uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 157
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 531

Dan Simmons - 03 - Endymion

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Dan Simmons - 03 - Endymion.pdf

uzavrano EBooki D Dan Simmons
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 151 osób, 85 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 204 stron)

Dan Simmons Endymion Przekład Wojciech Szypuła (Endymion) Data wydania oryginalnego 1995 Data wydania polskiego 1998 \ Nie wolno nam zapominać, Ŝe dusza ludzka, Bez względu na to, jak niezaleŜną Czyni ją nasza filozofia, W swoich narodzinach i rozwoju Pozostaje nierozerwalnie związana Ze wszechświatem, w którym istnieje

Teilhard de Chardin Dajcie nam bogów. O, bogów nam dajcie! Mamy juŜ dość ludzi I koni mechanicznych. D.H. Lawrence 1 Czytasz te słowa z niewłaściwych przyczyn. JeŜeli chcesz się dowiedzieć, jakie to uczucie kochać się z mesjaszem - naszym mesjaszem - lepiej odłóŜ tę ksiąŜkę, gdyŜ jesteś po prostu zwykłym podglądaczem. Jeśli jesteś zagorzałym wielbicielem „Pieśni” starego poety i kieruje tobą niepohamowana ciekawość dalszych losów pielgrzymów, którzy wraz z nim przybyli na Hyperiona, muszę cię rozczarować: nie mam pojęcia, co się stało z większością z nich. Zmarli niemal trzysta lat przed moim narodzeniem. JeŜeli liczysz na to, Ŝe lepiej zrozumiesz przesłanie przekazane nam przez Tę, Która Naucza, prawdopodobnie równieŜ sprawię ci zawód. Muszę bowiem przyznać, iŜ o wiele bardziej interesowała mnie jako kobieta, niŜ jako nauczycielka czy mesjasz. Wreszcie, jeśli interesują cię jej lub moje losy - cóŜ, masz w rękach niewłaściwy dokument. Wprawdzie nie ma w nich Ŝadnych tajemnic, ale nie towarzyszyłem jej w ostatnich chwilach, sam zaś pisząc te słowa, dopiero czekam na śmierć. JeŜeli w ogóle czytasz to, co napisałem, jestem zdumiony, choć nie pierwszy to wypadek, gdy rozwój wydarzeń mnie zdumiewa. Ostatnich kilka lat mojego Ŝycia stanowił nieprzerwany ciąg nieprawdopodobnych sytuacji, z których kaŜda kolejna okazywała się cudowniejsza i bardziej nieunikniona od poprzedniej. Spisuję wspomnienia, Ŝeby się nimi podzielić; moŜe nawet nie tyle podzielić - skoro dokument, który wyjdzie spod mojej ręki, zapewne nigdy nie zostanie znaleziony - co raczej je uporządkować, tak na piśmie, jak i w głowie. „Skąd mam wiedzieć co myślę, dopóki nie zobaczę, co powiedziałem?”, jak mawiał jeden z pisarzy Ŝyjących w świecie przed hegirą. Właśnie: muszę zobaczyć te wszystkie wydarzenia ułoŜone po kolei, Ŝeby przekonać się, co o nich myślę. Kiedy ujrzę fakty i uczucia opisane czarno na białym, uwierzę, iŜ rzeczywiście w nich uczestniczyłem i ich doświadczyłem. JeŜeli czytasz z tych samych powodów, dla których ja piszę - chciałbyś wprowadzić jakiś porządek w chaos ubiegłych lat, ująć w karby rozsądku przypadkowe zdarzenia, które wpływały na nasze Ŝycie na przestrzeni kilku standardowych dziesięcioleci - kto wie, czy jednak nie kierują tobą właściwe motywy. Od czego mam zacząć? MoŜe od wyroku śmierci? Tylko czyjego - mojego czyjej? A jeŜeli mojego, to którego? Jest w czym wybierać... Niech więc będzie ostatni z nich: zacznę od końca. Piszę te słowa zamknięty, niczym kot Schrödingera, w pudełku, krąŜącym wysoko na orbicie wokół objętego kwarantanną Armaghastu. Moje więzienie niezbyt przypomina pudełko: jest raczej gładką elipsoidą o wymiarach trzy na sześć metrów. Do końca Ŝycia pozostanie całym moim światem. Jego wnętrze stanowi spartańska cela, w której umieszczono czarną skrzynkę, odpowiedzialną za przetwarzanie zuŜytego powietrza i odpadków, koję, syntezator Ŝywności, wąską ladę pełniącą jednocześnie funkcję stołu jadalnego i biurka do pisania oraz umywalkę, prysznic i muszlę klozetową, oddzielone od reszty pomieszczenia plastowłókninowym przepierzeniem. Jego twórcy najwyraźniej starali się zadbać o moją prywatność, choć nie do końca rozumiem, co nimi powodowało: nikt mnie tu nigdy nie odwiedzi; w takich warunkach mówienie o „prywatności” to kiepski Ŝart. Mam tu jeszcze tabliczkę i pisak. Po skończeniu strony kopiuję ją na mikropergamin produkowany przez przetwornik odpadków. Jedyną widoczną zmianą w moim otoczeniu jest rosnący z dnia na dzień stosik cienkich jak folia kartek. Nigdzie nie widać fiolki z gazem trującym, zainstalowanej w statyczno- dynamicznej skorupie pudełka dla kota i podłączonej do filtrów powietrza w taki sposób, Ŝe wszelkie próby rozbrojenia mechanizmu doprowadziłyby do opróŜnienia jej z cyjanku. Podobnie zresztą stałoby się, gdyby ktoś próbował uszkodzić samą skorupę. Detektor promieniowania, podłączony do niego zegar i próbkę pierwiastka promieniotwórczego równieŜ wtopiono w zamroŜone pole energetyczne skorupy. Nie będę wiedział, kiedy losowo działający zegar uruchomi detektor; nie zorientuję się, gdy ten sam zegar usunie ołowiany płaszcz, przesłaniający drobinkę izotopu, podobnie jak nie będę miał pojęcia, kiedy z próbki wystrzeli jakaś cząstka. Z pewnością jednak zauwaŜę, jeŜeli w chwili pojawienia się cząstki detektor będzie włączony. Przez tę sekundę czy dwie, zanim gaz mnie zabije, powinienem poczuć w powietrzu zapach gorzkich migdałów. Mam nadzieję, Ŝe będzie to dosłownie sekunda czy dwie, nie więcej. Technicznie rzecz biorąc, zgodnie z prastarym paradoksem fizyki kwantowej, w tej chwili nie jestem ani Ŝywy, ani martwy. Istnieję w stanie niestabilnym, pod postacią nakładających się fal prawdopodobieństwa, zarezerwowanych niegdyś dla kota w eksperymencie myślowym Schrödingera. PoniewaŜ skorupa pudełka jest niczym innym jak czystą, zamroŜoną energią, gotową uwolnić się przy najlŜejszej choćby próbie dostania się do środka, nikt tu nie zajrzy, Ŝeby sprawdzić, czy Ŝyję. Teoretycznie nikt nie jest bezpośrednio odpowiedzialny za moją egzekucję; to niezmienne prawa kwantowe decydują o tym, czy przeŜyję następną mikrosekundę. Nie ma obserwatorów. JednakŜe to ja jestem obserwatorem i to ja na ten konkretny kolaps funkcji falowej czekam z całkiem sporym zainteresowaniem. Będzie taka krótka chwila, gdy usłyszę syk ulatującego gazu, a cyjanek nie dotrze jeszcze do moich płuc, serca i mózgu. Dowiem się wtedy, jak wszechświat postanowił dalej ewoluować. To tyle jeśli chodzi o mnie ale - jeśli się nad tym głębiej zastanowić - jest to jedyny aspekt ewolucji wszechświata, który interesuje większość ludzi.

Tymczasem jem, śpię, wydalam, oddycham i przechodzę przez codzienny rytuał zdarzeń godnych co najwyŜej zapomnienia. CóŜ za ironia losu, skoro Ŝyję teraz (o ile „Ŝyję” jest tu dobrym słowem) tylko po to, by pamiętać i pisać o tym, co pamiętam! Niemal na pewno czytasz te słowa z niewłaściwych przyczyn, ale w naszym Ŝyciu nie brakuje sytuacji, gdy przyczyny nie są najwaŜniejsze. Liczy się tylko to, Ŝe coś robimy. W końcowym rozrachunku warte zapamiętania będą dwa niepodwaŜalne fakty: ja spisałem moje wspomnienia, a ty je czytasz. Od czego zacząć? Od niej? Jest osobą, o której ty chcesz czytać, a ja chcę zapamiętać ponad wszystko inne. MoŜe jednak powinienem zacząć od opisu wydarzeń, które zaprowadziły mnie najpierw do niej, a później tutaj - choć po drodze odwiedziłem wiele miejsc w naszej galaktyce i poza jej granicami. Zacznę od początku, od mojego pierwszego wyroku śmierci. 2 Nazywam się Raul Endymion (moje imię wymawia się tak samo, jak Paul). Urodziłem się na planecie zwanej Hyperionem, w roku 693 według naszego miejscowego kalendarza, czyli w 3099 wedle rachuby obowiązującej przed hegirą bądź teŜ w 247 roku po Upadku, jak przyjęliśmy odmierzać czas w epoce Paxu. Kiedy podróŜowałem z Tą, Która Naucza, mówiono o mnie, Ŝe byłem pasterzem. To prawda. Prawie. Pochodzę z rodziny wędrownych pasterzy, zamieszkujących odległe łąki i torfowiska na kontynencie zwanym Aquilą. Tam się wychowałem i czasem nawet, jeszcze będąc dzieckiem, pasałem owce. Do dziś mile wspominam owe spokojne noce pod rozgwieŜdŜonym hyperiońskim niebem. W wieku lat szesnastu (według naszego kalendarza) uciekłem z domu i zaciągnąłem się do podporządkowanej Paxowi StraŜy Planetarnej. SłuŜyłem w niej trzy, wypełnione nudną rutyną lata - z jednym niemiłym wyjątkiem, kiedy to na cztery miesiące wysłano mnie na Ursusa do walki z powstańcami. Opuściwszy szeregi StraŜy pracowałem jako wykidajło i krupier black jacka w jednym z obskurnych kasyn na Dziewięciu Ogonach, potem dwie pory deszczowe spędziłem dowodząc barką w górnym biegu Kansu, a jeszcze później, pod okiem artysty Avrola Hume’a, uczyłem się na ogrodnika, poznając tajniki tego zawodu w majątkach ziemskich na Dziobie. Kiedy jednak kronikarze Tej, Która Naucza stanęli przed zadaniem nazwania jej najbliŜszego ucznia, „pasterz” brzmiało zapewne najlepiej; budzi takie sympatyczne, biblijne skojarzenia. Nie mam nic przeciwko tytułowaniu mnie „pasterzem”, w mojej opowieści jednak cała trzódka będzie się składać z jednej, nieskończenie waŜnej owieczki, którą w dodatku bardziej zgubiłem, niŜ znalazłem. W momencie, gdy moje Ŝycie naprawdę się zmieniło i gdy zaczęła się ta historia, miałem dwadzieścia siedem lat. Byłem wysoki jak na mieszkańca Hyperiona, ale poza tym wyróŜniałem się chyba tylko nieprzeciętnymi odciskami na dłoniach i zamiłowaniem do grzebania w róŜnych ciekawostkach. Pracowałem jako przewodnik myśliwych zapuszczających się na mokradła powyŜej zatoki Toschahi, sto kilometrów na pomoc od Port Romance. Wiedziałem juŜ co nieco o seksie i całkiem sporo o róŜnych rodzajach broni, na własnej skórze poznałem przemoŜny wpływ chciwości na poczynania ludzi, nauczyłem się, jak przeŜyć w naszym świecie ufając sile własnych pięści popartej dość przeciętną dawką sprytu; mnóstwo rzeczy ciekawiło mnie i byłem pewien, Ŝe dokonam Ŝywota spokojnie, bez Ŝadnych niespodzianek. Byłem idiotą. Najłatwiej dałoby się mnie wówczas opisać, stosując niemal same zaprzeczenia. Nigdy nie opuszczałem Hyperiona; nigdy nawet nie rozwaŜałem takiej moŜliwości. Oczywiście, odwiedzałem naleŜące do Kościoła katedry - cywilizacyjny wpływ Paxu sięgał nawet odludnych terenów, na które uciekła moja rodzina sto lat wcześniej, po złupieniu Endymiona - ale nie przyjąłem ani katechizmu, ani krzyŜa. Sypiałem z kobietami, ale nigdy nie byłem zakochany. Jeśli nie liczyć początkowych nauk pobieranych u babki, sam kierowałem swoją edukacją, czerpiąc wiedzę z ksiąŜek, które wręcz poŜerałem. Miałem dwadzieścia siedem lat i zdawało mi się, Ŝe wiem wszystko. Nic nie wiedziałem. Wtedy to, wczesną jesienią dwudziestego ósmego roku mojego Ŝycia, usatysfakcjonowany stanem własnej ignorancji i przekonany, Ŝe nic istotnego nigdy się nie zmieni, dokonałem czynu, którym zasłuŜyłem na wyrok śmierci i który stał się dla mnie początkiem prawdziwego Ŝycia. Mokradła w pobliŜu zatoki Toschahi są niebezpieczne i niezdrowe. Od niepamiętnych czasów (jeszcze przed Upadkiem) człowiek nie ingerował w ich losy, co nie zmienia faktu, Ŝe co roku przybywają tu setki bogatych myśliwych, często z innych planet, Ŝeby zapolować na kaczki. Większość protokrzyŜówek wyginęła wkrótce po regeneracji i uwolnieniu ze statku kolonizacyjnego przed siedmioma wiekami: albo nie potrafiły się dostosować do klimatu Hyperiona, albo zostały wytępione przez miejscowe drapieŜniki. Nieliczne okazy przeŜyły jednak na bagnach pomocnej i środkowej Aquili. Przybyli więc myśliwi, a ja zostałem ich przewodnikiem. Pracowaliśmy we czwórkę, urządziwszy sobie bazę wypadową na starej plantacji plastowłókników, połoŜonej na wąskim skrawku błotnistego lądu, wciśniętym między mokradła i dopływ Kansu. Moi towarzysze specjalizowali się w prowadzeniu wypraw wędkarskich i ekspedycji na grubego zwierza, dzięki czemu podczas sezonu na kaczki całą plantację miałem dla siebie. Półtropikalne bagniska gęsto porastała chalma i lasy dziwodrzewów; na wyrastających ponad powierzchnię mokradeł suchszych, skalistych wyspach pieniły się olbrzymie prometeusze. Wczesną jesienią, kiedy pierwszy trzaskający przymrozek ścinał ziemię, krzyŜówki zatrzymywały się tu na krótko w drodze z południowych wysp nad jeziora, znajdujące się w najdalszych regionach PłaskowyŜu Pinion. Półtorej godziny przed świtem zbudziłem moich „myśliwych”. Przygotowałem śniadanie, które składało się z grzanek z szynką i kawy. Czwórka otyłych biznesmenów poŜarła je łapczywie, mamrocząc i przeklinając pod nosem. Musiałem im przypomnieć, Ŝeby wyczyścili i sprawdzili broń: trzech miało strzelby, ale czwarty okazał się na tyle głupi, by zabrać ze sobą antyczny karabin energetyczny. Zostawiłem ich samych, pomrukujących przy jedzeniu, i poszedłem za barak, do Izzy, czarnej suki labradora, którą wychowywałem od szczenięcia. Wiedziała, Ŝe wybieramy się na polowanie, toteŜ musiałem pogłaskać ją po łbie i karku, Ŝeby się uspokoiła. Kiedy na płaskodennej łodzi opuszczaliśmy zarośniętą plantację, towarzyszyło nam pierwsze, słabe jeszcze światło dnia. Lśniące nitki babiego lata pobłyskiwały ponad drzewami i w sklepionych tunelach z gałęzi. Myśliwi - M. Rolman, M. Herrig, M. Rushomin i M. Poneascu - siedzieli na ławeczkach z przodu, a ja, stojąc na rufie,

drągiem popychałem łódkę naprzód. Obok mnie przycupnęła Izzy, oddzielona od myśliwych zrzuconymi na kupę pływosłonami; na zakrzywionej dolnej powierzchni dysków widniała szorstka skorupa z plastowłókniny. Rolman i Herrig mieli na sobie drogie poncha z tkaniny maskującej, choć polimery uaktywnili dopiero wtedy, gdy zapuściliśmy się juŜ daleko na bagna. Zwróciłem im uwagę, Ŝeby się uciszyli, bo zbliŜamy się do zamieszkiwanych przez kaczki obszarów słodkowodnych. Wszyscy czterej zgromili mnie wzrokiem, ale rozmowy przycichły, a wkrótce potem umilkły całkowicie. Zrobiło się juŜ na tyle jasno, Ŝe dałoby się czytać, gdy wreszcie zatrzymałem łódź na granicy terenów myśliwskich. Zwodowałem pływosłony, podciągnąłem połatany, nieprzemakalny kombinezon i zsunąłem się do wody, która w tym miejscu sięgała mi do piersi. Izzy wychyliła się przez burtę z błyskiem w oku, ale gestem dałem jej znak, Ŝe nie pora jeszcze skakać. Zadygotała i niespokojnie przysiadła na ogonie. - Proszę mi dać strzelbę - powiedziałem do M. Poneascu, który pierwszy miał zająć stanowisko. Takim niedzielnym myśliwym wystarczająco wiele kłopotu sprawiało zachowanie równowagi przy schodzeniu do chybotliwych pływosłon, wolałem więc, Ŝeby nie musieli zawracać sobie głowy bronią. Prosiłem, Ŝeby opróŜnili komory nabojowe i włączyli bezpieczniki, ale kiedy Poneascu oddał mi broń, wskaźnik przy komorze świecił czerwienią, a bezpiecznik był zwolniony. Wyjąłem nabój, przesunąłem bezpiecznik i włoŜyłem strzelbę do nieprzemakalnego pokrowca. Przerzuć i wszy ją następnie przez ramię przytrzymałem osłonę, pozwalając masywnemu męŜczyźnie zejść z łodzi. - Zaraz wracam - rzuciłem szeptem pozostałej trójce i zacząłem brodzić wśród rozłoŜystych liści chalmy, holując za sobą pływające stanowisko strzeleckie. Mogłem pozwolić myśliwym dopłynąć na wybrane przez nich stanowiska, ale na terenie mokradeł pełno było bagnistych oczek, które w mgnieniu oka pochłonęłyby drąg z odpychającym się nim właścicielem. W dodatku roiło się tu od wampirzych kleszczy wielkości sporych balonów, które specjalizowały się w spadaniu z drzew na poruszające się pod spodem obiekty, z konarów co krok zwieszały się jadowite węŜe, dla laika niczym nie róŜniące się od chalmowych pnączy, a w wodzie buszowały łuskosty, które bez trudu potrafiłyby odgryźć palec. Zresztą, na przypadkowych gości czekały i inne niespodzianki. Nauczony doświadczeniem wiedziałem teŜ, Ŝe pozostawieni samym sobie rozstawiliby się z pewnością tak, Ŝe przy pierwszym pojawieniu się kaczek zaczęliby ostrzeliwać siebie nawzajem. A moja praca polegała na tym, Ŝeby do takich wypadków nie dopuszczać. Zaparkowałem pływosłonę Poneascu wśród splątanych liści, skąd doskonale widział cały główny akwen; objaśniłem mu, gdzie znajdą się stanowiska pozostałych, przykazałem, Ŝeby wyglądał tylko przez szparę w płótnie i nie strzelał dopóki wszystkich nie rozstawię, po czym wróciłem po resztę. Rushomina ustawiłem jakieś dwadzieścia metrów z prawej, dla Rolmana znalazłem dobre miejsce bliŜej wąskiego kanału i ruszyłem po idiotę z bronią energetyczną, M. Herriga. Do wschodu słońca zostało jeszcze jakieś dziesięć minut. - Wreszcie, psiakrew, sobie o mnie przypomniałeś! - warknął, widząc jak brodzę w jego kierunku. ZdąŜył juŜ wskoczyć do pływosłony i zamoczyć maskujące spodnie. U wylotu kanału wypływające na powierzchnię bąbelki metanu sygnalizowały mi spore bagienko, które musiałem obchodzić przy samym brzegu za kaŜdym razem, gdy zbliŜałem się do łodzi. - Nie płacimy ci za takie cholerne marnowanie czasu - dodał, nie wypuszczając z ust grubego cygara. Skinąłem głową i wyciągnąłem w górę rękę. Wyrwałem mu zapalone cygaro spomiędzy zębów i cisnąłem w przeciwną stronę, niŜ znajdowało się bagno. Mieliśmy szczęście, Ŝe metan się nie zapalił. - Kaczki mogłyby poczuć dym - wyjaśniłem, nie zwracając uwagi na rozdziawione usta i czerwieniejącą twarz M. Herriga. Wpiąłem się w uprząŜ osłony i pociągnąłem go na otwarty teren. Czerwone i pomarańczowe glony, które po moim przejściu zdąŜyły juŜ ponownie pokryć powierzchnię wody, z obu stron opływały mi pierś. M. Herrig pogłaskał swój drogi i bezuŜyteczny karabin i spojrzał na mnie. - Lepiej chłopcze uwaŜaj, co mówisz, psiakrew, bo inaczej będę musiał ostrzej zwrócić ci uwagę - rzekł. Przez niedopięte poncho i bluzę maskującą dojrzałem złoty błysk zawieszonego na jego szyi podwójnego krzyŜa Paxu i, nieco wyŜej, czerwoną wypukłość prawdziwego krzyŜokształtu. M. Herrig był ponownie narodzonym chrześcijaninem. Nie odezwałem się ani słowem, dopóki nie umieściłem jego „blindu” na lewo od kanału. Teraz wszyscy czterej specjaliści mogli śmiało walić w przestrzeń nad stawem bez ryzyka, Ŝe powystrzelają się nawzajem. - Niech pan zaciągnie zasłonę i obserwuje przez szczelinę - poleciłem, odczepiając pływosłonę od uprzęŜy i wiąŜąc ją do korzenia chalmy. M. Herrig mruknął coś pod nosem, ale nie spuścił zwiniętych zasłon maskujących. - Proszę wstrzymać się ze strzelaniem do czasu, aŜ wypuszczę wabiki - dodałem i wskazałem pozostałe stanowiska. - I niech pan nie strzela w kierunku kanału. Tam będzie moja łódka. M. Herrig nie odpowiedział. Wzruszyłem ramionami i wróciłem do łodzi. Izzy posłusznie czekała na mnie siedząc na dnie, ale po wyrazie jej oczu i napiętych mięśniach poznałem, Ŝe w duszy obskakuje mnie i merda ogonem radośnie jak szczeniak. Nie wchodząc do łódki pogłaskałem ją po karku. - Jeszcze tylko parę chwil, maleńka! - szepnąłem. Izzy, czując, Ŝe nie musi juŜ warować bez ruchu, stanęła na dziobie, gdy zacząłem holować łódź w stronę kanałku. Świetliste pasemka babiego lata zniknęły bez śladu; słabły błyski meteorów, całymi rojami przecinających nieboskłon. Światło przedświtu zmieniło się w stałą, mleczną poświatę. Symfonia owadzich dźwięków i rechotu Ŝab na błotnistych łachach ustępowała miejsca porannym ptasim trelom, którym z rzadka towarzyszył chrobot łuskosta nadymającego swój rezonator. Na wschodzie niebo błękitniało coraz wyraźniej. Wciągnąłem łódkę pod niskie sklepienie z liści, gestem nakazałem Izzy pozostać na dziobie i spod ławek wydobyłem cztery wabiki. WzdłuŜ brzegu wodę delikatnie ściął cieniutki lód, ale środek stawu był od niego

wolny. Zacząłem rozstawiać wabiki, włączając je po kolei. W Ŝadnym miejscu woda nie sięgała mi wyŜej niŜ do piersi. Ledwie wróciłem do łódki i ułoŜyłem się obok Izzy, skryty w cieniu zielska, gdy zjawiły się kaczki. Izzy usłyszała je wcześniej niŜ ja: zesztywniała i zadarła nos, jak gdyby chwytała ich unoszoną wiatrem woń. Sekundę później i do moich uszu doleciał szept skrzydeł, wychyliłem się więc i zerknąłem spomiędzy kruchych liści. Pośrodku stawu kręciły się wabiki, poprawiając piórka. Jeden z nich odgiął szyję w tył, zakwakał donośnie i w tym samym momencie prawdziwe krzyŜówki wyłoniły się znad linii drzew na południu. ZłoŜony z trzech kaczek klucz rozpadł się, gdy ptaki szerzej rozpostarły skrzydła i zaczęły hamować, niczym po niewidzialnych sznurkach zniŜając się ku mokradłom. Poczułem znajomy dreszcz emocji, który zawsze towarzyszy mi w takich chwilach: coś ściska mnie w gardle, serce najpierw wali jak młotem, by po chwili prawie się zatrzymać i zaboleć. Większość Ŝycia spędziłem na odludziu, blisko natury, ale stając oko w oko w jej pięknem zawsze czułem się do głębi poruszony i odbierało mi mowę. Izzy ani drgnęła, upodabniając się do hebanowego posągu. Wtedy zaczęła się kanonada; wszystkie trzy strzelby wypaliły jednocześnie, a myśliwi strzelali tak szybko, jak tylko się dało, błyskawicznie wyrzucając łuski z komór. W porannej mgle doskonale widziałem wąską smugę fioletowego światła, znaczącą pole ostrzału karabinu energetycznego. Pierwsza kaczka musiała się dostać w krzyŜowy ogień dwóch czy trzech broni, który rozerwał ją na strzępy. Zniknęła w eksplozji piór i wnętrzności. Druga złoŜyła skrzydła i spadła do wody, nagle pozbawiona całego wdzięku i urody. Trzecia skręciła, wyrównała lot nisko nad powierzchnią stawu i machając skrzydłami zyskała nieco wysokości. Ścigający ją promień energii ciął liście i gałęzie niczym cicha kosa; ponownie zagrały strzelby, ale kaczka zdawała się przewidywać ruchy myśliwych: zanurkowała nad samą wodę, odbiła ostro w prawo i pofrunęła wprost ku kanałowi. Prosto na mnie i Izzy. Leciała jakieś dwa metry nad mokradłem, mocno pracując skrzydłami; całe jej ciało wyraŜało pragnienie ucieczki. Nagle zdałem sobie sprawę, Ŝe zamierza przelecieć pod drzewami, sklepionym tunelem z gałęzi, wprost nad ujściem kanałku. Tymczasem mimo iŜ niezwykły tor lotu zaprowadził ją pomiędzy stanowiska myśliwych, ogień nie ustawał. Prawą nogą wypchnąłem łódź spomiędzy gałęzi. - Wstrzymać ogień! - krzyknąłem nawykłym do rozkazywania głosem, jakiego dorobiłem się podczas krótkiej kariery sierŜanta StraŜy Planetarnej. Dwóch męŜczyzn rzeczywiście przestało strzelać, ale właściciel jednej ze strzelb i M. Herrig z karabinem wciąŜ usiłowali sięgnąć celu. KrzyŜówka nawet na moment nie zawahała się, mijając nas dosłownie o metr czy dwa. Izzy zadygotała i miałem wraŜenie, Ŝe z zaskoczenia jeszcze szerzej rozdziawiła pysk. Ostatnia strzelba zamilkła na dobre, tymczasem fioletowy promień zbliŜał się do nas nieubłaganie. Krzyknąłem i pociągnąłem Izzy w dół, pomiędzy ławki. Za moimi plecami kaczka wyłoniła się z tunelu chalmowych konarów i wzbiła wyŜej. Nagle poczułem woń ozonu i idealnie prosta linia ognia przecięła łódkę przy samej rufie. Rzuciłem się płasko na dno, złapałem Izzy za obroŜę i szarpnąłem za sobą. Fioletowa smuga o milimetr chybiła moich zaciśniętych palców, W zaciekawionych oczach labradora dostrzegłem nikły błysk zdumienia, gdy usiłował zniŜyć łeb i przytulić się do mojej piersi, jakby znów był szczeniakiem i chciał mnie przeprosić za kolejny psikus. W tejŜe chwili głowa psa wraz z częścią szyi powyŜej obroŜy została oddzielona od reszty ciała i miękko plasnęła do wody. Nie wypuściłem obroŜy z ręki; ciało Izzy wciąŜ opierało się na mnie całym cięŜarem, a jej przednie łapy zadrŜały mi na piersi, gdy z gładko przeciętych tętnic bluznęła krew. Przetoczyłem się na bok i zepchnąłem z siebie miotające się w spazmach, bezgłowe ciało Izzy. Jej ciepła krew miała posmak miedzi. Wiązka energii rozbłysła jeszcze raz, obcięła gruby konar chalmy przy samym pniu o metr ode mnie, po czym zniknęła, jakby nigdy nie istniała. Usiadłem wyprostowany i spojrzałem w stronę M. Herriga. Grubas właśnie połoŜył karabin na kolanach i zapalał cygaro, którego dym mieszał się z pasemkami mgły wciąŜ unoszącej się znad bagien. Zsunąłem się do płytkiej wody, jeszcze czerwonej od krwi mojego psa i ruszyłem w stronę M. Herriga. Na mój widok przycisnął karabin do piersi. - Co jest? Idziesz po moje kaczki czy będą się tak moczyć, aŜ zgni... - zaczął nie wypuszczając cygara z ust, ale, gdy tylko znalazł się w zasięgu moich rąk, lewą dłonią złapałem go za poncho i szarpnąłem w przód. Próbował jeszcze wycelować karabin, więc drugą ręką wyrwałem mu go z objęć i cisnąłem daleko w bagnisko. MęŜczyzna krzyknął coś i wypluł cygaro, które spadło na dno płaskodennej osłonki, a ja ściągnąłem go do wody. Kiedy wynurzył się parskając i plując glonami, z całej siły uderzyłem go prosto w usta. Czułem, jak skóra na moich knykciach pęka w zetknięciu z jego trzaskającymi zębami. M. Herrig zatoczył się w tył, z głuchym odgłosem uderzył głową w ramę pływosłony i znów wpadł pod wodę. Odczekałem, aŜ jego nalana gęba zacznie wypływać na powierzchnię, biała niczym brzuch śniętej ryby, po czym złapałem go i przytrzymałem pod wodą, patrząc na pękające banieczki powietrza i czując na nadgarstkach nieszkodliwe uderzenia pulchnych dłoni. Pozostała trójka zaczęła coś wykrzykiwać ze swoich pozycji, ale nie zwracałem na nich uwagi. Wreszcie chwyt M. Herriga na moich rękach osłabł, a strumień bąbelków zmienił się w cienką struŜkę. Puściłem męŜczyznę i odstąpiłem o krok; przez moment wydawało mi się, Ŝe juŜ nie wypłynie, ale wtedy właśnie wystrzelił na powierzchnię jak balon i chwycił się krawędzi pływosłony. Zwymiotował wodę i glony. Odwróciłem się plecami do niego i poszedłem po innych. - Na dzisiaj to wszystko - powiedziałem. - Proszę oddać mi broń. Wracamy! Myśliwi otworzyli usta, jakby zamierzali zaprotestować, ale coś w wyrazie moich oczu i zakrwawionej twarzy kazało im posłuchać.

- Zabierzcie swojego kumpla - dodałem, zwracając się do ostatniego z nich, M. Poneascu, po czym zaniosłem strzelby do łodzi. Rozładowałem je i schowałem do wodoszczelnego pojemnika na dziobie. Pudełka z nabojami przeniosłem na rufę. Pozbawione głowy ciało Izzy zaczynało juŜ sztywnieć, gdy zepchnąłem je do wody. Wszędzie w łódce było pełno jej krwi. Wróciłem na rufę, schowałem naboje i oparłem się na drągu. Wreszcie doczekałem się powrotu trójki myśliwych, z trudem wiosłujących w pływosłonach i wlokących za sobą M. Herriga. Grubas wciąŜ leŜał przewieszony przez burtę, z bladą twarzą. Wdrapali się na łódkę i zaczęli wciągać osłony na pokład. - Zostawcie je - powiedziałem. - PrzywiąŜcie tylko do tego korzenia. Potem po nie wrócę. Tak teŜ zrobili, a później wciągnęli na pokład M. Herriga, niczym ogromną, przerośniętą rybę. WciąŜ rzygał. Towarzyszyły nam jedynie odgłosy wydawane przez budzących się mieszkańców bagna - owady i ptaki. Kiedy trójka panów zasiadła juŜ na ławkach, mrucząc coś do siebie, powiozłem nas na plantację. Słońce wznosiło się właśnie ponad ciemnymi wodami i wypalało resztki porannych oparów. I na tym wszystko powinno było się zakończyć. Oczywiście, wcale tak się nie stało. Przygotowywałem właśnie lunch w naszej prymitywnej kuchni, gdy z baraków mieszkalnych wynurzył się M. Herrig z pękatą, wojskową kartaczownicą w rękach. Posiadanie takiej broni było na Hyperionie nielegalne; zgodnie z prawem Paxu mogli jej uŜywać tylko funkcjonariusze StraŜy Planetarnej. Zza uchylonych drzwi pozostałych budynków wychylały się blade twarze wstrząśniętych myśliwych. M. Herrig, spowity chmurą alkoholowych oparów, niepewnym krokiem wszedł do kuchni. - Ty przeklęty, pogański sukinsynu!... - grubas najwyraźniej nie mógł się oprzeć pokusie wygłoszenia melodramatycznej mowy, zanim mnie zabije, ale nie czekałem na resztę. Rzuciłem się szczupakiem naprzód w tym samym momencie, gdy on strzelił z biodra. Sześć tysięcy stalowych siekańców rozerwało na strzępy kuchenkę, rondel gulaszu, nad którym pracowałem, zlew, okno nad zlewem, półki i stojące na nich naczynia. Grad resztek jedzenia oraz plastikowych, porcelanowych i szklanych odłamków posypał mi się na nogi, gdy przepełzłem pod ladą i chwyciłem M. Herriga za kostki nóg, zanim zdąŜył się przechylić przez blat i dosięgnąć mnie drugim strzałem. Szarpnąłem do siebie i męŜczyzna runął na grzbiet, wzbijając z podłogi dziesięcioletnie tumany kurzu. Nie wstając rzuciłem się na niego, kolanem oparłem mu się na kroczu i złapałem go za nadgarstek, chcąc wyrwać strzelbę. M. Herrig mocno trzymał kolbę, a palec wciąŜ miał zaciśnięty na spuście. Usłyszałem wizg magazynka, wprowadzającego kolejny nabój do komory; poczułem na twarzy zionący whisky i cygarami oddech M. Herriga, gdy ten z triumfalnym uśmiechem usiłował skierować lufę broni w moją stronę. Jednym uderzeniem przedramienia w jego dłoń i strzelbę wepchnąłem mu ją w mięsisty, podwójny podbródek. Przez ułamek sekundy patrzyłem mu prosto w oczy, zanim, szarpiąc się, nacisnął spust do końca. Wyjaśniłem jednemu z pozostałych, jak się obsługuje radio w świetlicy i przed upływem godziny śmigacz słuŜb bezpieczeństwa Paxu wylądował na trawniku przed barakami. Na całym kontynencie zostało ledwie kilka sprawnych śmigaczy, nic więc dziwnego, Ŝe widok czarnego pojazdu wróŜył, mówiąc delikatnie, kłopoty. Związali mi ręce, umocowali do skroni kontroler korowy i posadzili w przegrodzie dla zatrzymanych w tyle pojazdu. Przez jakiś czas siedziałem tam, spływając potem w nieruchomym powietrzu, a paxowscy specjaliści od medycyny sądowej cieniutkimi pesetami zbierali z podziurawionych ścian i podłogi najdrobniejsze drzazgi kości i resztki mózgu M. Herriga. Wreszcie kiedy przesłuchali juŜ resztę myśliwych i zebrali tyle M. Herriga, ile tylko się dało, ujrzałem przez porysowane, perspexowe okno, jak ładują na pokład śmigacza jego ciało w plastikowym worku. Rozległ się świst wirników i wentylatory wtłoczyły do wnętrza falę świeŜego powietrza - w samą porę, bo miałem juŜ wraŜenie, Ŝe lada moment się uduszę. Śmigacz wzbił się w powietrze, zatoczył koło nad plantacją i skierował się na południe, do Port Romance. Sześć dni później odbył się mój proces. M. Rolman, M. Rushomin i M. Poneascu zeznali, Ŝe podczas polowania na bagnach zniewaŜyłem M. Herriga i Ŝe mój pies myśliwski zginął w bójce, którą wszcząłem. Według ich słów, po powrocie na plantację wydobyłem skądś nielegalną kartaczownicę i zacząłem im wszystkim grozić śmiercią. M. Herrig chciał zabrać mi strzelbę, więc strzeliłem do niego z odległości kilku kroków. Pocisk dosłownie oderwał mu głowę. M. Herrig zeznawał ostatni, wciąŜ jeszcze roztrzęsiony i blady po trwającym trzy dni zmartwychwstaniu. Miał na sobie ciemny garnitur i pelerynę. DrŜącym głosem potwierdził zeznania pozostałych i ze szczegółami opisał moją brutalną napaść. Wyznaczony mi z urzędu obrońca nie zadał sobie trudu, by wziąć go w krzyŜowy ogień pytań. śadnego z czterech męŜczyzn, będących ponownie narodzonymi chrześcijanami i wiernymi sługami Paxu, nie moŜna było zmusić, by zeznawali pod wpływem serum prawdy bądź poddali się jakiejkolwiek innej formie chemicznej czy elektronicznej weryfikacji prawdziwości ich słów. Na ochotnika zgłosiłem się, Ŝe mogą mi podać serum lub zrobić pełny skan, ale oskarŜyciel złoŜył protest, twierdząc, Ŝe w tym wypadku nie ma sensu stosować Ŝadnych wyrafinowanych technik; wyznaczony przez Pax sędzia zgodził się z nim, a mój obrońca nie protestował. Nie było ławy przysięgłych. Sędzia potrzebował niespełna dwudziestu minut, by wydać wyrok: zostałem uznany za winnego zarzucanych mi czynów i skazany na śmierć. Miałem zginąć od strzału z paralizatora. Wstałem z miejsca i poprosiłem o odroczenie wyroku do czasu, gdy dam znać mojej ciotce i kuzynom na północy Aquili, Ŝeby mogli mnie ostatni raz zobaczyć. Sąd nie przychylił się do mojej prośby. Zaplanowano, Ŝe egzekucja odbędzie się o świcie następnego dnia. 3 Wieczorem odwiedził mnie ksiądz ze znajdującego się w Port Romance klasztoru Paxu - niski, nerwowy, lekko jąkający się człowieczek z rzednącymi blond włosami. Wszedłszy do pozbawionej okien sali odwiedzin, przedstawił się jako ojciec Tse i dał znak straŜnikom, Ŝeby zostawili nas samych. - Synu... - zaczął, a ja z trudem powstrzymałem się od uśmiechu. Był mniej więcej w moim wieku. - Synu mój, czy jesteś przygotowany na jutro? JuŜ nie miałem chęci się uśmiechać. Wzruszyłem ramionami.

Ojciec Tse przygryzł dolną wargę. - Nie przyjąłeś naszego Pana... - głos drŜał mu z emocji. Miałem ochotę znów wzruszyć ramionami, ale darowałem sobie. - Nie przyjąłem krzyŜokształtu, ojcze - odparłem. - To moŜe nie być to samo. - To jest to samo, synu - spojrzał na mnie natarczywie, niemal błagalnie. - Nasz Pan nam to objawił. Nic nie powiedziałem. Ojciec Tse odłoŜył mszał i dotknął moich związanych nadgarstków. - Wiesz przecieŜ, Ŝe jeśli dzisiejszej nocy okaŜesz skruchę i uznasz Jezusa Chrystusa za swojego zbawiciela, trzy dni po... jutrzejszym dniu... wstaniesz z martwych, dzięki łasce naszego Pana, który ci przebaczy. Wiesz to wszystko, synu, prawda? - nawet nie zmruŜył brązowych oczu. Nie spuściłem wzroku. Któryś z więźniów z sąsiedniego bloku krzyczał przez ostatnie trzy noce z rzędu. Byłem bardzo zmęczony. - Tak, ojcze. Wiem, jak działa krzyŜokształt. - Nie krzyŜokształt, synu - ojciec Tse gwałtownie pokręcił głową. - To łaska pańska. Skinąłem głową. - Czy ojciec ma juŜ za sobą zmartwychwstanie? Ksiądz spuścił oczy. - Jeszcze nie, mój synu. Ale nie boję się tego dnia - znów spojrzał na mnie. - Ty teŜ nie musisz się go obawiać. Na moment zamknąłem oczy. Przez ubiegłe sześć dni i nocy niemal kaŜdą minutę zaprzątały mi podobne rozwaŜania. - Niech ojciec posłucha. Nie chcę ojca zranić, ale przed laty podjąłem juŜ decyzję, Ŝe nie przyjmę krzyŜokształtu. Nie wydaje mi się, Ŝeby był to najlepszy moment na zmianę tego postanowienia. - KaŜdy moment jest odpowiedni, by przyjąć łaskę Pana naszego, synu - kapłan pochylił się ku mnie. - Jutro, po wschodzie słońca, będzie juŜ za późno. Twoje ciało zostanie stąd zabrane i wrzucone do morza, gdzie stanie się pokarmem dla padlinoŜernych ryb... - Zgadza się - przerwałem mu. O tym takŜe nieraz myślałem. - Wiem, jaką karę przewidziano dla morderców, którzy nie nawrócą się przed śmiercią. Wystarczy, Ŝe mam juŜ to - postukałem w kontroler korowy, teraz juŜ na stałe umocowany do mojej skroni. - Niepotrzebny mi krzyŜokształt, który tylko pogłębi moje zniewolenie. Ojciec Tse szarpnął głową, jakbym go spoliczkował. - Jedno Ŝycie w słuŜbie naszego Pana to nie niewola - nie stracił zimnej krwi, ale ze złości przestał się jąkać. - Miliony złoŜyły taką ofiarę, zanim Pan obdarzył nas cudowną łaską natychmiastowego zmartwychwstania. Dziś zgadzają się na nią miliardy ludzi - wstał. - Wybór naleŜy do ciebie, mój synu: albo wieczna światłość i dar nieskończonego Ŝycia w tym świecie na chwałę Chrystusa, albo ciemność, równieŜ na wieki. Wzruszyłem ramionami i spuściłem wzrok. Ojciec Tse pobłogosławił mnie, powiedział „do widzenia” tonem, w którym smutek mieszał się z pogardą, wezwał straŜników i wyszedł. Po chwili poczułem pod czaszką dźgnięcie bólu - to któryś ze straŜników uŜył kontrolera, by zaprowadzić mnie do celi. Nie zamierzam nikogo zanudzać długą litanią myśli, które przemykały mi przez głowę owej nie kończącej się, jesiennej nocy. Miałem dwadzieścia siedem lat; kochałem Ŝycie z namiętnością, która nieraz przysparzała mi kłopotów, choć nigdy dotąd aŜ tak powaŜnych. Przez pierwsze godziny rozwaŜałem moŜliwość ucieczki. Czułem się jak zwierzę w klatce, usiłujące połamać stalowe pręty dzielące je od wolności. Więzienie znajdowało się wysoko na skalistym brzegu zatoki Toschahi, wychodzącym na rafę zwaną śuchwą. Zbudowano je w całości z nietłukącego się perspexu, najtwardszej stali i plastiku, łączonego bez śladu spawów. StraŜnicy byli uzbrojeni w paralizatory i miałem wraŜenie, Ŝe nie zawahają się ani przez moment, gdyby przyszło im ich uŜyć. Gdyby nawet udało mi się uciec, wystarczyłoby, Ŝe ktoś naciśnie przycisk na pilocie mojego kontrolera korowego, a nie pozostanie mi nic innego, niŜ zwijając się w bólach najstraszniejszej w całym kosmosie migreny czekać, aŜ prześladowca podąŜy śladem wiązki do mojej kryjówki. Resztę czasu zajęły mi rozmyślania nad głupotą krótkiego, bezuŜytecznego Ŝycia, jakie prowadziłem. Raul Endymion niczego nie Ŝałował, ale teŜ nie bardzo miał się czym wykazać po dwudziestu siedmiu latach pobytu na Hyperionie. Dominującą nutę w moim Ŝyciorysie stanowił ten sam perwersyjny upór, który kazał mi odrzucić ofertę zmartwychwstania. Byłbyś więc winien Kościołowi jeden Ŝywot, szeptał rozwścieczony głos w głębi mojej głowy. Ale przynajmniej miałbyś ten jeden Ŝywot! A po nim następne! Jak moŜesz odrzucać taką ofertę? Wszystko jest lepsze niŜ prawdziwa śmierć... Twoimi gnijącymi szczątkami posilą się inogi, zębacze i robole. Zastanów się! Zamknąłem oczy i udałem, Ŝe zasypiam, byle tylko uciec od rozbrzmiewających mi pod czaszką krzyków. Noc trwała całą wieczność, ale i tak miałem wraŜenie, Ŝe świt się pospieszył. Czterech straŜników zaprowadziło mnie do komory śmierci, przypięło pasami do drewnianego krzesła i starannie zamknęło stalowe wrota. Oglądając się przez prawe ramię widziałem ludzkie twarze, ciekawie zerkające do środka przez perspexową szybę. Spodziewałem się chyba ujrzeć księdza, moŜe nie znowu ojca Tse, ale jakiegoś kapłana, przedstawiciela Paxu, który ostatni raz zaproponowałby mi nieśmiertelność. Nikogo takiego nie dostrzegłem i przyznam, Ŝe tylko jakaś cząstka mnie cieszyła się z tego faktu. Nie potrafię powiedzieć, czy mając taką moŜliwość w ostatniej chwili zmieniłbym zdanie. Metoda egzekucji była prosta, mechaniczna, nie tak moŜe sprytna, jak schrödingerowskie pudełko dla kota, ale i tak ciekawa. Na ścianie umieszczono krótkozasięgowy paralizator, wycelowany w krzesło, na którym siedziałem. Do broni podłączono niewielki komlog z migającym czerwono światełkiem. Zanim jeszcze zapadł wyrok w mojej sprawie, więźniowie z sąsiednich cel radosnym szeptem objaśnili mi funkcjonowanie jego mechanizmu. Komputer komlogu wyposaŜono w generator liczb losowych. W chwili, gdy pokaŜe się na nim liczba pierwsza mniejsza od siedemnastu, włączy się paralizator, a wówczas wszystkie synapsy w szarej masie, która była kiedyś osobowością i

pamięcią Raula Endymiona, zostaną stopione. Zniszczone. Zamienią się w neurologiczny odpowiednik szlamu radioaktywnego. W kilka milisekund później ustaną wszystkie funkcje autonomiczne; moje serce i płuca zamilkną niemal w tej samej chwili, w której mój mózg przestanie istnieć. Zdaniem ekspertów, śmierć wskutek działania paralizatora była najmniej bolesnym sposobem umierania, jaki kiedykolwiek wynaleziono. Osoby wskrzeszone po egzekucji zwykle nie miały ochoty o niej rozmawiać, ale wśród więźniów panowała zgoda co do tego, Ŝe ból jest piekielny - jakby jednocześnie eksplodowały wszystkie obwody w mózgu. Spojrzałem na czerwoną lampkę i wylot paralizatora. Jakiś cwaniak zamontował na komlogu świecący ekranik, na którym mogłem śledzić generowane liczby. Migały niczym numery pięter w windzie wiozącej mnie wprost do piekła: 26-74-109-19-37... Komputer zaprogramowano tak, by nie generował liczb większych od 150. 77-42-12- 60-84-129- 108- 14... Przestałem śledzić wskazania komlogu. Zacisnąłem pięści, szarpnąłem się w plastikowych pasach, które oczywiście nie ustąpiły i zacząłem wykrzykiwać przekleństwa pod adresem otaczających mnie ścian, zniekształconych przez perspexowe okna białych twarzy, całego kurewskiego Kościoła z tym jego pierdolonym Paxem, tchórzliwego skurwysyna, który zabił mi psa, wszystkich tych jebanych tchórzy, co to... Nie zauwaŜyłem, kiedy na ekranie pojawiła się mała liczba pierwsza; nie usłyszałem buczenia uruchamianego paralizatora; coś jednak poczułem: rodzaj jadowitego zimna, biorącego początek z tyłu czaszki i rozlewającego się do wszystkich części ciała z szybkością, jaką dopuszczają połączenia nerwowe. Byłem zaskoczony, Ŝe w ogóle coś czuję. Eksperci się mylą, przemknęło mi dziko przez głowę. A przeciwnicy paralizatorów mają rację: człowiek czuje, kiedy umiera od ich promieniowania. Zachichotałbym, gdyby odrętwienie nie zalało mnie niczym fala. Czarna fala, która uniosła mnie ze sobą. 4 Obudziłem się Ŝywy, co specjalnie mnie nie zdziwiło - myślę, Ŝe człowiek dziwi się dopiero wtedy, gdy budzi się i stwierdza, Ŝe nie Ŝyje. W kaŜdym razie czułem zaledwie leciutkie mrowienie w palcach i leŜąc, przez dobrą minutę patrzyłem, jak plama słońca przesuwa się po szorstko otynkowanym suficie, zanim na dobre otrząsnąłem się pod wpływem nagłego wspomnienia. Zaraz, przecieŜ mnie... Ja...??? Usiadłem i rozejrzałem się dookoła. JeŜeli jeszcze gdzieś w głębi duszy zastanawiałem się, czy przypadkiem egzekucja mi się nie przyśniła, to prostota otoczenia pozbawiła mnie tych złudzeń. Pokój był okrągły, miał kamienne, bielone ściany i pokryty grubą warstwą tynku sufit. Moje łóŜko stanowiło jedyny element wyposaŜenia, a poszarzała pościel doskonale pasowała do faktury kamienia i farby. W ścianie znajdowały się masywne drewniane drzwi (zamknięte) i łukowato zwieńczone, otwarte na ościeŜ okno. Rzut oka na lazurowe niebo upewnił mnie, Ŝe wciąŜ jestem na Hyperionie, choć bez wątpienia nie w więzieniu w Port Romance: kamienny mur był zbyt stary, zdobienia drzwi nazbyt wykwintne, a pościel zanadto delikatna. Wstałem i nago podszedłem do okna. Jesienna bryza była chłodna, lecz słońce przyjemnie grzało mi skórę. Znajdowałem się w kamiennej wieŜy. AŜ po horyzont ciągnęły się wzgórza, porośnięte plątaniną Ŝółtej chalmy i karłowatych dziwodrzewów. Błękitki pieniły się na granitowych murach ciągnących się wzdłuŜ grzbietu, na którym stała moja wieŜa, aŜ do stojącej w znacznym oddaleniu kolejnej baszty. Te ściany były naprawdę stare. Ich precyzyjna, staranna konstrukcja przywodziła na myśl zupełnie odmienny poziom umiejętności i gust, właściwy czasom przed Upadkiem. Domyśliłem się, gdzie jestem: chalma i dziwodrzew sugerowały, Ŝe nie opuściłem Aquili, więc wspaniałe ruiny musiały być wyludnionym Endymionem. Nigdy nie widziałem miasta, od którego nazwy pochodził przydomek mojego rodu, ale Starowina, nasza klanowa gawędziarka, nieraz nam o nim opowiadała. Endymion był jednym z pierwszych miast na Hyperionie, załoŜonych po katastrofie statku kosmicznego przed blisko siedmiuset laty. Przed Upadkiem słynął ze wspaniałego uniwersytetu, który na podobieństwo zamczyska piętrzył się nad starym miastem. Dziadek pradziadka Starowiny wykładał na uniwersytecie, zanim Pax objął władzę nad środkową Aquilą i wysiedlił stąd tysiące ludzi. A teraz ja tu wróciłem. W drzwiach pojawił się łysy męŜczyzna o niebieskiej skórze i kobaltowo- błękitnych oczach. PołoŜył na łóŜku bieliznę i prosty strój wierzchni; wyglądało na to, Ŝe wykonano go z ręcznie tkanej bawełny. - Proszę, niech się pan ubierze - rzekł. Przyznam, Ŝe gapiłem się na niego w milczeniu, gdy odwrócił się na pięcie i wyszedł. Niebieska skóra, niebieskie oczy, bez włosów... To był... To coś było pierwszym androidem, jakiego widziałem w Ŝyciu. Gdyby ktoś mnie zapytał, stwierdziłbym, Ŝe na Hyperionie nie ma androidów. Jeszcze przed Upadkiem zakazano ich produkcji i choć dawno temu legendarny Smutny Król Billy sprowadził sporo androidów do pracy przy budowie miast na północy, nie słyszałem, Ŝeby któryś z nich ostał się do naszych czasów. Pokręciłem głową i ubrałem się. Strój leŜał na mnie całkiem nieźle, mimo Ŝe mam stosunkowo szerokie bary i długie nogi. Wróciłem pod okno, kiedy znów pojawił się android. Zatrzymał się przy otwartych drzwiach i dał mi znak dłonią. - Proszę za mną, M. Endymion. Powstrzymałem się od zadawania pytań i poszedłem za nim schodami prowadzącymi na wyŜsze piętra wieŜy. NajwyŜej połoŜony pokój zajmował cały szczytowy poziom. Przez czerwono-Ŝółte, witraŜowe szyby sączył się do wnętrza blask popołudniowego słońca. Przynajmniej jedno z okien było otwarte i słyszałem dobiegający z dołu szelest liści, poruszanych dmącym w dolinie wiatrem. Środek pokoju, podobnie białego i pustego jak moja cela, zajmowała złoŜona aparatura medyczna i telekomunikacyjna. Android wyszedł i zamknął za sobą cięŜkie drzwi, a ja dopiero po chwili zorientowałem się, Ŝe pośród plątaniny rurek i sprzętu znajduje się Ŝywa osoba.

Przynajmniej tak mi się zdawało. MęŜczyzna spoczywał na piankowym, rozkładanym fotelu poduszkowym, ustawionym w pozycji umoŜliwiającej siedzenie. Liczne przewody, pępowiny, plastikowe rurki kroplówek i włókna kontrolne monitorów łączyły zasuszoną postać w fotelu z aparaturą. Napisałem „zasuszoną”, gdyŜ ciało faktycznie wyglądało jak zmumifikowane: skóra pokryła się niezliczonymi zmarszczkami niczym poły starego, skórzanego płaszcza, z poznaczonej plamami czaszki zniknęły niemal wszystkie włosy, a ręce i nogi stały się tak chude, Ŝe sprawiały wraŜenie zanikających wypustek. MęŜczyzna przywodził mi na myśl pomarszczone, pozbawione piór pisklę, które wypadło z gniazda. Niebieskawy odcień przypominającej pergamin skóry sprawił, Ŝe przez moment i jego wziąłem za androida, zaraz jednak zwróciłem uwagę, Ŝe to zupełnie inny odcień błękitu: blady cień na dłoniach, Ŝebrach, na czole... Dotarło do mnie, Ŝe oto stoję przed człowiekiem, który ma za sobą całe stulecia dobroczynnej (a moŜe przeklętej) kuracji Poulsena. Nikt juŜ dziś nie poddaje się tej kuracji. Jej technologia zaginęła podczas Upadku, podobnie jak ustał dopływ surowców z zaginionych w czasie i przestrzeni światów. Tylko Ŝe teraz na własne oczy oglądałem istotę, która liczyła sobie co najmniej kilka stuleci i która przeszła kurację najdalej przed kilkudziesięciu laty. Starzec otworzył oczy. Od tamtej pory zdarzało mi się juŜ napotykać równie władcze spojrzenie, ale wówczas nic nie przygotowało mnie na jego intensywność. Wydaje mi się, Ŝe instynktownie cofnąłem się o krok. - Podejdź bliŜej, Raulu Endymionie - głos przypominał skrobanie tępym ostrzem po wyprawionej skórze. Poruszające się usta męŜczyzny nasuwały porównanie z pyskiem Ŝółwia. Podszedłem na tyle blisko, Ŝe oddzielała nas tylko konsola komunikacyjna. Starzec mrugnął oczami i uniósł kościstą dłoń, która wyglądała na zbyt cięŜką dla wiotkiej gałązki nadgarstka. - Wiesz, kim jestem? - skrobanie brzmiało delikatnie niczym szept. Pokręciłem przecząco głową. - A wiesz, gdzie się znalazłeś? Odetchnąłem głęboko. - W Endymionie, chyba na terenie starego uniwersytetu. Zmarszczki wokół ust męŜczyzny ułoŜyły się w bezzębny uśmiech. - Bardzo dobrze. Dziedzic nazwiska rozpoznaje kupę gruzów, która nadało miano jego rodzinie. Nie wiesz jednak, kim ja jestem, prawda? - Nie. - I nie ciekawi cię, jak to się stało, Ŝe przeŜyłeś egzekucję? Stanąłem w pozycji „spocznij”, załoŜywszy ręce za plecami i czekałem. Starzec znów się uśmiechnął. - To dobrze, bardzo dobrze, powiedziałbym. Wystarczy cierpliwie poczekać... A szczegóły nie są specjalnie odkrywcze: odpowiednio wysoko mierzone łapówki, ogłuszacz zamiast paralizatora, następne łapówki dla ludzi wydających świadectwa zgonu i odpowiedzialnych za pozbycie się ciała. Nie interesuje nas „jak”... Mam rację, Raulu Endymionie? - Tak - odparłem wreszcie. - Dlaczego. śółwia pysk drgnął, kiedy masywna głowa skinęła potwierdzająco. Uderzyło mnie, Ŝe mimo upływu stuleci twarz zachowała ostre, kanciaste rysy - rysy urodzonego satyra. - Właśnie - powiedział. - Dlaczego? Po co zadawać sobie tyle trudu? Sfingować egzekucję i przetransportować twoje cholerne ciało przez dobre, kurwa, pół kontynentu? Doprawdy: dlaczego? Przekleństwa nie brzmiały specjalnie ostro w ustach starego człowieka. MoŜna było odnieść wraŜenie, Ŝe na przestrzeni wieków stały się tak nieodłącznym elementem jego języka, Ŝe nie zasługują na szczególną uwagę. Czekałem. - Chcę, Ŝebyś coś dla mnie zrobił, Raulu Endymionie - oddech dobywał się z płuc męŜczyzny z donośnym świstem. Jasny płyn popłynął przewodami kroplówki. - Mam jakiś wybór? Stary człowiek znów się uśmiechnął, ale jego oczy nie zmieniały wyrazu, niewzruszone niczym kamienne ściany. - Zawsze mamy wybór, chłopcze. W tym wypadku moŜesz zapomnieć o tym, Ŝe moŜesz mi być cokolwiek winien za uratowanie ci Ŝycia i odejść... Opuścić to miejsce. Moi słuŜący nie będą cię zatrzymywać. Przy odrobinie szczęścia wydostaniesz się ze strefy zakazanej, wrócisz w bardziej cywilizowane okolice Hyperiona i będziesz unikał patroli Paxu za kaŜdym razem, gdy twoja toŜsamość i brak dokumentów mogłyby się okazać... hmmm... kłopotliwe. Kiwnąłem głową. Moje ubranie, chronometr, dokumenty zatrudnienia i identyfikator Paxu znajdowały się juŜ pewnie na dnie zatoki Toschahi. Będąc przewodnikiem na bagnach łatwo zapomnieć, jak często sprawdzane są identyfikatory, ale szybko odświeŜyłbym sobie pamięć, trafiwszy do jednego z przybrzeŜnych miast czy nawet osad w głębi lądu. Nawet najmując się do pracy jako pastuch czy przewodnik potrzebowałem ID Paxu do formularzy podatkowych. W takim razie przez resztę Ŝycia musiałbym ukrywać się z dala od cywilizacji, Ŝyć z tego, co znajdę i upoluję oraz unikać ludzi. - MoŜesz jednak wykonać zleconą przeze mnie misję i stać się bogatym człowiekiem - ciągnął mój gospodarz. Jego ciemne oczy świdrowały mnie badawczo. Podobne spojrzenie widywałem u zawodowych myśliwych, oceniających, czy szczeniak nadaje się na psa myśliwskiego. - Słucham więc - rzekłem. Starzec zamknął oczy i chrapliwie nabrał powietrza w płuca. - Umiesz czytać, Raulu Endymionie? - nie zadał sobie trudu, by unieść powieki. - Tak. - Czy czytałeś poemat znany jako „Pieśni”?

- Nie. - Ale słyszałeś jakieś fragmenty, prawda? Gawędziarz jednego z wędrownych klanów pasterskich na dalekiej północy z pewnością nie omieszkał ich przedstawić? - w głosie męŜczyzny zabrzmiała dziwna nuta. Zapewne skromność. - Kilka razy słyszałem - wzruszyłem ramionami. - Woleliśmy „Epopeję o Ogrodzie” i „Sagę o Glennonie- Heighcie”. Usta satyra znów rozciągnęły się w uśmiechu. - „Epopeja o Ogrodzie”, taaak. Występuje tam centaur imieniem Raul, prawda? Nic nie odrzekłem, ale Starowina uwielbiała tego bohatera. Moja matka wyrosła na opowieściach o nim, podobnie jak później ja. - Wierzysz w te historie? - rzucił znienacka starzec. - Chodzi mi o „Pieśni”. - Czy w nie wierzę! Czy wierzę, Ŝe opisane w nich wydarzenia naprawdę miały miejsce? Masz na myśli pielgrzymów, ChyŜwara i całą resztę? - urwałem i zamilkłem na dłuŜszą chwilę. Owszem, byli tacy, którzy wierzyli w kaŜde słowo „Pieśni”, ale nie brakowało i przeciwników, którzy uznawali poemat za bełkotliwą mieszaninę legend i mitów, mających dodać tajemniczości paskudnej wojnie i Upadkowi. - Nigdy się nad tym nie zastanawiałem - przyznałem szczerze. - Jakie to ma za znaczenie? Nagle wydało mi się, Ŝe wiekowy męŜczyzna dusi się, ale po chwili stwierdziłem, Ŝe suchy, grzechoczący dźwięk to nic innego, jak tylko chichot. - Raczej niewielkie - wykrztusił wreszcie. - Posłuchaj mnie teraz, opiszę ci pokrótce, czego od ciebie oczekuję. Mówienie wymaga ode mnie sporego wysiłku, więc zachowaj swoje pytania na koniec - mrugnął i cętkowaną, podobną do szponu dłonią wskazał mi przysłonięte białym płótnem krzesło. - Zechcesz usiąść? Pokręciłem głową. - Dobrze więc. Historia, którą ci przedstawię, zaczyna się jakieś dwieście siedemdziesiąt lat temu, podczas Upadku. Jedna z osób, które udały się na opisaną w „Pieśniach” pielgrzymkę, była moją przyjaciółką. Nazywała się Brawne Lamia i istniała naprawdę. Po Upadku... po zagładzie Hegemonii i otwarciu Grobowców Czasu... Brawne Lamia powiła córkę. Dała jej na imię Diana, ale dziewuszka okazała się uparta i gdy tylko nauczyła się mówić, zaŜyczyła sobie zmiany imienia. Przez pewien czas była Cynthią, później Kate - to skrócona forma Hekate - a jeszcze później, skończywszy dwanaście lat, zaŜądała by rodzina i przyjaciele nazywali ją Themidą. Kiedy ostatni raz ją widziałem, miała na imię Enea... - starzec urwał i spojrzał na mnie mruŜąc oczy. - Wydaje ci się to mało waŜne, ale imiona są istotne. Gdyby twoje nazwisko nie pochodziło od nazwy tego miasta, które z kolei ochrzczono tak na cześć pewnego staroŜytnego poematu, nie zwróciłbym na ciebie uwagi i dziś by cię tu nie było. LeŜałbyś martwy na dnie Wielkiego Morza Południowego, a twoje ciało zjadałyby padlinoŜerne robale. Rozumiesz to, Raulu Endymionie? - Nie - stwierdziłem. - NiewaŜne - pokręcił głową. - Na czym to ja stanąłem? - Kiedy widziałeś ją po raz ostatni, przybrała imię Enea. - Tak - męŜczyzna ponownie zamknął oczy. - Nie była szczególnie ładnym dzieckiem, ale miała w sobie coś... szczególnego. KaŜdy, kto ją poznał, wiedział, Ŝe jest inna, niezwykła. Wcale nie zepsuta, o czym zdawałaby się świadczyć ta zabawa w zmianę imion. Po prostu... inna - obnaŜył róŜowe dziąsła w uśmiechu. - Czy zdarzyło ci się spotkać kogoś, kto byłby w znaczący sposób inny, Raulu Endymionie? Wahałem się tylko przez moment. - Nie - odrzekłem, choć nie była to do końca prawda. Ten starzec był inny. Ale wiedziałem, Ŝe nie o to pyta. - Kate... Enea... była inna - powtórzył. - Jej matka to wiedziała. Brawne oczywiście zdawała sobie z tego sprawę, jeszcze zanim dziecko przyszło na świat... - urwał i zerknął na mnie spod na wpółprzymkniętych powiek. - Znasz tę część „Pieśni”? - Owszem. Cybryd przepowiedział, Ŝe kobieta o nazwisku Lamia urodzi dziecko, które będzie znane jako Ta, Która Naucza. Wydawało mi się, Ŝe starzec splunie z pogardą. - Co za głupi tytuł! W czasie, kiedy znałem Eneę, nikt jej tak nie nazywał. Była tylko dzieciakiem, bystrym i upartym, ale dzieciakiem. Wszystko, co w niej niezwykłe, było dopiero potencjalnie niezwykłe. A potem... - jego głos ścichł, a oczy zasnuła mgiełka, jakby zapomniał o naszej rozmowie. Czekałem. - A potem Brawne Lamia zmarła - powiedział po kilkuminutowej przerwie, wyraźnie silniejszym głosem, jak gdyby w jego monologu nie nastąpiła nawet najkrótsza przerwa. - Enea zniknęła. Miała dwanaście lat. Formalnie rzecz biorąc byłem jej opiekunem, ale nie pytała mnie o zgodę: po prostu pewnego dnia zniknęła i nigdy więcej nie dała znaku Ŝycia - znów urwał, jak gdyby wyczerpała się w nim energia jakiejś wewnętrznej spręŜyny, którą trzeba ponownie nakręcić. - Na czym skończyłem? - zapytał po chwili. - Nie dała znaku Ŝycia. - Zgadza się. Nie dała znaku Ŝycia, mimo to wiem, gdzie zniknęła i gdzie się pojawi. Dolina Grobowców Czasu jest obecnie niedostępna dla turystów. Stacjonują w niej Ŝołnierze Paxu. Pamiętasz nazwy i funkcje Grobowców, Raulu Endymionie? Chrząknąłem na wspomnienie Starowiny, która w bardzo podobny sposób szkoliła mnie w opowiadaniu historii. Kiedyś myślałem, Ŝe jest stara, ale przy tej staroŜytnej, zakonserwowanej istocie wyglądałaby jak dziecko. - Wydaje mi się, Ŝe tak - odrzekłem. - Sfinks, Nefrytowy Grobowiec, Obelisk, Kryształowy Monolit, w którym pochowano tego Ŝołnierza... - Pułkownika Fedmahna Kassada - mruknął mój gospodarz i spojrzał na mnie. - Mów dalej. - Trzy Grobowce Jaskiniowe... - Z których tylko trzeci dokądś prowadził - przerwał mi ponownie. - Do labiryntów na innych planetach. Pax go

zamknął. Mów dalej! - To wszystko, co pamiętam... Ach, jeszcze Pałac ChyŜwara. Na twarz starca wypłynął znany mi juŜ, Ŝółwiowy uśmiech. - Nie moŜna zapominać o naszym starym druhu ChyŜwarze ani jego Pałacu, co? Czy to wszystko? - Tak mi się wydaje... Tak. Mumia kiwnęła głową. - Córka Brawne Lamii zniknęła we wnętrzu jednego z nich. Zgadnij, w którym. - Nie wiem - powiedziałem, choć miałem pewne podejrzenia. - Siedem dni po śmierci Brawne dziewczynka zostawiła list, w środku nocy poszła do Sfinksa i zniknęła. Pamiętasz, dokąd moŜna dostać się ze Sfinksa, chłopcze? - Jeśli wierzyć „Pieśniom”, Sol Weintraub z córką przenieśli się w odległą przyszłość. - Zgadza się - szepnął staroŜytny stwór. - Sol, Rachela i kilka innych, nielicznych osób weszło do Sfinksa i nie wróciło. W tamtych dniach wielu próbowało znaleźć drogę na skróty do przyszłości, ale sam Sfinks wybierał, kto podąŜy jego tunelami. Później Pax zamknął grobowiec i odciął dostęp do niego i całej Doliny. - A Sfinks przyjął dziecko. Starzec chrząknięciem skwitował moje oczywiste stwierdzenie. - Raulu Endymionie - wyskrzeczał po chwili. - Czy wiesz, o co chcę cię prosić? - Nie - odpowiedziałem, choć znów dręczyło mnie silne przeczucie. - Chcę, Ŝebyś odnalazł moją Eneę. Chcę, Ŝebyś chronił ją przed Paxem, towarzyszył jej podczas ucieczki, a później, kiedy dorośnie i stanie się tym, kim stać się musi, przekazał jej wiadomość ode mnie. Masz jej powiedzieć, Ŝe wujek Martin umiera i Ŝe jeŜeli chce z nim porozmawiać, musi wrócić do domu. Wstrzymałem dech. Odgadłem juŜ, Ŝe ta prastara istota była niegdyś poetą, Martinem Silenusem. KtóŜ by nie znał „Pieśni”, nie słyszał o ich autorze... Nie miałem pojęcia, jak uniknął paxowskich pogromów i dlaczego pozwolono mu mieszkać w tym odległym zakątku strefy zakazanej, ale wolałem w to nie wnikać. - Chcesz, Ŝebym udał się na północ, na Equusa, przebił się przez kilkutysięczne oddziały Paxu, jakimś cudem dostał się do Doliny Grobowców Czasu, wszedł do Sfinksa z nadzieją, Ŝe mnie... przyjmie, później pospieszył za dziewczynką w przyszłość, popilnował jej przez kilkadziesiąt lat, a potem namówił ją, Ŝeby wróciła tu, by cię odwiedzić? Zapadła cisza, którą mąciło tylko posapywanie aparatury utrzymującej Martina Silenusa przy Ŝyciu. Maszyny oddychały. - Niezupełnie - rzekł w końcu. Znów czekałem. - Enea nie trafiła bardzo daleko w przyszłość - ciągnął. - Przynajmniej dziś przyszłość ta nie jest odległa. Kiedy przed dwustu czterdziestu siedmioma laty weszła do Sfinksa, udała się w krótką podróŜ... Dokładnie o dwieście sześćdziesiąt dwa hyperiońskie lata w przód. - Skąd to wiadomo? - spytałem. Z tego, co czytałem, nikomu, nawet naukowcom Paxu, którzy mieli dwieście lat na zbadanie Grobowców, nie udało się ustalić, jak daleko w przyszłość Sfinks przenosi wybrańców.. - Po prostu wiem - odparł poeta. - Nie wierzysz mi? - Czyli dziewczynka... Enea... wyjdzie ze Sfinksa w tym roku? - upewniłem się, zamiast odpowiadać. - Za czterdzieści dwie godziny i szesnaście minut - uściślił stary satyr. Muszę przyznać, Ŝe zamrugałem oczami ze zdziwienia. - Pax równieŜ będzie na nią czekał. Wiedzą, kiedy ma się pojawić nie zapytałem, skąd mają tę informację. - Schwytanie Enei jest teraz najwaŜniejszym punktem programu w grafiku Paxu. Wiedzą, Ŝe od tego zaleŜy przyszłość całego wszechświata. Tu akurat staruszek się mylił. śadne zdarzenie nie miało takiej wagi, by samodzielnie determinować przyszłość wszechświata... To wiedziałem na pewno. Ale się nie odzywałem. - W tej chwili w Dolinie Grobowców Czasu i jej bezpośrednim sąsiedztwie stacjonuje ponad trzydzieści tysięcy Ŝołnierzy Paxu, z czego co najmniej pięć tysięcy to Szwajcarzy z Gwardii Watykańskiej. Gwizdnąłem przez zęby z podziwu. Gwardia Szwajcarska to elita elit, najlepiej wyszkolone i wyposaŜone oddziały w potęŜnych siłach Paxu. Kilkunastu Szwajcarów w pełnym rynsztunku bojowym poradziłoby sobie z dziesięcioma tysiącami funkcjonariuszy hyperiońskiej StraŜy Planetarnej. - W takim razie mam czterdzieści dwie godziny, Ŝeby dotrzeć na Equusa, przemierzyć Trawiaste Morze, przebyć góry, prześliznąć się pomiędzy dwudziestoma czy trzydziestoma tysiącami najlepszych Ŝołnierzy Paxu i uratować dziewczynkę? - zapytałem. - Tak - odparła prastara postać w łóŜku. Udało mi się nie posłać błagalnego spojrzenia ku niebu. - Co potem? Nie mamy się gdzie ukryć. Pax kontroluje całego Hyperiona, wszystkie statki kosmiczne, trasy przelotów i wszystkie światy, które niegdyś składały się na Hegemonię. JeŜeli ta mała jest tak cenna, jak twierdzisz, przewrócą planetę do góry nogami, byle tylko ją odszukać. Nawet gdybyśmy mogli uciec z Hyperiona, co jest niemoŜliwe, nie mielibyśmy dokąd się udać. - MoŜna uciec z Hyperiona - przerwał mi zmęczonym głosem poeta. - Jest statek. Przełknąłem ślinę. Statek. Idea trwających długie miesiące podróŜy, podczas których w rodzimym świecie mijały całe dziesięciolecia, zapierała mi dech w piersiach. Wstąpiłem do StraŜy Planetarnej wiedziony dziecinną nadzieją, Ŝe pewnego dnia stanę się Ŝołnierzem Paxu i, będę przemierzał gwiezdne przestrzenie; głupią nadzieją, jeśli weźmie się pod uwagę, Ŝe postanowiłem nie przyjmować krzyŜokształtu. - Nawet jeśli trafimy na inną planetę, dopadną nas - na dobrą sprawę nawet nie do końca wierzyłem w istnienie owego statku. śaden członek Pax Mercantilus nie zgodziłby się przewieźć uciekinierów. - Chyba Ŝe chcesz nas wpędzić w kilkusetletni dług czasowy. - Nie - zaprzeczył Silenus. - Nie kilkusetletni, nawet nie kilkudziesięcioletni. Statkiem dolecicie na jeden z najbliŜszych Hyperionowi światów Hegemonii, a dalej ruszycie tajemnym przejściem, zobaczycie stare światy...

Popłyniecie Tetydą. Teraz juŜ wiedziałem na pewno, Ŝe starzec popadł w obłęd. Wraz ze zniszczeniem sieci transmiterów i TechnoCentrum, Sieć i Hegemonia przestały istnieć. Ludzkość na nowo poczuła brzemię odległości między gwiazdami i dziś tylko siły Paxu, marionetkowy Mercantilus i znienawidzeni Intruzi odwaŜali się tam zapuszczać. - Podejdź bliŜej... - chrapliwie polecił poeta, dając mi znak ręką z podkurczonymi palcami. Pochyliłem się ku niemu ponad niską konsolą komunikacyjną. Poczułem jego zapach... delikatną mieszankę leków, starości i woni przypominającej skórę. Nie musiałem przypominać sobie gawęd Starowiny przy ognisku, Ŝeby wiedzieć, co to jest Tetydą i mieć pewność, Ŝe starzec mówi od rzeczy. Wszyscy to wiedzieli: Tetydą i tak zwany Wielki Trakt były dwiema stałymi drogami, łączącymi światy Hegemonii za pośrednictwem transmiterów. Szeroki, tłoczny Wielki Trakt przebiegał przez z górą sto planet pod ponad stu róŜnymi słońcami; Tetydą cieszyła się nieco mniejszą popularnością, ale stanowiła waŜny szlak handlowy, niezliczone zaś łodzie rekreacyjne bez wysiłku przepływały z planety na planetę, korzystając z jej wartkiego nurtu. Zniszczenie transmiterów i upadek Sieci doprowadziły do rozpadnięcia się Traktu na tysiące osobnych kawałeczków, Tetydą natomiast zwyczajnie przestała istnieć; jej portale stały się bezuŜyteczne, a tworzące ją mniejsze, lokalne rzeki wróciły w swe dawne koryta, by juŜ nigdy się nie spotkać. Sam wiekowy poeta, którego miałem przed sobą, opisywał śmierć rzeki. Pamiętałem, jak Starowina recytowała „Pieśni”: Koryto rzeki, co płynęła Przez dwa stulecia albo więcej Spięta w czasie i przestrzeni Portalami TechnoCentrum Puste jest Na Fuji i planecie Barnarda Na Akteonie i Denebie Drei Na Nadziei i Nigdy Więcej. Wszędzie wiła się Tetyda, Niczym wstąŜka łącząc światy Zamieszkane przez człowieka. Dzisiaj bramy nie działają, Wyschły nurty, zgasły prądy, Znikły sztuczki TechnoCentrum, Zaginęli podróŜnicy, Portal zamknął swoje wrota, I Tetydą juŜ nie płynie. - Podejdź bliŜej - powtórzył starzec, skinąwszy poŜółkłą dłonią. Jego oddech przywodził na myśl powiew suchego powietrza z otwartego grobowca: pozbawiony zapachu, a zarazem pradawny, niosący w sobie wspomnienie minionych wieków. Kiedy się zbliŜyłem, poeta wyszeptał: Co piękne, cieszyć nigdy nie przestanie: Zamiast w nicości zginąć oceanie - Będzie piękniało jeszcze bardziej. Cofnąłem się i skinąłem głową, zupełnie jakby powiedział coś sensownego. Nie ulegało wątpliwości: był obłąkany. - Ludzie, którzy nie doceniają potęgi poezji, nieraz juŜ nazywali mnie szalonym - zachichotał, jak gdyby czytając w moich myślach. - Nie musisz podejmować decyzji w tej chwili, Raulu Endymionie. Kiedy spotkamy się na kolacji, opowiem ci do końca, co cię czeka. Wtedy powiesz mi, co zamierzasz. Na razie jednak - odpocznij! Śmierć i zmartwychwstanie musiały cię wyczerpać - zgarbił się i wydał z siebie grzechoczący dźwięk, w którym znów dopiero po chwili rozpoznałem śmiech. Android zaprowadził mnie do mojego pokoju. Po drodze w oknach wieŜy mignęły mi podwórka i inne budynki, a raz dostrzegłem innego androida, równieŜ płci męskiej, który przechodził przez podwórzec. Mój niebieskoskóry przewodnik otworzył przede mną drzwi i cofnął się. Zrozumiałem, Ŝe nie zamierza mnie zamykać; nie jestem więc więźniem. - Przygotowano dla pana strój wieczorowy - rzekł. - MoŜe pan oczywiście swobodnie poruszać się po terenie starego uniwersytetu, uprzedzam jednak, M. Endymion, Ŝe w okolicznych lasach i wśród wzgórz Ŝyją bardzo drapieŜne zwierzęta. Skinąłem głową, uśmiechając się pod nosem. DrapieŜniki nie stanowiłyby dla mnie przeszkody, gdybym chciał odejść, ale na razie nie miałem takiego zamiaru. Android zamierzał mnie zostawić, gdy pod wpływem nagłego impulsu postąpiłem krok naprzód i zrobiłem coś, co na zawsze odmieniło moje Ŝycie. - Chwileczkę - powiedziałem i wyciągnąłem do niego rękę. - Nie przedstawiono nas sobie. Jestem Raul Endymion. Przez dłuŜszą chwilę android w milczeniu patrzył na moją dłoń i zacząłem juŜ podejrzewać, Ŝe naruszyłem jakieś zasady protokołu. W końcu juŜ przed wiekami, podczas hegiry, gdy produkowano androidy, od razu uznano je za coś gorszego od zwykłych ludzi. Wreszcie jednak sztuczny człowiek chwycił moją rękę i potrząsnął nią. - A. Bettik - powiedział cicho. - Miło mi pana poznać. A. Bettik. To imię obudziło we mnie jakieś niejasne wspomnienia, których na razie nie mogłem sprecyzować. - Chciałbym z panem porozmawiać, A. Bettik - rzekłem. - Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o... o tym miejscu i o starym poecie. Android podniósł wzrok, a mnie wydało się, Ŝe w błękitnych oczach dostrzegam coś na kształt rozbawienia.

- Dobrze, proszę pana - zgodził się. - Chętnie odpowiem na pana pytania, obawiam się jednak, Ŝe nasza rozmowa musi poczekać, w tej chwili bowiem mam mnóstwo obowiązków. - Niech będzie - odparłem i cofnąłem się. - Będę czekał z niecierpliwością. A. Bettik kiwnął głową i ruszył w dół schodów. Wróciłem do pokoju. Jeśli nie liczyć zaścielonego łóŜka i złoŜonego na nim eleganckiego stroju wieczorowego, nic się tu nie zmieniło. Podszedłszy do okna, wyjrzałem na ruiny Uniwersytetu Endymiońskiego; błękitki szeleściły lekko w podmuchach słabej bryzy, liliowe liście rosnących pod wieŜą dziwodrzewów opadały na brukowany dziedziniec dwadzieścia metrów niŜej i chrobotały po kamieniach poruszane wiatrem, chalmy nadawały powietrzu charakterystyczną, korzenną woń. Dorastałem kilkaset kilometrów na północ od tego miejsca, wśród moczarów Aquili, między górami i Dziobem, ale rześki chłód górskiego powietrza był dla mnie czymś nowym. Niebo sprawiało wraŜenie bardziej błękitnego, niŜ kiedykolwiek widziałem je ze swoich bagien. Nabrałem jesiennego powietrza głęboko w płuca i wyszczerzyłem zęby w uśmiechu: niewaŜne, co mnie czeka; na razie byłem cholernie zadowolony, Ŝe Ŝyję. Odszedłem od okna, kierując się ku schodom z zamiarem rozejrzenia się po uniwersytecie i mieście, od którego wywodziło się moje nazwisko. NiewaŜne, jak bardzo zwariowanego miałem gospodarza - pogawędka przy kolacji i tak zapowiadała się interesująco. Zszedłem juŜ prawie na sam dół, gdy nagle stanąłem w pół kroku. A. Bettik. Znałem to imię z „Pieśni” opowiadanych przez Starowinę. Tak się nazywał android, pilot barki lewitacyjnej „Benares”, którą pielgrzymi płynęli na północny wschód z Keats na Equusie, w górę Hoolie, do portu Najada, dalej przez śluzę w Karli w okolice lasu Doukhobor. W Porcie na Krawędzi kończył się spławny odcinek rzeki, tam teŜ pielgrzymi przesiedli się na wiatrowóz i ruszyli przez Trawiaste Morze. Słuchając w dzieciństwie „Pieśni” zastanawiałem się, dlaczego A. Bettik był jedynym androidem wymienionym z nazwiska i co się działo z nim po tym, gdy pielgrzymi zostawili go w Porcie na Krawędzi. Od ponad dwudziestu lat nie słyszałem tego imienia. Pokręciłem głową. RozwaŜając, czy przypadkiem sam nie zaczynam wariować, wyszedłem na zalane popołudniowym światłem ulice Endymiona. 5 W tej samej chwili, gdy ja rozstają się z A. Bettikiem, sześć tysięcy lat świetlnych od Hyperiona, w systemie gwiezdnym znanym tylko z numeru NGC i koordynatów nawigacyjnych, oddział trzech liniowców Paxu pod dowództwem ojca kapitana Federico de Soyi niszczy orbitalny las. Drzewa Intruzów nie mają Ŝadnej osłony, która mogłaby je chronić przed napaścią okrętów bojowych Paxu, toteŜ trudno tę rzeź nazwać bitwą. Muszę w tym miejscu wyjaśnić jedną rzecz: relacji z tych wydarzeń nie opieram tylko na domysłach czy przypuszczeniach; wszystko wydarzyło się dokładnie tak, jak to opisuję. Podobnie zresztą nie bawię się w zgadywanki czy ekstrapolację twierdząc, Ŝe ojciec kapitan de Soya i jego przełoŜeni zrobili to czy tamto, podczas gdy nie było przy tym Ŝadnych świadków; wiem, co myśleli, wiem, co czuli. KaŜde moje słowo to najszczersza prawda. Wyjaśnię później, skąd wiem to wszystko, skąd pewność, Ŝe nie ma w mych słowach ani krzty przekłamania... Na razie jednak proszę, Ŝebyś je, czytelniku, przyjął takimi, jakie są. A są prawdziwe. Liniowce zmniejszają prędkość z przeciąŜeniem równym sześciuset g. Wśród gwiezdnych podróŜnych przyjęło się nazywać tak szybkie hamowanie „prędkością dŜemu malinowego” - gdyby wewnętrzne pola siłowe zawiodły choć na ułamek milisekundy, z pasaŜerów statku pozostałaby ledwie cieniutka warstwa substancji podobnej do dŜemu z malin, rozsmarowana na pulpitach. Pola siłowe nie zawodzą. Znalazłszy się w odległości jednej jednostki astronomicznej, ojciec kapitan de Soya włącza holosferę. Wszyscy w sali dowodzenia odrywają się na moment od swoich zajęć, by rzucić okiem na ekran. Na nim zaś kilka tysięcy starannie uformowanych przez Intruzów drzew (z których najkrótsze ma pięćset metrów długości) wiruje w złoŜonym tańcu w płaszczyźnie ekliptyki: połączone siłami grawitacji zagajniki, splecione konary, powoli zmieniający się układ drzew w ciągłym ruchu. Ich liście zwracają się w kierunku pobliskiego słońca typu G, gałęzie bezustannie przemieszczają się, szukając najdogodniejszej pozycji, a korzenie czerpią wilgoć i składniki odŜywcze z obłoku mgły tworzonej przez przemykające wśród nich komety pasterskie, podobne do przybrudzonych, śnieŜnych kuł. Wśród gałęzi i pomiędzy samymi drzewami moŜna dostrzec takŜe rozmaite odmiany Intruzów - humanoidalne sylwetki o srebrzystej skórze i cieniuteńkich, motylich skrzydłach, rozpostartych na setki metrów. Co chwila któreś z nich migocze odblaskiem światła, upodabniając się do boŜonarodzeniowych lampek w gęstym listowiu orbitalnego lasu. - Ognia! - wydaje rozkaz ojciec kapitan de Soya. Gdy od lasu dzielą je juŜ tylko dwie trzecie jednostki astronomicznej, liniowce, wchodzące w skład grupy uderzeniowej „Królowie”, otwierają ogień z broni dalekiego zasięgu. Z tej odległości strumienie energetyczne zaledwie pełzłyby w kierunku celu, niczym świecące pluskwy na czarnym prześcieradle, ale okręty Paxu wyposaŜone są w broń hiperprzestrzenną i hiperkinetyczną - ściślej mówiąc: w małe stateczki z własnym napędem Hawkinga. Niektóre z nich, zaopatrzone w głowice plazmowe, rozpędzają się i w kilka mikrosekund osiągają prędkości relatywistyczne, by natychmiast eksplodować w głębi lasu; inne, bez głowic, mają tylko powrócić do przestrzeni rzeczywistej, zwiększając swą masę i, niczym gigantyczne kule armatnie przeszywające namokniętą tekturę, przebić mur drzew. Po kilku minutach liniowce wchodzą w zasięg broni energetycznej i świetliste, laserowe lance rozbłyskują w tysiącu kierunkach równocześnie. Ich promienie są doskonale widoczne na ciemnym tle, bowiem rozpraszają się na miriadach koloidalnych cząsteczek, unoszących się w próŜni niczym drobinki kurzu na zapuszczonym strychu. Las płonie. Dekompresja rozsadza specjalnie spreparowaną korę, strąki i hermetyczne liście, których nie dosięgły profilowane fale uderzeniowe z ładunków plazmowych. Umykające w przestrzeń bąble powietrza zasilają szalejący w próŜni poŜar do czasu, aŜ tlen wypali się bądź skrzepnie. Las płonie. Dziesiątki milionów liści,

pojedynczo i w kępach, odrywają się od eksplodujących drzew; kaŜdy z nich zmienia się w osobny, ognisty stos, podczas gdy na czarnym, pustym tle spalają się potęŜne konary i mniejsze gałęzie. Trafione komety w mgnieniu oka sublimują, rozdzierając splecione sklepienie lasu potęŜną falą pary wodnej i gradem skalnych odłamków. Intruzi, przystosowani do Ŝycia w otwartej przestrzeni kosmicznej, przez ludzi Paxu pogardliwie zwani „aniołami Lucyfera”, wpadają w sam środek piekła niczym przezroczyste ćmy w ognisko. Niektórzy giną rozerwani wybuchem plazmy lub zmiaŜdŜeni falą uderzeniową po zniszczeniu komet; inni trafiają w tor wiązki lanc i sami stają się obiektami hiperkinetycznymi, zanim ich delikatne, słoneczne skrzydła i organy wewnętrzne nie rozedrą się na strzępy; jeszcze inni próbują się ratować rozpościerając maksymalnie skrzydła, nie mają jednak szans prześcignąć szerzącego się chaosu. Nikomu nie udaje się ujść z Ŝyciem. Spotkanie trwa niecałe pięć minut. Kiedy juŜ jest po wszystkim, grupa uderzeniowa „Królowie” zwalnia do trzydziestu g i przelatuje wśród resztek orbitalnego lasu. Płomienie, bijące z dysz napędu jądrowego, palą fragmenty drzew ocalałe po pierwszej fali ataku. Tam, gdzie jeszcze przed pięciu minutami w próŜni unosił się las - zielone liście wystawiały się ku słońcu, korzenie piły wodę z komet, a Intruzi unosili się wśród gałęzi niczym muślinowe anioły - teraz znajduje się tylko kolisty obłok dymu i chmury odłamków, krąŜące w płaszczyźnie ekliptyki wokół wspólnego środka cięŜkości. - Ktoś przeŜył? - pyta ojciec kapitan de Soya. Stoi na palcach przy samym brzegu głównego wyświetlacza w sali dowodzenia, z łatwością utrzymując równowagę. Ręce ma załoŜone za plecami. Mimo Ŝe liniowiec wciąŜ zwalnia z przyspieszeniem trzydziestu g, w sali dowodzenia utrzymywana jest stała grawitacja, równa jednej pięćdziesiątej standardowego ciąŜenia. Kilkunastu znajdujących się tu oficerów stoi lub siedzi z twarzami zwróconymi ku środkowi sfery. De Soya jest niskim męŜczyzną po trzydziestce (według rachuby standardowej). Ma okrągłą, śniadą twarz, a przyjaciele zwracają uwagę, Ŝe w miarę upływu lat w jego oczach coraz częściej kapłańskie współczucie bierze górę nad godnym wojskowego brakiem skrupułów. - Nie, nikt - odpowiada matka komandor Stone, pierwszy oficer i, tak jak de Soya, członkini zakonu jezuitów. Odwraca się od wyświetlacza taktycznego i zwraca ku migającemu komunikatorowi. De Soya wie, Ŝe Ŝadnemu ze znajdujących się w pokoju oficerów spotkanie nie sprawiło satysfakcji. Niszczenie lasów orbitalnych Intruzów wchodzi w zakres ich misji - niewinne z pozoru zagajniki pełnią funkcję centrów zaopatrzeniowych dla rojów bojowych - ale niewielu jest Ŝołnierzy Paxu, których cieszyłby widok niepotrzebnego zniszczenia. Wyszkolono ich na rycerzy Kościoła i obrońców Paxu, nie na niszczycieli piękna i morderców bezbronnych form Ŝycia, nawet jeśli byliby to pozbawieni duszy Intruzi. - Przyjąć normalny szyk do przeszukiwania! - rozkazuje de Soya. - Opuścić stanowiska bojowe! Na nowoczesnych liniowcach załoga składa się z tych właśnie kilkunastu ludzi w sali dowodzenia i dosłownie paru innych, rozproszonych po całym statku. - Kapitanie! - przerywa mu nagle matka komandor Stone. - Zakłócenia wskazujące na obecność napędu Hawkinga. Kąt siedemdziesiąt dwa, współrzędne dwa dwadzieścia dziewięć, czterdzieści trzy, jeden zero pięć. Wyjście z nadświetlnej w odległości siedem zero zero przecinek pięć tysięcy kilometrów. Prawdopodobieństwo, Ŝe jest to tylko jeden statek, wynosi dziewięćdziesiąt sześć procent. Prędkość względna: nieznana. - Na stanowiska bojowe - mówi de Soya i bezwiednie uśmiecha się pod wąsem. MoŜe to Intruzi pędzą na ratunek lasowi, a moŜe znalazł się jednak jakiś obrońca, który właśnie odpalił broń gdzieś spoza obłoku Oorta; kto wie, moŜe to nawet straŜ przednia całego roju, która przyniesie zagładę jego oddziałowi specjalnemu. NiewaŜne; wszystko będzie lepsze od takich aktów... wandalizmu. - Statek wychodzi z nadświetlnej - raportuje oficer łącznościowy ze stanowiska nad głową de Soyi. - Dobrze - odpowiada de Soya. Patrzy na migoczący przed nim ekran, zeruje swój bocznik i otwiera kilka wirtualnych kanałów optycznych. Sala dowodzenia rozmywa się przed nim i nagle de Soya znajduje się w przestrzeni kosmicznej. Jest mierzącym pięć milionów kilometrów olbrzymem; okręty grupy uderzeniowej „Królowie” kurczą się do rozmiarów świecących punkcików, nierówna kolumna dymu, unosząca się nad pogorzeliskiem, zakrzywia się mniej więcej na wysokości jego pasa, tajemniczy przybysz zaś znajduje się siedemset kilometrów stąd - czyli na wyciągnięcie ręki. Okręty de Soyi spowija czerwona, sferyczna poświata, oznaczająca włączone na pełną moc zewnętrzne pola siłowe. W pustce nie brak teŜ innych sygnałów: w róŜnych barwach wyświetlają się odczyty czujników, impulsy oznajmiające zbliŜanie się statku i informacje o namierzeniu celu. De Soya działa teraz na poziomie taktycznym, gdzie czas mierzy się w milisekundach; skinieniem dłoni i pstryknięciem palca moŜe odpalać broń i spuszczać z uwięzi niewyobraŜalne moce. - Przekaz z transpondera - zgłasza oficer łącznościowy. - Kod aktualny: kurier Paxu, klasa „archanioł”. De Soya marszczy brwi. JakieŜ to niezwykłej wagi wydarzenia mogły zmusić dowództwo Paxu do wysłania najszybszego okrętu, jakim dysponuje Watykan? Okrętu, który moŜe rozwinąć taką szybkość, Ŝe sam w sobie stanowi najgroźniejszą tajną broń Paxu? De Soya widzi kody Paxu, unoszące się w przestrzeni taktycznej wokół maleńkiego stateczku. Płomień z dysz ciągnie się wiele kilometrów z tyłu; statek praktycznie w ogóle nie zuŜywa energii na utrzymywanie wewnętrznych pól siłowych, a tempo hamowania z pewnością przekracza poziom dŜemu malinowego. - Bezzałogowy? - z nadzieją w głosie pyta de Soya. Okręty klasy „archanioł” są w stanie w kilka dni - czasu rzeczywistego! - osiągnąć dowolny punkt w znanym wszechświecie, podczas gdy inne statki potrzebują na to tygodni czasu pokładowego i całych lat rzeczywistego. Nikt jednak nie przeŜywa podróŜy archaniołem. Matka komandor Stone staje obok niego w przestrzeni taktycznej. Na ciemnym tle jej czarna tunika jest prawie niewidoczna, przez co blada twarz Stone zdaje się unosić w próŜni ponad płaszczyzną ekliptyki. Światło wirtualnej gwiazdy rozjaśnia jej ostre kości policzkowe. - Nie, kapitanie - mówi cicho Stone. W tym trybie działania tylko de Soya słyszy jej głos. - Przekaz wskazuje na obecność dwóch członków załogi, pogrąŜonych w kriogenicznym śnie. - Dobry Jezu! - w ustach de Soyi słowa te brzmią bardziej jak modlitwa, niŜ wzywanie boskiego imienia nadaremno. Ta dwójka zginęła juŜ podczas podróŜy z prędkością nadświetlną, a teraz, nawet w przystosowanych

do wysokiej grawitacji zbiornikach kriogenicznych, ich ciała przyjmą postać juŜ nie tyle dŜemu malinowego, co mikronowej grubości warstewki pasty proteinowej. - Przygotować komorę zmartwychwstańczą! - rozkazuje ojciec kapitan na głównym kanale. Matka komandor Stone dotyka wszczepionego za uchem bocznika. Marszczy czoło. - Zakodowana wiadomość. Kurierów naleŜy bezwarunkowo wskrzesić! Priorytet: alfa. Poziom rozkazu: omega. Ojciec kapitan de Soya odwraca raptownie głowę i przez chwilę w milczeniu wpatruje się w pierwszego oficera. Dym ze spalonego lasu snuje się na poziomie ich talii. Wskrzeszenie z tak wysokim priorytetem przeczy doktrynie Kościoła i przepisom dowództwa Paxu, a w dodatku jest niebezpieczne: szansę na niewłaściwe odrodzenie zmarłego są bliskie zeru przy zachowaniu standardowego, trzydniowego okresu zmartwychwstania, po czym rosną raptownie, by w wypadku trzech godzin osiągnąć pięćdziesiąt procent. Poziom rozkazu omega oznacza zaś Jego Świątobliwość, rezydującego na Pacem. De Soya znajduje w oczach pierwszego oficera zrozumienie. Statek kurierski przybywa z Watykanu. Albo ktoś stamtąd, albo z dowództwa Paxu (moŜe jedno i drugie) uznał wiadomość za tak pilną, by wysłać z nią bezcenny statek, zabić dwóch wysokich oficerów Paxu - bo nikomu innemu nie powierzono by archanioła - oraz zaryzykować niewłaściwe odtworzenie owej dwójki. W odpowiedzi na pytające spojrzenie pierwszego oficera de Soya unosi brwi. - W porządku, komandorze - mówi na głównym kanale. - Niech wszystkie trzy okręty zrównają prędkość. Przygotować oddział do wejścia na pokład statku kurierskiego. Zbiorniki kriogeniczne przenieść tutaj. Zmartwychwstanie ma się zakończyć przed godziną szóstą trzydzieści. Proszę przekazać moje wyrazy uznania kapitanowi Hearnowi z „Melchiora” i matce kapitan Boulez z „Kacpra”. Niech stawią się u mnie, na „Baltazarze”, na spotkaniu z kurierami o siódmej zero zero. Ojciec de Soya wraca z przestrzeni taktycznej do rzeczywistości w sali dowodzenia. Stone i reszta oficerów nie spuszczają z niego wzroku. - Tylko szybko - mówi. Odpycha się od krawędzi wyświetlacza i przelatuje wprost do swojej prywatnej kabiny. Przez okrągły otwór wślizguje się do środka. - Proszę mnie obudzić po wskrzeszeniu kurierów - dodaje na chwilę przed zamknięciem drzwi, patrząc na blade twarze zebranych. 6 Spacerowałem ulicami Endymiona, usiłując uporządkować panujący w mojej głowie chaos Ŝycia, śmierci i nowego Ŝycia. Powinienem chyba zaznaczyć tutaj, Ŝe wcale nie traktowałem wydarzeń ostatnich godzin - procesu, „egzekucji”, spotkania z mitycznym poetą - tak lekko, jak mogłyby na to wskazywać moje słowa. Byłem naprawdę wstrząśnięty: oni usiłowali mnie zabić! Chciałem całą winą obarczyć Pax, ale sądy nie podlegały Paxowi, przynajmniej nie bezpośrednio. Hyperion miał własną Radę Planety, a sędziowie w Port Romance kierowali się naszym miejscowym prawem i interesami. Kara śmierci nie była nieuniknioną karą wymierzaną przez Pax, zwłaszcza tam, gdzie Kościół sprawował teokratyczne rządy, lecz pozostałością z czasów kolonizacji planety. Mój błyskawiczny proces, oczywisty wyrok i kończąca wszystko egzekucja wyraŜały co najwyŜej przeraŜenie urzędujących na Hyperionie i w Port Romance biznesmenów, Ŝe goście z innych światów Paxu mogliby przestać do nas przyjeŜdŜać. Byłem zwykłym wieśniakiem, przewodnikiem, który zabił powierzonego jego opiece bogatego turystę, więc miałem stać się przykładem dla innych. To wszystko. Nie powinienem traktować tego zanadto osobiście. A jednak potraktowałem to bardzo osobiście. Przystanąłem pod wieŜą, czując emanujące z masywnych brukowców ciepło słońca i powoli podniosłem ręce. Trzęsły się; zbyt wiele się wydarzyło w zbyt krótkim czasie, a wymuszony spokój podczas procesu i w okresie przed egzekucją sporo mnie kosztował. Pokręciłem głową i zagłębiłem się w ruiny uniwersytetu. Endymion zbudowano na zboczu wzgórza, uniwersytet zaś usadowił się jeszcze wyŜej, na samym grzbiecie, toteŜ rozciągał się stąd wspaniały widok na południe i wschód. Dolinę zdobiły jasnoŜółte lasy chalmowe, lazuru nieba nie mąciła ani jedna smuga spalin, Ŝadne statki powietrzne nie krąŜyły ponad okolicą. Wiedziałem, Ŝe Pax nie przejmuje się specjalnie Endymionem; główne ich siły koncentrowały się w rejonie płaskowyŜu Pinion, gdzie rzesze robotów wydobywały spod ziemi niezwykłe symbionty zwane krzyŜokształtami, ale cała ta część kontynentu stanowiła strefę zakazaną od tak dawna, Ŝe czuło się tu prawdziwą bliskość natury. Po dziesięciu minutach włóczenia się bez celu uświadomiłem sobie, Ŝe tylko wieŜa, w której się obudziłem, i sąsiadujące z nią budynki sprawiały wraŜenie zamieszkanych. Reszta uczelni leŜała w ruinie: przestronne aule zostawiono na pastwę Ŝywiołów, laboratorium fizyczne splądrowano setki lat temu, boiska zarosły, kopuła obserwatorium rozsypała się... Rozciągające się w dole miasto wyglądało na jeszcze bardziej opustoszałe - gęstwina dziwodrzewów i kudzu wchłonęła całe kwartały budynków. W czasach swej świetności uniwersytet musiał być uroczym miejscem: do konstrukcji neogotyckich budynków w stylu obowiązującym po hegirze uŜyto bloków piaskowca z pobliskich kamieniołomów u stóp płaskowyŜu Pinion. Kiedy przed trzema laty pracowałem dla słynnego artysty krajobrazu Avrola Hume’a, odwalając czarną robotę związaną z modyfikacją majątków Pierwszej Rodziny na modnym wybrzeŜu Dzioba, wiele Ŝądań klientów dotyczyło „kaprysów” - fałszywych ruin nad brzegami stawów, w lasach i na wzgórzach. Stałem się swoistym ekspertem od układania starych kamieni w artystyczne kupy gruzu udające ruiny, w większości znacznie starsze, niŜ historia ludzkiej obecności na odległej planecie Protektoratu, co zakrawało na absurd. śaden jednak z kaprysów Hume’a nie dorównywał prawdziwym pozostałościom Endymiona. Błąkałem się pośród kości szkieletu wielkiej niegdyś uczelni, podziwiałem jej architekturę i rozmyślałem o rodzinie. Tradycja dodawania nazwy lokalnego miasta do nazwiska cechowała prawdziwych tubylców, a mogłem się za takiego uwaŜać, gdyŜ moja rodzina wywodziła się w prostej linii od pionierów, którzy przed blisko siedmiuset laty dotarli tu na statku kolonizacyjnym. Teraz, po przybyciu cudzoziemców z planet Paxu i hegirańskich osadników, staliśmy się we własnej ojczyźnie obywatelami trzeciej kategorii. Przez stulecia moi przodkowie zamieszkiwali te

góry i doliny. Z pewnością zatrudniali się przede wszystkim do prostych, wymagających wysiłku fizycznego prac; tak czynił mój ojciec, zanim umarł przedwczesną śmiercią (miałem wtedy osiem lat), matka, która zmarła pięć lat później, i ja, aŜ do ubiegłego tygodnia. Moja babka urodziła się w dziesięć lat po tym, jak Pax wysiedlił wszystkich mieszkańców tych okolic, ale Starowina pamiętała jeszcze dni, kiedy nasze klany docierały do płaskowyŜu Pinion i pracowały na plantacjach plastowłókników na południe od Endymiona. Nie miałem wcale wraŜenia, Ŝe wracam do domu. Mój dom leŜał wśród zimnych mokradeł na północny wschód stąd. Bagna okalające od północy Port Romance stały się dla mnie miejscem zamieszkania i pracy. To miasto z uniwersytetem miało ze mną tyleŜ wspólnego, co dziwy opisywane w „Pieśniach”. U podnóŜa kolejnej wieŜy przystanąłem dla nabrania tchu i zacząłem się zastanawiać nad tą ostatnią kwestią. JeŜeli poeta powaŜnie złoŜył mi swoją propozycję, „dziwy” z „Pieśni” będą dla mnie bardzo istotne. Przypomniałem sobie, jak Starowina recytowała fragmenty poematu. Rozkładaliśmy się na noc, Ŝeby doglądać owiec; zasilane akumulatorami wozy dla bezpieczeństwa ustawialiśmy w krąg, a gotowaliśmy na niepozornych ogniskach, które nie stanowiły najmniejszej konkurencji dla zdobiących niebo gwiezdnych konstelacji i deszczów meteorów. Starowina mówiła wolno, miarowo, a po kaŜdej strofie czekała, aŜ powtórzę jej słowa. Przypomniałem sobie, jak się niecierpliwiłem - wolałbym poczytać jakąś ksiąŜkę przy świetle latarni - i uśmiechnąłem się w duchu na myśl, Ŝe oto dzisiejszego wieczora zasiądę do kolacji z autorem owych strof. Więcej, nie tylko autorem „Pieśni”, ale takŜe jednym z siedmiorga pielgrzymów, których dzieje opiewał poemat. Znów pokręciłem głową. Za duŜo. Za szybko. WieŜa sprawiała dziwne wraŜenie. Była wyŜsza i szersza od tej, w której odzyskałem zmysły i miała tylko jedno hakowate okno, umieszczone trzydzieści metrów nad ziemią. Co jeszcze ciekawsze, zamurowano oryginalne wejście. Okiem fachowca, z wprawą murarza i kamieniarza nabytą pod kierunkiem Avrola Hume’a, oceniłem, Ŝe drzwi zabudowano, zanim jeszcze uniwersytet opustoszał, choć niewiele wcześniej. Do dziś nie wiem, co kazało mi zwrócić uwagę na ten budynek, skoro tamtego popołudnia mogłem zwiedzić tyle innych, ciekawych zakątków ruin. Pamiętam, jak spojrzawszy na wznoszący się z tyłu wieŜy stromy stok wzgórza, zauwaŜyłem gęste zarośla chalmy, wyrastające ze zbocza i oplatające budowlę niczym bluszcz o masywnym korzeniu. Gdyby wdrapać się na grzbiet wzniesienia i przecisnąć się przez chalmowy gąszcz... o, tutaj... moŜna by wspiąć się po tamtej gałęzi i, z trudem, bo z trudem, ale dosięgnąć parapetu tego jedynego okna... Jeszcze raz pokręciłem głową. Nonsens. Dziecinna eskapada groziła w najlepszym razie poszarpaniem ubrania i otarciami skóry na dłoniach; w najgorszym zaś wypadku mogła zakończyć się upadkiem z wysokości trzydziestu metrów na bruk. I po co tak ryzykować? Co takiego mogłoby się kryć w zamurowanej wieŜy, jeśli nie liczyć pająków i ich sieci? Dziesięć minut później znajdowałem się wysoko, na powykręcanym, chalmowym konarze, i cal po calu pełzłem w górę, wykorzystując szczeliny między kamieniami i CQ grubsze gałęzie zwieszające się nad moją głową. Nie mogłem opleść konaru nogami, gdyŜ piął się po murze, więc posuwałem się na kolanach (liście rosły zbyt blisko, Ŝeby, korzystając z konaru jak z liny, wspinać się na stojąco); wraŜenie, Ŝe coś odpycha mnie od ściany i Ŝe za chwilę runę w dół, było obezwładniające. KaŜdy podmuch jesiennego wiatru, poruszający gałęziami i liśćmi, sprawiał, Ŝe kuliłem się w sobie i ze wszystkich sił przywierałem do zbawczej gałęzi. Wreszcie dotarłem pod okno i zacząłem po cichu przeklinać. Moje obliczenia, tak oczywiste, dopóki znajdowałem się na chodniku trzydzieści metrów niŜej, okazały się nieco chybione: konar chalmy kończył się jakieś trzy metry poniŜej parapetu. Na dzielącym mnie od niego kawałku ściany nie dostrzegałem Ŝadnych uŜytecznych chwytów ani stopni, więc gdybym chciał wejść przez okno, musiałbym skoczyć i mieć nadzieję, Ŝe uda mi się o coś zahaczyć palce. Byłoby to istne szaleństwo; w wieŜy nie mogło znajdować się nic, co usprawiedliwiałoby taką brawurę. Odczekałem, aŜ wiatr nieco przycichnie, przykucnąłem i skoczyłem przed siebie. Przez jedną przeraŜającą sekundę moje dłonie zjeŜdŜały bezradnie po murze; przebierałem palcami, wykruszając kawałki kamienia i zdzierając sobie paznokcie, aŜ wreszcie zdołałem wbić je w pokruszone resztki starego parapetu. Podciągnąłem się i rozdarłem koszulę na łokciach. Dyszałem cięŜko z wysiłku, gdy miękkie buty, dostarczone mi przez A. Bettika, rozpaczliwie starały się zapewnić wystarczające oparcie moim stopom. Wreszcie wciągnąłem się na parapet. Przez moment zastanawiałem się jeszcze nad tym, jak, u licha, zamierzam wrócić na chalmowy konar, a rzut oka w głąb mrocznego wnętrza wieŜy wcale nie zmniejszył moich wątpliwości. - Jasny gwint! - wyszeptałem, nie kierując tych słów do nikogo konkretnego. PoniŜej okna znajdował się stary, drewniany podest, ale poza tym wieŜa była pusta. Wlewające się do środka światło słońca wydobywało z mroku fragmenty przegniłych schodów powyŜej i poniŜej podestu, wijących się w górę i w dół po ścianach wieŜy, lecz pośrodku rozwierała mroczna czeluść. Spojrzawszy w górę, trzydzieści metrów wyŜej, ujrzałem punkciki światła przedzierające się przez coś, co mogło być prowizorycznym, drewnianym dachem. Siedziałem we wnętrzu wspaniałego w swej formie silosu na zboŜe; ogromnego, sześćdziesięciometrowego kamiennego cylindra. Nic dziwnego, Ŝe wystarczało mu jedno okno i Ŝe wejście zamurowano przed ewakuacją Endymiona. Balansując na parapecie (jakoś nie potrafiłem zaufać spróchniałemu podestowi), ostatni raz pokręciłem głową. Ta ciekawość kiedyś mnie zabije! Nagle jednak, wciąŜ wpatrzony w ciemność, jakŜe odmienną od słonecznego popołudnia na zewnątrz, zdałem sobie sprawę, Ŝe w środku jest chyba zbyt ciemno. Pod przeciwległą ścianą nie rysował się Ŝaden ślad schodów; ba, nie widziałem nawet samej ściany. Dotarło do mnie, Ŝe rozproszony blask słoneczny rozświetla mrok wokół mnie, Ŝe nieco dalej widnieją resztki schodów i Ŝe kilkanaście metrów ponad moją głową cały czarny cylinder jest dobrze widoczny. Za to na moim poziomie większość wnętrza jak gdyby... przestała istnieć. - Chryste! - szepnąłem. Coś wypełniało ponad pół wieŜy. Powoli, zwieszając się niemal całym cięŜarem na uczepionych parapetu rękach, opuściłem się na podest pod oknem. Drewno skrzypnęło, ale uznałem, Ŝe jest wystarczająco solidne, by przenieść część obciąŜenia na nogi. Odwróciłem się.

Jeszcze chyba z minutę trwało, zanim zrozumiałem, co mam przed sobą. We wnętrzu budowli, niczym pocisk w lufie staroŜytnego rewolweru, tkwił statek kosmiczny. Puściłem parapet, zapominając o wątpliwościach co do solidności podestu, i postąpiłem krok w przód, Ŝeby lepiej się przyjrzeć. Jak na standardy „kosmiczne” statek nie prezentował się zbyt okazale - liczył sobie moŜe z pięćdziesiąt metrów wysokości. Metal smukłego kadłuba (o ile był to metal) miał matowo czarną barwę i zdawał się pochłaniać światło. Nigdzie, gdzie sięgał mój wzrok, nie dostrzegłem nawet najsłabszego błysku. Najlepiej śledziło się kształt statku patrząc na ścianę z tyłu i szukając miejsca, gdzie odbite od kamieni światło przestawało do mnie docierać. Ani przez moment nie wątpiłem, Ŝe mam przed sobą pojazd kosmiczny; odnosiłem wręcz wraŜenie, Ŝe aŜ za bardzo pasuje do standardowego wyobraŜenia takiego statku. Czytałem kiedyś, Ŝe dzieci na setkach zamieszkanych planet zawsze rysują takie same domy: pudełko z trójkątnym dachem i unoszącą się z prostokątnego komina smugą dymu. Nawet jeśli dziecko Ŝyje w organicznym strąku mieszkalnym jednego z drzew ze sztucznie hodowanym RNA! Góry wciąŜ są dla maluchów piramidami w stylu Matterhornu, choćby wzniesienia w ich ojczystym świecie przypominały raczej łagodne wzgórza płaskowyŜu Pinion. Nie pamiętam, jak artykuł tłumaczył ten fenomen - czy chodziło o pamięć rasową, czy teŜ o pewne wkodowane na stałe w nasz mózg symbole. Obiekt, na który patrzyłem, któremu się przyglądałem, który postrzegałem głównie jako negatyw przestrzeni, był nie tyle statkiem kosmicznym, co raczej STATKIEM KOSMICZNYM. Widziałem zdjęcia najstarszych ziemskich rakiet - sprzed ery Paxu, sprzed Upadku, sprzed Hegemonii, sprzed hegiry... psiakrew, właściwie to sprzed wszystkiego - i wszystkie wyglądały tak, jak owa kształtna plama mroku: wysokie, smukłe, ostro zakończone, u dołu zaopatrzone w stery. Przede mną stał wkodowany w mózg, znajomy mi dzięki pamięci rasowej, symbolicznie idealny przykład STATKU KOSMICZNEGO. Na Hyperionie nie istniały Ŝadne prywatne ani zaginione pojazdy kosmiczne. Co do tego miałem pewność. Statki takie, nawet te najtańsze, międzyplanetarne, były najzwyczajniej w świecie zbyt drogie i zbyt rzadkie, Ŝeby chować je tu i tam po starych, kamiennych wieŜach. Dawno temu, kilkaset lat przed Upadkiem, kiedy to zasoby Sieci zdawały się nie mieć granic, w naszym świecie zapewne nie brakowało statków kosmicznych: wojskowych, dyplomatycznych, rządowych, handlowych, kolonizacyjnych, badawczych, a nawet prywatnych, stanowiących własność hipermiliarderów. Jednak i wówczas zbudowanie statku stanowiło znaczne obciąŜenie dla gospodarki całej planety. Jak daleko sięgam pamięcią... Co tam, jak daleko sięgała pamięcią moja matka, babka, a takŜe ich matki i babki, tylko Pax - konsorcjum Kościoła i prymitywnych władz międzyplanetarnych - mogło sobie pozwolić na posiadanie jakichkolwiek statków. A juŜ zupełnie nikt z osób prywatnych, nawet rezydujący na Pacem Jego Świątobliwość nie miał co marzyć o prywatnym pojeździe międzygwiezdnym. Bo to był statek międzygwiezdny. Nie wiem, skąd to wiedziałem; po prostu wiedziałem i juŜ. Nie bacząc na fatalny stan spiralnych schodów, zacząłem po nich schodzić, oglądając znajdujący się cztery metry ode mnie pojazd. Jego nieprawdopodobna czerń przyprawiała mnie o zawroty głowy. W połowie obwodu wieŜy, piętnaście metrów poniŜej miejsca, w którym stałem, ledwie widziany spoza krzywizny statku drewniany podest podchodził do samego kadłuba. Ruszyłem biegiem. Jeden spróchniały stopień trzasnął mi pod nogą, ale pędziłem tak szybko, Ŝe nie zwróciłem na to uwagi. Pomost nie miał barierek, co upodabniało go do trampoliny. Upadek z pewnością oznaczałby połamanie kości i śmierć w mroku zamurowanej wieŜy, lecz nie namyślając się wcale skoczyłem przed siebie i dotknąłem czarnej burty. Statek był ciepły i w dotyku wcale nie przypominał metalu - juŜ prędzej gładką skórę Ŝywej, śpiącej istoty. Złudzenie było tym silniejsze, Ŝe kadłub leciutko drŜał; zdawało mi się, Ŝe statek oddycha, Ŝe niemal wyczuwam pod dłonią bicie jego serca. Nagle poczułem rzeczywiste poruszenie. Część kadłuba ustąpiła i podwinęła się - nie podniosła, jak mechaniczne portale, które widywałem, i z pewnością nie przesunęła się na zawiasach, ale właśnie podwinęła, niczym rozchylające się w uśmiechu wargi. Rozbłysły światła i moim oczom ukazał się korytarz o ścianach i suficie sprawiających wraŜenie na wpół organicznych. Przystanąłem na jakieś trzy nanosekundy. Przez całe lata moje Ŝycie toczyło się spokojnym, przewidywalnym torem, jak Ŝycie większości ludzi. W tym tygodniu niechcący zabiłem człowieka, zostałem skazany i zgładzony, a później obudziłem się w ulubionej bajce Starowiny. Dlaczego miałbym na tym poprzestać? Wszedłem na pokład statku. Drzwi zamknęły się za mną niczym wygłodniałe usta połykające kęs poŜywienia. Korytarz prowadzący w głąb statku nie odpowiadał moim wyobraŜeniom. Zawsze sądziłem, Ŝe wnętrza takich pojazdów przypominają raczej ładownie morskich okrętów desantowych, którymi przerzucano na Ursusa regimenty StraŜy Planetarnej: szary metal, nity, zacinające się włazy, syczące parą przewody. Nic z tego: zakręcający lekko korytarz miał gładkie ściany i właściwie niczym się nie wyróŜniał. Dzielące go grodzie wyłoŜono drewnem, w dotyku ciepłym jak Ŝywe ciało. JeŜeli gdzieś po drodze minąłem śluzę powietrzną, to jej nie zauwaŜyłem. Ukryte lampy zapalały się przede mną i gasły za moimi plecami, tak Ŝe szedłem skąpany w plamie światła, z przodu i z tyłu mając nieprzeniknioną ciemność. Zdawałem sobie sprawę, Ŝe pojazd nie moŜe mieć więcej niŜ dziesięć metrów średnicy, ale krzywizna korytarza sprawiała, Ŝe wnętrze zdawało się większe niŜ w rzeczywistości. Przejście kończyło się w miejscu, które musiało być sercem statku: pośrodku otwartej studni biegły spiralne schody, prowadzące zarówno w górę, jak i w dół. Postawiłem nogę na pierwszym stopniu i gdzieś nade mną rozbłysły światła. Doszedłszy do wniosku, Ŝe na górze będzie ciekawiej, ruszyłem przed siebie. Następny pokład zajmował całe wnętrze statku. Pośrodku stała zabytkowa holorama, taka sama, jakie widywałem na ilustracjach w starych ksiąŜkach, otoczona, niedbale rozrzuconymi krzesłami i stolikami, których stylu nie potrafiłem rozpoznać. Honorowe miejsce zajmował wspaniały fortepian. Wypada w tym miejscu nadmienić, Ŝe zapewne mniej niŜ jeden na dziesięć tysięcy mieszkańców Hyperiona umiałby rozpoznać ten

instrument, ale moja matka dzieliła ze Starowiną pasje muzyczne i w jednym z naszych elektrycznych wozów znakomitą część wnętrza zajmowało pianino. IleŜ to razy słyszałem skargi wujów i dziadka, narzekających na rozmiary i cięŜar instrumentu, ilość energii, jakiej wymagało ciąganie ze sobą tego antycznego, prehegirańskiego przyrządu wśród aquilańskich mokradeł i brak zdrowego rozsądku, który nakazywałby kupienie kieszonkowego syntezatora, zdolnego naśladować dźwięk pianina... czy dowolnego, innego instrumentu. CóŜ, matka i Starowina upierały się przy swoim; nic nie mogło się równać z dźwiękiem prawdziwego fortepianu i to bez względu na to, ile czasu trzeba go było stroić po przewiezieniu z miejsca na miejsce. A poza tym ani dziadek, ani Ŝaden z wujów nie narzekał, kiedy Starowina grała przy ognisku Rachmaninowa, Bacha czy Mozarta. Od tej wspaniałej kobiety nauczyłem się wiele o najlepszych historycznych instrumentach, takŜe tych sprzed hegiry. Właśnie miałem przed sobą jeden z nich. Darowałem sobie holoramę i meble, zignorowałem zakrzywione okno wychodzące w tej chwili na ciemną, kamienną ścianę i podszedłem wprost do fortepianu. Nad klawiaturą złotymi literami wypisano słowo STEINWAY. Gwizdnąłem cicho i łagodnie musnąłem klawisze, nie waŜąc się Ŝadnego nacisnąć. Według słów Starowiny, Steinway przestał wytwarzać fortepiany jeszcze przed Wielką Pomyłką ‘08, a i po hegirze nie wznowiono produkcji pod tą marką. Dotykałem instrumentu liczącego sobie przynajmniej tysiąc lat. Dla miłośników muzyki steinwaye i stradivariusy były prawdziwą legendą. Jak to moŜliwe? Muskałem klawisze, wykonane zapewne z na wpół mitycznej kości słoniowej, uzyskiwanej z kłów wymarłego zwierzęcia, słonia właśnie. Istoty ludzkie, takie jak stary poeta w wieŜy, mogły przeŜyć do dziś i pamiętać czasy przed Hegirą - dałoby się to teoretycznie wytłumaczyć kuracjami Poulsena i kriogeniką - jednakŜe przedmioty wykonane z drewna, metalu i kości słoniowej nie miały szans przetrwać takiej podróŜy w czasie i przestrzeni. Zagrałem akord C-E-G-B. Później jeszcze jeden, C-dur. Dźwięk był czysty, doskonały, a akustyka statku idealna. Nasze stare pianino po kaŜdych paru milach przebytych w wozie wymagało strojenia, tymczasem ten instrument, po niezliczonych latach (świetlnych i zwyczajnych), był wciąŜ w znakomitym stanie. Wyciągnąłem spod niego taboret, usiadłem i zacząłem grać „Dla Elizy”. Stary, prosty kawałek, ale zdawał się dobrze pasować do ciszy i samotności tego mrocznego miejsca. Kiedy dźwięki wypełniły okrągłe pomieszczenie, budząc echo w studni ze schodami, światła lekko przygasły. Przypomniałem sobie matkę i Starowinę, którym nigdy przez myśl by nie przeszło, Ŝe lekcje gry, które pobierałem za młodu, zaowocują tym solo na pokładzie ukrytego statku kosmicznego. Smutek tej myśli przesączał się do muzyki, którą grałem. Skończywszy szybko oderwałem palce od klawiatury z poczuciem winy - jak śmiałem tak słabo zagrać tak prościutki utwór na tym wspaniałym instrumencie, darze sprzed stuleci? Przez chwilę siedziałem w zupełnej ciszy, rozmyślając o statku, o starym poecie i o moim miejscu w tej zwariowanej układance. - Bardzo ładnie - rozległ się cichy głos za moimi plecami. Podskoczyłem. Nie słyszałem Ŝadnych kroków na schodach; nie czułem, Ŝeby ktoś wszedł do pokoju. Odwróciłem się gwałtownie. Byłem sam. - JuŜ dość dawno nie słyszałem tego utworu - głos rozległ się ponownie. Wydawało mi się, Ŝe dobiega ze środka pomieszczenia. - Mój poprzedni pasaŜer wolał Rachmaninowa. Zacisnąłem dłonie na krawędzi taboretu, Ŝeby się uspokoić. W myślach przeglądałem wszystkie głupie pytania, których zadawania mogłem uniknąć. - Czy jesteś statkiem? - zapytałem. Nie wiedziałem, czy pytanie jest głupie, ale koniecznie chciałem poznać odpowiedź. - Oczywiście - usłyszałem. Głos sprawiał wraŜenie, jakby naleŜał do męŜczyzny. Słyszałem juŜ nieraz mówiące maszyny, gdyŜ tego typu urządzenia były od wieków w powszechnym uŜyciu, nigdy jednak nie natrafiłem na maszynę zdradzającą pozory inteligencji. JuŜ ponad dwieście lat temu Kościół pospołu z Paxem zakazał konstruowania prawdziwych SI, a pamiętając, jak TechnoCentrum dopomogło Intruzom zniszczyć Hegemonię, większość mieszkańców tysięcy spustoszonych światów ochoczo na to przystało. Uświadomiłem sobie, Ŝe i mnie nader skutecznie zaprogramowano w tym duchu: na myśl o tym, Ŝe rozmawiam z inteligentnym urządzeniem, ręce zaczęły mi się pocić i coś ścisnęło mnie w gardle. - Kto był twoim... mmm... poprzednim pasaŜerem? - zagadnąłem. - DŜentelmen zwany najczęściej po prostu konsulem - odparł statek po ułamku sekundy milczenia. - Większość Ŝycia poświęcił pracy w słuŜbie dyplomatycznej Hegemonii. Teraz ja się zawahałem. Przyszło mi bowiem na myśl, Ŝe „egzekucja” w Port Romance doprowadziła do takiego zamieszania w moich neuronach, iŜ miałem wraŜenie, Ŝe Ŝyję w świecie jednego z poematów Starowiny. - Co się stało z konsulem? - Zmarł - w głosie statku jakby zabrzmiała leciutka nuta smutku. - W jaki sposób? - Pod koniec „Pieśni”, juŜ po Upadku, konsul zabrał swój statek z powrotem do Sieci. Ten statek? - Gdzie umarł? - dodałem, pamiętając, Ŝe według „Pieśni” pojazd, na pokładzie którego konsul Hegemonii opuścił Hyperiona, przejął osobowość drugiego cybryda Johna Keatsa. - Nie pamiętam, gdzie zmarł konsul - odrzekł statek. - Wiem tylko, Ŝe po jego śmierci wróciłem tutaj. Sądzę, Ŝe w moich bankach pamięci zaprogramowano wówczas taką dyrektywę. - Czy masz imię? - spytałem zaciekawiony. MoŜe właśnie rozmawiam z wytworzoną przez SI personą Johna Keatsa? - Nie, jestem po prostu „statkiem” - znów cisza przedłuŜyła się nieco bardziej niŜ zwykła pauza w rozmowie. - ChociaŜ wydaje mi się, Ŝe kiedyś miałem imię. - John? A moŜe Johnny? - MoŜliwe. Szczegóły są dla mnie niejasne. - Dlaczego? Czy twoja pamięć nie działa poprawnie? - AleŜ skąd! O ile dobrze rozumuję, mniej więcej przed dwustu laty standardowymi przydarzył mi się wypadek,

który spowodował usunięcie części wspomnień, ale od tego czasu zarówno pamięć, jak i wszystkie pozostałe obwody funkcjonują bez zarzutu. - Nie pamiętasz jednak samego zdarzenia? Urazu? - Nie - odrzekł statek weselszym głosem. - Wydaje mi się, Ŝe nastąpił on mniej więcej w tym samym okresie, kiedy konsul zmarł, a ja wróciłem na Hyperiona, nie mam jednak całkowitej pewności. - A co było potem? - dopytywałem się dalej. - Po powrocie zostałeś ukryty w tej wieŜy? - Zgadza się. Spędziłem trochę czasu w Mieście Poetów, ale poza tym przez większość z ostatnich dwustu lat znajdowałem się tutaj. - Kto cię tu sprowadził? - Martin Silenus, poeta. Spotkałeś się z nim dzisiaj. - Wiesz o tym? - AleŜ oczywiście! To ja podałem M. Silenusowi szczegóły dotyczące twojego procesu i egzekucji, pomogłem przekupić urzędników i zorganizować tran sport t woj ego śpiącego ciała. - Jak to moŜliwe? - w mojej głowie pojawił się na krótko obraz potęŜnego, archaicznego statku rozmawiającego przez telefon, szybko jednak wymazałem go z pamięci jako zbyt absurdalny. - Hyperion nie ma datasfery z prawdziwego zdarzenia - odpowiedział statek. - Ja jednak monitoruję wszystkie transmisje mikrofalowe i satelitarne, podobnie zresztą jak niektóre „bezpieczne” pasma optyczne i maserowe, do których udało mi się podpiąć. - Jesteś zatem szpiegiem na usługach starego poety? - Tak. - Jakie są jego zamiary w stosunku do mnie? - odwróciłem się przodem do pianina i zacząłem grać „Arię na strunie G” Bacha. - M. Endymion - dobiegł mnie inny głos. Oderwałem palce od klawiatury, odwróciłem się i ujrzałem A. Bettika stojącego u szczytu schodów. - Mój pan zaczął się martwić pańskim zniknięciem; obawiał się, Ŝe mógł pan zabłądzić - ciągnął android. - Mam pana odprowadzić do wieŜy. Powinien się pan jeszcze przebrać przed kolacją. Wzruszyłem ramionami i podszedłem do schodów. Zanim jednak ruszyłem za niebieskoskórym męŜczyzną w dół, odwróciłem się ku ciemniejącemu wnętrzu pokoju. - Miło mi się z tobą rozmawiało, statku - powiedziałem. - Miło mi było pana poznać, M. Endymion - odparł statek. - Niebawem znów się spotkamy. 7 liniowce „Baltazar”, „Melchior” i „Kacper” znajdują się w odległości jednej jednostki astronomicznej od zniszczonego lasu orbitalnego. WciąŜ zmniejszają prędkość, wchodząc na orbitę nienazwanego słońca, kiedy matka komandor Stone uruchamia brzęczyk przy drzwiach kajuty ojca kapitana de Soyi, by poinformować go o wskrzeszeniu kurierów. - Właściwie tylko jednego zdołaliśmy wskrzesić - dodaje, kiedy drzwi się otwierają. - Czy tego... któremu się nie udało... umieszczono z powrotem w komorze? - krzywi się de Soya. - Jeszcze nie - odpowiada Stone. - Ojciec Sapieha opiekuje się tym Ŝywym. De Soya kiwa potakująco głową. - Pax? - pyta z nadzieją, Ŝe się nie myli. Kurierzy Watykanu oznaczają zwykle większe problemy niŜ ci przysłani z dowództwa. - Obaj z Watykanu - matka komandor Stone kręci przecząco głową. - Ojciec Gawronski i ojciec Vandrisse. Z Legionu Chrystusowego. De Soya najwyŜszym wysiłkiem woli powstrzymuje cięŜkie westchnienie. Legioniści Chrystusowi na przestrzeni dziejów niemal całkowicie wyparli bardziej liberalnych jezuitów. Ich wpływy w Kościele zaczęły się zaznaczać na dobre sto lat przez Wielką Pomyłką. Dla nikogo nie było tajemnicą, Ŝe słuŜyli papieŜowi jako oddziały uderzeniowe, działające w obrębie kościelnej hierarchii. - Który z nich przeŜył? - Ojciec Vandrisse - Stone zerka na swój komlog. - Powinien juŜ normalnie funkcjonować. - W porządku - mówi de Soya. O szóstej czterdzieści pięć proszę przywrócić ciąŜenie równe jeden g. Dopilnujcie teŜ, Ŝeby kapitan Hearn i kapitan Boulez dotarli na pokład i zaprowadźcie ich do sali odpraw na dziobie. Będę tam na nich czekał z Vandrissem. - Tak jest, kapitanie! - potwierdza matka komandor Stone i zaczyna wykonywać rozkazy. Sala dla wskrzeszonych umieszczona obok komory zmartwychwstańczej bardziej przypomina kaplicę niŜ szpitalną izolatkę. Ojciec kapitan de Soya przyklęka na jedno kolano przed ołtarzem i podchodzi do ojca Sapiehy, stojącego przy zaopatrzonej w kółka leŜance. Kurier właśnie próbuje usiąść. Sapieha jest starszy od większości członków załogi - ma przynajmniej siedemdziesiąt lat standardowych; miękkie światło halogenowych lamp odbija się od jego lśniącej, łysej czaszki. De Soya uwaŜa okrętowego kapelana za niezbyt inteligentnego choleryka, podobnego do niektórych proboszczów, jakich znał w dzieciństwie. - Kapitanie - zauwaŜa go ojciec Sapieha. De Soya kiwa głową i staje przy leŜance. Ojciec Vandrisse jest młody, dobiega pewnie trzydziestki; długie, ciemne włosy wiją się w lokach, zgodnie z obowiązującą w Watykanie modą. To znaczy modą, która przyszła, gdy de Soya był ostatnio na Pacem i w Watykanie: trwająca dwa miesiące misja kosztowała go juŜ trzy lata długu czasowego. - Ojcze Vandrisse, słyszysz mnie? - pyta. Młodzieniec kiwa głową i chrząka coś niezrozumiale. Przez pierwsze minuty po zmartwychwstaniu mówienie przychodzi z trudem, przynajmniej tak słyszał de Soya. - No, dobrze - odzywa się kapelan. - Chyba umieszczę drugie ciało z powrotem w komorze - zmarszczone brwi

sprawiają wraŜenie, jakby to de Soyę obarczał winą za nieudane wskrzeszenie. - To wielka szkoda, ojcze kapitanie. Miną tygodnie, moŜe nawet miesiące, zanim uda się wskrzesić ojca Gawronskiego. Będzie bardzo cierpiał. De Soya kiwa głową. - Czy nie zechciałbyś go zobaczyć, ojcze kapitanie? - nalega Sapieha. - Jego ciało... ledwie przypomina ludzkie. Widać wszystkie organy wewnętrzne, które... - MoŜesz wrócić do swoich obowiązków, ojcze - wchodzi mu w słowo de Soya. - Jesteś wolny. Ojciec Sapieha znów się krzywi, jak gdyby szykował zdecydowaną odpowiedź, ale w tym samym momencie rozlega się buczenie syreny zwiastującej przywrócenie grawitacji i obu męŜczyznom pozostaje niewiele czasu, by dotknąć stopami podłogi, zanim wewnętrzne pole siłowe zmieni orientację. CiąŜenie powoli narasta do poziomu jednego g; ojciec Vandrisse pada na poduszki, a kapelan szurając nogami, wychodzi z pokoju. Nawet po jednym tylko dniu przebywania w stanie niewaŜkości grawitacja sprawia wraŜenie obezwładniającej siły. - Ojcze Vandrisse! - powtarza de Soya cicho. - Słyszysz mnie? Młody męŜczyzna znów potakuje skinieniem głowy. Wyraz jego oczu najlepiej świadczy o bólu, jaki cierpi. Jego skóra błyszczy, jakby została świeŜo przeszczepiona albo jakby Vandrisse dopiero co przyszedł na świat. Jest róŜowo-czerwona, niczym surowe mięso; krzyŜokształt na piersi wskrzeszonego, niemal dwukrotnie większy niŜ zazwyczaj, takŜe pulsuje czerwienią. - Czy wiesz, gdzie jesteś? - szepcze de Soya. A kim jesteś? - dodaje w myśli. Powrót do rzeczywistości po zmartwychwstaniu trwa od kilku godzin do kilku dni. De Soya wie, Ŝe kurierzy przechodzą specjalne szkolenie, które ma pomóc im skrócić ten okres do minimum, ale jak moŜna kogokolwiek wyszkolić w umieraniu i wstawaniu z martwych? Jeden z wykładowców de Soyi w seminarium ujął to tak: „Komórki pamiętają śmierć, nawet jeŜeli umysł o niej zapomniał”. - Przypominam sobie - szepcze ojciec Vandrisse. Jego głos brzmi równie nieprzyjemnie, jak jego skóra wygląda. - Kapitan de Soya, prawda? - Zgadza się, jestem ojciec kapitan de Soya. Vandrisse usiłuje się podźwignąć na łokciach, ale nie ma siły. - ZbliŜ się! - szepcze. Nie moŜe nawet unieść głowy z poduszki. De Soya nachyla się do niego i czuje słabą woń formaldehydu. Niewielu kapłanów poznaje wszystkie tajniki zmartwychwstania; de Soya uznał, Ŝe nie chce zgłębiać tej wiedzy. MoŜe uczestniczyć w ceremonii chrztu, a takŜe udzielać komunii i ostatniego namaszczenia (zwłaszcza ku temu ostatniemu często ma okazję jako kapitan okrętu bojowego), ale nigdy nie był obecny podczas sakramentu zmartwychwstania. Nie ma pojęcia, jakie procesy przebiegają w ciele zmarłego; wie tylko o cudownym krzyŜokształcie, który potrafi przywrócić zniszczone, zmiaŜdŜone ciało, rozdarte neurony i rozbryźnięty mózg do postaci istoty ludzkiej, jaką ma teraz przed sobą. Kiedy Vandrisse zaczyna szeptać, de Soya nachyla się jeszcze bardziej, tak Ŝe usta wskrzeszonego niemal muskają jego ucho. - Musimy... porozmawiać... - słowa kosztują Vandrisse’a wiele wysiłku. - Za piętnaście minut w sali odpraw odbędzie się zebranie - odpowiada de Soya. - Przybędą na nie kapitanowie moich pozostałych dwóch statków. Mamy tu fotel poduszkowy... Vandrisse kręci przecząco głową. - Spotkanie... zbędne. Wiadomość mam... przekazać... tylko... tobie. Wyraz twarzy de Soyi nie zmienia się ani na jotę. - Dobrze. Czy chcesz poczekać, aŜ będziesz... Kolejny bolesny ruch głowy. Skóra twarzy młodego kapłana jest błyszcząca i poznaczona podłuŜnymi pręgami, jak gdyby wyzierały spod niej włókna mięśni. - Teraz... - szepcze. De Soya czeka. - Masz... natychmiast... wsiąść na... archanioła... - rzęzi Vandrisse. - Cel lotu jest... zaprogramowany. Oblicze de Soyi nie zdradza Ŝadnych uczuć, ale przez głowę kapitana przelatują gorączkowe myśli: Czyli bolesna śmierć wskutek działania przyspieszenia. Jezu Święty, nie mogłeś oszczędzić mi tego kielicha goryczy?! - Co mam powiedzieć innym? - pyta. Ojciec Vandrisse kręci głową. - Nic. PrzekaŜ dowództwo „Baltazara” swojemu... pierwszemu oficerowi, a dowództwo oddziału matce... kapitan Boulez. Grupa uderzeniowa „Królowie”... otrzyma inne... rozkazy. - Czy zostanę powiadomiony o treści tych rozkazów? - pyta de Soya. Czuje ból napiętych mięśni szczęki, kiedy za wszelką cenę stara się, by jego głos brzmiał spokojnie: jeszcze trzydzieści sekund wcześniej istnienie i powodzenie tego okrętu i całego powierzonego mu oddziału stanowiło nadrzędny cel jego istnienia. - Nie. Te rozkazy... cię... nie dotyczą - niedawno wskrzeszony kapłan blednie pod wpływem wysiłku i bólu. De Soya zdaje sobie sprawę, Ŝe czerpie z tego faktu satysfakcję i natychmiast odmawia krótką modlitwę z prośbą o wybaczenie. - Mam wyruszyć natychmiast - powtarza. - Czy mogę zabrać kilka osobistych drobiazgów? - ma na myśli porcelanową figurkę, którą na Renesansie dała mu siostra, na krótko przed śmiercią. Delikatna ozdoba, otulona statycznym polem siłowym podczas manewrów z duŜymi przeciąŜeniami, towarzyszyła mu we wszystkich kosmicznych podróŜach. - Nie - odpowiada Vandrisse. - Natychmiast! Nic nie bierz! - Na czyj rozkaz? Młody kapłan krzywi się z bólu, ale marszczy czoło. - To bezpośredni rozkaz Jego Świątobliwości papieŜa Juliusza XIV. Priorytet omega... uniewaŜnia wszystkie inne rozkazy... Paxu i Dowództwa Floty Kosmicznej. Zrozumiałeś, ojcze... kapitanie... de... Soya? - Zrozumiałem - odpowiada jezuita i chyli głowę w ukłonie. Statek kurierski klasy „archanioł” nie ma nazwy. De Soya nigdy nie uwaŜał liniowców za piękne - kształtem

przypominają trochę tykwy: moduł dowodzenia i moduł bojowy nikną wobec potęŜnego zwierciadła napędu Hawkinga i kuli silników jądrowych do poruszania się w obrębie systemów planetarnych. JednakŜe w porównaniu z nimi archanioł jest zwyczajnie brzydki: bryła sklejonych asymetrycznie sfer, dwunastościanów, sterczących iglic, przewodów konstrukcyjnych i zaczepów do mocowania napędu Hawkinga - a gdzieś w środku wciśnięta, jakby dodana w ostatniej chwili, niemal zapomniana kabina pasaŜerska. De Soya spotkał się na krótko z Hearneam, Boulez i Stone, wyjaśnił, Ŝe został odwołany i przekazał dowództwo (okrętu i całego oddziału) nowym, zdumionym kapitanom. Następnie jednoosobowym promem udał się na archanioła, starając się nie patrzeć w tył, na ukochanego „Baltazara”, w ostatniej jednak chwili, tuŜ przed cumowaniem, obrzucił liniowiec tęsknym spojrzeniem. Słońce wychynęło zza zakrzywionego kadłuba statku, jak gdyby wschodząc nad horyzontem prześlicznej planety. De Soya odwrócił wzrok. Wchodząc na pokład archanioła widzi na mostku tylko najprostsze wirtualne przyrządy taktyczne i kontrolki do sterowania ręcznego. Wnętrze kabiny dowodzenia jest niewiele większe od ciasnej kajuty de Soyi na „Baltazarze”, tyle Ŝe tu wszędzie wiją się przewody i światłowodowe kable, migoczą ekrany, a pod ścianami stoją dwie leŜanki akceleracyjne. Pozostałą część przestrzeni pasaŜerskiej stanowi mikroskopijna kabina nawigacyjna. Na pierwszy rzut oka widać, Ŝe leŜanki wcale nie są standardowe: twarde, metalowe płyty o kształcie człowieka bardziej przypominają stoły w kostnicy niŜ miękko wyłoŜone koje na statkach. Mają podwyŜszoną krawędź - z pewnością po to, by ciecz się nie rozchlapywała przy duŜych przeciąŜeniach. De Soya zdaje sobie sprawę, Ŝe kompensacyjne pole siłowe obejmuje na statku tylko te dwie leŜanki; ma za zadanie powstrzymać rozpraszanie się rozdrobnionego ciała, kości i mózgu w tych krótkich okresach niewaŜkości, jakie następują po ostatecznym hamowaniu. De Soya dostrzega wylot przewodów, którymi doprowadza się pod wysokim ciśnieniem wodę lub inny środek dezynfekujący, Ŝeby oczyścić stalowe płyty; widzi równieŜ, Ŝe tym razem środek ten nie był do końca skuteczny. - Przyspieszenie rozpocznie się za dwie minuty - rozlega się metaliczny głos. - Zapiąć pasy! Bez zbędnych grzeczności, myśli de Soya. Nawet Ŝadnego „proszę”. Statku...? - zawiesza głos. Wie, Ŝe zakazane jest instalowanie prawdziwych SI na statkach Paxu - więcej, korzystanie z SI jest zabronione w całym kontrolowanym przez Pax kosmosie - ale liczy na to, Ŝe Watykan uczynił wyjątek dla jednego ze swych kurierskich archaniołów. - Do rozpoczęcia akceleracji pozostała jedna minuta i trzydzieści sekund - odpowiada mu metaliczny głos. De Soya zdaje sobie sprawę, Ŝe rozmawia z bezrozumną maszyną i natychmiast zaczyna przypinać się do koi. Pasy są szerokie, grube i z pewnością tylko na pokaz: to pole siłowe utrzyma go - a raczej jego szczątki - na miejscu. - Trzydzieści sekund - dobiega go bezduszny komunikat. - Informuję, Ŝe przejście w szybkość nadświetlną będzie miało skutek śmiertelny. - Dzięki! - rzuca ojciec kapitan de Soya. Serce wali mu jak młotem; słyszy jego bicie. W kabinie zapalają się rozmaite lampki, ale poniewaŜ Ŝadnego z przyrządów nie zaprojektowano z myślą o wyłączeniu komputera i oddaniu kontroli człowiekowi, de Soya nie zwraca na nie uwagi. - Piętnaście sekund. Czas na modlitwę. - Pierdol się! - de Soya modli się bez przerwy od chwili, gdy skończył rozmawiać z kurierem. Dorzuca jeszcze szybki pacierz, by wybaczono mu przekleństwo. - Pięć sekund. To ostatni komunikat. Niech Bóg cię błogosławi j w imię Chrystusa przyspieszy twoje zmartwychwstanie! - Amen! - dopowiada de Soya i zamyka oczy. Statek zaczyna przyspieszać. 8 W ruinach Endymiona zmierzch zapadł szybko. Przez okno l wieŜy, w której obudziłem się rankiem tego nieskończenie długiego dnia, patrzyłem, jak resztki jesiennego światła bledną i ustępują przed ciemnością. A. Bettik odprowadził mnie aŜ do pokoju. Na łóŜku wciąŜ czekał na mnie stylowy, choć prosty strój wieczorowy: jasnobrązowe bawełniane spodnie, zwęŜające się tuŜ pod kolanami, biała lniana koszula z leciutko bufiastymi rękawami, czarna skórzana kamizelka, czarne pończochy, takieŜ buty z miękkiej skóry i złota bransoleta. Android wskazał mi równieŜ drogę do znajdujących się piętro niŜej toalety i łazienki i dodał, Ŝe gruby, bawełniany szlafrok wiszący na drzwiach naleŜy do mnie. Podziękowałem mu, wykąpałem się, wysuszyłem włosy i włoŜyłem na siebie wszystko oprócz bransolety. Wróciłem do okna, gdzie złote promienie słońca padały coraz bardziej poziomo, budząc cienie spełzające ze wzgórz w stronę uniwersytetu. Światło zgasło na dobre, cienie zniknęły, a ponad górami na wschodzie rozbłysły najjaśniejsze gwiazdy w konstelacji Łabędzia, kiedy wrócił A. Bettik. - Czy juŜ czas? - zapytałem. - Niezupełnie, proszę pana - odparł android. - śyczył pan sobie jednak, Ŝebym zjawił się wcześniej, abyśmy mogli porozmawiać. - Rzeczywiście - gestem wskazałem mu łóŜko, jedyny mebel w pokoju. - Usiądź, proszę. Niebieskoskóry męŜczyzna nie ruszył się ze swojego miejsca przy drzwiach. - Postoję, proszę pana. SkrzyŜowałem ramiona na piersi i oparłem się o okienny parapet. Chłodny wiatr niósł ze sobą woń chalmy. - Nie musisz mówić do mnie „proszę pana”, wystarczy „Raul” - zawahałem się. - O ile twój program nie kaŜe ci w ten sposób zwracać się do... eee... - juŜ miałem powiedzieć „ludzi”, ale nie chciałem, by A. Bettik odniósł wraŜenie, Ŝe nie uwaŜam go za człowieka. - ...do innych - dokończyłem niezgrabnie. Android się uśmiechnął. - Nie, proszę pana. Ja nie mam programu... przynajmniej nie w takim rozumieniu, jak maszyny. Jeśli nie liczyć kilku syntetycznych protez, które na przykład zwiększają moją siłę bądź zapewniają odporność na działanie promieniowania, nie ma we mnie Ŝadnych nieorganicznych części. Nauczono mnie okazywania szacunku, bym lepiej wypełniał swoją rolę. Mogę do pana mówić M. Endymion, jeŜeli to panu bardziej odpowiada. - To bez znaczenia - wzruszyłem ramionami. - Przepraszam, Ŝe tak niewiele wiem o androidach.

- Nie musi pan za nic przepraszać, M. Endymion - A. Bettik jeszcze raz rozciągnął wąskie wargi w uśmiechu. - Niewielu ludzi Ŝyjących w dzisiejszych czasach widziało przedstawiciela naszej rasy. Naszej rasy. Ciekawe. - Opowiedz mi o waszej rasie - poprosiłem. - Czy bioprodukcja androidów w Hegemonii nie była przypadkiem zakazana? - Była - przyznał A. Bettik. ZauwaŜyłem Ŝe stoi w pozycji „spocznij” i przemknęło mi przez myśl, Ŝe kiedyś mógł słuŜyć w wojsku. - JuŜ przed hegirą prawo zakazywało bioprodukcji androidów na Starej Ziemi i wielu planetach Hegemonii, ale WszechJedność pozwoliła je w ograniczonej liczbie wytwarzać w Protektoracie, którego część stanowił wtedy Hyperion. - Nadal stanowi. - To prawda, proszę pana. - Kiedy zostałeś wyprodukowany? Jakie planety odwiedziłeś? Co naleŜało do twoich obowiązków? Jeśli oczywiście mogę zapytać - dorzuciłem. - AleŜ oczywiście, M. Endymion - odparł. W jego głosie dźwięczała słaba, obca dla mnie nuta; nuta z innego świata, nuta pradawna. - Stworzono mnie w roku 26 ADC według waszego kalendarza. - W dwudziestym piątym wieku AD - przeliczyłem szybko. - Sześćset dziewięćdziesiąt cztery lata temu - A. Bettik tylko skinął głową. - Czyli urodziłeś się... powstałeś... po zniszczeniu Starej Ziemi - powiedziałem bardziej do siebie, niŜ do niego. - Tak, proszę pana. - Czy Hyperion był twoim pierwszym... mmm... miejscem zatrudnienia? - Nie, proszę pana - odrzekł A. Bettik. - Pierwsze pięćdziesiąt lat spędziłem na Asquith, w słuŜbie Jego Królewskiej Wysokości Artura VIII, władcy Królestwa Windsoru na wygnaniu, jak równieŜ w słuŜbie jego kuzyna, księcia Ruperta, władcy Księstwa Monako na wygnaniu. W testamencie król Artur zapisał mnie swojemu synowi, Jego Królewskiej Wysokości Wilhelmowi XXIII. - To Smutny Król Billy - wtrąciłem. - Owszem, proszę pana. - Czy zatem przybyłeś na Hyperiona gdy Smutny Król Billy uciekał przed rebelią Horace’a Glennona-Heighta? - Tak. Dokładniej rzecz biorąc, wraz z moimi braćmi androidami zostałem tu przysłany trzydzieści dwa lata przed przybyciem Jego Wysokości i reszty kolonistów, po zwycięstwie generała Glennona-Heighta w bitwie o Fomalhaut. Jego Wysokość uznał, Ŝe mądrze będzie przygotować zapasową siedzibę dla królestw na wygnaniu. - Wtedy teŜ spotkałeś M. Silenusa - dopowiedziałem, wskazując na sufit. Przypomniałem sobie starego poetę, siedzącego tam w pajęczynie odpowiedzialnych za utrzymanie go przy Ŝyciu przewodów. - Nie - zaprzeczył android. - Wykonując swoje obowiązki nie zetknąłem się z M. Silenusem w czasach, gdy Miasto Poetów było jeszcze zamieszkane. Miałem przyjemność poznać go dopiero podczas jego pielgrzymki do Doliny Grobowców Czasu, dwieście pięćdziesiąt lat po śmierci Jego Wysokości. - Od tamtej pory nie opuszczałeś Hyperiona. Spędziłeś tu ponad pięćset lat, tak? - Tak, M. Endymion. - Jesteś nieśmiertelny? - zdawałem sobie sprawę, Ŝe pytanie brzmi niegrzecznie, strasznie jednak chciałem poznać odpowiedź. - SkądŜe znowu, proszę pana! - słowom tym towarzyszył charakterystyczny uśmiech A. Bettika. - Mogę zginąć w wypadku lub wskutek obraŜeń, które okaŜą się zbyt powaŜne, by dało się mnie naprawić. Rzecz w tym, Ŝe w procesie bioprodukcji we wszystkie komórki i układy w moim ciele wbudowano mechanizm nieustającej kuracji Poulsena, dzięki czemu nie podlegam procesowi starzenia i nie choruję. - Czy to dlatego androidy są niebieskie? - Nie, proszę pana. Nadano nam taki kolor, gdyŜ w okresie, gdy rozpoczynano bioprodukcję, nie istniała Ŝadna znana rasa humanoidalna o niebieskiej skórze, nasi projektanci zaś uznali za absolutnie konieczne, Ŝebyśmy wyraźnie odróŜniali się od ludzi. - Nie uwaŜasz się za człowieka? - pytałem dalej. - Nie, proszę pana. UwaŜam się za androida. Uśmiechnąłem się na myśl o własnej naiwności. - W dalszym ciągu pełnisz funkcję słuŜącego, tymczasem całe wieki temu w Hegemonii wydano zakaz wykorzystywania androidów w charakterze niewolników. A. Bettik milczał. - Nie chciałbyś być wolny? - nie wytrzymałem. - NiezaleŜny od innych? Android podszedł do łóŜka. Z początku wydawało mi się, Ŝe zamierza usiąść, ale on tylko poskładał moje stare ubranie. - M. Endymion - przemówił wreszcie. - Czuję się w obowiązku przypomnieć panu, Ŝe choć obowiązujące w Hegemonii prawa umarły razem z nią, juŜ od kilkuset lat uwaŜam się za osobę wolną i niezaleŜną. - A jednak wraz z innymi pracujesz dla M. Silenusa, ukrywając się cały czas. - To prawda, proszę pana, jednakŜe decyzję tę podjąłem z własnej i nieprzymuszonej woli. Zaprojektowano mnie tak, bym słuŜył ludziom. Robię to dobrze i jestem z tego zadowolony. - Twierdzisz więc, Ŝe z własnej woli przebywasz w tym miejscu? - chciałem się upewnić. A. Bettik skinął głową i przelotnie się uśmiechnął. - Na tyle, na ile moŜna mówić o wolnej woli u kaŜdego z nas, proszę pana. Westchnąłem i odsunąłem się od okna. Na zewnątrz zrobiło się zupełnie ciemno, toteŜ podejrzewałem, Ŝe juŜ niebawem zostanę wezwany na kolację ze starym poetą. - I zostaniesz tu, opiekując się tym starcem do końca jego dni - stwierdziłem. - Nie, proszę pana - odpowiedział A. Bettik. - Nie, jeŜeli będę miał coś do powiedzenia w tej kwestii. Uniosłem w zdumieniu brwi.

- Tak? A dokąd chciałbyś się udać, gdybyś miał coś do powiedzenia w tej kwestii? - JeŜeli zgodzi się pan przyjąć misję, którą chce panu zlecić M. Silenus, chciałbym panu towarzyszyć. Znalazłszy się na górze odkryłem, Ŝe salę szpitalną zmieniono w jadalnię. Piankowy fotel zniknął, nie było równieŜ aparatury monitorującej i konsoli komunikacyjnych, zaś przez otwarty sufit mogłem podziwiać nocne niebo; wprawnym okiem byłego pasterza odszukałem konstelacje Łabędzia i Bliźniaczek. Pod kaŜdym z witraŜowych okien, na wysokich trójnogach, ustawiono misy pełne Ŝarzących się węgli, które zarówno oświetlały, jak i ogrzewały pomieszczenie. Pośrodku pokoju miejsce urządzeń komunikacyjnych zajął trzymetrowej długości stół, na którym, w blasku świec dwóch ozdobnych kandelabrów, migotały porcelanowe, srebrne i kryształowe naczynia. U szczytu stołu, zająwszy miejsce w fotelu, czekał Martin Silenus. Miejsce dla mnie przygotowano naprzeciwko. Ledwie rozpoznałem starego poetę, który sprawiał wraŜenie, jakby przez ostatnich parę godzin zrzucił z siebie brzemię stuleci. Nie przypominał juŜ zasuszonej mumii z przepastnymi oczodołami - ot, po prostu zwyczajny, stary człowiek przy stole, głodny stary człowiek, sądząc po wyrazie oczu. ZbliŜywszy się do stołu dostrzegłem cienkie przewody kroplówek i przewodów sprzętu diagnostycznego, dyskretnie znikające pod blatem, poza tym jednak złudzenie osoby przywróconej do Ŝycia z martwych było całkowite. - Dziś po południu widziałeś mnie w najgorszym z moŜliwych stanie, Raulu Endymionie - zachichotał Silenus, widząc wyraz mojej twarzy. Jego głos wciąŜ brzmiał chropawo i zdradzał wiek, był jednak o wiele silniejszy. - Po prostu dochodziłem do siebie po lodowej śpiączce. Wskazał mi dłonią miejsce po drugiej stronie stołu. - Sen kriogeniczny? - zapytałem głupawo. Rozwinąłem lnianą serwetkę i połoŜyłem ją sobie na kolanach. Od lat nie zasiadałem przy tak wyrafinowanym stole - od dnia, kiedy odszedłem ze StraŜy i udałem się prosto do najlepszej knajpy w porcie Grań Chaco, na Południowym Szponie. Zamówiłem wówczas najlepsze dania i pozbyłem się miesięcznej wypłaty. Warto było. - Jasne, cholerny sen kriogeniczny! - odparł starzec. - A myślałeś, Ŝe jak spędzam te kolejne dziesięciolecia, co? - znów się zaśmiał. - Trzeba mi tylko dać parę dni, Ŝebym zaczął normalnie działać po wyjściu z zamraŜarki. Nie jestem juŜ taki młody. Wziąłem głęboki wdech. - Czy mogę wiedzieć, ile masz lat, panie? - spytałem. Zignorował mnie i gestem dał znak stojącemu obok androidowi - nie był nim A. Bettik - który z kolei skinął głową ku schodom. Inne androidy bez słowa zaczęły wnosić potrawy i napoje. Któryś: nich nalał wody do stojącej przy mnie szklanki; patrzyłem, jak A. Bettik pokazuje Silenusowi butelkę wina, czeka na potakujące skinienie i odprawia ciąg dalszy rytuału, podając mu korek i odrobinę napoju do spróbowania. Poeta przepłukał usta, przełknął i odchrząknął, A. Bettik zaś, uznawszy to za zgodę, napełnił nasze kielichy. Przed kaŜdym z nas pojawiły się teraz dwa talerze z przystawkami. Rozpoznałem yakitori z kurczęcia i delikatne carpaccio w occie z rokiettą, z hodowanego na Grzywie bydła. Silenus poczęstował się dodatkowo podanym mu foie gras, owiniętym w liście mandragory. Podniosłem ozdobny szpikulec i ugryzłem kęs yakitori. Było wyborne. Martin Silenus mógł sobie liczyć jakieś osiemset czy dziewięćset lat; był zapewne najstarszą Ŝyjącą istotą ludzką, ale miał nieprzeciętny apetyt. Wgryzając się w carpaccio odsłonił równe, białe zęby, ja zaś zastanawiałem się, czy to sztuczna szczęka, czy raczej hodowane wszczepy - zapewne to drugie. Nagle zdałem sobie sprawę, Ŝe i ja czuję potworny głód; najwyraźniej albo moje nibywskrzeszenie, albo wysiłek związany z dostaniem się do wnętrza wieŜy pobudziły mój apetyt. Przez kilka minut nie rozmawialiśmy, toteŜ towarzyszył nam tylko miękki tupot stóp usługujących androidów, trzask płomieni na trójnogach, z rzadka powiew nocnej bryzy nad głowami i odgłosy Ŝucia. - Z tego, co wiem, znalazłeś dziś nasz statek - stwierdził poeta, kiedy androidy zabrały talerze z przystawkami i podały na stół misy pełne parującej zupy z małŜ. - Owszem - przyznałem. - Czy to prywatny statek konsula? - Oczywiście - Silenus dał znak androidowi i przed nami zjawiły się kosze z jeszcze ciepłym chlebem. Jego woń zmieszała się z aromatem zupy i słabym zapachem jesiennych liści, niesionym przez wiatr. - I to właśnie tym statkiem mam polecieć na ratunek dziewczynce, tak? - spodziewałem się, Ŝe poeta zechce poznać moją decyzję, ale nie zapytał o to. - Co pan sądzi na temat Paxu, M. Endymion? ŁyŜka zupy zatrzymała się w pół drogi do moich ust. - Paxu? Silenus nie zareagował. OdłoŜyłem łyŜkę i wzruszyłem ramionami. - Chyba w ogóle niewiele o nim myślę. - Nawet po tym, jak jeden z ich sądów skazał pana na śmierć? Zamiast jednak wypowiedzieć głośno to, o czym wcześniej rozmyślałem - Ŝe skazano mnie nie wskutek nacisków Paxu, lecz w imię hyperiońskiej odmiany sprawiedliwości obowiązującej w koloniach - powiedziałem coś zupełnie innego. - Nawet teraz. Pax odgrywa w moim Ŝyciu niewielką rolę. Poeta skinął głową. - A Kościół? - siorbnął nieco zupy. - Co z Kościołem, proszę pana? - Czy równieŜ odgrywa niewielką rolę w pańskim Ŝyciu? - Tak sądzę - odparłem i zdałem sobie sprawę, Ŝe czuję się jak skrępowany młokos. JednakŜe pytania, które mi zadawał, miały mniejsze znaczenie, niŜ to, którego oczekiwałem i odpowiedź, jakiej miałem mu udzielić. - Pamiętam, jak pierwszy raz usłyszeliśmy o Paxie - rzekł poeta. - Miało to miejsce zaledwie kilka miesięcy po zniknięciu Enei. Na orbicie zjawiły się statki Kościoła, a jego Ŝołnierze zajęli Keats, Port Romance, Endymion,

uniwersytet, wszystkie porty kosmiczne i waŜniejsze miasta. Następnie przybyły śmigacze bojowe i zrozumieliśmy, Ŝe chodzi im o krzyŜokształty z płaskowyŜu Pinion. Kiwnąłem głową; na razie nie słyszałem nic nowego. Zajęcie płaskowyŜu i próba odszukania krzyŜokształtów stanowiły ostatnią, iście hazardową zagrywkę dogorywającego Kościoła i doprowadziły do powstania Paxu. Minęło jeszcze prawie półtora stulecia, zanim prawdziwe oddziały Paxu rozpoczęły okupację całej planety i nakazały ewakuować Endymion oraz inne miasta w okolicy płaskowyŜu. - A jakieŜ opowieści słyszało się od pasaŜerów statków, cumujących tu w czasach ekspansji Paxu! - ciągnął Silenus. - O rozprzestrzenianiu się wpływów Kościoła z Pacem początkowo na dawne planety Sieci, później takŜe na kolonie naleŜące do Protektoratu... Androidy zabrały zupę, a w zamian podały nam plasterki drobiu w sosie musztardowym i panierowane płaszczki z Kansu w musie z kawiorem. - To kaczka? - zagadnąłem. Poeta odsłonił w uśmiechu idealne zęby. - Wydała mi się jak najbardziej na miejscu po twoich... hmmm... przejściach z ubiegłego tygodnia. Westchnąłem i widelcem przesunąłem plasterek mięsa. Wilgotny, aromatyczny opar uniósł się z półmiska, a ja przypomniałem sobie, z jakim zapałem Izzy wyczekiwała pojawienia się kaczek nad stawem. Miałem wraŜenie, Ŝe byłem tego świadkiem w innym Ŝyciu, wieki temu. Spojrzałem na Martina Silenusa, usiłując sobie wyobrazić, jak to jest, gdy człowiek walczy ze stuleciami wspomnień. Jak moŜna pozostać przy zdrowych zmysłach, kiedy w umyśle zapisują się stulecia? Poeta wciąŜ się do mnie uśmiechał, a ja wcale nie byłem taki przekonany, Ŝe pozostał przy zdrowych zmysłach. - Usłyszeliśmy więc o Paxie i zastanawialiśmy się, co to będzie, gdy naprawdę się pojawią - kontynuował, nie przerywając jedzenia. - Teokracja... Rzecz nie do pomyślenia w czasach Hegemonii. Religia była wtedy przedmiotem wolnego wyboru kaŜdego człowieka; sam naleŜałem do kilkunastu sekt, a w czasach, gdy uwaŜano mnie za literacką osobistość, zapoczątkowałem istnienie jeszcze paru - obrzucił mnie bystrym spojrzeniem. - Ale przecieŜ to wszystko juŜ wiesz, Raulu Endymionie. Znasz „Pieśni”. Spróbowałem płaszczki. Nie odezwałem się ani słowem. - Większość moich znajomych stanowili chrześcijanie zeń... Rzecz jasna, bardziej zeń, niŜ chrześcijanie, choć ani jednego, ani drugiego nie naduŜywali. Najciekawsze były osobiste pielgrzymki do miejsc obdarzonych mocą, szukanie swojego punktu Bedeckera, cały ten bełkot... - zachichotał. - Hegemonia nigdy nawet nie myślała o tym, Ŝeby oficjalnie zainteresować się religią. Sama myśl o połączeniu opinii rządowych i religijnych zdawała się barbarzyńska... choć moŜna było natknąć się na takie światy, jak choćby Qom- Riyadh czy inne pustynne planety Protektoratu. Wtedy właśnie nastał Pax, w aksamitnych rękawiczkach i z krzyŜokształtem niosącym nadzieję... - Pax nie rządzi - wtrąciłem. - Pełni funkcję doradczą. - W rzeczy samej - przyznał starzec, kierując w moją stronę widelec. A. Bettik dolał mu wina. - Pax pełni funkcję doradczą. Nie rządzi. Na setkach planet Kościół zarządza losami rzesz wiernych, Pax zaś doradza. Ale przecieŜ jeŜeli jesteś chrześcijaninem i chcesz się ponownie narodzić, nie zignorujesz zaleceń Paxu ani podszeptów Kościoła, prawda? Znów wzruszyłem ramionami. Odkąd pamiętam, wpływ Kościoła na nasze Ŝycie był czymś niezmiennym. Nic mnie w tym nie dziwiło. - Pan jednak nie jest chrześcijaninem dąŜącym do powtórnych narodzin. Mam rację, M. Endymion? Podniosłem na niego wzrok; gdzieś w głębi mojego umysłu zaczęło się formować straszliwe podejrzenie. Cała moja fałszywa egzekucja została sfingowana, a on przewidzi mnie tutaj, choć powinienem był spocząć na dnie morza. Ma układy z władzami Port Romance. Czy to moŜliwe, Ŝeby kierował moim procesem i doprowadził do wyroku skazującego? Czy to wszystko ma być jakimś testem? - Pytanie brzmi: dlaczego nie jest pan chrześcijaninem - ciągnął Silenus, nie zwracając uwagi na moje bazyliszkowe spojrzenie. - Czemu nie chcesz drugich narodzin? Nie lubisz się cieszyć Ŝyciem, Raulu Endymionie? - Lubię - odrzekłem krótko. - A jednak nie przyjąłeś krzyŜa. Nie przyjąłeś daru wydłuŜenia Ŝycia. OdłoŜyłem widelec, co usługujący mi android zinterpretował jako sygnał zakończenia posiłku i zabrał mi nietknięty talerz z kaczką. - Nie przyjąłem krzyŜokształtu! - warknąłem. Jak miałem mu wyjaśnić podejrzliwość, jaka wykształciła się w naszym klanie podczas dziesięcioleci tułaczki, koczowniczego Ŝycia tubylców? Jak mówić o umiłowaniu niezaleŜności ponad wszystko, którego nauczyłem się od Starowiny i od własnej matki? Jak wytłumaczyć spuściznę filozoficznej dyscypliny i wrodzonego sceptycyzmu, przekazaną mi, gdy dorastałem w domu rodzinnym? Nawet nie próbowałem. Martin Silenus skinął głową tak, jakbym wszystko mu wyjaśnił. - UwaŜasz zatem krzyŜokształt za coś innego, niŜ cudowny dar dla wiernych, przekazany im za pośrednictwem Kościoła katolickiego? - UwaŜam krzyŜokształt za pasoŜyta - odparłem z dziwną dla mnie samego gwałtownością. - MoŜe obawiasz się utraty... męskości? - chrapliwie dopytywał się poeta. Androidy postawiły przed nami dwa łabędzie uformowane z kawowej czekolady, nadziewane górskimi truflami drzewnymi. Nie zwróciłem na swojego uwagi. W „Pieśniach” pierwszy z pielgrzymów, ojciec Paul Dure, relacjonuje swoją wyprawę w poszukiwaniu zaginionego plemienia Bikurów i opisuje, w jaki sposób przeŜyli kilkaset lat dzięki symbiotycznemu krzyŜokształtowi, podarowanemu im przez legendarnego ChyŜwara. KrzyŜokształt umoŜliwiał im zmartwychwstanie tak samo, jak odbywa się to współcześnie, w erze Paxu, tyle, Ŝe według słów księdza, efektem ubocznym były nieodwracalne uszkodzenia mózgu i zanik zarówno popędu, jak i organów płciowych. Wszyscy Bikurowie stali się ograniczonymi umysłowo eunuchami.

- Nie - odpowiedziałem. - Wiem, Ŝe Kościół rozwiązał ten problem. Silenus się uśmiechnął, co upodobniło go do zasuszonego satyra. - Pod warunkiem Ŝe przyjmuje się komunię świętą i Ŝe zmartwychwstanie odbywa się pod patronatem Kościoła - uzupełnił. - W przeciwnym wypadku, gdyby ktoś na przykład ukradł krzyŜokształt, czeka go los Bikurów. Miał rację. Od pokoleń usiłowano wykraść sekret nieśmiertelności. Zanim Pax odciął płaskowyŜ Pinion kordonem wojska, rozmaici awanturnicy przemycali krzyŜokształty poza jego obszar; czasem zresztą symbionty ginęły wprost z Kościoła. Skutek jednak pozostawał niezmienny: kretynizm i bezpłciowość. Tylko Kościół posiadł tajemnicę udanego wskrzeszenia. - No więc? - podpowiedziałem. - No więc dlaczego wierność Kościołowi i przepracowanie w jego słuŜbie co dziesiątego roku Ŝycia uznałeś za zbyt wysoką cenę, chłopcze? Miliardy ludzi wybrały Ŝycie. - Miliardy mogą robić, co im się Ŝywnie podoba - odezwałem się po chwili milczenia. - Moje Ŝycie jest dla mnie waŜne i chcę, Ŝeby pozostało... po prostu moje - nawet dla mnie słowa te nie miały sensu, ale poeta znów kiwnął głową, jak gdyby uzyskał zadowalające go wyjaśnienie. Przyglądałem się, jak zjada czekoladowego łabędzia. Androidy uprzątnęły talerze i nalały nam kawy. - W porządku - przemówił po chwili. - Czy rozwaŜyłeś moją propozycję? Pytanie było tak absurdalne, Ŝe z najwyŜszym trudem powstrzymałem się od parsknięcia śmiechem. - Tak - odrzekłem uspokoiwszy się. - RozwaŜyłem. - I? - I mam kilka pytań. Martin Silenus nie przerywał mi. - Co ja z tego będę miał? Mówisz o kłopotach z powrotem do Ŝycia na Hyperionie, braku dokumentów, takich tam... Wiesz przecieŜ, Ŝe doskonale czuję się z dala od cywilizacji. O wiele łatwiej byłoby mi ukryć się wśród bagien i unikać spotkania z przedstawicielami Paxu, niŜ uciekać przed nimi statkiem kosmicznym z twoją małą przyjaciółką. Poza tym Pax sądzi, Ŝe nie Ŝyję. Mógłbym spokojnie wrócić do domu i zamieszkać z moim klanem. - Silenus skinął głową. - Dlaczego więc miałbym w ogóle zastanawiać się nad taką nonsensowną propozycją? - dorzuciłem po kolejnej kilkunastosekundowej pauzie. Starzec się uśmiechnął. - Chcesz być bohaterem, Raulu Endymionie - stwierdził. Parsknąłem szyderczo i połoŜyłem dłonie płasko na obrusie. Moje palce wydały mi się sztywne i niezgrabne, zupełnie nie na miejscu na delikatnym płótnie. - Chcesz być bohaterem - powtórzył. - Chcesz być jedną z tych rzadko spotykanych ludzkich istot, które tworzą historię, zamiast po prostu patrzeć, jak jej fale opływają cię niczym rzeka sterczącą w jej nurcie skałę. - Nie wiem, o czym mówisz - doskonale wiedziałem, ale nie mógł mnie na tyle znać. - Właśnie, Ŝe znam cię na tyle - rzekł Martin Silenus, bardziej odpowiadając na moje myśli, niŜ ostatnie wypowiedziane przeze mnie zdanie. Muszę tu zaznaczyć, Ŝe ani przez chwilę nie podejrzewałem go o zdolności telepatyczne. Przede wszystkim nie wierzę w telepatię - to znaczy wtedy nie wierzyłem - a poza tym bardziej intrygował mnie potencjał człowieka, który przeŜył bez mała tysiąc lat standardowych. Ale przecieŜ nawet jeśli zwariował, mógł się nauczyć odczytywać z twarzy i z ciała rozmówcy takie niuanse, Ŝe zdolność ta niemal nie dawałaby się odróŜnić od telepatii! A moŜe po prostu udało mu się zgadnąć, co myślę. - Nie chcę być bohaterem - odparłem stanowczo. - Widziałem, jak kończą bohaterowie, kiedy moją brygadę skierowano do walki z rebeliantami na południowym kontynencie. - Ach, Ursus - mruknął mój rozmówca. - Niedźwiedź polarny; najbardziej bezuŜyteczna masa błocka i lodu na całym Hyperionie. Rzeczywiście, przypominam sobie jakieś plotki o zamieszkach w tym rejonie. Podczas trwającej osiem hyperiońskich lat wojny zginęły tam tysiące miejscowych chłopaków, którzy okazali się na tyle głupi, Ŝeby zaciągnąć się do StraŜy Planetarnej. MoŜe poeta wcale nie był tak bystry, za jakiego go uwaŜałem. - Mówiąc o bohaterze nie mam na myśli głupca, który rzuca się z gołymi rękami na granaty plazmowe - Silenus oblizał wargi szybkim, jaszczurczym ruchem języka. - Chodzi mi o osobę, o której męstwie i dobroci krąŜą legendy, która dzięki nim zyskuje status bóstwa; myślę o bohaterze w sensie literackim, o głównej postaci dramatu, obdarzonej zdolnością skutecznego działania; o bohaterze, którego słabości okaŜą się tragiczne i doprowadzą go do zguby - urwał i spojrzał na mnie wyczekująco. Nie odpowiedziałem. - Nie masz tragicznych słabości? A moŜe nie wychodzi ci skuteczne działanie? - Nie chcę być bohaterem - powtórzyłem. Stary męŜczyzna pochylił się nad filiŜanką kawy, a kiedy znów na mnie spojrzał, w oczach mignął mu przekorny błysk. - Gdzie się strzyŜesz, chłopcze? - Słucham? Znów zwilŜył wargi językiem. - Słyszałeś, co powiedziałem. Masz długie włosy, ale zadbane. Gdzie się strzyŜesz? - Czasem, kiedy przez dłuŜszy czas nie opuszczam mokradeł, przycinam je sam - odparłem z westchnieniem. - Ale kiedy jestem w Port Romance, chodzę do małego zakładu przy ulicy Datoo. - Ach... - Silenus rozparł się wygodnie w fotelu. - Znam Datoo. To w Nocnej Dzielnicy... Właściwie zaułek raczej, niŜ ulica. Kiedyś na straganach sprzedawano tam fretki w pozłacanych klatkach. Fryzjerzy oferowali swe usługi na ulicach, ale najlepszy zakład naleŜał do starego człowieka imieniem Palani Woo. Woo miał sześciu synów, a kiedy któryś z nich osiągał wiek męski, w zakładzie pojawiał się kolejny fotel - stare oczy podniosły się, a mnie kolejny raz uderzyła siła czającej się za nimi osobowości. - Tak było sto lat temu.