Damian Adamowicz
DEMIRUG
(…) No to postawiłem gostka nad przepaścią. Nawet ładna mi wyszła, jak nigdy.
Naga, granitowa skała, krawędź, a potem sto metrów w dół. Cudo. No więc
mówię mu:
- Skacz.
- Dlaczego ?
A to mnie zaskoczył. W pierwszej chwili mnie zatkało.
- No… Po to tu jesteś. Więc skacz - dodałem zniecierpliwiony.
- Dobrze - przyznał mi łagodnie rację. - Ale dlaczego?
Ech, najwyraźniej wyszedłem z wprawy.
- Musisz mieć powód? - zapytałem z nadzieją w głosie (że nie, rzecz jasna)
- Aha - odparł poważnie.
Hm, dobra, czemu nie. Zmieniłem trochę wystrój - dodałem parę mew i
morską kipiel tam, gdzie dotychczas były suche ostrza skał. Zapachniało solą.
Wiała lekka bryza.
- Patrz - pokazałem palcem na horyzont. - Widzisz ten żagiel ? - Skinął głową.
- Tam odpływa twoja ukochana, no, tego, dziewczyna - dodałem, widząc
niezrozumienie w jego oczach. - Zostawiła cię dla innego, po co żyć, więc
skaczesz - dokończyłem z satysfakcją.
- Mogę pomyśleć? - zapytał. Jak rany, ale cymbał. Trzeba było już wtedy
zacząć wszystko od nowa, ale mi się oczywiście nie chciało.
- Dobra, myśl. - Powiedziałem. I postawiłem sobie krzesło. Co sobie będę
nogi nadwyrężał, nie? Po paru minutach zamieniłem krzesło na fotel. Miękki i
głęboki. Dodałem stolik z filiżanką herbaty. Herbata była gorzka jak piołun,
więc ją z miejsca wylałem, i zrobiłem puszkę coli. Prawie mi wyszła. To znaczy
smak był właściwy, tylko kolor, ehm, zielony. Ale wypiłem. A ten baran jak stał
tak stoi. Tylko wiatr mu grzywkę rozwiewa.
- Czego nie skaczesz?
- Przecież ja ją kocham. I ona na pewno też mnie kocha. Więc w jakim celu
mam skakać ?
Straciłem cierpliwość. Cóż, widocznie trzeba mu pomóc. Drobne zmiany
molekularne w składzie krawędzi urwiska i już chłoptaś leciał. Ja, oczywiście,
zadowolony, już miałem uzupełniać sprawozdanie, kiedy nieopatrznie
podszedłem do krawędzi. Patrzę, a ten palant, ten bezmózg, ten idiota, ten
imbecyl, ten kretyn głupi, ten.. ten… uch… zaczepił się jakieś dziesięć metrów
niżej o jakiś pier…ehm, krzaczek. Myślałem, że mnie krew zaleje. Prawie
wyłem.
- Spadasz, czy nie !?
2
- Jak widzisz, raczej nie - ten jego spokój był chyba najgorszy. Zmieniłem
scenerię na chybił trafił i ze zdziwieniem stwierdziłem, że to jest lepsze od
urwiska. Dokładniejsze. Najwyraźniej mój mózg (który mam, w
przeciwieństwie od tego skoczka od siedmiu boleści) działa wydajniej w
sytuacjach silnego zdenerwowanie. W każdym bądź razie pacan stał sobie teraz,
lekko się chwiejąc, na wąskim murku otaczającym dach nawet wysokiego
wieżowca. Chyba. Mniejsza z tym. Widok w dół był naprawdę zachwycający.
Ludzie jak mrówki, chodzą, krzyczą, samochody sobie jeżdżą, a co
najważniejsze, nic, na drodze w dół, nie wystawało ze ściany budynku.
- No to leć - powiedziałem i lekko klepnąłem w ramię chłoptasia. Przestraszył
się i jak oparzony odskoczył. Tyle, że nie w tą stronę, co należało. Nawet nie
krzyczał, tylko spadał jak kamień. Mlask i już był na dole. Szczęście, że na
nikogo nie spadł. Dookoła ciała zgromadził się już wianuszek ciekawskich
gapiów. Moment - pomyślałem. Przecież on miał spaść sam (!), z własnej,
nieprzymuszonej woli. Zamrugałem oczami i już stał z powrotem na murku.
Pamiętając niedawne doświadczenie starałem się nie wykonywać gwałtownych
ruchów.
- Ehm, jak się namyślisz, to skacz - powiedziałem przyjaźnie. Po chwili
przypatrywałem mu się z poziomu gruntu. Wyglądał jak trochę większa czarna
kropka na szczycie wieżowca. Dobra, niech on sobie duma, my się pójdziemy
zabawić. Otworzyłem kino i poszedłem oglądać (he, he) film. Western
konkretnie. Ale ludziska mieli miny, kiedy nagle zginął ich ulubieniec, dobry
szeryf, jedyny sprawiedliwy. I tak na końcu przyszli Indianie i wyrównali.
Całkiem dobry był ten film. Wyszedłem na ulicę i patrzę na dach. Nie ma go.
Skoczył! - ucieszyłem się. A gdzie zamieszanie, karetka, prasa, policja? Na
skraju chodnika stała kwiaciarka.
- Babciu, nie widzieliście, żeby tu ktoś rzucał się z wieżowca ? - zapytałem.
- Nie, gdzie tam.
- A tam - pokazałem na dach - nie było nikogo ?
- Tam? - zamyśliła się. - A było tam coś, ale to jakiś wielki ptak musiał być,
bo posiedział, posiedział, rozłożył skrzydła i poleciał.
Takie buty - pomyślałem. Ktoś mi bruździ w mojej własnej pracowni.
Znienacka zmieniłem krajobraz. Teraz otaczała mnie miła i pusta pustynia.
Kwiaciarka miała być kaktusem, wiecie, takim wysokim. Tymczasem przede
mną stała całkiem niczego sobie beduinka. Beduinka? Wyłączyłem sprzęt. No
tak. To wredne babsko, ledwo co po magisterce, niedouczone.
- Co pani tu robi? - zapytałem. Zaczęła coś kręcić. Wyrzuciłem ją z sali, a ta
ciągle buczała o jakichś nieetycznych metodach, o złym doborze programu i
jeszcze jakieś podobne bzdety. Głupie babsko. Nie po to robiłem tą asystenturę,
żeby teraz mi tu ktoś przychodził i “poprawiał”. Zdenerwowany podparłem
klamkę jakimś ciężkim statywem i wróciłem do pracy. Zmajstrowałem jakąś
3
dziewczynę, może z nią pójdzie lepiej. Wsadziłem dziewczątko do kamiennej
wieży i udaję, że ją chcę pocałować.
- Chodź tu do mnie, przecież cię nie skrzywdzę - zaćwierkałem.
A ta popatrzyła na mnie, jak nie wrzasnęła i… skoczyła. Wąskie okienko było,
a ta raz dwa się przecisnęła i poleciała. No nareszcie. Trzeba to będzie
uwzględnić przy dawaniu tego ćwiczenia studentom. Że podmiot ma być
bezwzględnie osobnikiem męskim. Niech nie mają za łatwo (…)
4
Damian Adamowicz DEMIRUG (…) No to postawiłem gostka nad przepaścią. Nawet ładna mi wyszła, jak nigdy. Naga, granitowa skała, krawędź, a potem sto metrów w dół. Cudo. No więc mówię mu: - Skacz. - Dlaczego ? A to mnie zaskoczył. W pierwszej chwili mnie zatkało. - No… Po to tu jesteś. Więc skacz - dodałem zniecierpliwiony. - Dobrze - przyznał mi łagodnie rację. - Ale dlaczego? Ech, najwyraźniej wyszedłem z wprawy. - Musisz mieć powód? - zapytałem z nadzieją w głosie (że nie, rzecz jasna) - Aha - odparł poważnie. Hm, dobra, czemu nie. Zmieniłem trochę wystrój - dodałem parę mew i morską kipiel tam, gdzie dotychczas były suche ostrza skał. Zapachniało solą. Wiała lekka bryza. - Patrz - pokazałem palcem na horyzont. - Widzisz ten żagiel ? - Skinął głową. - Tam odpływa twoja ukochana, no, tego, dziewczyna - dodałem, widząc niezrozumienie w jego oczach. - Zostawiła cię dla innego, po co żyć, więc skaczesz - dokończyłem z satysfakcją. - Mogę pomyśleć? - zapytał. Jak rany, ale cymbał. Trzeba było już wtedy zacząć wszystko od nowa, ale mi się oczywiście nie chciało. - Dobra, myśl. - Powiedziałem. I postawiłem sobie krzesło. Co sobie będę nogi nadwyrężał, nie? Po paru minutach zamieniłem krzesło na fotel. Miękki i głęboki. Dodałem stolik z filiżanką herbaty. Herbata była gorzka jak piołun, więc ją z miejsca wylałem, i zrobiłem puszkę coli. Prawie mi wyszła. To znaczy smak był właściwy, tylko kolor, ehm, zielony. Ale wypiłem. A ten baran jak stał tak stoi. Tylko wiatr mu grzywkę rozwiewa. - Czego nie skaczesz? - Przecież ja ją kocham. I ona na pewno też mnie kocha. Więc w jakim celu mam skakać ? Straciłem cierpliwość. Cóż, widocznie trzeba mu pomóc. Drobne zmiany
molekularne w składzie krawędzi urwiska i już chłoptaś leciał. Ja, oczywiście, zadowolony, już miałem uzupełniać sprawozdanie, kiedy nieopatrznie podszedłem do krawędzi. Patrzę, a ten palant, ten bezmózg, ten idiota, ten imbecyl, ten kretyn głupi, ten.. ten… uch… zaczepił się jakieś dziesięć metrów niżej o jakiś pier…ehm, krzaczek. Myślałem, że mnie krew zaleje. Prawie wyłem. - Spadasz, czy nie !? 2 - Jak widzisz, raczej nie - ten jego spokój był chyba najgorszy. Zmieniłem scenerię na chybił trafił i ze zdziwieniem stwierdziłem, że to jest lepsze od urwiska. Dokładniejsze. Najwyraźniej mój mózg (który mam, w przeciwieństwie od tego skoczka od siedmiu boleści) działa wydajniej w sytuacjach silnego zdenerwowanie. W każdym bądź razie pacan stał sobie teraz, lekko się chwiejąc, na wąskim murku otaczającym dach nawet wysokiego wieżowca. Chyba. Mniejsza z tym. Widok w dół był naprawdę zachwycający. Ludzie jak mrówki, chodzą, krzyczą, samochody sobie jeżdżą, a co najważniejsze, nic, na drodze w dół, nie wystawało ze ściany budynku. - No to leć - powiedziałem i lekko klepnąłem w ramię chłoptasia. Przestraszył się i jak oparzony odskoczył. Tyle, że nie w tą stronę, co należało. Nawet nie krzyczał, tylko spadał jak kamień. Mlask i już był na dole. Szczęście, że na nikogo nie spadł. Dookoła ciała zgromadził się już wianuszek ciekawskich gapiów. Moment - pomyślałem. Przecież on miał spaść sam (!), z własnej, nieprzymuszonej woli. Zamrugałem oczami i już stał z powrotem na murku. Pamiętając niedawne doświadczenie starałem się nie wykonywać gwałtownych ruchów. - Ehm, jak się namyślisz, to skacz - powiedziałem przyjaźnie. Po chwili przypatrywałem mu się z poziomu gruntu. Wyglądał jak trochę większa czarna kropka na szczycie wieżowca. Dobra, niech on sobie duma, my się pójdziemy zabawić. Otworzyłem kino i poszedłem oglądać (he, he) film. Western konkretnie. Ale ludziska mieli miny, kiedy nagle zginął ich ulubieniec, dobry szeryf, jedyny sprawiedliwy. I tak na końcu przyszli Indianie i wyrównali. Całkiem dobry był ten film. Wyszedłem na ulicę i patrzę na dach. Nie ma go.
Skoczył! - ucieszyłem się. A gdzie zamieszanie, karetka, prasa, policja? Na skraju chodnika stała kwiaciarka. - Babciu, nie widzieliście, żeby tu ktoś rzucał się z wieżowca ? - zapytałem. - Nie, gdzie tam. - A tam - pokazałem na dach - nie było nikogo ? - Tam? - zamyśliła się. - A było tam coś, ale to jakiś wielki ptak musiał być, bo posiedział, posiedział, rozłożył skrzydła i poleciał. Takie buty - pomyślałem. Ktoś mi bruździ w mojej własnej pracowni. Znienacka zmieniłem krajobraz. Teraz otaczała mnie miła i pusta pustynia. Kwiaciarka miała być kaktusem, wiecie, takim wysokim. Tymczasem przede mną stała całkiem niczego sobie beduinka. Beduinka? Wyłączyłem sprzęt. No tak. To wredne babsko, ledwo co po magisterce, niedouczone. - Co pani tu robi? - zapytałem. Zaczęła coś kręcić. Wyrzuciłem ją z sali, a ta ciągle buczała o jakichś nieetycznych metodach, o złym doborze programu i jeszcze jakieś podobne bzdety. Głupie babsko. Nie po to robiłem tą asystenturę, żeby teraz mi tu ktoś przychodził i “poprawiał”. Zdenerwowany podparłem klamkę jakimś ciężkim statywem i wróciłem do pracy. Zmajstrowałem jakąś 3 dziewczynę, może z nią pójdzie lepiej. Wsadziłem dziewczątko do kamiennej wieży i udaję, że ją chcę pocałować. - Chodź tu do mnie, przecież cię nie skrzywdzę - zaćwierkałem. A ta popatrzyła na mnie, jak nie wrzasnęła i… skoczyła. Wąskie okienko było, a ta raz dwa się przecisnęła i poleciała. No nareszcie. Trzeba to będzie uwzględnić przy dawaniu tego ćwiczenia studentom. Że podmiot ma być bezwzględnie osobnikiem męskim. Niech nie mają za łatwo (…) 4