DAN SIMMONS
FABRYKA KANCIARZY
THE CROOK FACTORY
Przekład
Wojciech Szypuła
Ernest błyskawicznie zgromadził ośmioosobową załogę, wybraną z grona najbardziej
zaufanych towarzyszy. Całej operacji nadano kodową nazwę „Bezprzyjazna”, od imienia
ulubionej kotki pisarza. Pierwszym oficerem Hemingway mianował Winstona Guesta,
sportowca i milionera, przemieszkującego ostatnio w finca. Pułkownik Thomason za
pośrednictwem ambasady amerykańskiej zwerbował do tego zadania sierżanta piechoty
morskiej, który z zawiązanymi oczami potrafił w kilkanaście sekund rozłożyć i złożyć z
powrotem karabin maszynowy. Nazywał się Don Saxon i był jedynym Amerykaninem w
grupie. Towarzyszyli mu: Juan Dunabeitia, wysoki, szczupły, wesoły Bask, który na morzu
był w swoim żywiole, więc przezywano go Sindbadem Żeglarzem - w skrócie Sinski; Patchi,
jeden z grających w jai-alai braci Ibarlucia, od lat bywający w finca i często wygrywający z
Hemingwayem w tenisa; Gregorio Fuentes z Wysp Kanaryjskich, dawny mat i kucharz
pokładowy „Pilar”; Fernando Mesa, wygnaniec z Katalonii, były barceloński pisarz; Roberto
Herrera mocno zbudowany, bladolicy Kubańczyk, którego starszy brat Louis był chirurgiem u
hiszpańskich lojalistów, oraz pewien milczący człowiek, wymieniany jako Lucas, o którego
pochodzeniu niewiele wiemy.
Carlos Baker Ernest Hemingway. Historia życia
1.
Zrobił to w końcu w niedzielę drugiego lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego
pierwszego roku w Idaho, w swoim nowym domu. Przypuszczam, że dom niewiele dla niego
znaczył, ale roztaczał się stąd widok na zamykające dolinę szczyty gór, wijącą się rzekę i
leżący na jej drugim brzegu cmentarz, gdzie pochowano jego przyjaciół.
Byłem wtedy na Kubie. Zakrawało to na ironię losu, ponieważ wcześniej, przez
dziewiętnaście lat od rozstania z Hemingwayem, nigdy tam nie jeździłem. Jeszcze bardziej na
ironię zakrawał fakt, że drugiego lipca przypadały moje czterdzieste dziewiąte urodziny.
Spędziłem je, śledząc małego paskudnego człowieczka, włóczącego się po małych, równie
jak on paskudnych knajpach, a potem w nocy pojechałem za nim samochodem trzysta
pięćdziesiąt kilometrów na odludzie za Santa Clara, gdzie pociąg pancerny strzeże drogi na
Remedios. Sprawa małego paskudnego człowieczka zatrzymała mnie wśród pól trzciny
cukrowej i lasów palmowych przez cały dzień i następną noc, radio zaś usłyszałem pierwszy
raz w hotelu „Perla” w Santa Clara, gdzie wpadłem na drinka. Z odbiornika dobiegały smutne
dźwięki niemal pogrzebowej muzyki, ale nie zastanawiałem się nad tym i z nikim nie
rozmawiałem. Dopiero wieczorem w Hawanie, wymeldowując się z hotelu nieopodal dawnej
ambasady Stanów Zjednoczonych, z której ledwie kilka miesięcy wcześniej, w styczniu,
Castro wykopał Amerykanów, dowiedziałem się o śmierci Hemingwaya.
- Słyszał pan, señor? - spytał siedemdziesięcioletni portier, wynosząc moje walizki.
- Co? - odpowiedziałem pytaniem. Dla portiera byłem zwykłym biznesmenem z
Kolumbii: jeżeli miał dla mnie jakieś prywatne informacje, był to bardzo zły znak.
- Pisarz nie żyje - odparł staruszek, a jego zapadnięte, pokryte ciemnym zarostem
policzki zadrżały.
- Jaki pisarz? - Zerknąłem na zegarek. Musiałem zdążyć na samolot o ósmej wieczorem.
- Señor Papa - odparł portier.
Zamarłem w bezruchu z uniesioną ręką. Przez chwilę nie mogłem skupić wzroku na
tarczy zegarka.
- Hemingway?
- Tak - potwierdził staruszek i kiwał potakująco głową jeszcze długo po tym, jak dźwięk
krótkiego słowa przebrzmiał.
- Jak umarł? - spytałem.
- Palnął sobie w łeb.
Oczywiście, pomyślałem.
- Kiedy?
- Dwa dni temu - odparł portier z ciężkim westchnieniem. Poczułem zapach rumu. - W
Stanach Zjednoczonych - dodał takim tonem, jakby to wszystko wyjaśniało.
- Sic transit hijo de puta - mruknąłem pod nosem. Moją uwagę można by grzecznie
przełożyć jako: „Tak oto odchodzi sukinsyn”.
Portier szarpnął głową, jakby go spoliczkowano. W jego zaropiałych oczkach, zwykle
wyrażających tylko służalczość, błysnął gniew graniczący z nienawiścią. Postawił moje
bagaże na podłodze holu, jakby chciał mieć wolne ręce do bójki. Zdałem sobie sprawę, że
mógł nawet osobiście znać Hemingwaya.
Podniosłem rękę w powstrzymującym geście.
- Wszystko w porządku - uspokoiłem go. - To jego słowa. Tak powiedział, kiedy
podczas rewolucji przegnali Batistę.
Portier skinął głową, ale nie przestał spoglądać na mnie spode łba. Dałem mu dwa peso
i wyszedłem z hotelu, zostawiwszy walizki przy drzwiach.
Z początku zamierzałem odszukać samochód, którym jeździłem - porzuciłem go w
zaułku na skraju Starego Miasta - i pojechać do finca, doszedłem jednak do wniosku, że to zły
pomysł. Musiałem jak najszybciej wydostać się z kraju, a nie włóczyć po okolicy jak jakiś
cholerny turysta. Poza tym przecież rząd rewolucyjny skonfiskował rezydencję. Dziś
pilnowali jej żołnierze.
Czego by mieli pilnować? - zapytałem sam siebie. Tysięcy książek, których nie udało
mu się wywieźć za granicę? Dziesiątków kotów? A może sztucerów, strzelb i trofeów
myśliwskich? Albo jachtu? Co się stało z „Pilar”? Dalej cumuje w Cojimar czy może przejęło
ją państwo?
Jedno nie ulegało wątpliwości: Finca Vigía była od roku zamknięta, a w ogrodzie
batalion byłych sierot i żebraków przechodził szkolenie wojskowe. W Hawanie mówiło się,
że obszarpanych milicjantów nie wpuszcza się do rezydencji - mieli spać w namiotach w
pobliżu kortów tenisowych - ale ich commandante sypia w domku dla gości, zapewne w tym
samym łóżku, które zajmowałem, kiedy mieściła się tam kwatera główna Fabryki Kanciarzy.
W podwójnym dnie walizki miałem ukryty film, który dowodził, że na patio sąsiadującego z
rezydencją Hemingwaya domu Steinhartów Fidel rozkazał zainstalować stanowisko obrony
przeciwlotniczej - szesnaście radzieckich działek AA kaliber sto milimetrów miało strzec
Hawany przed atakiem z powietrza. Obsługę stanowiło osiemdziesięciu siedmiu kubańskich
artylerzystów i sześciu sowieckich doradców.
Nie, nie Finca Vigía. Nie tego wieczoru.
Szedłem ulicą Obispo, przeciąłem jedenaście przecznic i dotarłem do „Floridity”. Już
teraz, zaledwie półtora roku po rewolucji, ulice wydawały mi się puste w porównaniu z
ruchem, jaki panował na nich we wczesnych latach czterdziestych. Z knajpy po drugiej
stronie jezdni wyszło czterech rosyjskich oficerów - byli pijani w sztok i śpiewali na całe
gardło. Kubańczycy - młodzi mężczyźni w białych koszulach i urocze dziewczyny w kusych
spódniczkach - odwracali wzrok, jakby Rosjanie sikali w miejscu publicznym. Żadna z
dziwek do nich nie podeszła.
Pamiętałem, że i „Floridita” stała się własnością państwa, w ten wtorkowy wieczór była
jednak otwarta. Słyszałem, że w latach pięćdziesiątych zainstalowano w lokalu klimatyzację,
ale albo mój rozmówca miał złe informacje, albo koszty działania aparatury okazały się po
rewolucji zbyt wysokie, bo w pootwieranych oknach podniesiono żaluzje i bar otwarto na
chodnik, tak jak w czasach, gdy popijaliśmy tu z Hemingwayem.
Oczywiście nie wszedłem do „Floridity”. Naciągnąłem kapelusz na czoło i starałem się
nie patrzeć do środka - pozwoliłem sobie tylko raz rzucić okiem, kiedy byłem pewien, że cień
ronda skrywa moją twarz.
Ulubiony stołek barowy Hemingwaya - pod ścianą z lewej - był pusty. Nic dziwnego.
Obecny właściciel lokalu - państwo - zakazał komukolwiek na nim siadywać, jakby to była
jakaś cholerna świętość. Na ścianie ponad nim umieszczono popiersie pisarza - ciemne, w
półmroku bezkształtne i żałosne. Słyszałem, że dostał je od przyjaciół po otrzymaniu Nagrody
Nobla za tę głupią opowiastkę o łowieniu ryb. Barman, nie Constante Ribailagua, cantinero,
którego znałem, ale młodszy od niego mężczyzna w okularach o ciemnych oprawkach,
wycierał bar przed stołkiem, jakby Hemingway lada chwila miał wrócić z baño.
Zawróciłem wąską uliczką O’Reilly’ego do hotelu.
- Jezus Maria - wyszeptałem, ocierając pot z czoła. Zanosiło się na to, że w Hawanie
zrobią z Hemingwaya jakiegoś komunistycznego świętego. Widziałem już takie rzeczy w
katolickich krajach, w których zwyciężyła rewolucja marksistowska. Wiernych wyrzucano z
kościołów, ale wciąż potrzebowali jakichś cholernych santos. Rząd socjalistyczny dbał, żeby
ich nie zabrakło: popiersia Marksa, olbrzymie freski przedstawiające Fidela, plakaty Che
Guevary... Święty Hemingway, patron Hawany. Uśmiechnąłem się i uskoczyłem w ciemną
przeczniczkę, żeby nie rozjechał mnie konwój wojskowych ciężarówek prowadzonych przez
rosyjskich kierowców.
- La tenía cogida la baja - mruknąłem, składając zdanie z na wpółzapomnianych
strzępków hawańskiego slangu. To miasto jak żadne inne powinno było „znać jego słabe
strony”, nie dać się zwieść pozorom.
Wieczorem odleciałem z Hawany bardziej zaaferowany implikacjami wizyty w
zamaskowanym obozie na południe od Remedios niż szczegółami śmierci Hemingwaya, ale
w następnych tygodniach, miesiącach i latach te właśnie szczegóły, ten samotny zgon pisarza
stał się moją obsesją.
Z pierwszych doniesień AP wynikało, że Hemingway czyścił jedną z dubeltówek, która
przypadkiem wypaliła. Od razu wiedziałem, że to bzdura. Od dziecka sam czyścił swoją broń
i nic takiego nie mogło mu się przytrafić. Wkrótce agencje potwierdziły zresztą, że strzał
rozsadził mu czaszkę. Ale jak to się stało? Dlaczego wciąż brakowało szczegółów?
Pamiętałem doskonale, że tylko raz doszło między nami do bójki - kiedy w Finca Vigía
pokazywał mi, jak popełnić samobójstwo. Oparł kolbę mannlichera kaliber .256 na przykrytej
szorstkim dywanie podłodze w salonie i przytknął sobie wylot lufy do ust.
- Właśnie tak, Joe, w usta - powiedział. - Podniebienie to najdelikatniejsza część
czaszki.
A potem palcem stopy pociągnął za cyngiel. Rozległ się trzask iglicy. Hemingway
spojrzał na mnie i uśmiechnął się jakby w oczekiwaniu oklasków.
- To idiotyzm - stwierdziłem.
Oparł mannlichera o brzydkie, zdobione roślinnymi motywami krzesło, zakołysał się na
piętach i rozprostował palce u rąk.
- Coś ty powiedział, Joe?
- Że to idiotyczne - powtórzyłem. - A nawet gdybym uważał inaczej, to tylko maricóne
włożyłby sobie lufę do ust.
„Pedał” czy „ciota” to zbyt łagodne tłumaczenia słowa maricóne. Wyszliśmy przed
dom, stanęliśmy nieopodal basenu i rzuciliśmy się na siebie - nie żeby się boksować, ale bić,
gryźć i kopać.
Tego lipcowego dnia w Idaho nie musiał wkładać lufy do ust. W kilka dni po tym, jak
jego żona opisała wypadek z bronią stało się jasne, że pisarz popełnił samobójstwo - strzelił
sobie w głowę z dwururki kaliber dwanaście. W późniejszych relacjach brak zgodności co do
marki broni: brat Hemingwaya Leicester pisał, że był to srebrny richardson; autor pierwszej
biografii twierdził, że Hemingway wybrał swoją ulubioną strzelbę na gołębie, dwulufowego
bossa, i ja również tak sądzę. Błyszczący srebrem richardson był pięknym okazem broni, zbyt
jednak paradnym, żeby odstrzelić sobie z niego potylicę. Pamiętam, jak kiedyś na pokładzie
„Pilar” Hemingway wyczytał w starym „New York Timesie”, że generał George Patton nigdy
się nie rozstaje z parą rewolwerów. Miały one mieć kolby wykładane macicą perłową. Pisarz
tylko wybuchnął śmiechem.
- Generał by się wściekł. Wiecznie musi poprawiać tych przemądrzałych dupków z
gazet, co to naprawdę gówno wiedzą. Okładzina na kolbach jest z kości słoniowej. Patton
zawsze powtarza, że tylko alfons chciałby mieć rewolwer zdobiony macicą perłową.
Całkowicie się z nim zgadzam.
Wydaje mi się, że z podobnych powodów Hemingway nie wybrałby srebrnolufego
richardsona.
Mijały tygodnie i miesiące, a do mnie coraz wyraźniej docierało, że naprawdę liczy się
nie to, jakiej broni użył, lecz że liczą się zupełnie inne szczegóły tego zdarzenia.
Przez ładnych kilka miesięcy przed śmiercią Hemingway żył w przeświadczeniu, że
FBI założyło mu podsłuch w telefonie, że go śledzi i w porozumieniu z Izbą Skarbową
przygotowuje oskarżenie o matactwa podatkowe, które doprowadzi go do ruiny. To właśnie
przede wszystkim przekonanie o inwigilacji przez FBI sprawiło, że jego czwarta żona doszła
do wniosku, że pisarz popadł w paranoję. Wtedy też poprosiła przyjaciół o radę i zabrała go
do kliniki Mayo na serię elektrowstrząsów.
Terapia zniszczyła jego wspomnienia, osłabiła popęd seksualny i talent pisarski, ale nie
uwolniła od urojeń. W noc przed śmiercią Hemingwayowie pojechali ze znajomymi na
kolację do restauracji „Christiana” w Ketchum. Pisarz uparł się, żeby usiąść plecami do
ściany, i cały czas podejrzliwie obserwował dwójkę mężczyzn przy sąsiednim stoliku. Kiedy
żona i George Brown, jeden z jego przyjaciół, poprosili Suzie - kelnerkę z „Christiany” - żeby
wyjaśniła Hemingwayowi, kim są goście przy stoliku obok, ta odparła:
- Przypuszczam, że to jacyś handlowcy z Twin Falls.
- Nie - zaoponował Hemingway. - To agenci FBI.
Dawny przyjaciel pisarza A. E. Hotchner opisał niemal identyczne zdarzenie, które
miało miejsce w tej samej restauracji osiem miesięcy wcześniej, w listopadzie tysiąc
dziewięćset sześćdziesiątego roku. Hemingway mówił mu, że jest śledzony przez FBI, ma
telefon na podsłuchu, a w samochodzie i w całym domu ukryto mikrofony. Pojechali wtedy
we troje - Hotchner, Hemingway i jego żona Mary - do „Christiany”. Przy stole pisarz
opowiadał ze swadą i humorem o dawnych czasach, kiedy Ketchum ogarnęła gorączka złota,
gdy nagle przerwał w pół zdania. Chciał natychmiast opuścić lokal. Nie skończyli jeszcze
jeść, więc żona zapytała go, co się stało.
- Ci dwaj przy barze są z FBI - odrzekł.
Hotchner podszedł do sąsiedniego stolika, przy którym siedział akurat jego znajomy
Chuck Atkinson z żoną, i zapytał, czy znają dwóch gości stojących przy kontuarze.
- Owszem - odparł Atkinson, który mieszkał w Ketchum od urodzenia. - To
akwizytorzy. Zaglądają tu co miesiąc od jakichś pięciu lat. Tylko mi nie mów, że Ernest się
nimi przejął.
Teraz wiem, że tamci dwaj rzeczywiście przez pięć lat regularnie przyjeżdżali do
Ketchum i chodzili po domach, sprzedając ludziom encyklopedie. Co więcej, rzeczywiście
byli agentami FBI wysłanymi przez biuro w Billings. Podobnie zresztą jak ci dwaj, których
Hemingway rozpoznał w „Christianie” pierwszego lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego
pierwszego roku. Śledzili go. Założyli mu podsłuch w telefonie i w domu, chociaż w
samochodzie już nie. Wcześniej, zimą i wiosną tego roku, inni agenci FBI śledzili
Hemingwaya, gdy poleciał prywatnym samolotem do Rochester w Minnesocie na kurację
elektrowstrząsami - od pierwszych „paranoidalnych urojeń” minęły wtedy dwa tygodnie.
Dosłownie w kilka minut po tym, jak piper commanche z Hemingwayem i jego
lekarzem na pokładzie wylądował w Rochester, na lotnisko przybyła prywatna maszyna z
dwoma ludźmi z FBI. Tymczasem Hemingway z doktorem Saviersem zdążyli już odjechać do
miasta. Pilnowało ich bez przerwy czterech miejscowych funkcjonariuszy Biura,
poruszających się dwoma nieoznakowanymi chevroletami: jeden poprzedzał samochód
pisarza, drugi trzymał się z tyłu.
Według raportu FBI, który nigdy nie trafił do archiwum - był jednym z tysięcy
prywatnych dokumentów OP („Oficjalne/Poufne”) J. Edgara Hoovera, które „zaginęły” w
ciągu miesiąca po śmierci dyrektora Biura w maju tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego
drugiego roku - podczas tej pierwszej wizyty w Rochester w listopadzie tysiąc dziewięćset
sześćdziesiątego roku agenci FBI udali się za Hemingwayem do szpitala Najświętszej Marii
Panny, gdzie przyjęto go pod fałszywym nazwiskiem George’a Saviersa, nie wkroczyli
natomiast do kliniki Mayo, kiedy go tam przewieziono.
Ale nie na długo. Z dalszych dokumentów FBI wynika, że wkrótce przeprowadzili
rozmowę z doktorem Howardem P. Rome, konsultantem i specjalistą z oddziału
psychiatrycznego, który odpowiadał za „program psychoterapeutyczny” Hemingwaya. Doktor
Rome i agenci FBI rozważali możliwość użycia elektrowstrząsów, zanim jeszcze
zaproponowano to rozwiązanie pisarzowi i jego żonie.
Jak już wcześniej wspomniałem, osobiste archiwum J. Edgara Hoovera, opatrzone
klauzulą OP - dwadzieścia trzy szafki akt - „zaginęło” wkrótce po jego śmierci. Hoover zmarł
w wieku siedemdziesięciu siedmiu lat drugiego maja tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego
drugiego roku. W dniu jego śmierci, rano, w niespełna godzinę po znalezieniu ciała,
prokurator generalny Stanów Zjednoczonych Richard Kleindienst odbył rozmowę z
prezydentem Nixonem i wezwał do siebie Johna Mohra, asystenta dyrektora FBI. Kazał mu
opieczętować biuro Hoovera i dopilnować, żeby znajdujące się w nim akta pozostały
nienaruszone. Wczesnym popołudniem Mohr przesłał prokuratorowi notatkę służbową
następującej treści:
„Zgodnie z pańskim poleceniem prywatne biuro pana Hoovera zostało zabezpieczone
dziś o godzinie 11.40. Konieczna była wymiana zamka w drzwiach.
Z moich informacji wynika, że dokładnie to, co zastałem w biurze, zastałby pan
Hoover, gdyby przyszedł dziś rano do pracy. Jedyny klucz do pomieszczenia znajduje się w
moim posiadaniu”.
Kleindienst niezwłocznie zameldował Nixonowi, że „archiwum jest bezpieczne” - miał
na myśli „tajne akta”, które, jak powszechnie uważano w Waszyngtonie, musiały znajdować
się w biurze Hoovera.
John Mohr przemilczał jednak fakt, że dyrektor FBI nie trzymał w swoim gabinecie
żadnych dokumentów. Całe sekretne archiwum FBI znajdowało się w biurze
pięćdziesięcioczteroletniej sekretarki Hoovera, panny Helen Gandy. Zanim jeszcze John
Mohr opieczętował gabinet dyrektora, panna Gandy zaczęła robić porządek w osobistym
archiwum Hoovera: przeglądała oznaczone literami „OP” dokumenty, dzieliła je tematycznie,
wiele z nich zniszczyła, a resztę zapakowała w kartonowe pudła, które miały zostać ukryte w
piwnicy domu Hoovera.
W ciągu następnych sześciu tygodni akta przeniesiono w inne miejsce, nie znane ani
funkcjonariuszom FBI, ani nikomu z waszyngtońskich urzędników.
Ale uprzedzam fakty. W tej chwili najbardziej interesuje nas to, co zdarzyło się rankiem
drugiego lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego pierwszego roku, w dniu moich
czterdziestych dziewiątych urodzin, w ostatnim dniu życia Ernesta Hemingwaya. Wydarzenia
te skłoniły mnie do złożenia podwójnej obietnicy, której pragnąłem dotrzymać, zanim umrę.
Przede wszystkim chciałem odnaleźć i odtajnić dokumenty FBI dotyczące Hemingwaya i jego
działalności wywiadowczej na Kubie. Zadanie to miało mi zająć ponad dziesięć lat i wiązać
się z zagrożeniem zarówno mojej wolności osobistej, jak i życia. Od początku wiedziałem
jednak, że drugą część obietnicy będzie mi znacznie trudniej spełnić - chciałem napisać tę
powieść.
Mimo że na przestrzeni dziesięcioleci napisałem setki raportów i sporządziłem tysiące
notatek, nie byłem jednak przygotowany do tego, by nadać tej historii formę książki.
Hemingway mógłby mi pomóc. Byłby szczerze ubawiony, gdyby dowiedział się, że zostałem
wreszcie zmuszony do napisania czegoś, w czym powinienem wykorzystać wszystkie chytre
sztuczki z repertuaru zawodowego pisarza.
- Literatura to taki sposób przedstawiania wydarzeń, by sprawiały wrażenie
prawdziwszych niż prawda - powiedział mi tamtej nocy, gdy u wybrzeży Kuby czekaliśmy na
pojawienie się niemieckiego U-Boota.
- Nie - odparłem. - Prawda jest jedna. A literatura to fikcja, kupa kłamstw, które tylko ją
udają.
Zobaczymy.
Ranek drugiego lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego pierwszego roku, Ketchum w
stanie Idaho... Tylko Ernest Hemingway wiedział, co zdarzyło się w ciągu tych kilku chwil,
ale ich konsekwencje nie pozostawiały wątpliwości.
Zgodnie z zeznaniami czwartej żony pisarza i jego licznych przyjaciół w miesiącach
poprzedzających drugą serię elektrowstrząsów, jak również zaraz po nich - w maju i czerwcu
- Hemingway kilkakrotnie podejmował niezdarne próby samobójcze. Pewnego razu, wracając
z kliniki, usiłował wejść prosto pod wirujące śmigło małego samolotu, grzejącego silniki na
bocznym pasie lotniska, kiedy indziej jeden ze znajomych musiał mu siłą wyrwać naładowaną
strzelbę.
Mary Hemingway zamknęła wprawdzie należącą do męża broń w schowku w piwnicy,
ale klucze zostawiła na widoku - na parapecie okna w kuchni. Jak powiedziała: „Nikt nie ma
prawa bronić człowiekowi dostępu do jego własności”.
Całe lata myślałem o jej słowach. Wspólnie z przyjaciółmi uznała, że ma prawo
zaordynować pisarzowi serię elektrowstrząsów, które niemal całkowicie zniszczyły mu umysł
i unicestwiły jego osobowość, równocześnie jednak doszła do wniosku, że w okresie
pogłębiającej się depresji, kiedy Hemingway znalazł się o krok od samobójczej śmierci, nie
może mu zabronić dostępu do strzelb i karabinów.
W niedzielę drugiego lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego pierwszego roku
Hemingway jak zwykle wstał wcześnie. Poranek był piękny - słoneczny i bezchmurny. Mary,
jedyna poza pisarzem lokatorka domu w Ketchum, spała w osobnej sypialni. Nie obudziła się,
gdy Hemingway na palcach zszedł po wyłożonych chodnikiem schodach, zabrał klucze z
parapetu i udał się do piwnicy, gdzie wziął do ręki - jak sądzę - wiernego bossa kaliber
dwanaście. A potem wrócił na górę, przeszedł przez salon do wyłożonego terakotą holu,
stanął u stóp schodów do sypialni, oparł kolbę strzelby na posadzce, przystawił sobie obie
lufy do czoła - bo raczej nie włożył ich do ust - i pociągnął oba języki spustowe jednocześnie.
Zwracam taką uwagę na szczegóły, ponieważ uważam za ważny fakt, że Hemingway
nie zastrzelił się po prostu w piwnicy, gdzie huk wchłonęłyby betonowe ściany, sufit, drzwi i
wyłożona dywanem podłoga parteru. Hemingway wyniósł strzelbę do holu i zatrzymał się
przy schodach. Tędy Mary musiała przejść, gdyby chciała się dostać do drzwi czy choćby do
telefonu. Musiała natknąć się na jego zwłoki i kałużę krwi, dostrzec odpryski czaszki i
rozbryźnięty mózg, źródło tylu wspaniałych powieści - kłamstw, które, jak mnie kiedyś
przekonywał, były prawdziwsze od prawdy.
Kilka miesięcy wcześniej poproszono Hemingwaya, żeby napisał słowo wstępne do
książki upamiętniającej zaprzysiężenie Johna F. Kennedy’ego na prezydenta. Po wielu
godzinach próżnych wysiłków Hemingway załamał się i rozpłakał na oczach lekarza: wielki
pisarz nie potrafił sklecić paru sensownych zdań.
Nadal jednak umiał porozumiewać się z ludźmi. Przypuszczam, że miejsce i sposób
samobójstwa były ostatnim komunikatem, jaki chciał im przekazać: rzecz jasna, przede
wszystkim Mary, ale także J. Edgarowi Hooverowi, FBI, OSS czy raczej CIA, bo tak teraz
nazywano tę agencję... Stanowiły one także informację dla tych, którzy między kwietniem a
połową września tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku towarzyszyli mu, gdy grał
rolę szpiega. Wtedy to jego losy splotły się z losami niemieckich wywiadowców,
informatorów FBI, brytyjskich tajniaków, kubańskich polityków i policjantów, hiszpańskiego
kleru, szlachty i dziesięcioletnich tajnych agentów. Nie chcę sobie schlebiać, twierdząc, że w
ostatnich chwilach swojego życia Hemingway myślał właśnie o mnie, ale jeżeli dobrze
rozumiem ten ostatni przekaz, jeżeli słusznie przypuszczam, że samobójstwo stało się
ostatnim, desperackim ruchem w ciągnącej się latami grze z cierpliwym, lecz nieustępliwym
przeciwnikiem, jeżeli miało doprowadzić do remisu i nie dopuścić do mata, to może także i
dla mnie znalazło się miejsce wśród myśli, które tego ranka kłębiły się w głowie pisarza. Dla
mnie - drobnego elementu w barokowym ornamencie.
Mam nadzieję, że w dniu moich czterdziestych dziewiątych urodzin, w ostatnim dniu
swojego życia, Hemingway myślał - o ile mimo smutku i przygnębienia mógł w ogóle
pozwolić sobie na luksus myślenia - nie tylko o tym geście ostatecznego buntu, ale także o
licznych zwycięstwach, które odniósł w wieloletniej walce z niewidzialnym wrogiem.
Zastanawiam się, czy myślał o Fabryce Kanciarzy.
2.
Pod koniec kwietnia tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku Hoover wezwał
mnie do Waszyngtonu. W Meksyku odebrałem telegram, z którego wynikało, że mam „jak
najszybciej” zgłosić się do dyrektora. Dało mi to trochę do myślenia, bo wszyscy w Biurze
wiedzieli, że Hoover liczy się z każdym groszem. W normalnej sytuacji, nawet gdybym
wracał z Meksyku czy z Bogoty, bez względu na to, czy podróżowałbym na osiołku,
samochodem, łodzią czy pociągiem, cały czas musiałbym pilnować wysokości rachunku za
podróż.
W dzień spotkania z Hooverem, po przesiadkach w Teksasie, Missouri i Ohio,
wylądowałem w Waszyngtonie na National Airport. Z ciekawością wyjrzałem przez okno
srebrzystego DC-3 - nie tylko po to, żeby w łagodnym słońcu wiosennego poranka podziwiać
kopułę Kapitolu i Memorial Monument, ale także dlatego że sam port lotniczy był zupełnie
nową budowlą. Wcześniej, gdy przylatywałem do Waszyngtonu, lądowałem na starym
lotnisku Hoover Field, po drugiej stronie Potomacu, nieopodal cmentarza w Arlington w
Wirginii. Od zeszłego lata poprzedniego roku przebywałem poza granicami kraju, ale i tak
doszły mnie słuchy, że wojsko - przed atakiem na Pearl Harbor i bez zgody prezydenta -
rozpoczęło prace przy budowie nowego, pięciokątnego gmachu kwatery głównej na Hoover
Field.
Podczas gdy kołowaliśmy przed podejściem do lądowania, przekonałem się, że nowy
port umieszczono w dogodnym punkcie, blisko centrum miasta. Widać było, że nie został
jeszcze wykończony: nowy terminal oplatały rusztowania, na których niczym pracowite
mrówki uwijali się robotnicy. Przelotnie dostrzegłem też nowy gmach sztabu, który
dziennikarze natychmiast ochrzcili „Pentagonem”. Nie bez powodu, bo gdy z wysokości
prawie tysiąca metrów patrzyłem na niedokończony budynek, fundamenty i zarys ścian
wyraźnie układały się w kształt pięciokąta. Sam parking dla samochodów zajął całe Hoover
Field i przylegające do dawnego lotniska tereny wesołego miasteczka. Konwoje ciężarówek
zajeżdżały pod wykończony segment gmachu, dowożąc zapewne biurka, maszyny do pisania
i inne biurowe drobiazgi niezbędne do funkcjonowania rozbudowanej machiny wojskowej.
Rozparłem się wygodnie w fotelu, zasłuchany w zmieniające się przed lądowaniem
buczenie silników mojego DC-3. Polubiłem stare lotnisko, chociaż składał się na nie tylko
pojedynczy trawiasty pas startowy, wciśnięty między wesołe miasteczko i wysypisko śmieci.
Przecinała go stanowa autostrada Military Road. Właśnie, przecinała, zamiast biec
równolegle. Przed kilku laty czytałem gdzieś, że dyrektor lotniska został aresztowany za
próbę ustawienia na niej sygnalizacji świetlnej, która zatrzymywałaby ruch na czas startu i
lądowania cywilnych maszyn. Lokalna administracja dróg zlikwidowała światła, choć to i tak
nie miało większego znaczenia, bo ilekroć przylatywałem do Waszyngtonu, miałem wrażenie,
że piloci doskonale potrafią celować tak, żeby trafić między jadące Military Road pojazdy.
Pamiętam również, że Hoover Field nie miało wieży kontroli z prawdziwego zdarzenia i że na
najwyższym łuku znajdującej się po sąsiedzku kolejki górskiej zawieszono rękaw, który
wskazywał kierunek wiatru.
Wylądowaliśmy i podkołowaliśmy do terminala. Przepuściwszy dwie osoby, wysiadłem
z samolotu. Schodząc po schodkach, poprawiłem rewolwer przy pasie. Miałem ze sobą torbę
podróżną, a w niej zmianę bielizny, czystą koszulę i drugi ciemny garnitur. Martwiłem się
tylko, czy starczy mi czasu, żeby znaleźć hotel, zameldować się, wziąć prysznic, ogolić się i
przebrać przed spotkaniem z dyrektorem Biura. Hoover nie przepadał za agentami, którzy
zjawiali się u niego niedbale ubrani, nawet jeśli całą poprzednią dobę zajęła im podróż przez
pół Meksyku i Stanów z trzema przesiadkami.
W nowym terminalu, wciąż pachnącym świeżym tynkiem i farbą zatrzymałem się przed
stojakiem z prasą. Zwróciłem uwagę na nagłówek w „Washington Daily News”: „Ofiary
chorób wenerycznych z Waszyngtonu nie zmieściłyby się na stadionie!” i spróbowałem sobie
przypomnieć, ilu widzów mieszczą trybuny starego stadionu Griffitha. Ze trzydzieści tysięcy.
Tymczasem, gdy patrzyłem, jak każdy z chłopaków ubranych w zaprasowany w kant mundur
wojsk lądowych, marynarki, żandarmerii, piechoty morskiej albo straży przybrzeżnej całuje
na pożegnanie przynajmniej jedną dziewczynę, dziwiłem się, że od wybuchu wojny
przypadłości miłosne zbierają tak skromne żniwo.
Podszedłem do rzędu budek telefonicznych przy wyjściu z terminala. Miałem tylko
jedną szansę na prysznic i zmianę ubrania: musiałem skontaktować się z Tomem Dillonem,
starym kumplem ze szkolenia w Quantico i z Obozu X. Pracowaliśmy razem, dopóki jego nie
przeniesiono do Waszyngtonu, a mnie do SIS. Tom nadal był kawalerem - przynajmniej
dziesięć miesięcy wcześniej, kiedy ostatni raz z nim rozmawiałem - i miał mieszkanie
niedaleko Departamentu Sprawiedliwości. Wrzuciłem pięciocentówkę i poprosiłem
telefonistkę, żeby połączyła mnie z domowym numerem Dillona. Miałem nadzieję, że ma
wolne. Gdyby pracował, nie zastałbym go ani w domu, ani pewnie też w biurze. Tom dużo
pracował w terenie.
Słuchałem przez chwilę sygnału w telefonie, a potem zrezygnowany zacząłem grzebać
w kieszeni w poszukiwaniu następnej monety, gdy nagle jakaś włochata ręka wyjęła mi
słuchawkę z dłoni i odwiesiła ją na miejsce. Odwróciłem się natychmiast, gotów znokautować
marynarza czy żołnierzyka, który chciał ze mną zadrzeć, i ujrzałem Toma uśmiechającego się
od ucha do ucha.
- Słyszałem, że do mnie dzwonisz - wyjaśnił. - Nie ma mnie w domu.
- Jak zwykle - odparłem i podałem mu rękę na powitanie. - Co ty tu robisz, Tom? -
zapytałem, bo nie wierzę w zbieg okoliczności.
- Pan Ladd mnie przysłał. Powiedział, że o wpół do dwunastej masz spotkanie w
Departamencie i dobrze by było, żebym cię tam podrzucił. Jeśli chcesz, możemy wpaść na
chwilę do mnie. Odświeżysz się po podróży.
- Świetnie.
D. M. Ladd - dla przyjaciół z biura Mickey - był jednym z zastępców dyrektora.
Obecnie pełnił funkcję szefa Wydziału Wywiadu Krajowego, w którym pracował Dillon.
Tom ani słowem nie wspomniał, że mam się spotkać z dyrektorem. Pewnie nawet o tym nie
wiedział, a nie do mnie należało mu o tym mówić.
- Przyleciałeś przed czasem - powiedział, próbując usprawiedliwić się, że na mnie nie
czekał.
- Nie musiałem czekać, aż samochody przejadą po pasie startowym. Chodźmy już stąd.
Tom wziął moją torbę i razem przepchnęliśmy się do wyjścia. Przy krawężniku czekał
na nas zaparkowany kabriolet, ford coupé. Dach wozu był opuszczony, więc Tom rzucił mój
bagaż na tylne siedzenie. Obiegł auto dookoła i wskoczył na fotel kierowcy z tą samą
chłopięcą energią, którą zapamiętałem z Quantico. Rozsiadłem się wygodnie w miękkim
fotelu i ruszyliśmy do centrum. Powietrze było ciepłe i wilgotne, znacznie mniej jednak niż
to, do którego przez ostatnie lata przywykłem w Kolumbii i Meksyku. Przybyłem do
Waszyngtonu zbyt późno, żeby móc podziwiać w pełnej krasie kwitnące słynne japońskie
wiśnie. Jednak zapach pozostających na drzewkach nielicznych kwiatów wciąż unosił się nad
szerokimi alejami, mieszając się z aromatem magnolii, które przydawały miastu znajomej
południowej atmosfery.
Napisałem „znajomej”, ale w istocie przyjechałem do zupełnie innego Waszyngtonu niż
ten, w którym mieszkałem w trzydziestym ósmym i trzydziestym dziewiątym i który na
krótko odwiedziłem ubiegłego lata. Tamten był ospałą, południową mieściną. Na szerokich
ulicach nigdy nie było dużego ruchu, a senna atmosfera przywodziła na myśl zapomniane
wioski Ameryki Łacińskiej, w których później spędziłem mnóstwo czasu. Teraz wszystko się
zmieniło.
„Znaki czasu”, o których czytałem, dostrzegało się na każdym kroku: brzydkie, ponure
budowle z szarych płyt azbestowych, z których każda zajmowała pół kwartału i wypuszczała
na tyłach pięć oficyn, powstawały w tydzień, aby dać schronienie i miejsce pracy hordom
zjeżdżających do miasta wojennych biurokratów. Budynki ciągnęły się po obu stronach
jeziorka przed pomnikiem Lincolna, zasłaniając sam zbiornik krzyżującymi się nad wodą
krytymi, rozchwianymi łącznikami. Jeszcze więcej stało ich przy Constitution Avenue, gdzie
z kolei przesłoniły uroczy park, w którym czasem przysiadałem, żeby w pośpiechu zjeść
lunch. Grupa paskudnych, agresywnych olbrzymów z azbestu otoczyła też Memorial
Monument niczym stado ohydnych padlinożerców, które lada chwila rzucą się na zwierzynę.
Ulice były tak samo szerokie jak dawniej, ale zapchane samochodami do granic
możliwości. Uwagę zwracały zwłaszcza oliwkowozielone wojskowe ciężarówki załadowane
biurkami, krzesłami, szafkami i maszynami do pisania. W samolocie mogłem je sobie tylko
wyobrażać, teraz widziałem wszystko na własne oczy. Stany Zjednoczone wyruszały na
wojnę. Wszystko musiało być w trzech egzemplarzach.
Chodnikami przewalały się tłumy pieszych. Nie brakowało tu wprawdzie mundurów,
ale dominowały uniformy służby cywilnej - szare lub czarne garnitury i żakiety, mocno
wywatowane na ramionach, u kobiet uzupełnione spódniczkami krótszymi niż te, które
zapamiętałem z ostatniego pobytu. Wszyscy wyglądali młodo, zdrowo i miałem wrażenie, że
pędzą na jakieś niezwykle ważne spotkania. Aktówki były wszechobecne. Nawet niektóre
kobiety się z nimi nie rozstawały.
Tramwaje nie zginęły jeszcze do reszty wśród samochodów, ale zauważyłem, że
wyglądają dziwnie staro. Dobrą chwilę trwało, zanim uświadomiłem sobie, że istotnie są
stare: władze miasta musiały wyremontować wycofane z użytku pojazdy, żeby poradzić sobie
z napływem nowych mieszkańców. Patrzyłem, jak malowniczy drewniany zabytek z XIX
stulecia z kabinami motorniczego na obu końcach mija nas, zgrzytając kołami. Przez wysoko
umieszczone okna dostrzegłem, że jest pełen pasażerów uwieszonych mosiężnych poręczy i
skórzanych uchwytów. Większość jadących stanowili Murzyni.
- Właśnie - westchnął Tom Dillon, podążając wzrokiem za moim spojrzeniem. -
Czarnuchów jest dziś jeszcze więcej niż przed wojną.
Pokiwałem głową. Ktoś, kto by się nam przyglądał z tramwaju, mógłby dojść do
wniosku, że jesteśmy braćmi, może nawet bliźniakami. Miałem dwadzieścia dziewięć lat.
Tom był wprawdzie o dwa lata starszy, ale wyglądał młodziej, a na nosie wciąż miał
drobniutkie piegi. Tylko że w przeciwieństwie do mnie jemu nikt nosa nie złamał. Obaj
założyliśmy wymagane przez Hoovera ciemne garnitury i białe koszule - choć, przyznaję,
akurat w tej chwili koszula Toma lepiej się prezentowała - i niemal identyczne filcowe
kapelusze. Włosy mieliśmy przycięte na regulaminowej wysokości pięciu centymetrów nad
kołnierzykiem, a gdyby podmuch wiatru zwiał nam nagle kapelusze, obserwator zwróciłby
zapewne uwagę na staranne uczesanie, które miało zlikwidować efekt „jajowatej głowy”.
Hoover nie znosił, gdy czyjaś głowa przypominała jajo. Do prawej przedniej kieszeni spodni
obaj włożyliśmy przepisowe białe chusteczki, żeby przed powitaniem mieć w co wytrzeć ręce
spocone czy to z nerwów, czy też wskutek wysiłku fizycznego. Hoover nie znosił, gdy ktoś
podawał mu wilgotną dłoń, i nie życzył sobie, żeby robili to jego agenci. W czarnych
kaburach przy pasie obaj mieliśmy rewolwery kaliber .38 zsunięte na prawe biodro, żeby za
bardzo nie wypychały marynarek. Jeżeli Tom nie dostał niespodziewanej podwyżki, to obaj
zarabialiśmy po sześćdziesiąt pięć dolarów tygodniowo. W tysiąc dziewięćset czterdziestym
drugim roku była to całkiem przyzwoita, choć wcale nie rewelacyjna sumka, jak na
absolwentów prawa, którzy spełniali dodatkowo wymogi Biura. I ja, i Tom pochodziliśmy z
katolickich rodzin z Teksasu, chodziliśmy do drugorzędnych szkół średnich, jakich wiele na
południu Stanów, a potem trafiliśmy na wydział prawa.
Na tym jednak podobieństwa się kończyły. Tom Dillon wciąż mówił z
charakterystyczną dla Teksańczyków manierą wolno, przeciągając słowa. Moi rodzice
przeprowadzili się do Kalifornii, kiedy skończyłem trzy lata, a kolejne trzy lata później
trafiłem z nimi na Florydę i chyba pozbyłem się akcentu zdradzającego pochodzenie. Tom
poszedł do college’u za pieniądze rodziny, ja dostałem stypendium za występy w drużynie
futbolowej i dorabiałem sobie dorywczymi pracami. Tom najpierw został prawnikiem, a
dopiero później, spełniwszy wymagania Hoovera, trafił do Biura. Ja stanowiłem wyjątek:
zwerbowano mnie na początku drugiego roku studiów, kiedy z braku motywacji i środków
finansowych groziło mi wydalenie z uczelni. Powód tego specjalnego traktowania był prosty:
płynnie mówiłem po hiszpańsku, a Hoover potrzebował ludzi znających ten język do pracy w
powstającej SIS. Potrzebni mu byli agenci kontrwywiadu, którzy wtopią się w tłum, będą w
stanie porozumieć się z informatorami, a przede wszystkim poprawnie po hiszpańsku
wymówić słowo „dziękuję”. Nadawałem się do tej roboty: mój ojciec był Meksykaninem, a
matka Irlandką - stąd zresztą wynikała kolejna różnica między Tomem i mną.
Kiedy powiedział, że czarnuchów jest dziś jeszcze więcej niż przed wojną, musiałem
mocno się pilnować, żeby nie złapać go za głowę i nie grzmotnąć nią o kierownicę. Nie
obchodziło mnie, że obraża Murzynów - nigdy z żadnym nie pracowałem ani nie znałem
żadnego na tyle dobrze, żeby uniknąć uprzedzeń wobec obywateli czwartej klasy - ale kiedy
Tom Dillon mówił „czarnuch”, ja słyszałem „meksyk”.
Mój ojciec był Meksykaninem. Miałem jasną skórę, a po matce odziedziczyłem rysy
twarzy, które pozwalały mi uchodzić za typowego amerykańskiego protestanta, ale
nauczyłem się wstydzić ojca i bić z każdym, kto próbował mnie nazwać Meksykaninem.
Ponieważ ojciec zmarł, kiedy miałem sześć lat, a matka niespełna rok później, najbardziej
wstydziłem się własnego wstydu. Przeklinałem się w duchu, że nie zdążyłem wybaczyć ojcu,
iż nie był czystej krwi białym, i że nie wybłagałem u matki przebaczenia za to, że jej
nienawidziłem, bo wyszła za Meksykanina.
Dziwnie się z tym czułem. Im starszy się stawałem, tym bardziej żałowałem, że nie
udało mi się lepiej poznać ojca. Miałem niecałe pięć lat, kiedy wyruszył na I wojnę światową
a potem ledwie skończyłem sześć, dowiedzieliśmy się, że zmarł za oceanem na grypę, trzy
miesiące po zakończeniu walk. Jak mogłem tak bardzo tęsknić za kimś, kogo właściwie nie
znałem?
Były i inne różnice między Tomem Dillonem i Joe Lucasem. Praca Toma w Wydziale
Krajowym przypominała pracę znakomitej większości agentów FBI - polegała na
prowadzeniu śledztw. Biuro - Hoover musiał to za każdym razem przypominać
rozgorączkowanym senatorom i kongresmenom - nie przejęło kompetencji policji. Było
agencją śledczą. Większość czasu zabierało Tomowi prowadzenie wywiadów, spisywanie
raportów, sprawdzanie znalezionych śladów, czasem tropienie podejrzanych. Miał pewne
doświadczenie w robocie szpiegowskiej, w zakładaniu podsłuchów i stosowaniu innych
nielegalnych technik wywiadowczych, ale bardziej wymagające zadania zostawiał
specjalistom. Takim jak ja.
Poza tym Tom nigdy nie zabił człowieka.
- Jak tam? - zagadnął Tom, gdy mijaliśmy Biały Dom. - Nadal pracujesz w SIS?
- Mhm - przytaknąłem. Moją uwagę zwrócił posterunek przy wjeździe do Białego
Domu od strony Pennsylvania Avenue. Brama jak zwykle była otwarta, ale wyglądało na to,
że stojący przy niej policjant gotów jest sprawdzić dokumenty każdej osoby, która chciałaby
się przez nią przedostać. Kiedy ubiegłego lata odwiedziłem Waszyngton, każdy mógł śmiało
wejść do otaczających Biały Dom ogrodów. - Dopiero przy wejściu do budynku stał żołnierz,
który miał prawo zapytać gościa o cel wizyty. Wcześniej, w połowie lat trzydziestych, kiedy
pierwszy raz przybyłem do stolicy, Białego Domu nie strzegły żadne posterunki, a teren był
prawie nie ogrodzony. Przypomniałem sobie, jak pierwszego lata grałem w baseball na
południowym trawniku.
- Dalej w Meksyku?
- Mhm - odmruknąłem. Stanęliśmy na światłach. Przed nami szybkim krokiem
przemknęli urzędnicy z Białego Domu. Niektórzy nieśli brązowe, papierowe torby z lunchem.
- Powiedz lepiej, Tom, co słychać w Wydziale Krajowym po ataku na Pearl Harbor? - Gdyby
zapytać Toma o naszą znajomość, stwierdziłby zapewne, że jesteśmy starymi kumplami i od
dawna nie mamy przed sobą tajemnic. Prawda wyglądała inaczej: to Tom nie miał przede
mną tajemnic. - Złapaliście jakichś szpiegów? Niemców? Albo Japońców?
Tom zachichotał i wrzucił bieg, gdy zapaliło się zielone światło.
- Kurczę, Joe, jesteśmy tak zajęci ściganiem własnych ludzi, że nie mamy czasu dla
nazistów ani żółtków.
- Jakich ludzi? - Wiedziałem, że Tom uwielbia plotkować i że nie pomija nazwisk.
Któregoś dnia pewnie straci przez to pracę. - Na kogo poszczuto Biuro, kiedy wojna się
zaczęła?
Wyjął z opakowania listek gumy „Wrigley’s” i zaczął żuć, głośno mlaskając.
- Na wiceprezydenta - odparł niedbałym tonem.
Parsknąłem śmiechem. Wiceprezydent Henry Agard Wallace był idealistą i uczciwym
człowiekiem. Poza tym był również idiotą i bezmyślną marionetką w rękach komunistów.
Tom chyba poczuł się urażony moją reakcją.
- Mówię serio, Joe. Pilnujemy go od roku: pluskwy, podsłuch w telefonie... Nawet jak
facet idzie się odlać, pan Hoover dostaje szczegółowy raport.
- Jasne - mruknąłem. - Wallace to poważna sprawa.
Moja ironia umknęła uwadze Toma.
- Właśnie. Mamy dowody, że komuniści chcą go przekabacić i wykorzystać jako
agenta, Joe.
Wzruszyłem ramionami.
- Nie zapominaj, że Rosjanie są teraz po naszej stronie.
Tom zerknął na mnie znad kierownicy tak wstrząśnięty, że na moment przestał żuć
gumę.
- Jezu Chryste, Joe. Nie żartuj sobie. Pan Hoover nie...
- Wiem, wiem - przerwałem mu. Japończycy zaatakowali Pearl Harbor, a Adolf Hitler
okazał się najbardziej niebezpiecznym człowiekiem na świecie, ale Hoover słynął z tego, że
przede wszystkim chce się rozprawić z komunistami. - Kim jeszcze się zajmujecie?
- Sumnerem Wellesem - odrzekł Tom i zmrużył oczy przed słońcem. Znów stanęliśmy
na światłach. Tramwaj, dudniąc i zgrzytając, przetoczył się przez skrzyżowanie. Znaleźliśmy
się całkiem niedaleko mieszkania Toma, ale utknęliśmy w korku.
Podniosłem rondo kapelusza.
- Sumnerem Wellesem? - powtórzyłem. Welles był podsekretarzem stanu, bliskim
przyjacielem i doradcą prezydenta, a także ekspertem w sprawach Ameryki Łacińskiej,
kluczową postacią dla działającej tam siatki wywiadowczej. Nie raz i nie dwa jego nazwisko
przewijało się w tych dokumentach ambasady amerykańskiej w Kolumbii, które dotyczyły
bezpośrednio mnie. Chodziły słuchy, że odwołano go z Kolumbii na długo przed moim
przybyciem do Bogoty, ale nikt do końca nie wiedział dlaczego. - On też jest komunistą?
- Nie. - Tom pokręcił głową. - Ciotą.
- Co takiego?
Spojrzał na mnie z tym swoim cwaniackim uśmiechem.
- Przecież słyszałeś, Joe, ciotą. Pedałem.
Milczałem.
- Cała sprawa zaczęła się prawie dwa lata temu, we wrześniu tysiąc dziewięćset
czterdziestego roku, w specjalnymi pociągu prezydenckim, kiedy Welles wracał z Alabamy z
pogrzebu Bankheada, przewodniczącego Izby Reprezentantów.
Dillon spojrzał na mnie, jakby spodziewał się serii niecierpliwych pytań. Nie
odezwałem się ani słowem.
Światła się zmieniły i podjechaliśmy kilka metrów. Tom musiał podnieść głos, żeby
przekrzyczeć ryk klaksonów i jazgot silników.
- Musiał za dużo wypić. W każdym razie zadzwonił po bagażowego... Pojawiło się od
razu kilku, a on... no, obnażył się przed nimi i zaproponował... Wiesz, Joe, takie pedalskie
sprawy.
Tom się zarumienił. Mógł sobie być twardzielem w służbie FBI, ale w głębi duszy
pozostał grzecznym, katolickim chłopczykiem.
- Ktoś to potwierdził? - zapytałem, myśląc o tym, co by się zmieniło w pracy SIS,
gdyby Wellesa zdjęto ze stanowiska.
- Pewnie. Pan Hoover przydzielił do tej roboty Eda Tamma. Obserwujemy Wellesa od
półtora roku: jak się schla, to włóczy się po parkach w poszukiwaniu młodych chłopców.
Mamy raporty naszych agentów, zeznania naocznych świadków, nagrania rozmów
telefonicznych...
Ściągnąłem kapelusz na czoło, żeby osłonić oczy przed słońcem. Ludzie z ambasady,
którym najbardziej ufałem, twierdzili, że Sumner Welles jest najmądrzejszym człowiekiem w
całym Departamencie Stanu.
- Pan Hoover poinformował o tym prezydenta? - zapytałem.
- W styczniu minął rok. - Tom wypluł gumę. Samochody ruszyły z miejsca i
skręciliśmy w prawo przy Wisconsin. - Dick Ferris, który współpracował w tej sprawie z
Tammem, mówi, że pan Hoover nie przedstawił żadnych zaleceń. Nikt go nie prosił.
Prezydent nie skomentował tej informacji. Podobno prokurator generalny Biddle próbował
później jeszcze tę sprawę poruszyć, ale Roosevelt uciął rozmowę, mówiąc, że „przecież
Welles nie robi tego w czasie pracy, prawda?”.
Pokiwałem głową.
- Homoseksualne zaloty są przestępstwem - zauważyłem.
- Fakt. Dick mówi, że Ed Tamm twierdzi, że pan Hoover zwrócił na to uwagę
prezydenta i wyjaśnił, że Welles stał się podatny na szantaż. Roosevelt teraz pewnie się nad
tym zastanawia, ale już niedługo...
- Dlaczego? - wtrąciłem. Ujrzałem dom, w którym mieszkałem przed czterema laty,
dzieląc lokal z dwoma innymi agentami. Mieszkanie Toma znajdowało się trzy przecznice
dalej na zachód.
- Bullit przejął Wellesa odrzekł Tom.
William Christian Bullit, człowiek, którego jeden z dziennikarzy nazwał „Jagonem
wśród Jagonów”. Nie znałem dzieł Szekspira, ale i tak zrozumiałem tę aluzję. Hoover miał w
swoim archiwum także teczkę Bullita. Tak się złożyło, że przy okazji jednego z
wcześniejszych zadań w Waszyngtonie musiałem się z nią zapoznać. William Christian Bullit
był jeszcze jednym kumplem Roosevelta, ambasadorem w kilku krajach - w każdym umiał
sobie narobić wrogów - a przy tym oportunistą tak skrajnym, że zerżnąłby stóg siana w
nadziei, że chowa się w nim jakaś kurewka. Z akt, które czytałem, wynikało, że uwiódł pannę
LeHand, uroczą i naiwną sekretarkę prezydenta, tylko po to, żeby mieć do niego lepszy
dostęp.
Skoro wziął się za Wellesa, nie ulegało wątpliwości, że udupi go prędzej czy później.
Szepnie słówko przeciwnikom Roosevelta, chlapnie coś dziennikarzom, wyrazi swoje
oburzenie w obecności Cordella Hulla, sekretarza stanu. Zniszczy Wellesa, choćby walił się
świat, a przy okazji unicestwi biuro do spraw Ameryki Łacińskiej w Departamencie Stanu,
utrąci prowadzoną w nim politykę dobrosąsiedzką i osłabi kraj zaangażowany w wojnę. Ale
przynajmniej człowiek, który po pijaku ujawnia homoseksualne skłonności, zostanie
wydalony z rządu, a pan William Christian Bullit zyska nowe wpływy w niekończącej się
grze o władzę.
Ach, ten Waszyngton.
- Kogo jeszcze namierzacie? - zapytałem znudzonym głosem.
Ku naszemu zdumieniu przed samym domem Toma znalazło się wolne miejsce na
parkingu. Dillon wcisnął forda w ciasną lukę i, nie gasząc silnika, zaciągnął ręczny hamulec.
Podrapał się po nosie.
- Nie zgadłbyś, Joe. W tej sprawie udzielam się osobiście. Dziś wieczorem będę w
związku z tym zajęty. Zostawię ci klucze. Może jutro się spotkamy.
Mnie tu pewnie jutro nie będzie, pomyślałem.
- Doskonale - odparłem.
- Dalej, spróbuj zgadnąć. - Tom chciał się jednak zabawić.
Westchnąłem ciężko.
- Eleanor Roosevelt.
Tom nie posiadał się ze zdumienia.
- Psiakrew. Wiesz, że prowadzimy śledztwo?
- Co ty, żarty sobie robisz?
Hoover założył teczki z napisem „Oficjalne/Poufne” wszystkim ważniejszym
osobistościom w Waszyngtonie - ba, w całych Stanach - ale choć tajemnicą poliszynela było,
że nie cierpi Eleanor Roosevelt, w życiu nie odważyłby się wystąpić przeciw żonie
urzędującego prezydenta. Za bardzo zależało mu na własnej posadzie.
Tom zorientował się, że nie bardzo wiem, co jest grane. Zsunął kapelusz na tył głowy,
oparł się ręką o kierownicę i odwrócił do mnie.
- Nie żartuję, Joe. Oczywiście nie śledzimy pani Roosevelt, ale...
- Jaja sobie ze mnie robisz, Tom.
- Nie, wcale nie - zaprzeczył i nachylił się bliżej, tak że poczułem zapach mięty w jego
oddechu. - Od trzech lat staruszka ma świra na punkcie dzieciaka nazwiskiem Joe Lash...
Wiedziałem o Lashu wszystko. Przeglądałem jego akta przy okazji sprawy Kongresu
Młodzieży Amerykańskiej, którą prowadziłem w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym
roku. Nawet z nim rozmawiałem, podając się za studenta zainteresowanego działaniem jego
organizacji. Był wtedy sekretarzem Kongresu Młodzieży, wiecznym studentem, niby
starszym ode mnie, ale dwadzieścia lat młodszym pod każdym liczącym się względem -
typowy chłopczyk w ciele mężczyzny. Dobiegał trzydziestki, jednak doświadczeniem i
wyrafinowaniem życiowym dorównywał dziesięciolatkowi. Kongres Młodzieży był
lewicującym towarzystwem dyskusyjnym, sponsorowanym i infiltrowanym przez
komunistów, a przy okazji faworytem pani Roosevelt.
- Zostali kochankami...
- Bzdura - przerwałem Tomowi. - Ona ma sześćdziesiąt lat.
- Pięćdziesiąt osiem. A Lash trzydzieści trzy. Pani Roosevelt ma własne mieszkanie w
Nowym Jorku, Joe, i wyobraź sobie, odmówiła ochrony Secret Service.
- I co z tego? To tylko dowodzi, że ma głowę na karku. Kto by chciał, żeby tacy durnie
dwadzieścia cztery godziny na dobę deptali mu po piętach?
Tom pokręcił głową.
- Pan Hoover jest pewien, że to coś znaczy.
Bolała mnie głowa. Przez moment znów miałem ochotę złapać Dillona za krawat i tak
długo walić jego głową o deskę rozdzielczą, aż ten perkaty nos zmieni się w krwawą miazgę.
- Tom - powiedziałem spokojnie - czy chcesz powiedzieć, że szpiegujecie panią
Roosevelt? Przeglądacie jej pocztę?
- Oczywiście, że nie, Joe. Fotografujemy za to korespondencję Lasha. Mamy na
podsłuchu jego mieszkanie i telefon. Powinieneś przeczytać listy, jakie nasza ukochana
pierwsza dama, wielbicielka czarnuchów, wysyła temu komunistycznemu palantowi. Ostre
teksty, Joe.
- Nie wątpię - odparłem. Zrobiło mi się smutno na myśl, że ta starsza, niezbyt
atrakcyjna kobieta śle chłopakowi namiętne listy.
- Dlatego dziś wieczorem będę zajęty - wyjaśnił Tom i znów poprawił kapelusz. - Kilka
tygodni temu Lash został zmobilizowany i przekazujemy sprawę CIC.
- Całkiem rozsądnie - przyznałem. Na czele Counter-Intelligence Corps, czyli
kontrwywiadu wojskowego, stał generał John Bissel. Podlegający mu wydział można by
łagodnie określić mianem „bandy popieprzonych pijanych szympansów”. Spotkałem się też z
określeniem „skrajnie prawicowe dupki”, ale sam bym go nie użył. Nie wtedy. Jedno było
pewne: CIC nie zawaha się przed śledzeniem i podsłuchiwaniem Eleanor Roosevelt.
Wiedziałem też, że Franklin Delano Roosevelt, mimo cierpliwości okazywanej biednym
głuptakom w rodzaju Sumnera Wellesa, każe Bissela przenieść na południowy Pacyfik, gdy
tylko się dowie, że wywiad wojskowy interesuje się jego żoną.
Tom rzucił mi klucze.
- Piwo jest w lodówce - powiedział. - Przykro mi, ale nie mam nic do żarcia. Jak jutro
wieczorem wrócę ze służby, możemy gdzieś się wybrać na kolację.
- Dobrze by było. - Potrząsnąłem kluczami. - Dzięki, Tom. Jeśli będę musiał się ulotnić,
zanim wrócisz...
- Połóż je na futrynie jak za dawnych czasów - dokończył Dillon i wychylił się nad
rozgrzanymi drzwiczkami wozu. Podał mi rękę. - Do zobaczenia, stary.
Odprowadziłem go wzrokiem, gdy włączał się do ruchu, a potem wbiegłem po
schodach na górę. Tom Dillon był idealnym agentem FBI: chętny, choć właściwie leniwy,
gotów przełknąć każde gówno, które Hoover albo jego ludzie każą mu zjeść, szybki w
wykonywaniu rozkazów i ospały w samodzielnym myśleniu, obrońca demokracji, zajadły
wróg czarnuchów, meksyków, żydków i italiańców. Z pewnością regularnie strzelał ze
służbowego rewolweru na strzelnicy w podziemiach Departamentu Sprawiedliwości i
świetnie sobie radził z pistoletami maszynowymi, strzelbami, karabinami, a także w walce
wręcz. Na papierze był sprawnym zabójcą. Gdyby przyszło mu pracować dla SIS w terenie,
przetrwałby może ze trzy dni.
Poszedłem się wykąpać i przestałem o nim myśleć.
3.
Główne wejście do olbrzymiego gmachu Departamentu Sprawiedliwości znajdowało
się na rogu Dziewiątej ulicy i Pennsylvania Avenue. Klasycystyczne portyki - każdy zdobiony
czterema masywnymi kolumnami - zaczynały się powyżej okien na pierwszym piętrze i
ciągnęły na długości czterech pięter aż po dach. Jedyny balkon znajdował się od strony
Pennsylvania Avenue, przy samym rogu, na czwartym piętrze na lewo od kolumn - wchodziło
się nań z gabinetu Hoovera. Od osiemnastu lat dyrektor Biura śledził z balkonu parady
upamiętniające inauguracje prezydentów. Widział też, jak tę samą drogę przemierzały
prezydenckie kondukty pogrzebowe.
Oczywiście, znałem ten budynek, nigdy jednak nie doczekałem się w nim własnego
biurka. Podczas wcześniejszych wizyt w dystrykcie Kolumbia wysyłano mnie do różnych
biur terenowych. Fakt ten zadziałał na moją korzyść, gdy dziesięć minut przed czasem
przybyłem na umówione spotkanie - wykąpany, ogolony, z wypomadowanymi włosami, w
czystej koszuli, garniturze i wypolerowanych butach, z kapeluszem w niespoconych dłoniach.
Gmach był rozległy i choć na pewno znajdowało się w nim kilka takich osób, które
rozpoznałbym na pierwszy rzut oka - i zostałbym przez nie rozpoznany - nikogo takiego nie
spotkałem. Wysiadłem z windy na czwartym piętrze i skierowałem się do sanctum sanctorum
Hoovera.
Biuro dyrektora znajdowało się nie w samym sercu budynku, lecz zdecydowanie na
uboczu. Aby do niego dotrzeć, należało przemierzyć długi korytarz i przejść przez ogromną
salę konferencyjną z rozstawionymi na stole popielniczkami, po czym trafiało się do
sekretariatu, gdzie panna Gandy - niczym bajkowy smok strzegący uwięzionej dziewicy -
pilnowała drzwi do biura Hoovera. Już w tysiąc dziewięćset czterdziestym drugim roku
cieszyła się opinią legendarnej bohaterki: niezastąpiona pracownica Hoovera chroniła go,
opiekowała się nim i była jedyną osobą, której pozwalał oglądać, katalogować i czytać
dokumenty ze swojego prywatnego archiwum. Tego dnia, gdy znalazłem się w sekretariacie,
liczyła sobie dopiero czterdzieści pięć lat, ale przy najbliższych współpracownikach i
przyjaciołach płci męskiej Hoover i tak nie mówił o niej inaczej niż „stara kwoka”. Muszę
przyznać, że miała w sobie coś z opiekuńczej kokoszki.
- Agent specjalny Lucas? - upewniła się, gdy stanąłem przed nią z kapeluszem w ręku. -
Przybył pan cztery minuty przed czasem.
Skinąłem głową.
- Proszę spocząć. Pan Dyrektor ściśle trzyma się planu dnia.
Powstrzymałem się od skwitowania uśmiechem nacisku, jaki położyła na wielką literę
w słowie „Dyrektor”, i grzecznie usiadłem. Pokój był urządzony skromnie: dla gości
przeznaczono tylko dwa nadmiernie wypchane fotele i sprężynową sofę pod ścianą.
Wybrałem sofę. Zdawałem sobie sprawę, że większość agentów nie miała okazji oglądać
biura J. Edgara Hoovera, gdyż dyrektor (gdy o nim myślałem, nie używałem wielkiej litery)
przyjmował podwładnych albo w sali konferencyjnej, albo właśnie tu, w sekretariacie.
Rozejrzałem się w poszukiwaniu skalpu Johna Dillingera na którejś z półek oszklonego
regału, ale nie znalazłem eksponatu, który z detalami opisywali mi w rozmowach Tom i inni
znajomi agenci. Znajdowało się tam tylko kilka pamiątkowych tabliczek i jeden zakurzony
puchar. Może oddali skalp do czyszczenia.
Dokładnie o wpół do dwunastej panna Gandy oznajmiła:
- Teraz pan Dyrektor pana przyjmie, agencie Lucas.
Przyznaję, że serce biło mi szybciej niż zwykle, gdy stanąłem w drzwiach gabinetu.
Hoover zerwał się z miejsca, wybiegł zza biurka, przywitał się ze mną na środku
pokoju, gestem wskazał mi krzesło, po czym wrócił na swoje miejsce. Z rozmów znajomych
wiedziałem, że zawsze tak witał się gośćmi, którym dane było spotkać się z nim w gabinecie.
- Agent specjalny Lucas - powiedział, rozsiadając się wygodnie na swoim tronie.
Napisałem „tronie” bez cienia sarkazmu, gdyż cały rozkład pokoju sprzyjał takiemu
określeniu. Biurko dyrektora umieszczono na podwyższeniu, jego fotel prezentował się
znacznie okazalej niż krzesełko dla gości, na którym siedziałem, a za plecami miał wysokie
okno z żaluzjami: gdyby świeciło słońce, byłby tylko ciemną, masywną sylwetką na
oślepiającym tle. Tymczasem jednak po prześlicznym poranku chmury zasnuły niebo i
wpadające przez okno światło było przyćmione, tak że bez trudu dostrzegałem rysy jego
twarzy.
W kwietniu tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku Hoover miał czterdzieści
sześć lat. Mierzyliśmy się wzrokiem. Miałem taki zwyczaj - choć może „słabość” to lepsze
DAN SIMMONS FABRYKA KANCIARZY THE CROOK FACTORY Przekład Wojciech Szypuła
Ernest błyskawicznie zgromadził ośmioosobową załogę, wybraną z grona najbardziej zaufanych towarzyszy. Całej operacji nadano kodową nazwę „Bezprzyjazna”, od imienia ulubionej kotki pisarza. Pierwszym oficerem Hemingway mianował Winstona Guesta, sportowca i milionera, przemieszkującego ostatnio w finca. Pułkownik Thomason za pośrednictwem ambasady amerykańskiej zwerbował do tego zadania sierżanta piechoty morskiej, który z zawiązanymi oczami potrafił w kilkanaście sekund rozłożyć i złożyć z powrotem karabin maszynowy. Nazywał się Don Saxon i był jedynym Amerykaninem w grupie. Towarzyszyli mu: Juan Dunabeitia, wysoki, szczupły, wesoły Bask, który na morzu był w swoim żywiole, więc przezywano go Sindbadem Żeglarzem - w skrócie Sinski; Patchi, jeden z grających w jai-alai braci Ibarlucia, od lat bywający w finca i często wygrywający z Hemingwayem w tenisa; Gregorio Fuentes z Wysp Kanaryjskich, dawny mat i kucharz pokładowy „Pilar”; Fernando Mesa, wygnaniec z Katalonii, były barceloński pisarz; Roberto Herrera mocno zbudowany, bladolicy Kubańczyk, którego starszy brat Louis był chirurgiem u hiszpańskich lojalistów, oraz pewien milczący człowiek, wymieniany jako Lucas, o którego pochodzeniu niewiele wiemy. Carlos Baker Ernest Hemingway. Historia życia
1. Zrobił to w końcu w niedzielę drugiego lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego pierwszego roku w Idaho, w swoim nowym domu. Przypuszczam, że dom niewiele dla niego znaczył, ale roztaczał się stąd widok na zamykające dolinę szczyty gór, wijącą się rzekę i leżący na jej drugim brzegu cmentarz, gdzie pochowano jego przyjaciół. Byłem wtedy na Kubie. Zakrawało to na ironię losu, ponieważ wcześniej, przez dziewiętnaście lat od rozstania z Hemingwayem, nigdy tam nie jeździłem. Jeszcze bardziej na ironię zakrawał fakt, że drugiego lipca przypadały moje czterdzieste dziewiąte urodziny. Spędziłem je, śledząc małego paskudnego człowieczka, włóczącego się po małych, równie jak on paskudnych knajpach, a potem w nocy pojechałem za nim samochodem trzysta pięćdziesiąt kilometrów na odludzie za Santa Clara, gdzie pociąg pancerny strzeże drogi na Remedios. Sprawa małego paskudnego człowieczka zatrzymała mnie wśród pól trzciny cukrowej i lasów palmowych przez cały dzień i następną noc, radio zaś usłyszałem pierwszy raz w hotelu „Perla” w Santa Clara, gdzie wpadłem na drinka. Z odbiornika dobiegały smutne dźwięki niemal pogrzebowej muzyki, ale nie zastanawiałem się nad tym i z nikim nie rozmawiałem. Dopiero wieczorem w Hawanie, wymeldowując się z hotelu nieopodal dawnej ambasady Stanów Zjednoczonych, z której ledwie kilka miesięcy wcześniej, w styczniu, Castro wykopał Amerykanów, dowiedziałem się o śmierci Hemingwaya. - Słyszał pan, señor? - spytał siedemdziesięcioletni portier, wynosząc moje walizki. - Co? - odpowiedziałem pytaniem. Dla portiera byłem zwykłym biznesmenem z Kolumbii: jeżeli miał dla mnie jakieś prywatne informacje, był to bardzo zły znak. - Pisarz nie żyje - odparł staruszek, a jego zapadnięte, pokryte ciemnym zarostem policzki zadrżały. - Jaki pisarz? - Zerknąłem na zegarek. Musiałem zdążyć na samolot o ósmej wieczorem. - Señor Papa - odparł portier. Zamarłem w bezruchu z uniesioną ręką. Przez chwilę nie mogłem skupić wzroku na tarczy zegarka. - Hemingway? - Tak - potwierdził staruszek i kiwał potakująco głową jeszcze długo po tym, jak dźwięk krótkiego słowa przebrzmiał. - Jak umarł? - spytałem. - Palnął sobie w łeb.
Oczywiście, pomyślałem. - Kiedy? - Dwa dni temu - odparł portier z ciężkim westchnieniem. Poczułem zapach rumu. - W Stanach Zjednoczonych - dodał takim tonem, jakby to wszystko wyjaśniało. - Sic transit hijo de puta - mruknąłem pod nosem. Moją uwagę można by grzecznie przełożyć jako: „Tak oto odchodzi sukinsyn”. Portier szarpnął głową, jakby go spoliczkowano. W jego zaropiałych oczkach, zwykle wyrażających tylko służalczość, błysnął gniew graniczący z nienawiścią. Postawił moje bagaże na podłodze holu, jakby chciał mieć wolne ręce do bójki. Zdałem sobie sprawę, że mógł nawet osobiście znać Hemingwaya. Podniosłem rękę w powstrzymującym geście. - Wszystko w porządku - uspokoiłem go. - To jego słowa. Tak powiedział, kiedy podczas rewolucji przegnali Batistę. Portier skinął głową, ale nie przestał spoglądać na mnie spode łba. Dałem mu dwa peso i wyszedłem z hotelu, zostawiwszy walizki przy drzwiach. Z początku zamierzałem odszukać samochód, którym jeździłem - porzuciłem go w zaułku na skraju Starego Miasta - i pojechać do finca, doszedłem jednak do wniosku, że to zły pomysł. Musiałem jak najszybciej wydostać się z kraju, a nie włóczyć po okolicy jak jakiś cholerny turysta. Poza tym przecież rząd rewolucyjny skonfiskował rezydencję. Dziś pilnowali jej żołnierze. Czego by mieli pilnować? - zapytałem sam siebie. Tysięcy książek, których nie udało mu się wywieźć za granicę? Dziesiątków kotów? A może sztucerów, strzelb i trofeów myśliwskich? Albo jachtu? Co się stało z „Pilar”? Dalej cumuje w Cojimar czy może przejęło ją państwo? Jedno nie ulegało wątpliwości: Finca Vigía była od roku zamknięta, a w ogrodzie batalion byłych sierot i żebraków przechodził szkolenie wojskowe. W Hawanie mówiło się, że obszarpanych milicjantów nie wpuszcza się do rezydencji - mieli spać w namiotach w pobliżu kortów tenisowych - ale ich commandante sypia w domku dla gości, zapewne w tym samym łóżku, które zajmowałem, kiedy mieściła się tam kwatera główna Fabryki Kanciarzy. W podwójnym dnie walizki miałem ukryty film, który dowodził, że na patio sąsiadującego z rezydencją Hemingwaya domu Steinhartów Fidel rozkazał zainstalować stanowisko obrony przeciwlotniczej - szesnaście radzieckich działek AA kaliber sto milimetrów miało strzec Hawany przed atakiem z powietrza. Obsługę stanowiło osiemdziesięciu siedmiu kubańskich artylerzystów i sześciu sowieckich doradców.
Nie, nie Finca Vigía. Nie tego wieczoru. Szedłem ulicą Obispo, przeciąłem jedenaście przecznic i dotarłem do „Floridity”. Już teraz, zaledwie półtora roku po rewolucji, ulice wydawały mi się puste w porównaniu z ruchem, jaki panował na nich we wczesnych latach czterdziestych. Z knajpy po drugiej stronie jezdni wyszło czterech rosyjskich oficerów - byli pijani w sztok i śpiewali na całe gardło. Kubańczycy - młodzi mężczyźni w białych koszulach i urocze dziewczyny w kusych spódniczkach - odwracali wzrok, jakby Rosjanie sikali w miejscu publicznym. Żadna z dziwek do nich nie podeszła. Pamiętałem, że i „Floridita” stała się własnością państwa, w ten wtorkowy wieczór była jednak otwarta. Słyszałem, że w latach pięćdziesiątych zainstalowano w lokalu klimatyzację, ale albo mój rozmówca miał złe informacje, albo koszty działania aparatury okazały się po rewolucji zbyt wysokie, bo w pootwieranych oknach podniesiono żaluzje i bar otwarto na chodnik, tak jak w czasach, gdy popijaliśmy tu z Hemingwayem. Oczywiście nie wszedłem do „Floridity”. Naciągnąłem kapelusz na czoło i starałem się nie patrzeć do środka - pozwoliłem sobie tylko raz rzucić okiem, kiedy byłem pewien, że cień ronda skrywa moją twarz. Ulubiony stołek barowy Hemingwaya - pod ścianą z lewej - był pusty. Nic dziwnego. Obecny właściciel lokalu - państwo - zakazał komukolwiek na nim siadywać, jakby to była jakaś cholerna świętość. Na ścianie ponad nim umieszczono popiersie pisarza - ciemne, w półmroku bezkształtne i żałosne. Słyszałem, że dostał je od przyjaciół po otrzymaniu Nagrody Nobla za tę głupią opowiastkę o łowieniu ryb. Barman, nie Constante Ribailagua, cantinero, którego znałem, ale młodszy od niego mężczyzna w okularach o ciemnych oprawkach, wycierał bar przed stołkiem, jakby Hemingway lada chwila miał wrócić z baño. Zawróciłem wąską uliczką O’Reilly’ego do hotelu. - Jezus Maria - wyszeptałem, ocierając pot z czoła. Zanosiło się na to, że w Hawanie zrobią z Hemingwaya jakiegoś komunistycznego świętego. Widziałem już takie rzeczy w katolickich krajach, w których zwyciężyła rewolucja marksistowska. Wiernych wyrzucano z kościołów, ale wciąż potrzebowali jakichś cholernych santos. Rząd socjalistyczny dbał, żeby ich nie zabrakło: popiersia Marksa, olbrzymie freski przedstawiające Fidela, plakaty Che Guevary... Święty Hemingway, patron Hawany. Uśmiechnąłem się i uskoczyłem w ciemną przeczniczkę, żeby nie rozjechał mnie konwój wojskowych ciężarówek prowadzonych przez rosyjskich kierowców.
- La tenía cogida la baja - mruknąłem, składając zdanie z na wpółzapomnianych strzępków hawańskiego slangu. To miasto jak żadne inne powinno było „znać jego słabe strony”, nie dać się zwieść pozorom. Wieczorem odleciałem z Hawany bardziej zaaferowany implikacjami wizyty w zamaskowanym obozie na południe od Remedios niż szczegółami śmierci Hemingwaya, ale w następnych tygodniach, miesiącach i latach te właśnie szczegóły, ten samotny zgon pisarza stał się moją obsesją. Z pierwszych doniesień AP wynikało, że Hemingway czyścił jedną z dubeltówek, która przypadkiem wypaliła. Od razu wiedziałem, że to bzdura. Od dziecka sam czyścił swoją broń i nic takiego nie mogło mu się przytrafić. Wkrótce agencje potwierdziły zresztą, że strzał rozsadził mu czaszkę. Ale jak to się stało? Dlaczego wciąż brakowało szczegółów? Pamiętałem doskonale, że tylko raz doszło między nami do bójki - kiedy w Finca Vigía pokazywał mi, jak popełnić samobójstwo. Oparł kolbę mannlichera kaliber .256 na przykrytej szorstkim dywanie podłodze w salonie i przytknął sobie wylot lufy do ust. - Właśnie tak, Joe, w usta - powiedział. - Podniebienie to najdelikatniejsza część czaszki. A potem palcem stopy pociągnął za cyngiel. Rozległ się trzask iglicy. Hemingway spojrzał na mnie i uśmiechnął się jakby w oczekiwaniu oklasków. - To idiotyzm - stwierdziłem. Oparł mannlichera o brzydkie, zdobione roślinnymi motywami krzesło, zakołysał się na piętach i rozprostował palce u rąk. - Coś ty powiedział, Joe? - Że to idiotyczne - powtórzyłem. - A nawet gdybym uważał inaczej, to tylko maricóne włożyłby sobie lufę do ust. „Pedał” czy „ciota” to zbyt łagodne tłumaczenia słowa maricóne. Wyszliśmy przed dom, stanęliśmy nieopodal basenu i rzuciliśmy się na siebie - nie żeby się boksować, ale bić, gryźć i kopać. Tego lipcowego dnia w Idaho nie musiał wkładać lufy do ust. W kilka dni po tym, jak jego żona opisała wypadek z bronią stało się jasne, że pisarz popełnił samobójstwo - strzelił sobie w głowę z dwururki kaliber dwanaście. W późniejszych relacjach brak zgodności co do marki broni: brat Hemingwaya Leicester pisał, że był to srebrny richardson; autor pierwszej biografii twierdził, że Hemingway wybrał swoją ulubioną strzelbę na gołębie, dwulufowego bossa, i ja również tak sądzę. Błyszczący srebrem richardson był pięknym okazem broni, zbyt jednak paradnym, żeby odstrzelić sobie z niego potylicę. Pamiętam, jak kiedyś na pokładzie
„Pilar” Hemingway wyczytał w starym „New York Timesie”, że generał George Patton nigdy się nie rozstaje z parą rewolwerów. Miały one mieć kolby wykładane macicą perłową. Pisarz tylko wybuchnął śmiechem. - Generał by się wściekł. Wiecznie musi poprawiać tych przemądrzałych dupków z gazet, co to naprawdę gówno wiedzą. Okładzina na kolbach jest z kości słoniowej. Patton zawsze powtarza, że tylko alfons chciałby mieć rewolwer zdobiony macicą perłową. Całkowicie się z nim zgadzam. Wydaje mi się, że z podobnych powodów Hemingway nie wybrałby srebrnolufego richardsona. Mijały tygodnie i miesiące, a do mnie coraz wyraźniej docierało, że naprawdę liczy się nie to, jakiej broni użył, lecz że liczą się zupełnie inne szczegóły tego zdarzenia. Przez ładnych kilka miesięcy przed śmiercią Hemingway żył w przeświadczeniu, że FBI założyło mu podsłuch w telefonie, że go śledzi i w porozumieniu z Izbą Skarbową przygotowuje oskarżenie o matactwa podatkowe, które doprowadzi go do ruiny. To właśnie przede wszystkim przekonanie o inwigilacji przez FBI sprawiło, że jego czwarta żona doszła do wniosku, że pisarz popadł w paranoję. Wtedy też poprosiła przyjaciół o radę i zabrała go do kliniki Mayo na serię elektrowstrząsów. Terapia zniszczyła jego wspomnienia, osłabiła popęd seksualny i talent pisarski, ale nie uwolniła od urojeń. W noc przed śmiercią Hemingwayowie pojechali ze znajomymi na kolację do restauracji „Christiana” w Ketchum. Pisarz uparł się, żeby usiąść plecami do ściany, i cały czas podejrzliwie obserwował dwójkę mężczyzn przy sąsiednim stoliku. Kiedy żona i George Brown, jeden z jego przyjaciół, poprosili Suzie - kelnerkę z „Christiany” - żeby wyjaśniła Hemingwayowi, kim są goście przy stoliku obok, ta odparła: - Przypuszczam, że to jacyś handlowcy z Twin Falls. - Nie - zaoponował Hemingway. - To agenci FBI. Dawny przyjaciel pisarza A. E. Hotchner opisał niemal identyczne zdarzenie, które miało miejsce w tej samej restauracji osiem miesięcy wcześniej, w listopadzie tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku. Hemingway mówił mu, że jest śledzony przez FBI, ma telefon na podsłuchu, a w samochodzie i w całym domu ukryto mikrofony. Pojechali wtedy we troje - Hotchner, Hemingway i jego żona Mary - do „Christiany”. Przy stole pisarz opowiadał ze swadą i humorem o dawnych czasach, kiedy Ketchum ogarnęła gorączka złota, gdy nagle przerwał w pół zdania. Chciał natychmiast opuścić lokal. Nie skończyli jeszcze jeść, więc żona zapytała go, co się stało. - Ci dwaj przy barze są z FBI - odrzekł.
Hotchner podszedł do sąsiedniego stolika, przy którym siedział akurat jego znajomy Chuck Atkinson z żoną, i zapytał, czy znają dwóch gości stojących przy kontuarze. - Owszem - odparł Atkinson, który mieszkał w Ketchum od urodzenia. - To akwizytorzy. Zaglądają tu co miesiąc od jakichś pięciu lat. Tylko mi nie mów, że Ernest się nimi przejął. Teraz wiem, że tamci dwaj rzeczywiście przez pięć lat regularnie przyjeżdżali do Ketchum i chodzili po domach, sprzedając ludziom encyklopedie. Co więcej, rzeczywiście byli agentami FBI wysłanymi przez biuro w Billings. Podobnie zresztą jak ci dwaj, których Hemingway rozpoznał w „Christianie” pierwszego lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego pierwszego roku. Śledzili go. Założyli mu podsłuch w telefonie i w domu, chociaż w samochodzie już nie. Wcześniej, zimą i wiosną tego roku, inni agenci FBI śledzili Hemingwaya, gdy poleciał prywatnym samolotem do Rochester w Minnesocie na kurację elektrowstrząsami - od pierwszych „paranoidalnych urojeń” minęły wtedy dwa tygodnie. Dosłownie w kilka minut po tym, jak piper commanche z Hemingwayem i jego lekarzem na pokładzie wylądował w Rochester, na lotnisko przybyła prywatna maszyna z dwoma ludźmi z FBI. Tymczasem Hemingway z doktorem Saviersem zdążyli już odjechać do miasta. Pilnowało ich bez przerwy czterech miejscowych funkcjonariuszy Biura, poruszających się dwoma nieoznakowanymi chevroletami: jeden poprzedzał samochód pisarza, drugi trzymał się z tyłu. Według raportu FBI, który nigdy nie trafił do archiwum - był jednym z tysięcy prywatnych dokumentów OP („Oficjalne/Poufne”) J. Edgara Hoovera, które „zaginęły” w ciągu miesiąca po śmierci dyrektora Biura w maju tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego roku - podczas tej pierwszej wizyty w Rochester w listopadzie tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku agenci FBI udali się za Hemingwayem do szpitala Najświętszej Marii Panny, gdzie przyjęto go pod fałszywym nazwiskiem George’a Saviersa, nie wkroczyli natomiast do kliniki Mayo, kiedy go tam przewieziono. Ale nie na długo. Z dalszych dokumentów FBI wynika, że wkrótce przeprowadzili rozmowę z doktorem Howardem P. Rome, konsultantem i specjalistą z oddziału psychiatrycznego, który odpowiadał za „program psychoterapeutyczny” Hemingwaya. Doktor Rome i agenci FBI rozważali możliwość użycia elektrowstrząsów, zanim jeszcze zaproponowano to rozwiązanie pisarzowi i jego żonie. Jak już wcześniej wspomniałem, osobiste archiwum J. Edgara Hoovera, opatrzone klauzulą OP - dwadzieścia trzy szafki akt - „zaginęło” wkrótce po jego śmierci. Hoover zmarł w wieku siedemdziesięciu siedmiu lat drugiego maja tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego
drugiego roku. W dniu jego śmierci, rano, w niespełna godzinę po znalezieniu ciała, prokurator generalny Stanów Zjednoczonych Richard Kleindienst odbył rozmowę z prezydentem Nixonem i wezwał do siebie Johna Mohra, asystenta dyrektora FBI. Kazał mu opieczętować biuro Hoovera i dopilnować, żeby znajdujące się w nim akta pozostały nienaruszone. Wczesnym popołudniem Mohr przesłał prokuratorowi notatkę służbową następującej treści: „Zgodnie z pańskim poleceniem prywatne biuro pana Hoovera zostało zabezpieczone dziś o godzinie 11.40. Konieczna była wymiana zamka w drzwiach. Z moich informacji wynika, że dokładnie to, co zastałem w biurze, zastałby pan Hoover, gdyby przyszedł dziś rano do pracy. Jedyny klucz do pomieszczenia znajduje się w moim posiadaniu”. Kleindienst niezwłocznie zameldował Nixonowi, że „archiwum jest bezpieczne” - miał na myśli „tajne akta”, które, jak powszechnie uważano w Waszyngtonie, musiały znajdować się w biurze Hoovera. John Mohr przemilczał jednak fakt, że dyrektor FBI nie trzymał w swoim gabinecie żadnych dokumentów. Całe sekretne archiwum FBI znajdowało się w biurze pięćdziesięcioczteroletniej sekretarki Hoovera, panny Helen Gandy. Zanim jeszcze John Mohr opieczętował gabinet dyrektora, panna Gandy zaczęła robić porządek w osobistym archiwum Hoovera: przeglądała oznaczone literami „OP” dokumenty, dzieliła je tematycznie, wiele z nich zniszczyła, a resztę zapakowała w kartonowe pudła, które miały zostać ukryte w piwnicy domu Hoovera. W ciągu następnych sześciu tygodni akta przeniesiono w inne miejsce, nie znane ani funkcjonariuszom FBI, ani nikomu z waszyngtońskich urzędników. Ale uprzedzam fakty. W tej chwili najbardziej interesuje nas to, co zdarzyło się rankiem drugiego lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego pierwszego roku, w dniu moich czterdziestych dziewiątych urodzin, w ostatnim dniu życia Ernesta Hemingwaya. Wydarzenia te skłoniły mnie do złożenia podwójnej obietnicy, której pragnąłem dotrzymać, zanim umrę. Przede wszystkim chciałem odnaleźć i odtajnić dokumenty FBI dotyczące Hemingwaya i jego działalności wywiadowczej na Kubie. Zadanie to miało mi zająć ponad dziesięć lat i wiązać się z zagrożeniem zarówno mojej wolności osobistej, jak i życia. Od początku wiedziałem jednak, że drugą część obietnicy będzie mi znacznie trudniej spełnić - chciałem napisać tę powieść. Mimo że na przestrzeni dziesięcioleci napisałem setki raportów i sporządziłem tysiące notatek, nie byłem jednak przygotowany do tego, by nadać tej historii formę książki.
Hemingway mógłby mi pomóc. Byłby szczerze ubawiony, gdyby dowiedział się, że zostałem wreszcie zmuszony do napisania czegoś, w czym powinienem wykorzystać wszystkie chytre sztuczki z repertuaru zawodowego pisarza. - Literatura to taki sposób przedstawiania wydarzeń, by sprawiały wrażenie prawdziwszych niż prawda - powiedział mi tamtej nocy, gdy u wybrzeży Kuby czekaliśmy na pojawienie się niemieckiego U-Boota. - Nie - odparłem. - Prawda jest jedna. A literatura to fikcja, kupa kłamstw, które tylko ją udają. Zobaczymy. Ranek drugiego lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego pierwszego roku, Ketchum w stanie Idaho... Tylko Ernest Hemingway wiedział, co zdarzyło się w ciągu tych kilku chwil, ale ich konsekwencje nie pozostawiały wątpliwości. Zgodnie z zeznaniami czwartej żony pisarza i jego licznych przyjaciół w miesiącach poprzedzających drugą serię elektrowstrząsów, jak również zaraz po nich - w maju i czerwcu - Hemingway kilkakrotnie podejmował niezdarne próby samobójcze. Pewnego razu, wracając z kliniki, usiłował wejść prosto pod wirujące śmigło małego samolotu, grzejącego silniki na bocznym pasie lotniska, kiedy indziej jeden ze znajomych musiał mu siłą wyrwać naładowaną strzelbę. Mary Hemingway zamknęła wprawdzie należącą do męża broń w schowku w piwnicy, ale klucze zostawiła na widoku - na parapecie okna w kuchni. Jak powiedziała: „Nikt nie ma prawa bronić człowiekowi dostępu do jego własności”. Całe lata myślałem o jej słowach. Wspólnie z przyjaciółmi uznała, że ma prawo zaordynować pisarzowi serię elektrowstrząsów, które niemal całkowicie zniszczyły mu umysł i unicestwiły jego osobowość, równocześnie jednak doszła do wniosku, że w okresie pogłębiającej się depresji, kiedy Hemingway znalazł się o krok od samobójczej śmierci, nie może mu zabronić dostępu do strzelb i karabinów. W niedzielę drugiego lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego pierwszego roku Hemingway jak zwykle wstał wcześnie. Poranek był piękny - słoneczny i bezchmurny. Mary, jedyna poza pisarzem lokatorka domu w Ketchum, spała w osobnej sypialni. Nie obudziła się, gdy Hemingway na palcach zszedł po wyłożonych chodnikiem schodach, zabrał klucze z parapetu i udał się do piwnicy, gdzie wziął do ręki - jak sądzę - wiernego bossa kaliber dwanaście. A potem wrócił na górę, przeszedł przez salon do wyłożonego terakotą holu, stanął u stóp schodów do sypialni, oparł kolbę strzelby na posadzce, przystawił sobie obie lufy do czoła - bo raczej nie włożył ich do ust - i pociągnął oba języki spustowe jednocześnie.
Zwracam taką uwagę na szczegóły, ponieważ uważam za ważny fakt, że Hemingway nie zastrzelił się po prostu w piwnicy, gdzie huk wchłonęłyby betonowe ściany, sufit, drzwi i wyłożona dywanem podłoga parteru. Hemingway wyniósł strzelbę do holu i zatrzymał się przy schodach. Tędy Mary musiała przejść, gdyby chciała się dostać do drzwi czy choćby do telefonu. Musiała natknąć się na jego zwłoki i kałużę krwi, dostrzec odpryski czaszki i rozbryźnięty mózg, źródło tylu wspaniałych powieści - kłamstw, które, jak mnie kiedyś przekonywał, były prawdziwsze od prawdy. Kilka miesięcy wcześniej poproszono Hemingwaya, żeby napisał słowo wstępne do książki upamiętniającej zaprzysiężenie Johna F. Kennedy’ego na prezydenta. Po wielu godzinach próżnych wysiłków Hemingway załamał się i rozpłakał na oczach lekarza: wielki pisarz nie potrafił sklecić paru sensownych zdań. Nadal jednak umiał porozumiewać się z ludźmi. Przypuszczam, że miejsce i sposób samobójstwa były ostatnim komunikatem, jaki chciał im przekazać: rzecz jasna, przede wszystkim Mary, ale także J. Edgarowi Hooverowi, FBI, OSS czy raczej CIA, bo tak teraz nazywano tę agencję... Stanowiły one także informację dla tych, którzy między kwietniem a połową września tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku towarzyszyli mu, gdy grał rolę szpiega. Wtedy to jego losy splotły się z losami niemieckich wywiadowców, informatorów FBI, brytyjskich tajniaków, kubańskich polityków i policjantów, hiszpańskiego kleru, szlachty i dziesięcioletnich tajnych agentów. Nie chcę sobie schlebiać, twierdząc, że w ostatnich chwilach swojego życia Hemingway myślał właśnie o mnie, ale jeżeli dobrze rozumiem ten ostatni przekaz, jeżeli słusznie przypuszczam, że samobójstwo stało się ostatnim, desperackim ruchem w ciągnącej się latami grze z cierpliwym, lecz nieustępliwym przeciwnikiem, jeżeli miało doprowadzić do remisu i nie dopuścić do mata, to może także i dla mnie znalazło się miejsce wśród myśli, które tego ranka kłębiły się w głowie pisarza. Dla mnie - drobnego elementu w barokowym ornamencie. Mam nadzieję, że w dniu moich czterdziestych dziewiątych urodzin, w ostatnim dniu swojego życia, Hemingway myślał - o ile mimo smutku i przygnębienia mógł w ogóle pozwolić sobie na luksus myślenia - nie tylko o tym geście ostatecznego buntu, ale także o licznych zwycięstwach, które odniósł w wieloletniej walce z niewidzialnym wrogiem. Zastanawiam się, czy myślał o Fabryce Kanciarzy. 2.
Pod koniec kwietnia tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku Hoover wezwał mnie do Waszyngtonu. W Meksyku odebrałem telegram, z którego wynikało, że mam „jak najszybciej” zgłosić się do dyrektora. Dało mi to trochę do myślenia, bo wszyscy w Biurze wiedzieli, że Hoover liczy się z każdym groszem. W normalnej sytuacji, nawet gdybym wracał z Meksyku czy z Bogoty, bez względu na to, czy podróżowałbym na osiołku, samochodem, łodzią czy pociągiem, cały czas musiałbym pilnować wysokości rachunku za podróż. W dzień spotkania z Hooverem, po przesiadkach w Teksasie, Missouri i Ohio, wylądowałem w Waszyngtonie na National Airport. Z ciekawością wyjrzałem przez okno srebrzystego DC-3 - nie tylko po to, żeby w łagodnym słońcu wiosennego poranka podziwiać kopułę Kapitolu i Memorial Monument, ale także dlatego że sam port lotniczy był zupełnie nową budowlą. Wcześniej, gdy przylatywałem do Waszyngtonu, lądowałem na starym lotnisku Hoover Field, po drugiej stronie Potomacu, nieopodal cmentarza w Arlington w Wirginii. Od zeszłego lata poprzedniego roku przebywałem poza granicami kraju, ale i tak doszły mnie słuchy, że wojsko - przed atakiem na Pearl Harbor i bez zgody prezydenta - rozpoczęło prace przy budowie nowego, pięciokątnego gmachu kwatery głównej na Hoover Field. Podczas gdy kołowaliśmy przed podejściem do lądowania, przekonałem się, że nowy port umieszczono w dogodnym punkcie, blisko centrum miasta. Widać było, że nie został jeszcze wykończony: nowy terminal oplatały rusztowania, na których niczym pracowite mrówki uwijali się robotnicy. Przelotnie dostrzegłem też nowy gmach sztabu, który dziennikarze natychmiast ochrzcili „Pentagonem”. Nie bez powodu, bo gdy z wysokości prawie tysiąca metrów patrzyłem na niedokończony budynek, fundamenty i zarys ścian wyraźnie układały się w kształt pięciokąta. Sam parking dla samochodów zajął całe Hoover Field i przylegające do dawnego lotniska tereny wesołego miasteczka. Konwoje ciężarówek zajeżdżały pod wykończony segment gmachu, dowożąc zapewne biurka, maszyny do pisania i inne biurowe drobiazgi niezbędne do funkcjonowania rozbudowanej machiny wojskowej. Rozparłem się wygodnie w fotelu, zasłuchany w zmieniające się przed lądowaniem buczenie silników mojego DC-3. Polubiłem stare lotnisko, chociaż składał się na nie tylko pojedynczy trawiasty pas startowy, wciśnięty między wesołe miasteczko i wysypisko śmieci. Przecinała go stanowa autostrada Military Road. Właśnie, przecinała, zamiast biec równolegle. Przed kilku laty czytałem gdzieś, że dyrektor lotniska został aresztowany za próbę ustawienia na niej sygnalizacji świetlnej, która zatrzymywałaby ruch na czas startu i lądowania cywilnych maszyn. Lokalna administracja dróg zlikwidowała światła, choć to i tak
nie miało większego znaczenia, bo ilekroć przylatywałem do Waszyngtonu, miałem wrażenie, że piloci doskonale potrafią celować tak, żeby trafić między jadące Military Road pojazdy. Pamiętam również, że Hoover Field nie miało wieży kontroli z prawdziwego zdarzenia i że na najwyższym łuku znajdującej się po sąsiedzku kolejki górskiej zawieszono rękaw, który wskazywał kierunek wiatru. Wylądowaliśmy i podkołowaliśmy do terminala. Przepuściwszy dwie osoby, wysiadłem z samolotu. Schodząc po schodkach, poprawiłem rewolwer przy pasie. Miałem ze sobą torbę podróżną, a w niej zmianę bielizny, czystą koszulę i drugi ciemny garnitur. Martwiłem się tylko, czy starczy mi czasu, żeby znaleźć hotel, zameldować się, wziąć prysznic, ogolić się i przebrać przed spotkaniem z dyrektorem Biura. Hoover nie przepadał za agentami, którzy zjawiali się u niego niedbale ubrani, nawet jeśli całą poprzednią dobę zajęła im podróż przez pół Meksyku i Stanów z trzema przesiadkami. W nowym terminalu, wciąż pachnącym świeżym tynkiem i farbą zatrzymałem się przed stojakiem z prasą. Zwróciłem uwagę na nagłówek w „Washington Daily News”: „Ofiary chorób wenerycznych z Waszyngtonu nie zmieściłyby się na stadionie!” i spróbowałem sobie przypomnieć, ilu widzów mieszczą trybuny starego stadionu Griffitha. Ze trzydzieści tysięcy. Tymczasem, gdy patrzyłem, jak każdy z chłopaków ubranych w zaprasowany w kant mundur wojsk lądowych, marynarki, żandarmerii, piechoty morskiej albo straży przybrzeżnej całuje na pożegnanie przynajmniej jedną dziewczynę, dziwiłem się, że od wybuchu wojny przypadłości miłosne zbierają tak skromne żniwo. Podszedłem do rzędu budek telefonicznych przy wyjściu z terminala. Miałem tylko jedną szansę na prysznic i zmianę ubrania: musiałem skontaktować się z Tomem Dillonem, starym kumplem ze szkolenia w Quantico i z Obozu X. Pracowaliśmy razem, dopóki jego nie przeniesiono do Waszyngtonu, a mnie do SIS. Tom nadal był kawalerem - przynajmniej dziesięć miesięcy wcześniej, kiedy ostatni raz z nim rozmawiałem - i miał mieszkanie niedaleko Departamentu Sprawiedliwości. Wrzuciłem pięciocentówkę i poprosiłem telefonistkę, żeby połączyła mnie z domowym numerem Dillona. Miałem nadzieję, że ma wolne. Gdyby pracował, nie zastałbym go ani w domu, ani pewnie też w biurze. Tom dużo pracował w terenie. Słuchałem przez chwilę sygnału w telefonie, a potem zrezygnowany zacząłem grzebać w kieszeni w poszukiwaniu następnej monety, gdy nagle jakaś włochata ręka wyjęła mi słuchawkę z dłoni i odwiesiła ją na miejsce. Odwróciłem się natychmiast, gotów znokautować marynarza czy żołnierzyka, który chciał ze mną zadrzeć, i ujrzałem Toma uśmiechającego się od ucha do ucha.
- Słyszałem, że do mnie dzwonisz - wyjaśnił. - Nie ma mnie w domu. - Jak zwykle - odparłem i podałem mu rękę na powitanie. - Co ty tu robisz, Tom? - zapytałem, bo nie wierzę w zbieg okoliczności. - Pan Ladd mnie przysłał. Powiedział, że o wpół do dwunastej masz spotkanie w Departamencie i dobrze by było, żebym cię tam podrzucił. Jeśli chcesz, możemy wpaść na chwilę do mnie. Odświeżysz się po podróży. - Świetnie. D. M. Ladd - dla przyjaciół z biura Mickey - był jednym z zastępców dyrektora. Obecnie pełnił funkcję szefa Wydziału Wywiadu Krajowego, w którym pracował Dillon. Tom ani słowem nie wspomniał, że mam się spotkać z dyrektorem. Pewnie nawet o tym nie wiedział, a nie do mnie należało mu o tym mówić. - Przyleciałeś przed czasem - powiedział, próbując usprawiedliwić się, że na mnie nie czekał. - Nie musiałem czekać, aż samochody przejadą po pasie startowym. Chodźmy już stąd. Tom wziął moją torbę i razem przepchnęliśmy się do wyjścia. Przy krawężniku czekał na nas zaparkowany kabriolet, ford coupé. Dach wozu był opuszczony, więc Tom rzucił mój bagaż na tylne siedzenie. Obiegł auto dookoła i wskoczył na fotel kierowcy z tą samą chłopięcą energią, którą zapamiętałem z Quantico. Rozsiadłem się wygodnie w miękkim fotelu i ruszyliśmy do centrum. Powietrze było ciepłe i wilgotne, znacznie mniej jednak niż to, do którego przez ostatnie lata przywykłem w Kolumbii i Meksyku. Przybyłem do Waszyngtonu zbyt późno, żeby móc podziwiać w pełnej krasie kwitnące słynne japońskie wiśnie. Jednak zapach pozostających na drzewkach nielicznych kwiatów wciąż unosił się nad szerokimi alejami, mieszając się z aromatem magnolii, które przydawały miastu znajomej południowej atmosfery. Napisałem „znajomej”, ale w istocie przyjechałem do zupełnie innego Waszyngtonu niż ten, w którym mieszkałem w trzydziestym ósmym i trzydziestym dziewiątym i który na krótko odwiedziłem ubiegłego lata. Tamten był ospałą, południową mieściną. Na szerokich ulicach nigdy nie było dużego ruchu, a senna atmosfera przywodziła na myśl zapomniane wioski Ameryki Łacińskiej, w których później spędziłem mnóstwo czasu. Teraz wszystko się zmieniło. „Znaki czasu”, o których czytałem, dostrzegało się na każdym kroku: brzydkie, ponure budowle z szarych płyt azbestowych, z których każda zajmowała pół kwartału i wypuszczała na tyłach pięć oficyn, powstawały w tydzień, aby dać schronienie i miejsce pracy hordom zjeżdżających do miasta wojennych biurokratów. Budynki ciągnęły się po obu stronach
jeziorka przed pomnikiem Lincolna, zasłaniając sam zbiornik krzyżującymi się nad wodą krytymi, rozchwianymi łącznikami. Jeszcze więcej stało ich przy Constitution Avenue, gdzie z kolei przesłoniły uroczy park, w którym czasem przysiadałem, żeby w pośpiechu zjeść lunch. Grupa paskudnych, agresywnych olbrzymów z azbestu otoczyła też Memorial Monument niczym stado ohydnych padlinożerców, które lada chwila rzucą się na zwierzynę. Ulice były tak samo szerokie jak dawniej, ale zapchane samochodami do granic możliwości. Uwagę zwracały zwłaszcza oliwkowozielone wojskowe ciężarówki załadowane biurkami, krzesłami, szafkami i maszynami do pisania. W samolocie mogłem je sobie tylko wyobrażać, teraz widziałem wszystko na własne oczy. Stany Zjednoczone wyruszały na wojnę. Wszystko musiało być w trzech egzemplarzach. Chodnikami przewalały się tłumy pieszych. Nie brakowało tu wprawdzie mundurów, ale dominowały uniformy służby cywilnej - szare lub czarne garnitury i żakiety, mocno wywatowane na ramionach, u kobiet uzupełnione spódniczkami krótszymi niż te, które zapamiętałem z ostatniego pobytu. Wszyscy wyglądali młodo, zdrowo i miałem wrażenie, że pędzą na jakieś niezwykle ważne spotkania. Aktówki były wszechobecne. Nawet niektóre kobiety się z nimi nie rozstawały. Tramwaje nie zginęły jeszcze do reszty wśród samochodów, ale zauważyłem, że wyglądają dziwnie staro. Dobrą chwilę trwało, zanim uświadomiłem sobie, że istotnie są stare: władze miasta musiały wyremontować wycofane z użytku pojazdy, żeby poradzić sobie z napływem nowych mieszkańców. Patrzyłem, jak malowniczy drewniany zabytek z XIX stulecia z kabinami motorniczego na obu końcach mija nas, zgrzytając kołami. Przez wysoko umieszczone okna dostrzegłem, że jest pełen pasażerów uwieszonych mosiężnych poręczy i skórzanych uchwytów. Większość jadących stanowili Murzyni. - Właśnie - westchnął Tom Dillon, podążając wzrokiem za moim spojrzeniem. - Czarnuchów jest dziś jeszcze więcej niż przed wojną. Pokiwałem głową. Ktoś, kto by się nam przyglądał z tramwaju, mógłby dojść do wniosku, że jesteśmy braćmi, może nawet bliźniakami. Miałem dwadzieścia dziewięć lat. Tom był wprawdzie o dwa lata starszy, ale wyglądał młodziej, a na nosie wciąż miał drobniutkie piegi. Tylko że w przeciwieństwie do mnie jemu nikt nosa nie złamał. Obaj założyliśmy wymagane przez Hoovera ciemne garnitury i białe koszule - choć, przyznaję, akurat w tej chwili koszula Toma lepiej się prezentowała - i niemal identyczne filcowe kapelusze. Włosy mieliśmy przycięte na regulaminowej wysokości pięciu centymetrów nad kołnierzykiem, a gdyby podmuch wiatru zwiał nam nagle kapelusze, obserwator zwróciłby zapewne uwagę na staranne uczesanie, które miało zlikwidować efekt „jajowatej głowy”.
Hoover nie znosił, gdy czyjaś głowa przypominała jajo. Do prawej przedniej kieszeni spodni obaj włożyliśmy przepisowe białe chusteczki, żeby przed powitaniem mieć w co wytrzeć ręce spocone czy to z nerwów, czy też wskutek wysiłku fizycznego. Hoover nie znosił, gdy ktoś podawał mu wilgotną dłoń, i nie życzył sobie, żeby robili to jego agenci. W czarnych kaburach przy pasie obaj mieliśmy rewolwery kaliber .38 zsunięte na prawe biodro, żeby za bardzo nie wypychały marynarek. Jeżeli Tom nie dostał niespodziewanej podwyżki, to obaj zarabialiśmy po sześćdziesiąt pięć dolarów tygodniowo. W tysiąc dziewięćset czterdziestym drugim roku była to całkiem przyzwoita, choć wcale nie rewelacyjna sumka, jak na absolwentów prawa, którzy spełniali dodatkowo wymogi Biura. I ja, i Tom pochodziliśmy z katolickich rodzin z Teksasu, chodziliśmy do drugorzędnych szkół średnich, jakich wiele na południu Stanów, a potem trafiliśmy na wydział prawa. Na tym jednak podobieństwa się kończyły. Tom Dillon wciąż mówił z charakterystyczną dla Teksańczyków manierą wolno, przeciągając słowa. Moi rodzice przeprowadzili się do Kalifornii, kiedy skończyłem trzy lata, a kolejne trzy lata później trafiłem z nimi na Florydę i chyba pozbyłem się akcentu zdradzającego pochodzenie. Tom poszedł do college’u za pieniądze rodziny, ja dostałem stypendium za występy w drużynie futbolowej i dorabiałem sobie dorywczymi pracami. Tom najpierw został prawnikiem, a dopiero później, spełniwszy wymagania Hoovera, trafił do Biura. Ja stanowiłem wyjątek: zwerbowano mnie na początku drugiego roku studiów, kiedy z braku motywacji i środków finansowych groziło mi wydalenie z uczelni. Powód tego specjalnego traktowania był prosty: płynnie mówiłem po hiszpańsku, a Hoover potrzebował ludzi znających ten język do pracy w powstającej SIS. Potrzebni mu byli agenci kontrwywiadu, którzy wtopią się w tłum, będą w stanie porozumieć się z informatorami, a przede wszystkim poprawnie po hiszpańsku wymówić słowo „dziękuję”. Nadawałem się do tej roboty: mój ojciec był Meksykaninem, a matka Irlandką - stąd zresztą wynikała kolejna różnica między Tomem i mną. Kiedy powiedział, że czarnuchów jest dziś jeszcze więcej niż przed wojną, musiałem mocno się pilnować, żeby nie złapać go za głowę i nie grzmotnąć nią o kierownicę. Nie obchodziło mnie, że obraża Murzynów - nigdy z żadnym nie pracowałem ani nie znałem żadnego na tyle dobrze, żeby uniknąć uprzedzeń wobec obywateli czwartej klasy - ale kiedy Tom Dillon mówił „czarnuch”, ja słyszałem „meksyk”. Mój ojciec był Meksykaninem. Miałem jasną skórę, a po matce odziedziczyłem rysy twarzy, które pozwalały mi uchodzić za typowego amerykańskiego protestanta, ale nauczyłem się wstydzić ojca i bić z każdym, kto próbował mnie nazwać Meksykaninem. Ponieważ ojciec zmarł, kiedy miałem sześć lat, a matka niespełna rok później, najbardziej
wstydziłem się własnego wstydu. Przeklinałem się w duchu, że nie zdążyłem wybaczyć ojcu, iż nie był czystej krwi białym, i że nie wybłagałem u matki przebaczenia za to, że jej nienawidziłem, bo wyszła za Meksykanina. Dziwnie się z tym czułem. Im starszy się stawałem, tym bardziej żałowałem, że nie udało mi się lepiej poznać ojca. Miałem niecałe pięć lat, kiedy wyruszył na I wojnę światową a potem ledwie skończyłem sześć, dowiedzieliśmy się, że zmarł za oceanem na grypę, trzy miesiące po zakończeniu walk. Jak mogłem tak bardzo tęsknić za kimś, kogo właściwie nie znałem? Były i inne różnice między Tomem Dillonem i Joe Lucasem. Praca Toma w Wydziale Krajowym przypominała pracę znakomitej większości agentów FBI - polegała na prowadzeniu śledztw. Biuro - Hoover musiał to za każdym razem przypominać rozgorączkowanym senatorom i kongresmenom - nie przejęło kompetencji policji. Było agencją śledczą. Większość czasu zabierało Tomowi prowadzenie wywiadów, spisywanie raportów, sprawdzanie znalezionych śladów, czasem tropienie podejrzanych. Miał pewne doświadczenie w robocie szpiegowskiej, w zakładaniu podsłuchów i stosowaniu innych nielegalnych technik wywiadowczych, ale bardziej wymagające zadania zostawiał specjalistom. Takim jak ja. Poza tym Tom nigdy nie zabił człowieka. - Jak tam? - zagadnął Tom, gdy mijaliśmy Biały Dom. - Nadal pracujesz w SIS? - Mhm - przytaknąłem. Moją uwagę zwrócił posterunek przy wjeździe do Białego Domu od strony Pennsylvania Avenue. Brama jak zwykle była otwarta, ale wyglądało na to, że stojący przy niej policjant gotów jest sprawdzić dokumenty każdej osoby, która chciałaby się przez nią przedostać. Kiedy ubiegłego lata odwiedziłem Waszyngton, każdy mógł śmiało wejść do otaczających Biały Dom ogrodów. - Dopiero przy wejściu do budynku stał żołnierz, który miał prawo zapytać gościa o cel wizyty. Wcześniej, w połowie lat trzydziestych, kiedy pierwszy raz przybyłem do stolicy, Białego Domu nie strzegły żadne posterunki, a teren był prawie nie ogrodzony. Przypomniałem sobie, jak pierwszego lata grałem w baseball na południowym trawniku. - Dalej w Meksyku? - Mhm - odmruknąłem. Stanęliśmy na światłach. Przed nami szybkim krokiem przemknęli urzędnicy z Białego Domu. Niektórzy nieśli brązowe, papierowe torby z lunchem. - Powiedz lepiej, Tom, co słychać w Wydziale Krajowym po ataku na Pearl Harbor? - Gdyby zapytać Toma o naszą znajomość, stwierdziłby zapewne, że jesteśmy starymi kumplami i od
dawna nie mamy przed sobą tajemnic. Prawda wyglądała inaczej: to Tom nie miał przede mną tajemnic. - Złapaliście jakichś szpiegów? Niemców? Albo Japońców? Tom zachichotał i wrzucił bieg, gdy zapaliło się zielone światło. - Kurczę, Joe, jesteśmy tak zajęci ściganiem własnych ludzi, że nie mamy czasu dla nazistów ani żółtków. - Jakich ludzi? - Wiedziałem, że Tom uwielbia plotkować i że nie pomija nazwisk. Któregoś dnia pewnie straci przez to pracę. - Na kogo poszczuto Biuro, kiedy wojna się zaczęła? Wyjął z opakowania listek gumy „Wrigley’s” i zaczął żuć, głośno mlaskając. - Na wiceprezydenta - odparł niedbałym tonem. Parsknąłem śmiechem. Wiceprezydent Henry Agard Wallace był idealistą i uczciwym człowiekiem. Poza tym był również idiotą i bezmyślną marionetką w rękach komunistów. Tom chyba poczuł się urażony moją reakcją. - Mówię serio, Joe. Pilnujemy go od roku: pluskwy, podsłuch w telefonie... Nawet jak facet idzie się odlać, pan Hoover dostaje szczegółowy raport. - Jasne - mruknąłem. - Wallace to poważna sprawa. Moja ironia umknęła uwadze Toma. - Właśnie. Mamy dowody, że komuniści chcą go przekabacić i wykorzystać jako agenta, Joe. Wzruszyłem ramionami. - Nie zapominaj, że Rosjanie są teraz po naszej stronie. Tom zerknął na mnie znad kierownicy tak wstrząśnięty, że na moment przestał żuć gumę. - Jezu Chryste, Joe. Nie żartuj sobie. Pan Hoover nie... - Wiem, wiem - przerwałem mu. Japończycy zaatakowali Pearl Harbor, a Adolf Hitler okazał się najbardziej niebezpiecznym człowiekiem na świecie, ale Hoover słynął z tego, że przede wszystkim chce się rozprawić z komunistami. - Kim jeszcze się zajmujecie? - Sumnerem Wellesem - odrzekł Tom i zmrużył oczy przed słońcem. Znów stanęliśmy na światłach. Tramwaj, dudniąc i zgrzytając, przetoczył się przez skrzyżowanie. Znaleźliśmy się całkiem niedaleko mieszkania Toma, ale utknęliśmy w korku. Podniosłem rondo kapelusza. - Sumnerem Wellesem? - powtórzyłem. Welles był podsekretarzem stanu, bliskim przyjacielem i doradcą prezydenta, a także ekspertem w sprawach Ameryki Łacińskiej, kluczową postacią dla działającej tam siatki wywiadowczej. Nie raz i nie dwa jego nazwisko
przewijało się w tych dokumentach ambasady amerykańskiej w Kolumbii, które dotyczyły bezpośrednio mnie. Chodziły słuchy, że odwołano go z Kolumbii na długo przed moim przybyciem do Bogoty, ale nikt do końca nie wiedział dlaczego. - On też jest komunistą? - Nie. - Tom pokręcił głową. - Ciotą. - Co takiego? Spojrzał na mnie z tym swoim cwaniackim uśmiechem. - Przecież słyszałeś, Joe, ciotą. Pedałem. Milczałem. - Cała sprawa zaczęła się prawie dwa lata temu, we wrześniu tysiąc dziewięćset czterdziestego roku, w specjalnymi pociągu prezydenckim, kiedy Welles wracał z Alabamy z pogrzebu Bankheada, przewodniczącego Izby Reprezentantów. Dillon spojrzał na mnie, jakby spodziewał się serii niecierpliwych pytań. Nie odezwałem się ani słowem. Światła się zmieniły i podjechaliśmy kilka metrów. Tom musiał podnieść głos, żeby przekrzyczeć ryk klaksonów i jazgot silników. - Musiał za dużo wypić. W każdym razie zadzwonił po bagażowego... Pojawiło się od razu kilku, a on... no, obnażył się przed nimi i zaproponował... Wiesz, Joe, takie pedalskie sprawy. Tom się zarumienił. Mógł sobie być twardzielem w służbie FBI, ale w głębi duszy pozostał grzecznym, katolickim chłopczykiem. - Ktoś to potwierdził? - zapytałem, myśląc o tym, co by się zmieniło w pracy SIS, gdyby Wellesa zdjęto ze stanowiska. - Pewnie. Pan Hoover przydzielił do tej roboty Eda Tamma. Obserwujemy Wellesa od półtora roku: jak się schla, to włóczy się po parkach w poszukiwaniu młodych chłopców. Mamy raporty naszych agentów, zeznania naocznych świadków, nagrania rozmów telefonicznych... Ściągnąłem kapelusz na czoło, żeby osłonić oczy przed słońcem. Ludzie z ambasady, którym najbardziej ufałem, twierdzili, że Sumner Welles jest najmądrzejszym człowiekiem w całym Departamencie Stanu. - Pan Hoover poinformował o tym prezydenta? - zapytałem. - W styczniu minął rok. - Tom wypluł gumę. Samochody ruszyły z miejsca i skręciliśmy w prawo przy Wisconsin. - Dick Ferris, który współpracował w tej sprawie z Tammem, mówi, że pan Hoover nie przedstawił żadnych zaleceń. Nikt go nie prosił. Prezydent nie skomentował tej informacji. Podobno prokurator generalny Biddle próbował
później jeszcze tę sprawę poruszyć, ale Roosevelt uciął rozmowę, mówiąc, że „przecież Welles nie robi tego w czasie pracy, prawda?”. Pokiwałem głową. - Homoseksualne zaloty są przestępstwem - zauważyłem. - Fakt. Dick mówi, że Ed Tamm twierdzi, że pan Hoover zwrócił na to uwagę prezydenta i wyjaśnił, że Welles stał się podatny na szantaż. Roosevelt teraz pewnie się nad tym zastanawia, ale już niedługo... - Dlaczego? - wtrąciłem. Ujrzałem dom, w którym mieszkałem przed czterema laty, dzieląc lokal z dwoma innymi agentami. Mieszkanie Toma znajdowało się trzy przecznice dalej na zachód. - Bullit przejął Wellesa odrzekł Tom. William Christian Bullit, człowiek, którego jeden z dziennikarzy nazwał „Jagonem wśród Jagonów”. Nie znałem dzieł Szekspira, ale i tak zrozumiałem tę aluzję. Hoover miał w swoim archiwum także teczkę Bullita. Tak się złożyło, że przy okazji jednego z wcześniejszych zadań w Waszyngtonie musiałem się z nią zapoznać. William Christian Bullit był jeszcze jednym kumplem Roosevelta, ambasadorem w kilku krajach - w każdym umiał sobie narobić wrogów - a przy tym oportunistą tak skrajnym, że zerżnąłby stóg siana w nadziei, że chowa się w nim jakaś kurewka. Z akt, które czytałem, wynikało, że uwiódł pannę LeHand, uroczą i naiwną sekretarkę prezydenta, tylko po to, żeby mieć do niego lepszy dostęp. Skoro wziął się za Wellesa, nie ulegało wątpliwości, że udupi go prędzej czy później. Szepnie słówko przeciwnikom Roosevelta, chlapnie coś dziennikarzom, wyrazi swoje oburzenie w obecności Cordella Hulla, sekretarza stanu. Zniszczy Wellesa, choćby walił się świat, a przy okazji unicestwi biuro do spraw Ameryki Łacińskiej w Departamencie Stanu, utrąci prowadzoną w nim politykę dobrosąsiedzką i osłabi kraj zaangażowany w wojnę. Ale przynajmniej człowiek, który po pijaku ujawnia homoseksualne skłonności, zostanie wydalony z rządu, a pan William Christian Bullit zyska nowe wpływy w niekończącej się grze o władzę. Ach, ten Waszyngton. - Kogo jeszcze namierzacie? - zapytałem znudzonym głosem. Ku naszemu zdumieniu przed samym domem Toma znalazło się wolne miejsce na parkingu. Dillon wcisnął forda w ciasną lukę i, nie gasząc silnika, zaciągnął ręczny hamulec. Podrapał się po nosie.
- Nie zgadłbyś, Joe. W tej sprawie udzielam się osobiście. Dziś wieczorem będę w związku z tym zajęty. Zostawię ci klucze. Może jutro się spotkamy. Mnie tu pewnie jutro nie będzie, pomyślałem. - Doskonale - odparłem. - Dalej, spróbuj zgadnąć. - Tom chciał się jednak zabawić. Westchnąłem ciężko. - Eleanor Roosevelt. Tom nie posiadał się ze zdumienia. - Psiakrew. Wiesz, że prowadzimy śledztwo? - Co ty, żarty sobie robisz? Hoover założył teczki z napisem „Oficjalne/Poufne” wszystkim ważniejszym osobistościom w Waszyngtonie - ba, w całych Stanach - ale choć tajemnicą poliszynela było, że nie cierpi Eleanor Roosevelt, w życiu nie odważyłby się wystąpić przeciw żonie urzędującego prezydenta. Za bardzo zależało mu na własnej posadzie. Tom zorientował się, że nie bardzo wiem, co jest grane. Zsunął kapelusz na tył głowy, oparł się ręką o kierownicę i odwrócił do mnie. - Nie żartuję, Joe. Oczywiście nie śledzimy pani Roosevelt, ale... - Jaja sobie ze mnie robisz, Tom. - Nie, wcale nie - zaprzeczył i nachylił się bliżej, tak że poczułem zapach mięty w jego oddechu. - Od trzech lat staruszka ma świra na punkcie dzieciaka nazwiskiem Joe Lash... Wiedziałem o Lashu wszystko. Przeglądałem jego akta przy okazji sprawy Kongresu Młodzieży Amerykańskiej, którą prowadziłem w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku. Nawet z nim rozmawiałem, podając się za studenta zainteresowanego działaniem jego organizacji. Był wtedy sekretarzem Kongresu Młodzieży, wiecznym studentem, niby starszym ode mnie, ale dwadzieścia lat młodszym pod każdym liczącym się względem - typowy chłopczyk w ciele mężczyzny. Dobiegał trzydziestki, jednak doświadczeniem i wyrafinowaniem życiowym dorównywał dziesięciolatkowi. Kongres Młodzieży był lewicującym towarzystwem dyskusyjnym, sponsorowanym i infiltrowanym przez komunistów, a przy okazji faworytem pani Roosevelt. - Zostali kochankami... - Bzdura - przerwałem Tomowi. - Ona ma sześćdziesiąt lat. - Pięćdziesiąt osiem. A Lash trzydzieści trzy. Pani Roosevelt ma własne mieszkanie w Nowym Jorku, Joe, i wyobraź sobie, odmówiła ochrony Secret Service.
- I co z tego? To tylko dowodzi, że ma głowę na karku. Kto by chciał, żeby tacy durnie dwadzieścia cztery godziny na dobę deptali mu po piętach? Tom pokręcił głową. - Pan Hoover jest pewien, że to coś znaczy. Bolała mnie głowa. Przez moment znów miałem ochotę złapać Dillona za krawat i tak długo walić jego głową o deskę rozdzielczą, aż ten perkaty nos zmieni się w krwawą miazgę. - Tom - powiedziałem spokojnie - czy chcesz powiedzieć, że szpiegujecie panią Roosevelt? Przeglądacie jej pocztę? - Oczywiście, że nie, Joe. Fotografujemy za to korespondencję Lasha. Mamy na podsłuchu jego mieszkanie i telefon. Powinieneś przeczytać listy, jakie nasza ukochana pierwsza dama, wielbicielka czarnuchów, wysyła temu komunistycznemu palantowi. Ostre teksty, Joe. - Nie wątpię - odparłem. Zrobiło mi się smutno na myśl, że ta starsza, niezbyt atrakcyjna kobieta śle chłopakowi namiętne listy. - Dlatego dziś wieczorem będę zajęty - wyjaśnił Tom i znów poprawił kapelusz. - Kilka tygodni temu Lash został zmobilizowany i przekazujemy sprawę CIC. - Całkiem rozsądnie - przyznałem. Na czele Counter-Intelligence Corps, czyli kontrwywiadu wojskowego, stał generał John Bissel. Podlegający mu wydział można by łagodnie określić mianem „bandy popieprzonych pijanych szympansów”. Spotkałem się też z określeniem „skrajnie prawicowe dupki”, ale sam bym go nie użył. Nie wtedy. Jedno było pewne: CIC nie zawaha się przed śledzeniem i podsłuchiwaniem Eleanor Roosevelt. Wiedziałem też, że Franklin Delano Roosevelt, mimo cierpliwości okazywanej biednym głuptakom w rodzaju Sumnera Wellesa, każe Bissela przenieść na południowy Pacyfik, gdy tylko się dowie, że wywiad wojskowy interesuje się jego żoną. Tom rzucił mi klucze. - Piwo jest w lodówce - powiedział. - Przykro mi, ale nie mam nic do żarcia. Jak jutro wieczorem wrócę ze służby, możemy gdzieś się wybrać na kolację. - Dobrze by było. - Potrząsnąłem kluczami. - Dzięki, Tom. Jeśli będę musiał się ulotnić, zanim wrócisz... - Połóż je na futrynie jak za dawnych czasów - dokończył Dillon i wychylił się nad rozgrzanymi drzwiczkami wozu. Podał mi rękę. - Do zobaczenia, stary. Odprowadziłem go wzrokiem, gdy włączał się do ruchu, a potem wbiegłem po schodach na górę. Tom Dillon był idealnym agentem FBI: chętny, choć właściwie leniwy, gotów przełknąć każde gówno, które Hoover albo jego ludzie każą mu zjeść, szybki w
wykonywaniu rozkazów i ospały w samodzielnym myśleniu, obrońca demokracji, zajadły wróg czarnuchów, meksyków, żydków i italiańców. Z pewnością regularnie strzelał ze służbowego rewolweru na strzelnicy w podziemiach Departamentu Sprawiedliwości i świetnie sobie radził z pistoletami maszynowymi, strzelbami, karabinami, a także w walce wręcz. Na papierze był sprawnym zabójcą. Gdyby przyszło mu pracować dla SIS w terenie, przetrwałby może ze trzy dni. Poszedłem się wykąpać i przestałem o nim myśleć. 3. Główne wejście do olbrzymiego gmachu Departamentu Sprawiedliwości znajdowało się na rogu Dziewiątej ulicy i Pennsylvania Avenue. Klasycystyczne portyki - każdy zdobiony czterema masywnymi kolumnami - zaczynały się powyżej okien na pierwszym piętrze i ciągnęły na długości czterech pięter aż po dach. Jedyny balkon znajdował się od strony Pennsylvania Avenue, przy samym rogu, na czwartym piętrze na lewo od kolumn - wchodziło się nań z gabinetu Hoovera. Od osiemnastu lat dyrektor Biura śledził z balkonu parady upamiętniające inauguracje prezydentów. Widział też, jak tę samą drogę przemierzały prezydenckie kondukty pogrzebowe. Oczywiście, znałem ten budynek, nigdy jednak nie doczekałem się w nim własnego biurka. Podczas wcześniejszych wizyt w dystrykcie Kolumbia wysyłano mnie do różnych biur terenowych. Fakt ten zadziałał na moją korzyść, gdy dziesięć minut przed czasem przybyłem na umówione spotkanie - wykąpany, ogolony, z wypomadowanymi włosami, w czystej koszuli, garniturze i wypolerowanych butach, z kapeluszem w niespoconych dłoniach. Gmach był rozległy i choć na pewno znajdowało się w nim kilka takich osób, które rozpoznałbym na pierwszy rzut oka - i zostałbym przez nie rozpoznany - nikogo takiego nie spotkałem. Wysiadłem z windy na czwartym piętrze i skierowałem się do sanctum sanctorum Hoovera. Biuro dyrektora znajdowało się nie w samym sercu budynku, lecz zdecydowanie na uboczu. Aby do niego dotrzeć, należało przemierzyć długi korytarz i przejść przez ogromną salę konferencyjną z rozstawionymi na stole popielniczkami, po czym trafiało się do sekretariatu, gdzie panna Gandy - niczym bajkowy smok strzegący uwięzionej dziewicy - pilnowała drzwi do biura Hoovera. Już w tysiąc dziewięćset czterdziestym drugim roku cieszyła się opinią legendarnej bohaterki: niezastąpiona pracownica Hoovera chroniła go, opiekowała się nim i była jedyną osobą, której pozwalał oglądać, katalogować i czytać
dokumenty ze swojego prywatnego archiwum. Tego dnia, gdy znalazłem się w sekretariacie, liczyła sobie dopiero czterdzieści pięć lat, ale przy najbliższych współpracownikach i przyjaciołach płci męskiej Hoover i tak nie mówił o niej inaczej niż „stara kwoka”. Muszę przyznać, że miała w sobie coś z opiekuńczej kokoszki. - Agent specjalny Lucas? - upewniła się, gdy stanąłem przed nią z kapeluszem w ręku. - Przybył pan cztery minuty przed czasem. Skinąłem głową. - Proszę spocząć. Pan Dyrektor ściśle trzyma się planu dnia. Powstrzymałem się od skwitowania uśmiechem nacisku, jaki położyła na wielką literę w słowie „Dyrektor”, i grzecznie usiadłem. Pokój był urządzony skromnie: dla gości przeznaczono tylko dwa nadmiernie wypchane fotele i sprężynową sofę pod ścianą. Wybrałem sofę. Zdawałem sobie sprawę, że większość agentów nie miała okazji oglądać biura J. Edgara Hoovera, gdyż dyrektor (gdy o nim myślałem, nie używałem wielkiej litery) przyjmował podwładnych albo w sali konferencyjnej, albo właśnie tu, w sekretariacie. Rozejrzałem się w poszukiwaniu skalpu Johna Dillingera na którejś z półek oszklonego regału, ale nie znalazłem eksponatu, który z detalami opisywali mi w rozmowach Tom i inni znajomi agenci. Znajdowało się tam tylko kilka pamiątkowych tabliczek i jeden zakurzony puchar. Może oddali skalp do czyszczenia. Dokładnie o wpół do dwunastej panna Gandy oznajmiła: - Teraz pan Dyrektor pana przyjmie, agencie Lucas. Przyznaję, że serce biło mi szybciej niż zwykle, gdy stanąłem w drzwiach gabinetu. Hoover zerwał się z miejsca, wybiegł zza biurka, przywitał się ze mną na środku pokoju, gestem wskazał mi krzesło, po czym wrócił na swoje miejsce. Z rozmów znajomych wiedziałem, że zawsze tak witał się gośćmi, którym dane było spotkać się z nim w gabinecie. - Agent specjalny Lucas - powiedział, rozsiadając się wygodnie na swoim tronie. Napisałem „tronie” bez cienia sarkazmu, gdyż cały rozkład pokoju sprzyjał takiemu określeniu. Biurko dyrektora umieszczono na podwyższeniu, jego fotel prezentował się znacznie okazalej niż krzesełko dla gości, na którym siedziałem, a za plecami miał wysokie okno z żaluzjami: gdyby świeciło słońce, byłby tylko ciemną, masywną sylwetką na oślepiającym tle. Tymczasem jednak po prześlicznym poranku chmury zasnuły niebo i wpadające przez okno światło było przyćmione, tak że bez trudu dostrzegałem rysy jego twarzy. W kwietniu tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku Hoover miał czterdzieści sześć lat. Mierzyliśmy się wzrokiem. Miałem taki zwyczaj - choć może „słabość” to lepsze