian¹ w nastroju swego szefa – od jadowitej wœciek³oœci do nieposkromionej satysfakcji – jak i sa- mym znaleziskiem. Bernard cieszy³ siê opini¹ roztropnego cz³owie- ka, który zdoby³ swoje stanowisko poprzez nachalne podlizywanie siê odpowiednim ludziom. A jednak w ci¹gu ostatnich kilku minut Bernard w znacznie wiêkszym stopniu objawi³ swoj¹ prawdziw¹ naturê, ni¿ Indy’emu by³o to dane ogl¹daæ w czasie wszystkich mie- siêcy ich znajomoœci. Po chwili Bernard odzyska³ kontrolê nad sob¹ i przybra³ sw¹ zwyk³¹, wyuczon¹ postawê. Odchrz¹kn¹³ i rozprostowa³ ramiona. – Przepraszam za to, co siê tam sta³o. Wydaje mi siê, ¿e za bar- dzo siê unios³em.

22 – Nie ma sprawy. To niez³e odkrycie, ale… – Tak. Tylu rzeczy mo¿emy siê tutaj nauczyæ. Przypadkowo uprzedziliœmy tych huaqueros. Naprawdê mamy szczêœcie. – Nie takie znowu szczêœcie – zaoponowa³ Indy. – Jesteœmy tu uwiêzieni. – Co takiego? – To w³aœnie stara³em siê panu pokazaæ, zanim zarwa³a siê pod³o- ga. Tunel jest zablokowany. – Dobry Bo¿e – mrukn¹³ Bernard. – Camozotz z³apa³ nas – powiedzia³ stoj¹cy za nimi Esteban. – Nie wierzê w ¿adne zabobony, mój panie – warkn¹³ Bernard, spogl¹daj¹c przez ramiê. – Wydostaniemy siê st¹d. – Ma pan jakiœ pomys³? Bernard wskaza³ na szczyt piramidy. Indy bez trudu zauwa¿y³, ¿e stara siê on zachowaæ sw¹ spokojn¹, autorytatywn¹ postawê. – Gdzieœ stamt¹d przes¹cza siê œwiat³o. Bêdziemy wo³aæ o po- moc. Wydostan¹ nas. Jakieœ piêædziesi¹t, szeœædziesi¹t stóp nad nimi Indy dostrzeg³ w¹skie schody prowadz¹ce ku stropowi piramidy. – Spróbujmy, mo¿e zdo³amy siê tam dostaæ. Bernard zmarszczy³ brwi, patrz¹c na schody. – Ty prowadzisz. Wydaje siê, ¿e wiesz wiêcej ni¿ ja o tego typu sprawach. Nigdy jeszcze nie znalaz³em siê w ¿adnej pu³apce. Indy puœci³ drwinê mimo uszu i wskaza³ Estebanowi, by poszed³ za nim z pochodni¹. Kamienne stopnie by³y tak strome, ¿e mo¿na by przypuszczaæ, i¿ Majowie stanowili rasê d³ugonogich. W rzeczywi- stoœci by³o zupe³nie inaczej i to zadziwia³o pierwszych badaczy. Pew- na popularna teoria g³osi³a, i¿ piramidy zosta³y wybudowane w sta- ro¿ytnoœci przez olbrzymów nale¿¹cych do innej rasy, nie oddawa³o to jednak Majom sprawiedliwoœci. Indy by³ zwolennikiem prostsze- go wyjaœnienia, zgodnie z którym stopnie œwi¹tyñ zbudowano w ta- ki sposób, by podkreœliæ, i¿ górne sfery duchowego œwiata wymaga- j¹ pokonania wielu trudnoœci, by je zdobyæ. W miarê jak wchodzili wy¿ej, stopnie stawa³y siê coraz bardziej œli- skie.By³yw¹skiei urywa³ysiêpoobydwustronach,opadaj¹cprostow dó³. – Uwa¿ajcie. Na kamieniach jest jakaœ czarna maŸ. – Czujê to nosem – odpar³ Bernard. Byli ju¿ prawie w po³owie drogi do szczytu, gdy Indy us³ysza³ odg³osy trzepotania. Popatrzy³ w górê i dostrzeg³, i¿ jakiœ czarny cieñ pikuje tu¿ przy nim w powietrzu. Po chwili nastêpny.

23 – Murciélagos! – krzykn¹³ Esteban. – Nietoperze! Indy schowa³ g³owê, gdy kolejny zanurkowa³ w powietrzu tu¿ przy nim. – Lataj¹ce szczury, Esteban. – Jones, idŸmy dalej – ponagla³ Bernard. – Nie bardzo mi siê tu podoba. Indy chowa³ g³owê, by omin¹æ nietoperze, które pojawia³y siê coraz liczniej. Cieszy³ siê, ¿e ma na g³owie kapelusz. Uczyni³ kolej- ny krok, potkn¹³ siê i jego przedramiê przejecha³o po czarnym szla- mie. Odór by³ nie do wytrzymania. Podnosz¹c siê, Indy zeskroba³ maŸ ze swej rêki, najlepiej jak po- trafi³. W czasie gdy to robi³, nietoperz uderzy³ w jego kapelusz, str¹- caj¹c mu go z g³owy. Esteban siêgn¹³ przed siebie i zdo³a³ go pochwy- ciæ, poœlizgn¹³ siê jednak i omal nie zrzuci³ Indy’ego ze schodów. – Ostro¿nie. Kapelusz nie jest a¿ tak bezcenny – powiedzia³ Indy, szarpi¹c za rondo, by bezpiecznie umieœciæ fedorê na g³owie. W tej chwili Bernard wrzasn¹³ w panice, gdy¿ nietoperz zapl¹ta³ mu siê we w³osy. Indy odpêdzi³ zwierzê, po czym z³apa³ Bernarda za ramiê, by nie run¹³ ze schodów. Wokó³ zaroi³o siê od nietoperzy. Ich wysokie piski dudni³y mu w uszach, gdy przemyka³y obok niego. – Naci¹gnijcie koszule na g³owy i przykucnijcie! – krzykn¹³ Indy. Bernard zastosowa³ siê do rady, po czym potar³ ramiona d³oñmi, szybko i mocno. – Naprawdê muszê siê st¹d wydostaæ. – Ja te¿ nie przepadam za nietoperzami – powiedzia³ Indy, przy- kucaj¹c tu¿ ko³o Bernarda. – To nie tylko nietoperze. Nigdy nikomu o tym nie mówi³em, ale nie lubiê zamkniêtych przestrzeni. Dlatego ty zaj¹³eœ siê kopa- niem tunelu. Indy zmiesza³ siê. – A co ze wszystkimi innymi piramidami, w których pan pro- wadzi³ prace wykopaliskowe? – Zawsze udawa³o mi siê mieæ kogoœ, kto zajmowa³ siê wyko- paliskami. Jestem w stanie wejœæ do œrodka jedynie na kilka minut, potem muszê wyjœæ. – Có¿, niech pan nie wstrzymuje oddechu. Mo¿emy byæ tu dzi- siaj trochê d³u¿ej. – Powinienem by³ uwierzyæ w plotki. Ostrzegano mnie, ¿e w ja- kiœ sposób przyci¹gasz k³opoty, Jones. – Tu na górze! – zawo³a³ Esteban.

24 Indy zadar³ g³owê i dostrzeg³ twarz Maja zerkaj¹cego na nich przez prostok¹tny otwór w górze. – W jakiœ sposób wyci¹gam te¿ z k³opotów – odpowiedzia³ Bernardowi. Wspi¹³ siê po pozosta³ych stopniach, po czym podci¹gn¹³ siê przez otwór. Bernard sta³ zaraz za nim i Indy musia³ u¿yæ ca³ej swej si³y, by mu pomóc. ZnaleŸli siê na szczycie kamiennej platformy, która prawdopo- dobnie s³u¿y³a jako o³tarz. Nietoperze nie zak³óca³y im ju¿ spokoju, ale nie dostrzegali ¿adnego wyjœcia. Nad nimi rozci¹ga³o siê kamienne zwieñczenie piramidy. – Bardzo ciekawe – zauwa¿y³ Bernard, przygl¹daj¹c siê drew- nianym belkom i blokom kamiennym ponad ich g³owami. – Widzi- cie, ¿e wykonawstwo nie jest tutaj tak dobre jak w zewnêtrznej pira- midzie. Jako zaprawy murarskiej u¿yto b³ota, nie wapna. Œwiadczy to o tym, ¿e niektóre spoœród najpotê¿niejszych piramid powsta³y w czasach, gdy upadek Majów by³ ju¿ w toku. Indy zauwa¿y³ szkliste oczy Bernarda. Mia³ wra¿enie, ¿e profe- sor traktowa³ te intelektualne rozwa¿ania jako sposób na zapomnie- nie o k³opotliwym po³o¿eniu. – Jak siê pan czuje? – Czujê? Œwietnie, œwietnie. Á propos, dziêki za pomoc tam wczeœniej. Indy nie odpowiedzia³. Z uwag¹ wpatrywa³ siê w sufit, pod¹¿a- j¹c za spojrzeniem Estebana. – Dziêki Bogu za te nietoperze – powiedzia³ ledwo s³yszalnie. – Co pan mówi? – zapyta³ Bernard. Dok³adnie nad jedn¹ z belek na kamiennym suficie znajdowa³o siê pêkniêcie, przez które przes¹cza³o siê œwiat³o. – To wejœcie nietoperzy – powiedzia³ Indy – i nasze wyjœcie. – Oczywiœcie nie zdo³amy przedostaæ siê przez ten otwór, gdy- by nawet uda³o siê nam dostaæ tam na górê powiedzia³ Bernard. – Nie wydaje mi siê, ¿ebyœmy mieli inn¹ drogê – odrzek³ Indy, odczepiaj¹c swój bat. Zanim Bernard zdo³a³ odpowiedzieæ, Indy za- czepi³ bat o belkê i ko³ysz¹c siê uniós³ z platformy. – Zwariowa³eœ, Jones? Indy zakrzywi³ nogê na belce i podci¹gn¹³ siê do przodu. – To by³o proste zadanie. Trudn¹ rzecz¹ bêdzie dopiero posze- rzenie otworu tak, by siê przecisn¹æ. Kiedy tylko siê wydostanê, spro- wadzê pomoc, zdobêdê linê i wyci¹gniemy was st¹d.

25 – Mam nadziejê, ¿e pan wie, co robi. Indy wsta³ i przeszed³ po belce. By³a odpowiednio szeroka, a tu¿ nad g³ow¹ znajdowa³ siê sufit, w razie gdyby musia³ utrzymaæ równo- wagê. Zrobi³ zaledwie kilka kroków, kiedy nagle zda³ sobie sprawê, ¿e ma towarzystwo. Coœ szczypa³o go w dolnej czêœci pleców. Stan¹³, zachwia³ siê, po czym skrzywi³ niemi³osiernie, siêgn¹wszy pod swoj¹ koszulê i poczuwszy nietoperza wpijaj¹cego zêby w jego cia³o. Chwie- j¹c siê niepewnie, Indy oderwa³ zwierzê i cisn¹³ przed siebie. – Okropnoœæ. Gdy doszed³ do koñca belki, zerkn¹³ przez otwór. Po czerwona- wym odcieniu œwiat³a zorientowa³ siê, ¿e s³oñce stoi ju¿ nisko na niebie. Wyci¹gn¹³ w górê rêkê i poczu³ pod palcami w¹sk¹ szczeli- nê, pêkniêcie miêdzy dwiema kamiennymi p³ytami. Jak, u diab³a, mia³ siê têdy przecisn¹æ? G³azy mia³y co najmniej stopê gruboœci, a wo- kó³ nich znajdowa³a siê ziemia i jakaœ roœlinnoœæ. Przyda³by siê m³ot kowalski, a i to nie wiadomo, czy by siê móg³ nim pos³u¿yæ. – Jak to wygl¹da, Jones?! – wrzasn¹³ Bernard. – Niedobrze. – Na mi³oœæ bosk¹, wo³aj o pomoc. Us³ysz¹ ciê ludzie z do³u. Indy wcale nie mia³ tej pewnoœci. Podstawa piramidy by³a odda- lona o kilkaset stóp od miejsca, w którym siê znajdowali i istnia³y wszelkie szanse poch³oniêcia jego g³osu przez gêst¹ d¿unglê pora- staj¹c¹ teren na zewn¹trz tajemniczej piramidy. Indy otoczy³ jedn¹ d³oni¹ usta i krzykn¹³ przez otwór. Wrzesz- cza³ dopóty, dopóki nie zaczê³o mu siê krêciæ w g³owie… Chwyta- j¹c oddech, zamierza³ podj¹æ kolejn¹ próbê, gdy nagle Esteban krzyk- n¹³ do niego: – Doktorze Jones! Za panem! – Za mn¹? – mrukn¹³ Indy. – Nic nie… Jego krzyki przyci¹gnê³y nietoperze, które œmiga³y bez³adnie pod sufitem. Jeden wzbi³ siê w powietrze tu¿ ko³o ucha Indy’ego, inny zsun¹³ mu kapelusz na oczy. – Te potworne ma³e sukinsyny doprowadzaj¹ mnie do sza³u – warkn¹³ ponuro. – Chwia³ siê przez moment, z³apa³ równowagê, po czym przykucn¹³ na belce i oplót³ wokó³ niej nogi dok³adnie w chwili, gdy kilka innych nietoperzy przelecia³o z piskiem obok jego ucha. – Doktorze Jones! – krzykn¹³ znowu Esteban. – Niech pan ³apie! Indy odwróci³ siê i zobaczy³, ¿e Maj stoi na skraju kamiennej platformy, trzymaj¹c pochodniê, podczas gdy nietoperze szybko prze- latywa³y za nim przez otwory w pod³odze.

26 – Rzucam! Pochodnia wzlecia³a w powietrze, zbli¿aj¹c siê do Indy’ego. Esteban przeceni³ jednak si³ê swojego rzutu… Pochodnia upad³a na belkê, l¹duj¹c swym p³on¹cym koñcem na stopie Indy’ego. – Auu! – szybko chwyci³ j¹ w rêce. – Dziêki, Esteban. Wielkie dziêki. Strzepn¹³ iskry ze swojego wysokiego buta, nie mia³ jednak wiele czasu. Nietoperze lecia³y ku niemu czarn¹ mas¹. Indy dŸgn¹³ w nie pochodni¹. Jeden, potem nastêpny i jeszcze nastêpny zosta³y przy- palone przez p³omienie, zanim wiadomoœæ rozprzestrzeni³a siê po- œród lataj¹cej hordy, po czym ca³e stado skrêci³o, pêdz¹c z powro- tem w dó³ przez otwór w o³tarzu. – W porz¹dku, Jones?! – krzykn¹³ Bernard. – Tak. Wydaje mi siê, ¿e je wykurzy³em. – W tej samej chwili us³ysza³ zmasowane piski i nietoperze znowu na niego natar³y. Po- trz¹sn¹³ pochodni¹, ale ta wyœlizgnê³a mu siê z d³oni. Kln¹c przy- lgn¹³ do belki. Zacisn¹³ oczy i nasun¹³ kapelusz jak móg³ najg³êbiej. Gdy niczego ju¿ nie czu³, otworzy³ jedno oko. Nietoperze jeden za drugim wlatywa³y w otwór nad jego g³ow¹ i wydostawa³y siê z pi- ramidy. Indy spojrza³ dok³adniej i uœwiadomi³ sobie, ¿e na zewn¹trz panuje zmierzch. Pora nietoperzy. Zanim zdo³a³ siê zastanowiæ nad tym, co ma robiæ dalej, us³y- sza³ jakieœ g³osy. – Doktorze Jones, doktorze Bernard, gdzie jesteœcie? Indy podniós³ siê i stan¹³ na belce. G³os by³ nik³y i odleg³y. Za- chwia³ siê, ale wbi³ rêce w szczelinê w suficie i wrzeszcza³ tak g³o- œno, jak tylko móg³. Nie wiedzia³, czy ktokolwiek zdo³a³ go us³y- szeæ. Po prostu nie przestawa³ krzyczeæ. W koñcu zamilk³, by z³apaæ oddech. Dosz³y go odpowiedzi. G³oœniejsze, jakby coraz wyraŸniejsze. Rozpozna³ g³os Johna i przez moment przypomnia³ sobie o Deirdre. Nagle zobaczy³ dr¿¹ce œwia- t³o pochodni. – Gdzie jesteœ? – krzykn¹³ John. By³ blisko, tak blisko, ¿e Indy widzia³ przez szczelinê jego nogi. – Dok³adnie pod twoimi stopami. Œwiat³o rozb³ys³o nad nim. – Doktorze Jones, nic siê panu nie sta³o? – Absolutnie nic. Bêdê siê czu³ jeszcze lepiej, kiedy nas st¹d wyci¹gniecie.

27 – Nie wiedzieliœmy, co siê dzieje z panem i z doktorem Bernar- dem. Wejœcie jest zablokowane. – Tak, wiemy – odpar³ cierpliwie Indy. – Potem us³yszeliœmy pana krzyki. Przepraszamy, ¿e nie zdo³a- liœmy tego zrobiæ trochê szybciej. Tu jest tak stromo i wszystko za- roœniête. To jak wspinanie siê na górê po ciemku. – Ilu ludzi jest tutaj z panem? – Jesteœmy wszyscy. Mamy kilofy, ³opaty i linê. – Dobrze. Proszê pozwoliæ mi porozmawiaæ z Deirdre. – Myœleliœmy, ¿e jest z wami. Nikt nie widzia³ jej po lunchu. W³aœnie tego potrzebowali. K³opoty goni¹ k³opoty. – Wyci¹gnijcie nas st¹d i pójdziemy jej poszukaæ – odrzek³ spo- kojnie Indy. – Je¿eli zdo³alibyœcie poluzowaæ kilka bloków i usun¹æ je st¹d, powinno nam siê udaæ przecisn¹æ przez otwór. – Gotcha. – Jones, co siê dzieje? – zawo³a³ z do³u Bernard. – Kto zagin¹³? – Deirdre. – Pana czyniê odpowiedzialnym, je¿eli ona siê nie znajdzie. To pan pos³a³ tê dziewczynê nad rzekê zupe³nie sam¹. – Znajdziemy j¹ – odpar³ Indy, ale jego g³os zosta³ zag³uszony odg³osem walenia kilofów w g³azy. Indy powoli przesuwa³ siê wzd³u¿ belki, gdy kurz zacz¹³ tumanami sypaæ siê na niego z góry. Co za dzieñ – pomyœla³. Po blisko dwóch tygodniach monoton- nej harówki wokó³ podstawy piramidy i dwóch dniach spêdzonych na kopaniu tunelu nagle zaczê³o siê coœ dziaæ. I za wszystkie z³e wydarzenia mia³ byæ odpowiedzialny… Nagle z zadumy wyrwa³ go odg³os spadaj¹cego kamiennego bloku, który uderzy³ w belkê i ru- n¹³ w dó³, tu¿ obok Bernarda i Estebana. Indy skrzywi³ siê, gdy kolejny blok oderwa³ siê i potoczy³ ku o³tarzowi. Przypomnia³o mu siê podobne doœwiadczenie sprzed roku w Szkocji, kiedy razem z Deirdre zostali odciêci od œwiata w Grocie Merlina i wydostali siê przez stary, zawalony komin. Wówczas De- irdre ledwo usz³a z ¿yciem. Zapragn¹³, by i teraz by³a razem z nim. Œwiat³o pochodni wtargnê³o do piramidy. Zrobienie nowego wejœcia zajê³o studentom nieca³e piêtnaœcie minut. Indy us³ysza³ liczne g³osy. Wygl¹da³o na to, ¿e siê k³óc¹. Byli jednak za bardzo oddaleni od otworu, by Indy’emu uda³o siê rozró¿niæ, o czym by³a mowa. Nagle wszyscy umilkli. – Co, do cholery, oni wyprawiaj¹, Jones?! – wrzasn¹³ Bernard. – Nie wiem.

28 W tej samej chwili pojawi³o siê czyjeœ wyci¹gniête ramiê i In- dy’emu ciœniêto linê z szerok¹ pêtl¹ na koñcu. – Masz, weŸ to! – krzykn¹³ John. W jego g³osie brzmia³o napiêcie. Prawdopodobnie pok³óci³ siê z kimœ o to, jak nale¿y zawi¹zaæ supe³ – pomyœla³ Indy. Nie chcia³ jednak zastanawiaæ siê nad tym. Wydostawali siê. Jedynie to siê li- czy³o. Spuœci³ linê jeszcze ni¿ej do Estebana. – Daj mi j¹ – powiedzia³ Bernard. Wzi¹³ linê od Maja i owi¹za³ siê ni¹ pod pachami. – Wydostanê siê na górê i przejmê dowodzenie. Indy krzykn¹³ do stoj¹cych na zewn¹trz, kiedy Bernard by³ ju¿ gotowy. Ko³ysz¹c siê, min¹³ Indy’ego, niemal uderzaj¹c w przeciw- leg³¹ œcianê, ale rêce na szczycie mocno ci¹gnê³y i Bernard szybko znikn¹³ w szczelinie. Gdyby Carlos nie zosta³ zabity i gdyby nie zginê³a Deirdre, mie- liby powód, ¿eby œwiêtowaæ swoje ocalenie i odkrycie skarbów. Indy czu³ jednak, ¿e ta noc przyniesie jeszcze niespodzianki. – Doktorze Jones, nie podoba mi siê to – krzykn¹³ do niego Esteban. – Tam na górze jest coœ nie tak. Co jeszcze mog³o byæ nie tak? – Ja teraz idê – Indy przeszed³ po belce, a¿ znalaz³ siê dok³ad- nie pod otworem. Spojrza³ w górê, lecz œwiat³o pochodni uniemo¿li- wia³o mu zobaczenie czegokolwiek. – Proszê, doktorze Jones – powiedzia³ John, spuszczaj¹c mu linê. Indy umocowa³ j¹ pod pachami, nie zamierza³ jednak czekaæ na wci¹- gniêcie. W³o¿y³ ramiona w otwór, chwyci³ krawêdŸ g³azu, po czym podci¹gn¹³ siê. Czyjeœ rêce chwyci³y go i wydosta³y na zewn¹trz. – Mam dobre i z³e wiadomoœci – powiedzia³ John. – Co takiego? – Z Deirdre wszystko w porz¹dku, ale… Bernard wyst¹pi³ naprzód i znalaz³szy siê w œwietle pochodni, dokoñczy³: – Niech pan spojrzy, kto j¹ tutaj przyniós³, Jones. Mamy po- wa¿ne k³opoty. Indy zmru¿y³ powieki, a¿ wreszcie jego oczy przyzwyczai³y siê do oœwietlenia. Pierwsz¹ rzecz¹, jak¹ zobaczy³, by³a lufa wycelowa- na prosto w jego g³owê.

29 3. Huaqueros Jakiœ jednooki mê¿czyzna wyszczerzy³ zêby do Indy’ego, kieru- j¹c na niego swoj¹ broñ. Dwa pasy z nabojami mia³ przymocowane do ramion i paska. Uk³ada³y siê w kszta³cie litery X. Jego towarzy- sze byli uzbrojeni w maczety i rewolwery i nie wygl¹dali ani trochê przyjaŸniej ni¿ Jednooki. – Wiêc znaleŸliœcie dla nas drogê do œrodka, amigos – odezwa³ siê Jednooki. – Indy, przepraszam – wybe³kota³a Deirdre. – Dobrze siê czujesz? – Nic mi nie zrobili. Ca³y czas obserwowali nas zza rzeki. – Si, senorita ma racjꠖ powiedzia³ Jednooki. – Byliœmy tutaj pierwsi. To nasze skarby. – A wiêc okradacie zmar³ych, ¿eby ¿y栖 powiedzia³ ironicz- nie Indy. – Tak jak wy – odci¹³ siê Jednooki. – Jest bardzo du¿a ró¿nica – w g³osie Deirdre brzmia³a poryw- czoœæ. – Archeologowie robi¹ rejestry, ochraniaj¹ i analizuj¹. W ten sposób poznajemy przesz³oœæ. – £adnie powiedziane – odezwa³ siê Indy – myœlê jednak, ¿e on tego nie kupi. Jednooki rozeœmia³ siê. – Ale te skarby s¹ nasze. Indy uœmiechn¹³ siê szeroko do huaquero i dotkn¹³ koniuszka- mi palców kapelusza.