Damian Adamowicz
CZARA PEŁNA SNU
Zobaczył czarną postać. Wokół panowała nienaturalna ciemność, ale nawet na
jej tle odcinały się ciemniejsze kontury nieznajomej. Zbliżała się krokiem
powolnym, nieodparcie nasuwającym na myśl tempo konduktu pogrzebowego.
Podpierała się dziwnie wygiętym kosturem. Zaraz, to nie kostur ! To… kosa !
Teraz ujrzał w niesamowitym świetle trupią bladość nadchodzącej Śmierci. Nie
była to jednak jego śmierć, a raczej, nie przyszła po niego. Teraz. Kiedyś na
pewno spotka się z nią ostrze w ostrze. Ktoś wygra i to chyba nie będzie on.
Tymczasem postać zbliżała się. Wraz z malejącą odległością twarz Śmierci
wypełniały kształty. Pojawiły się policzki, czarne oczodoły błysnęły zielenią
tęczówek, spiczaste zęby przykryły wyzywające usta, karminowe jak krew.
Spod czarnego kaptura wysunęły się ognisto rude loki. Tak, to była Śmierć.
Podstępna, wyuzdana ze wszelkich ograniczeń. Zatrzymała się przed nim i
zawiesiła w jego oczach swoje zimne jak lód spojrzenie.
- Jeszcze nie pora - jej głos wprawiał w drżenie najodleglejsze zakamarki
duszy.
- Wiem - odparł.
- Cóż więc tu robisz ?
- Ja… nie wiem. Byłem… i znalazłem się tutaj - nie pytał co to za miejsce.
Zbyt często mu je opisywano. Wszyscy�
- Zawsze się tak tłumaczysz
- Ale ja nigdy…
- Dość - ucięła jego słowa jak stalowym toporem. - Opowiedz mi o sobie. Tak
słabo znam ludzi…
- Ty ? Przecież…
- Dość, powiedziałam. Nie jesteś starcem… Dlaczego masz takie białe włosy ?
Znałam kiedyś jednego… człowieka, miał takie włosy - jej głos dobiegał jak zza
grubej kotar i stał się jakby… milszy ?
- Czy miał medalion ? - zapytał ostrożnie.
- Jaki medalion ? - głos odzyskał swoją ciemną barwę.
- Podobny do tego ? - spomiędzy fałd kaftana wyłuskał srebrny łańcuszek z
ogniw sprawiających wrażenie ciągłego ruchu. Na końcu wisiał okrągły
medalion przedstawiający puszczyka. W miejscach oczu tkwiły skrzące się,
ciemnobrązowe kamienie.
- Trochę, może… Odejdź, nie dręcz Śmierci… odwróciła się gwałtownym
ruchem i opuściła głowę. Niespodziewany wiatr jej czarnym płaszczem. Stracił
ostrość zmysłów. Dobiegł go odległy głos :
- Nie wracaj tu więcej sam. To niebezpieczne… Nawet dla ciebie. Nie
wracaj…
2
Obudził się równo ze świtem. Pierwsze promienie nieśmiało przeciskały się przez zasnute
materiałem okna rozjaśniając wnętrze izby. Obok leżała ona. to
był długi dzień i jeszcze dłuższa noc, a ona dalej wyglądała jak świeży pączek
róży. Wyświechtane porównanie, a jakże trafne. Teraz dostrzegł, jak podobna
jest do tej drugiej, do Pani Ciemności. Nie czymś szczególnym, ale ogólnie,
jakoś tak… A może wszystkie są do niej podobne ? Poruszyła się przez sen i
spod pościeli wymknęła się jej pełna pierś. Jak on ją dobrze znał, każdy skrawek
jej ciała, jej myśli przemykały przez jego umysł, jej dłonie były jego dłońmi… I wszystko
to musiało się skończyć. Znowu. Dlaczego ? Dlaczego ja ?! To pytanie
od lat pojawiało się za każdym razem. A było ich już… nie wiedział ile.
Próbował kiedyś policzyć, ale przez cały czas wychodziła mu inna liczba. Ona
poruszyła się znowu, wtuliła w jego ramię, a czarna burza jej włosów
załaskotała go w ucho. Tyle wspomnień… Czy ją kiedyś zobaczy ? Wstał
delikatnie aby jej nie zbudzić. Ubrał się szybko i podszedł do prostego stołu
stojącego pod oknem. Leżały na nim zwoje zapisanego i czystego pergaminu. To
jej. On nie lubił pisać. Wziął czysty arkusz i nakreślił na nim kilka znaków.
Wiadomość położył na poduszce, tuż obok śpiącej. Wyszedł szybko, dokładnie
zamykając za sobą drzwi. Kiedy się obudzi, przeczyta wiadomość. Jaką ?
“Przepraszam. nigdy więcej.” i nakreślony ptasi kontur. Ten z medalionu. A on będzie
wtedy już długo jechał; i patrzył w oczy puszczyka widząc jej oczy?
- Karczmarz ! Wina ! - zawołał zapijaczony głos. - A żywo, bo kości
poprzetrącam !
- Służę waszmości ! - słodziutki głos tłustego karczmarza zabrzmiał tuż nad
uchem wojaka. - Coś jeszcze podać ? -
- Nie ! - wyraźnie nie potrzebował zakąsek. Siedział tu już pół dnia
nieustannie wlewając w siebie kwart podłego sikacza. Nie zwracał na to uwagi.
Ciągle przed oczyma miał obraz ostatniej bitwy. Był pancernym na służbie u
miejscowego włodarza, a pancernych zawsze posyłali w najcięższe boje. Lecz
ostatni był inny niż wszystkie. Wciąż pamiętał te hoże dziewczyny, które nagle
pojawiły się na dukcie, gdy wracali do zamku z ćwiczeń.
- O, panowie rycerze - zaświergotały. - Chodźcie z nami. Tam niedaleko jest
polana. - Wiatr targał ich prostymi koszulami. Oni byli już podchmieleni - jeden
zabrał ze sobą bukłak śliwowicy. Nie widzieli w dziewczynach żadnego
zagrożenia. Poszli więc, umizgując się do rozbrzmiewających perlistym
śmiechem dziewcząt. Zaczęło się na polanie. Nagle rozwiały się piękne ciała, a
na ich miejscu zostały białe kości. Kości spięte suchymi wiązkami ścięgien,
poruszające się z błyskawiczną szybkością.
3
- Nekromie… - zdążył jęknąć jeden z tych, którzy stali z przodu. To było jego ostatnie
słowo. W następnej chwili najbliższa nekromia wbiła mu rękę po łokieć
w brzuch i powoli wyciągnęła z niego jelita. Mgnienie oka później z pełnego
oddziału pancernych został tylko on i kilku innych. Nie. Dalszej części nie
chciał pamiętać. Chciał zapomnieć. Utopić w winie. Taaak. Dobre wino.
Pomoże odegnać myśli nieustannie krążące wokół czarnej postaci, którą przez
moment ujrzał na pobliskim wzgórzu. Patrzyła na niego. Widział jej oczy,
zielone jak… Nie ! Zapomnieć, koniecznie !
- Wina !
Kamyk siedział przy sąsiednim stole i pochylał się nad rozłożoną na nim
mapą. Medalion z puszczykiem kołysał się powoli nad płaszczyzną pergaminu
pokrytą krętymi liniami rzek i traktów.
- Więc mówisz, że to niedaleko ? - zapytał siedzącego obok człowieka w
płaszczu pustelnika, dziwnie jednak niepasującym do jego twarzy. Jego łysa
głowa zalśniła od potu gdy pokiwał nią twierdząco.
- Aha. Jeszcze dwa dni i będziemy na miejscu. Ale prędzej się usmażymy. -
stwierdził.
- Prawda. Dawno takiego lata nie było - przytaknął Kamyk. Jego towarzysz
wykazywał głęboki wstręt zarówno do uciech cielesnych jak i do ostrego słońca,
ale miał jedną zaletę, ale miał jedną zaletę - był najlepszy w tym co robił. A jego zajęciem
była iluzja - zarówno rzeczywista, jak i magiczna, od której można
było dostać oczopląsu.
- Ale nie martw się - pocieszył go Kamyk. - Jutro wyruszymy z samego rana.
Będzie chłodniej
- O tyle o ile - stwierdził Bławatek i sięgnął po opartą obok pałkę. - Ja się idę
przewietrzyć, a ty tu sobie posiedź, może zobaczysz Dragomira. A jak go
zobaczysz to namów go do oddania tych zawijców, co je pożyczył tydzień temu
- powiedział wstając.
- Dobra, dobra - odparł ze śmiechem Kamyk i skinął na karczmarza.
Późnym wieczorem Kamyk szedł do swojej izby. W głowie szumiało mu od
wybitego wina. Godzinę temu dorwał Dragomira, spił jego i siebie, aż przyszedł
Bławatek i zażądał zawijców. Dragomir się napuszył i obaj zaczęli sobie skakać
do oczu. Kamyk miał dość. Jutro czekała go długa droga w siodle, użeranie się z
celnikami na byle kładkach i złośliwość pytanych o drogę wieśniaków. Poszedł
do siebie, na górę. Powoli otworzył drzwi. W izbie ktoś był. Na stole stał dzban
z kwiatem dzikiej róży, którego woń wypełniła wnętrze. Na zydlu siedziała
4
dziewczyna. Światło pochodni zawieszonej w korytarzu wpadało przez otwarte drzwi i
oświetlało jej twarz.
- No nie, dlaczego ?! - zapytał łamiącym głosem Kamyk. - Przecież….
- Przecież wiesz - przerwała mu łagodnie.
- Ale dlaczego ?! Przecież sama doskonale wiesz, że nie możemy być dłużej
razem. Mam…
- Nic nie mów - znowu przerwała jego gwałtowny potok słów. - Nigdy już nie
dam ci odejść, żebyś potem wracał i znów odchodził. Nie zniosłabym tego
dłużej. Zrozum. Proszę.
Kamyk zamknął za sobą drzwi. Podszedł i wziął ją za ręce.
- Ty też zrozum - powiedział spokojnie. - Nie mogę cię narażać. Gdyby coś…
zamknęła mu usta pocałunkiem. Długim, gorącym i szczerym. Nieodrywając
warg wziął ją na ręce i zaniósł do stojącego pod ścianą posłania.
- Tu jest twardo - powiedział przerywając pocałunek.
- No to co ? - spytała zalotnie i pozwoliła ułożyć się na materacu.
Później oboje spali, zmęczeni. A Kamyk śnił?
Nic nie widział. Wokół panowała nieprzenikniona ciemność. Nagle błysk i
znów tam był. Tak, to jest to miejsce z ostatniego - snu ? Miał wrażenie, że to
nie sen. Nie ma tak realnych snów. Tym razem nie było gospodarza, a raczej -
gospodyni. Mógł rozejrzeć się po okolicy, którą odwiedzał ostatnio mimo woli.
Popatrzył w dół. Stał na spalonej ziemi, pokrytej popiołem świeżo wypalonej
trawy. Gdzieniegdzie wystawał osmalony kamień. Żadnego drzewa, żadnego
krzaku. W oddali majaczyły kształty jakby skał. Wiatr wył wpadając w
niewidoczne szczeliny. Było zimno, wręcz, o ironio, grobowo. Zastanawiające
było, że nie zauważył tych wszystkich szczegółów w czasie swojej ostatniej
wizyty. Dziwne. Spróbował zrobić krok do przodu, ale nic z tego nie wyszło.
Mógł tylko czekać. Wkrótce pojawiła się znajoma postać. Zbliżała się tak jak
przedtem, ale… Tak, wyraźnie szła szybciej. I nie było widać jej twarzy. A kosa
zataczała złowieszcze kręgi !
- Kim jesteś, ścierwo ?! - głos był chrapliwy, nieprzyjemny i odrażający, jakże
inny od tamtego.
- Ty jesteś Śmierć ? - zapytał. Chciał dowiedzieć się, o co tu chodzi.
- A co, nie wyglądam ?! Zadałam pytanie ! Odpowiadaj !
5
- Jestem wędrowcem. -
- Czego tu szukasz ? - nowa Śmierć była nieustępliwa.
- Przyszedłem odwiedzić moją znajomą, Śmierć - odpowiedział.
- To dziwne, bo ja cię nie znam. - stwierdziła słodkim głosem Śmierć.
- To faktycznie dziwne, bo ty nie jesteś Śmiercią
- Naprawdę ? - zdziwiła się wręcz uprzejmie i nagle znalazła się tuż o krok.
Zobaczył dokładnie jej twarz (?). Tak, teraz miał pewność. To nie była Śmierć.
Nie z wściekłymi, czerwonymi oczyma, zagiętym haczykowato nosie i
wystającymi kłami. Tak wyglądają wyższe postacie nekromii. Ale jak ?! Może…
Nie miał czasu na zastanawianie się. Nekromia odskoczyła i wzięła kosą płynny
zamach. CIACH ! Odskoczył do tyłu i?
… w ostatniej chwili zszedł z drogi lśniącemu ostrzu, jakie spadało na
niego. Był już ranek, ale słońce nie do końca oświetlało izbę, w której spał. Tym
razem jego przeciwnikiem był jak najbardziej rzeczywisty pancerny. Błędny
wzrok, tępy wyraz twarzy, a w mieczu błysk grozy. Skoczył do leżącego przy
łóżku miecza. Teraz już miał się czym bronić. Jeden zwód, drugi zwód, finta,
cięcie. Pancerny był jednak równie dobry. Odpowiedział kwartą i przerzucił
broń do lewej ręki. Zaatakował. Jego miecz z głuchym stukiem utknął w stole.
Dzban z różą przewrócił się i spadł na podłogę i cichym mlaskiem. Pancerny
uchylił się przed zamachem Kamyka i z trudem wyrwał ostrze z grubego
drewna. Kamyk zdawał sobie sprawę, że typowy pancerny nie jest w stanie go
pokonać. To jednak nie była typowa walka. Dysząc okrążali stół, który nagle,
nie wiedzieć czemu, stał się przeszkodą między nimi. Nagle pancerny krzyknął
krótko i przeraźliwie i zwalił się jak kłoda w skorupy rozbitego przed chwilą
dzbanka. Do izby wpadł Bławatek.
- Co się tu dzieje ?
- Jego zapytaj. - Kamyk wskazał na leżącego pancernego.
Bławatek przewrócił rycerza na wznak.
- Ty, ja go znam. To ten, co koło nas wczoraj cały dzień duldał wino -
stwierdził. - Co on od ciebie chciał ? Zrobiłeś mu coś ? -
- Nie. Mówiłem ci już, zapytaj go. - odparł zdenerwowany Kamyk. Bo nagle
sobie uświadomił, że kogoś tu brakuje.
6
- Akacja !!! - krzyknął na całe gardło.
Drzwi od sąsiedniej izby uchyliły się.
- Co jest ? - zapytała.
- Kto to jest ? - zapytał Bławatek.
- Nic ci nie jest ? - zapytał Kamyk.
- Co tu się dzieje ? - zapytał karczmarz, który w międzyczasie pojawił się w
drzwiach. W rękach trzymał wyszczerbiony topór, najwyraźniej używany tylko
do rąbania drew. Nagle pancerny zerwał się z podłogi i roztrąciwszy wszystkich
wyskoczył przez okno. Rzucili się za nim, ale tylko zobaczyli, jak odjeżdża na
swoim bojowym rumaku. Karczmarz zbladł, chyba z wrażenia.
- Kto to był ? - wybełkotał.
- Proszę pojechać za nim i o to zapytać - powiedział Kamyk. - A na drugi raz
proszę lepiej zaznajamiać się z tymi, którym się daje nocleg. Jasne ? - spytał,
podchodząc do karczmarza z mieczem w ręku. Zapytany skinął tylko głową i
zniknął za drzwiami.
- Akacja, przecież ci mówiłem. To nie jest dla ciebie. A gdzie ty w ogóle byłaś
?
- Bo widzisz… popatrzyła na Bławatka, który przestał się niecierpliwić. W
końcu to problem Kamyka, a nie jego.
- Mów, on i tak się wszystkiego dowie.
- Po wczorajszym - powiedziała Akacja z błyskiem w oku - głęboko i
spokojnie spałam. Za długo cię wczoraj goniłam. Obudziłam się chyba z
godzinę przed świtem i pomyślałam, że dobrze by było skorzystać z jakiejś balii,
najlepiej z ciepłą wodą. Poszłam do karczmarza i zapytałam, czy nie ma czegoś
takiego. Miał, więc skorzystałam. Kiedy się wycierałam usłyszałam cały ten
raban na górze. Pomyślałam, że coś ważnego dzieje się beze mnie i jak
zauważyłam, dobrze, że mnie tu nie było…
- W porządku. - stwierdził spokojnym już głosem Kamyk. - Bo widzisz,
Bławatek…
- Dobra, dobra, przecież widzę - przerwał mu Bławatek. - Mnie to nic nie
obchodzi. Nie moja sprawa. Byle nie było przez to kłopotów. Bardziej interesuje
mnie ten pancerny.
- Moim zdaniem to urok - powiedziała pewnym głosem Akacja.
- Że co ?! - zapytali jednocześnie.
- No… Urok. Ktoś rzucił na pancernego ciężki urok.
- Skąd wiesz ? - zapytał nieufnie Bławatek.
- Przecież to widać.
7
- Pozostaje tylko kwestia, kto to zrobił. - powiedział Kamyk.
- Mniejsza o to. Pancerny jest już daleko, a przed nami długa droga. -
stwierdził stanowczo Bławatek.
Jechali już kilka godzin. Słońce wspinało się po bezchmurnym niebie coraz
wyżej. Spod końskich kopyt raz po raz unosiły się chmury kurzu. Wyjechali
właśnie zza zakrętu. Wtedy zobaczyli. Akacja jęknęła i odwróciła głowę. Kamyk
i Bławatek patrzyli osłupiali. To był pancerny. Ten z karczmy. Kołysał się
powoli, poddając wiejącym z różnych stron podmuchom wiatru. Gałąź, do
której przywiązany był konopny sznur, wygięła się lekko. Ciało pancernego
było poranione do kości przez kruki, które w dalszym ciągu ucztowały na
wisielcu. A robiły to już długo - pancerny nie miał już lewej połowy twarzy i
prawego oka. Jego zbroja leżała pod drzewem razem z mieczem i tarczą. Zsiedli
z koni i podeszli. Akacja nie wytrzymała i zwymiotowała. Bławatek kijem
odgonił kruki, które wzbiły się w powietrze z przeraźliwym krakaniem. Kamyk
odciął sznur i razem położyli jego ciało na ziemi.
Pół godziny później jechali już dalej. Za sobą zostawili kopczyk kamieni z
zatkniętym w nim mieczem. Na mieczu zawiesili tarczę. Dla pancernego
kłopoty się już skończyły. Dla nich - dopiero zaczynały.
Był teraz wilkiem. Dużym, srebrzystoszarym wilkiem, który nie bał się
niczego, nawet tego ognia, wokół którego krążył już od dłuższego czasu. Z
resztą, nie tylko on. Wokół ogniska pląsały w zawiłym tańcu białe szkielety.
Kości sucho trzeszczały w krótkich ruchach. Dwa szkielety siedziały obok i
rytmicznie uderzały kijami w napiętą na bębnie skórę. Rytm był w jakiś sposób
nienaturalny, zniewalający. Nawet kroki wilczych łap dostosowały się do
głuchych uderzeń sprawiając wrażenie, że znajduje się nie w wilczej skórze, ale
wśród tych obłędnych postaci. Krąg falował, zmieniał swój kształt w powolnym,
hipnotycznym transie. Z ogniska leciały jasne iskry, wysoko w bezchmurne
niebo, na którym królowała pełna twarz Księżyca. Ona wzywała. Zawył
przeciągle i długo. Z kilku kierunków odpowiedziały mu inne wilki. Jakby na
dane hasło rytm zwiększył swoją intensywność. Szkielety wściekle kręciły się
wokół ognia, krok w krok odpowiadając dźwiękom bębna. Poczuł głód. To on
go tu sprowadził i nieustannie przyciągał coraz bliżej kręgu. Zauważył obok
płonącego stosu krzesło, nie, raczej tron. Jego wnętrze skryte było w cieniu, ale
instynktownie wyczuwał, że tam ktoś jest. To go nie interesowało. Jego uwagę
przykuwał inny stos, stos czegoś, co pachniało jak zapowiedź pełnego żołądka.
Zerknął na szkielety. One nie powinny być zagrożeniem, zapamiętane w swym
tańcu. Ostrożnie zakradł się do ukrytej w cieniu piramidki. Cienie rzucane przez
Księżyc i ognisko migotały na trawie. Wreszcie przypadł do mięsa. Ach !
8
Wciągnął w nozdrza zapach krwi. Któryś ze szkieletów wrzucił do płomieni świeżą partię
drewna i ognisko buchnęło jasnym światłem. Wtedy zobaczył. To
były głowy. Ludzkie głowy. Na skraju leżała … Nie ! Głowa Bławatka. W
szklanych oczach odbijało się przerażenie i strach. A może tylko płomień
ogniska. Z trudem powstrzymał torsje. Bał się patrzeć na pozostałe twarze, a
było ich jeszcze kilkanaście. W końcu zmusił się i ruszył do najbliższej. Leżała
twarzą do ziemi. Podniósł łapę, by ją odwrócić, kiedy nagle poczuł znajomy
zapach. Postać z tronu wstała i podeszła do niego. Jej ciało spowijał doskonale
czarny płaszcz. Zamarł w bezruchu. Postać szybkim ruchem odrzuciła z głowy
kaptur i spojrzała na niego … oczami Akacji. To b y ł a Akacja.
- Ej, wilczku, wilczku - zawołała.
Nie wiedział, co robić.
- Chodź tu, wilczku. Chyba się mnie nie boisz - roześmiała się.
Podniesiona łapa drgnęła. Głowa obróciła się i zobaczył jej twarz. To była
jego twarz. Odskoczył gwałtownie?
… i zerwał się z posłania, zlany potem. Rozejrzał się dookoła. Nic się nie zmieniło. Od
wczoraj oczywiście. Cała trójka leżała wokół dogasającego
ogniska. Po czerwonych węglach pełgał jeszcze ostatni, zagubiony płomyk.
Nisko nad drzewami wisiał biały krąg Księżyca, taki sam jak we śnie. Czy to na
pewno był sen ? Na wschodzie niebo powoli jaśniało. Było jeszcze za wcześnie,
żeby wstać. Zapadać z powrotem w sen nie chciał. Zbyt świeżo w pamięci miał
ostatnie chwile z… koszmaru ? A może to był proroczy sen ? W ogóle jego
ostatnie sny dziwnie splatały się z rzeczywistością. Ale skąd Akacja ?
Alternatywna przyszłość ? Może tylko nadmiar wrażeń ostatnich kilku dni
znalazł sobie ujście w postaci… snu ? Niebo robiło się coraz bardziej
jasnobłękitne. Leżał w bezruchu. Coś zaszeleściło w niedalekich krzakach.
Zaniepokojony spojrzał w kierunku hałasu i napotkał iskrzący wzrok wilczych
ślepiów. I następnych, i następnych. Okrążały ich wilki. Czego chciały ? Jeść ?
Kamyk podniósł się i potrząsnął Bławatkiem. Bez skutku. Potrząsnął mocniej.
- Co jest ? - zaspany Bławatek żądał wyjaśnień.
- Cicho, rozejrzyj się. -
- Eee, wilków się boisz - sapnął zrezygnowany - śpij, jeszcze wcześnie - i
zaczął odwracać się na drugi bok.
- To nie są zwykłe wilki -
- Skąd wiesz ?
- Wiem i już. Co robimy ?
9
- Śpimy. To są najzwyklejsze na świecie wilki, które z najzwyklejszej na świecie
ciekawości przyszły zobaczyć, kto śpi w ich lesie. - Bławatek tracił
cierpliwość. - Przyśniło ci się coś…
Wilki zawyły jak na komendę.
10
Damian Adamowicz CZARA PEŁNA SNU Zobaczył czarną postać. Wokół panowała nienaturalna ciemność, ale nawet na jej tle odcinały się ciemniejsze kontury nieznajomej. Zbliżała się krokiem powolnym, nieodparcie nasuwającym na myśl tempo konduktu pogrzebowego. Podpierała się dziwnie wygiętym kosturem. Zaraz, to nie kostur ! To… kosa ! Teraz ujrzał w niesamowitym świetle trupią bladość nadchodzącej Śmierci. Nie była to jednak jego śmierć, a raczej, nie przyszła po niego. Teraz. Kiedyś na pewno spotka się z nią ostrze w ostrze. Ktoś wygra i to chyba nie będzie on. Tymczasem postać zbliżała się. Wraz z malejącą odległością twarz Śmierci wypełniały kształty. Pojawiły się policzki, czarne oczodoły błysnęły zielenią tęczówek, spiczaste zęby przykryły wyzywające usta, karminowe jak krew. Spod czarnego kaptura wysunęły się ognisto rude loki. Tak, to była Śmierć. Podstępna, wyuzdana ze wszelkich ograniczeń. Zatrzymała się przed nim i zawiesiła w jego oczach swoje zimne jak lód spojrzenie. - Jeszcze nie pora - jej głos wprawiał w drżenie najodleglejsze zakamarki duszy. - Wiem - odparł. - Cóż więc tu robisz ? - Ja… nie wiem. Byłem… i znalazłem się tutaj - nie pytał co to za miejsce. Zbyt często mu je opisywano. Wszyscy� - Zawsze się tak tłumaczysz - Ale ja nigdy… - Dość - ucięła jego słowa jak stalowym toporem. - Opowiedz mi o sobie. Tak słabo znam ludzi… - Ty ? Przecież… - Dość, powiedziałam. Nie jesteś starcem… Dlaczego masz takie białe włosy ? Znałam kiedyś jednego… człowieka, miał takie włosy - jej głos dobiegał jak zza grubej kotar i stał się jakby… milszy ? - Czy miał medalion ? - zapytał ostrożnie. - Jaki medalion ? - głos odzyskał swoją ciemną barwę. - Podobny do tego ? - spomiędzy fałd kaftana wyłuskał srebrny łańcuszek z
ogniw sprawiających wrażenie ciągłego ruchu. Na końcu wisiał okrągły medalion przedstawiający puszczyka. W miejscach oczu tkwiły skrzące się, ciemnobrązowe kamienie. - Trochę, może… Odejdź, nie dręcz Śmierci… odwróciła się gwałtownym ruchem i opuściła głowę. Niespodziewany wiatr jej czarnym płaszczem. Stracił ostrość zmysłów. Dobiegł go odległy głos : - Nie wracaj tu więcej sam. To niebezpieczne… Nawet dla ciebie. Nie wracaj… 2 Obudził się równo ze świtem. Pierwsze promienie nieśmiało przeciskały się przez zasnute materiałem okna rozjaśniając wnętrze izby. Obok leżała ona. to był długi dzień i jeszcze dłuższa noc, a ona dalej wyglądała jak świeży pączek róży. Wyświechtane porównanie, a jakże trafne. Teraz dostrzegł, jak podobna jest do tej drugiej, do Pani Ciemności. Nie czymś szczególnym, ale ogólnie, jakoś tak… A może wszystkie są do niej podobne ? Poruszyła się przez sen i spod pościeli wymknęła się jej pełna pierś. Jak on ją dobrze znał, każdy skrawek jej ciała, jej myśli przemykały przez jego umysł, jej dłonie były jego dłońmi… I wszystko to musiało się skończyć. Znowu. Dlaczego ? Dlaczego ja ?! To pytanie od lat pojawiało się za każdym razem. A było ich już… nie wiedział ile. Próbował kiedyś policzyć, ale przez cały czas wychodziła mu inna liczba. Ona poruszyła się znowu, wtuliła w jego ramię, a czarna burza jej włosów załaskotała go w ucho. Tyle wspomnień… Czy ją kiedyś zobaczy ? Wstał delikatnie aby jej nie zbudzić. Ubrał się szybko i podszedł do prostego stołu stojącego pod oknem. Leżały na nim zwoje zapisanego i czystego pergaminu. To jej. On nie lubił pisać. Wziął czysty arkusz i nakreślił na nim kilka znaków. Wiadomość położył na poduszce, tuż obok śpiącej. Wyszedł szybko, dokładnie zamykając za sobą drzwi. Kiedy się obudzi, przeczyta wiadomość. Jaką ? “Przepraszam. nigdy więcej.” i nakreślony ptasi kontur. Ten z medalionu. A on będzie wtedy już długo jechał; i patrzył w oczy puszczyka widząc jej oczy? - Karczmarz ! Wina ! - zawołał zapijaczony głos. - A żywo, bo kości poprzetrącam ! - Służę waszmości ! - słodziutki głos tłustego karczmarza zabrzmiał tuż nad uchem wojaka. - Coś jeszcze podać ? -
- Nie ! - wyraźnie nie potrzebował zakąsek. Siedział tu już pół dnia nieustannie wlewając w siebie kwart podłego sikacza. Nie zwracał na to uwagi. Ciągle przed oczyma miał obraz ostatniej bitwy. Był pancernym na służbie u miejscowego włodarza, a pancernych zawsze posyłali w najcięższe boje. Lecz ostatni był inny niż wszystkie. Wciąż pamiętał te hoże dziewczyny, które nagle pojawiły się na dukcie, gdy wracali do zamku z ćwiczeń. - O, panowie rycerze - zaświergotały. - Chodźcie z nami. Tam niedaleko jest polana. - Wiatr targał ich prostymi koszulami. Oni byli już podchmieleni - jeden zabrał ze sobą bukłak śliwowicy. Nie widzieli w dziewczynach żadnego zagrożenia. Poszli więc, umizgując się do rozbrzmiewających perlistym śmiechem dziewcząt. Zaczęło się na polanie. Nagle rozwiały się piękne ciała, a na ich miejscu zostały białe kości. Kości spięte suchymi wiązkami ścięgien, poruszające się z błyskawiczną szybkością. 3 - Nekromie… - zdążył jęknąć jeden z tych, którzy stali z przodu. To było jego ostatnie słowo. W następnej chwili najbliższa nekromia wbiła mu rękę po łokieć w brzuch i powoli wyciągnęła z niego jelita. Mgnienie oka później z pełnego oddziału pancernych został tylko on i kilku innych. Nie. Dalszej części nie chciał pamiętać. Chciał zapomnieć. Utopić w winie. Taaak. Dobre wino. Pomoże odegnać myśli nieustannie krążące wokół czarnej postaci, którą przez moment ujrzał na pobliskim wzgórzu. Patrzyła na niego. Widział jej oczy, zielone jak… Nie ! Zapomnieć, koniecznie ! - Wina ! Kamyk siedział przy sąsiednim stole i pochylał się nad rozłożoną na nim mapą. Medalion z puszczykiem kołysał się powoli nad płaszczyzną pergaminu pokrytą krętymi liniami rzek i traktów. - Więc mówisz, że to niedaleko ? - zapytał siedzącego obok człowieka w płaszczu pustelnika, dziwnie jednak niepasującym do jego twarzy. Jego łysa głowa zalśniła od potu gdy pokiwał nią twierdząco. - Aha. Jeszcze dwa dni i będziemy na miejscu. Ale prędzej się usmażymy. - stwierdził. - Prawda. Dawno takiego lata nie było - przytaknął Kamyk. Jego towarzysz wykazywał głęboki wstręt zarówno do uciech cielesnych jak i do ostrego słońca,
ale miał jedną zaletę, ale miał jedną zaletę - był najlepszy w tym co robił. A jego zajęciem była iluzja - zarówno rzeczywista, jak i magiczna, od której można było dostać oczopląsu. - Ale nie martw się - pocieszył go Kamyk. - Jutro wyruszymy z samego rana. Będzie chłodniej - O tyle o ile - stwierdził Bławatek i sięgnął po opartą obok pałkę. - Ja się idę przewietrzyć, a ty tu sobie posiedź, może zobaczysz Dragomira. A jak go zobaczysz to namów go do oddania tych zawijców, co je pożyczył tydzień temu - powiedział wstając. - Dobra, dobra - odparł ze śmiechem Kamyk i skinął na karczmarza. Późnym wieczorem Kamyk szedł do swojej izby. W głowie szumiało mu od wybitego wina. Godzinę temu dorwał Dragomira, spił jego i siebie, aż przyszedł Bławatek i zażądał zawijców. Dragomir się napuszył i obaj zaczęli sobie skakać do oczu. Kamyk miał dość. Jutro czekała go długa droga w siodle, użeranie się z celnikami na byle kładkach i złośliwość pytanych o drogę wieśniaków. Poszedł do siebie, na górę. Powoli otworzył drzwi. W izbie ktoś był. Na stole stał dzban z kwiatem dzikiej róży, którego woń wypełniła wnętrze. Na zydlu siedziała 4 dziewczyna. Światło pochodni zawieszonej w korytarzu wpadało przez otwarte drzwi i oświetlało jej twarz. - No nie, dlaczego ?! - zapytał łamiącym głosem Kamyk. - Przecież…. - Przecież wiesz - przerwała mu łagodnie. - Ale dlaczego ?! Przecież sama doskonale wiesz, że nie możemy być dłużej razem. Mam… - Nic nie mów - znowu przerwała jego gwałtowny potok słów. - Nigdy już nie dam ci odejść, żebyś potem wracał i znów odchodził. Nie zniosłabym tego dłużej. Zrozum. Proszę. Kamyk zamknął za sobą drzwi. Podszedł i wziął ją za ręce. - Ty też zrozum - powiedział spokojnie. - Nie mogę cię narażać. Gdyby coś… zamknęła mu usta pocałunkiem. Długim, gorącym i szczerym. Nieodrywając warg wziął ją na ręce i zaniósł do stojącego pod ścianą posłania. - Tu jest twardo - powiedział przerywając pocałunek. - No to co ? - spytała zalotnie i pozwoliła ułożyć się na materacu.
Później oboje spali, zmęczeni. A Kamyk śnił? Nic nie widział. Wokół panowała nieprzenikniona ciemność. Nagle błysk i znów tam był. Tak, to jest to miejsce z ostatniego - snu ? Miał wrażenie, że to nie sen. Nie ma tak realnych snów. Tym razem nie było gospodarza, a raczej - gospodyni. Mógł rozejrzeć się po okolicy, którą odwiedzał ostatnio mimo woli. Popatrzył w dół. Stał na spalonej ziemi, pokrytej popiołem świeżo wypalonej trawy. Gdzieniegdzie wystawał osmalony kamień. Żadnego drzewa, żadnego krzaku. W oddali majaczyły kształty jakby skał. Wiatr wył wpadając w niewidoczne szczeliny. Było zimno, wręcz, o ironio, grobowo. Zastanawiające było, że nie zauważył tych wszystkich szczegółów w czasie swojej ostatniej wizyty. Dziwne. Spróbował zrobić krok do przodu, ale nic z tego nie wyszło. Mógł tylko czekać. Wkrótce pojawiła się znajoma postać. Zbliżała się tak jak przedtem, ale… Tak, wyraźnie szła szybciej. I nie było widać jej twarzy. A kosa zataczała złowieszcze kręgi ! - Kim jesteś, ścierwo ?! - głos był chrapliwy, nieprzyjemny i odrażający, jakże inny od tamtego. - Ty jesteś Śmierć ? - zapytał. Chciał dowiedzieć się, o co tu chodzi. - A co, nie wyglądam ?! Zadałam pytanie ! Odpowiadaj ! 5 - Jestem wędrowcem. - - Czego tu szukasz ? - nowa Śmierć była nieustępliwa. - Przyszedłem odwiedzić moją znajomą, Śmierć - odpowiedział. - To dziwne, bo ja cię nie znam. - stwierdziła słodkim głosem Śmierć. - To faktycznie dziwne, bo ty nie jesteś Śmiercią - Naprawdę ? - zdziwiła się wręcz uprzejmie i nagle znalazła się tuż o krok. Zobaczył dokładnie jej twarz (?). Tak, teraz miał pewność. To nie była Śmierć. Nie z wściekłymi, czerwonymi oczyma, zagiętym haczykowato nosie i wystającymi kłami. Tak wyglądają wyższe postacie nekromii. Ale jak ?! Może… Nie miał czasu na zastanawianie się. Nekromia odskoczyła i wzięła kosą płynny zamach. CIACH ! Odskoczył do tyłu i? … w ostatniej chwili zszedł z drogi lśniącemu ostrzu, jakie spadało na niego. Był już ranek, ale słońce nie do końca oświetlało izbę, w której spał. Tym
razem jego przeciwnikiem był jak najbardziej rzeczywisty pancerny. Błędny wzrok, tępy wyraz twarzy, a w mieczu błysk grozy. Skoczył do leżącego przy łóżku miecza. Teraz już miał się czym bronić. Jeden zwód, drugi zwód, finta, cięcie. Pancerny był jednak równie dobry. Odpowiedział kwartą i przerzucił broń do lewej ręki. Zaatakował. Jego miecz z głuchym stukiem utknął w stole. Dzban z różą przewrócił się i spadł na podłogę i cichym mlaskiem. Pancerny uchylił się przed zamachem Kamyka i z trudem wyrwał ostrze z grubego drewna. Kamyk zdawał sobie sprawę, że typowy pancerny nie jest w stanie go pokonać. To jednak nie była typowa walka. Dysząc okrążali stół, który nagle, nie wiedzieć czemu, stał się przeszkodą między nimi. Nagle pancerny krzyknął krótko i przeraźliwie i zwalił się jak kłoda w skorupy rozbitego przed chwilą dzbanka. Do izby wpadł Bławatek. - Co się tu dzieje ? - Jego zapytaj. - Kamyk wskazał na leżącego pancernego. Bławatek przewrócił rycerza na wznak. - Ty, ja go znam. To ten, co koło nas wczoraj cały dzień duldał wino - stwierdził. - Co on od ciebie chciał ? Zrobiłeś mu coś ? - - Nie. Mówiłem ci już, zapytaj go. - odparł zdenerwowany Kamyk. Bo nagle sobie uświadomił, że kogoś tu brakuje. 6 - Akacja !!! - krzyknął na całe gardło. Drzwi od sąsiedniej izby uchyliły się. - Co jest ? - zapytała. - Kto to jest ? - zapytał Bławatek. - Nic ci nie jest ? - zapytał Kamyk. - Co tu się dzieje ? - zapytał karczmarz, który w międzyczasie pojawił się w drzwiach. W rękach trzymał wyszczerbiony topór, najwyraźniej używany tylko do rąbania drew. Nagle pancerny zerwał się z podłogi i roztrąciwszy wszystkich wyskoczył przez okno. Rzucili się za nim, ale tylko zobaczyli, jak odjeżdża na swoim bojowym rumaku. Karczmarz zbladł, chyba z wrażenia. - Kto to był ? - wybełkotał. - Proszę pojechać za nim i o to zapytać - powiedział Kamyk. - A na drugi raz
proszę lepiej zaznajamiać się z tymi, którym się daje nocleg. Jasne ? - spytał, podchodząc do karczmarza z mieczem w ręku. Zapytany skinął tylko głową i zniknął za drzwiami. - Akacja, przecież ci mówiłem. To nie jest dla ciebie. A gdzie ty w ogóle byłaś ? - Bo widzisz… popatrzyła na Bławatka, który przestał się niecierpliwić. W końcu to problem Kamyka, a nie jego. - Mów, on i tak się wszystkiego dowie. - Po wczorajszym - powiedziała Akacja z błyskiem w oku - głęboko i spokojnie spałam. Za długo cię wczoraj goniłam. Obudziłam się chyba z godzinę przed świtem i pomyślałam, że dobrze by było skorzystać z jakiejś balii, najlepiej z ciepłą wodą. Poszłam do karczmarza i zapytałam, czy nie ma czegoś takiego. Miał, więc skorzystałam. Kiedy się wycierałam usłyszałam cały ten raban na górze. Pomyślałam, że coś ważnego dzieje się beze mnie i jak zauważyłam, dobrze, że mnie tu nie było… - W porządku. - stwierdził spokojnym już głosem Kamyk. - Bo widzisz, Bławatek… - Dobra, dobra, przecież widzę - przerwał mu Bławatek. - Mnie to nic nie obchodzi. Nie moja sprawa. Byle nie było przez to kłopotów. Bardziej interesuje mnie ten pancerny. - Moim zdaniem to urok - powiedziała pewnym głosem Akacja. - Że co ?! - zapytali jednocześnie. - No… Urok. Ktoś rzucił na pancernego ciężki urok. - Skąd wiesz ? - zapytał nieufnie Bławatek. - Przecież to widać. 7 - Pozostaje tylko kwestia, kto to zrobił. - powiedział Kamyk. - Mniejsza o to. Pancerny jest już daleko, a przed nami długa droga. - stwierdził stanowczo Bławatek. Jechali już kilka godzin. Słońce wspinało się po bezchmurnym niebie coraz wyżej. Spod końskich kopyt raz po raz unosiły się chmury kurzu. Wyjechali właśnie zza zakrętu. Wtedy zobaczyli. Akacja jęknęła i odwróciła głowę. Kamyk
i Bławatek patrzyli osłupiali. To był pancerny. Ten z karczmy. Kołysał się powoli, poddając wiejącym z różnych stron podmuchom wiatru. Gałąź, do której przywiązany był konopny sznur, wygięła się lekko. Ciało pancernego było poranione do kości przez kruki, które w dalszym ciągu ucztowały na wisielcu. A robiły to już długo - pancerny nie miał już lewej połowy twarzy i prawego oka. Jego zbroja leżała pod drzewem razem z mieczem i tarczą. Zsiedli z koni i podeszli. Akacja nie wytrzymała i zwymiotowała. Bławatek kijem odgonił kruki, które wzbiły się w powietrze z przeraźliwym krakaniem. Kamyk odciął sznur i razem położyli jego ciało na ziemi. Pół godziny później jechali już dalej. Za sobą zostawili kopczyk kamieni z zatkniętym w nim mieczem. Na mieczu zawiesili tarczę. Dla pancernego kłopoty się już skończyły. Dla nich - dopiero zaczynały. Był teraz wilkiem. Dużym, srebrzystoszarym wilkiem, który nie bał się niczego, nawet tego ognia, wokół którego krążył już od dłuższego czasu. Z resztą, nie tylko on. Wokół ogniska pląsały w zawiłym tańcu białe szkielety. Kości sucho trzeszczały w krótkich ruchach. Dwa szkielety siedziały obok i rytmicznie uderzały kijami w napiętą na bębnie skórę. Rytm był w jakiś sposób nienaturalny, zniewalający. Nawet kroki wilczych łap dostosowały się do głuchych uderzeń sprawiając wrażenie, że znajduje się nie w wilczej skórze, ale wśród tych obłędnych postaci. Krąg falował, zmieniał swój kształt w powolnym, hipnotycznym transie. Z ogniska leciały jasne iskry, wysoko w bezchmurne niebo, na którym królowała pełna twarz Księżyca. Ona wzywała. Zawył przeciągle i długo. Z kilku kierunków odpowiedziały mu inne wilki. Jakby na dane hasło rytm zwiększył swoją intensywność. Szkielety wściekle kręciły się wokół ognia, krok w krok odpowiadając dźwiękom bębna. Poczuł głód. To on go tu sprowadził i nieustannie przyciągał coraz bliżej kręgu. Zauważył obok płonącego stosu krzesło, nie, raczej tron. Jego wnętrze skryte było w cieniu, ale instynktownie wyczuwał, że tam ktoś jest. To go nie interesowało. Jego uwagę przykuwał inny stos, stos czegoś, co pachniało jak zapowiedź pełnego żołądka. Zerknął na szkielety. One nie powinny być zagrożeniem, zapamiętane w swym tańcu. Ostrożnie zakradł się do ukrytej w cieniu piramidki. Cienie rzucane przez Księżyc i ognisko migotały na trawie. Wreszcie przypadł do mięsa. Ach !
8 Wciągnął w nozdrza zapach krwi. Któryś ze szkieletów wrzucił do płomieni świeżą partię drewna i ognisko buchnęło jasnym światłem. Wtedy zobaczył. To były głowy. Ludzkie głowy. Na skraju leżała … Nie ! Głowa Bławatka. W szklanych oczach odbijało się przerażenie i strach. A może tylko płomień ogniska. Z trudem powstrzymał torsje. Bał się patrzeć na pozostałe twarze, a było ich jeszcze kilkanaście. W końcu zmusił się i ruszył do najbliższej. Leżała twarzą do ziemi. Podniósł łapę, by ją odwrócić, kiedy nagle poczuł znajomy zapach. Postać z tronu wstała i podeszła do niego. Jej ciało spowijał doskonale czarny płaszcz. Zamarł w bezruchu. Postać szybkim ruchem odrzuciła z głowy kaptur i spojrzała na niego … oczami Akacji. To b y ł a Akacja. - Ej, wilczku, wilczku - zawołała. Nie wiedział, co robić. - Chodź tu, wilczku. Chyba się mnie nie boisz - roześmiała się. Podniesiona łapa drgnęła. Głowa obróciła się i zobaczył jej twarz. To była jego twarz. Odskoczył gwałtownie? … i zerwał się z posłania, zlany potem. Rozejrzał się dookoła. Nic się nie zmieniło. Od wczoraj oczywiście. Cała trójka leżała wokół dogasającego ogniska. Po czerwonych węglach pełgał jeszcze ostatni, zagubiony płomyk. Nisko nad drzewami wisiał biały krąg Księżyca, taki sam jak we śnie. Czy to na pewno był sen ? Na wschodzie niebo powoli jaśniało. Było jeszcze za wcześnie, żeby wstać. Zapadać z powrotem w sen nie chciał. Zbyt świeżo w pamięci miał ostatnie chwile z… koszmaru ? A może to był proroczy sen ? W ogóle jego ostatnie sny dziwnie splatały się z rzeczywistością. Ale skąd Akacja ? Alternatywna przyszłość ? Może tylko nadmiar wrażeń ostatnich kilku dni znalazł sobie ujście w postaci… snu ? Niebo robiło się coraz bardziej jasnobłękitne. Leżał w bezruchu. Coś zaszeleściło w niedalekich krzakach. Zaniepokojony spojrzał w kierunku hałasu i napotkał iskrzący wzrok wilczych ślepiów. I następnych, i następnych. Okrążały ich wilki. Czego chciały ? Jeść ? Kamyk podniósł się i potrząsnął Bławatkiem. Bez skutku. Potrząsnął mocniej. - Co jest ? - zaspany Bławatek żądał wyjaśnień. - Cicho, rozejrzyj się. - - Eee, wilków się boisz - sapnął zrezygnowany - śpij, jeszcze wcześnie - i
zaczął odwracać się na drugi bok. - To nie są zwykłe wilki - - Skąd wiesz ? - Wiem i już. Co robimy ? 9 - Śpimy. To są najzwyklejsze na świecie wilki, które z najzwyklejszej na świecie ciekawości przyszły zobaczyć, kto śpi w ich lesie. - Bławatek tracił cierpliwość. - Przyśniło ci się coś… Wilki zawyły jak na komendę. 10