uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 908
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 027 150

Dan Simmons - Olimp Tom 2

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Dan Simmons - Olimp Tom 2.pdf

uzavrano EBooki D Dan Simmons
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 159 osób, 118 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 335 stron)

Dan Simmons Olimp Olympos Tom 2 Przekład Wojciech Szypuła Część 1 1 Harman z Arielem spadali w ciemność. Trwało to niewyobrażalnie długo. Zamiast roztrzaskać się u stóp Golden Gate w Machu Picchu, miękko wylądowali w dżungli na grubej, liczącej setki lat warstwie próchnicy i gnijących liści. W pierwszej chwili oszołomiony Harman nie mógł uwierzyć, że nie zginął. Potem jednak uklęknął, opędzając się od małego Ariela – który i tak już odskoczył poza zasięg jego rąk – i wstał chwiejnie. Zamrugał kilka razy. Otaczała go ciemność. Ciemność. Przy Golden Gate był dzień, więc musieli spaść... gdzie indziej. Ale gdzie? Harman był pewien dwóch rzeczy: znajdowali się teraz po przeciwnej stronie planety, w gęstej dżungli. Noc intensywnie pachniała roślinną zgnilizną. Gęste od wilgoci powietrze lepiło mu się do skóry jak przemoczony koc; koszula przesiąkła w mgnieniu oka i przylgnęła do ciała. Z nieprzeniknionego mroku dobiegał szelest liści palmowych, któremu towarzyszył brzęk owadzich skrzydeł i odgłosy insektów

przemieszczających się w poszyciu oraz tupot mniejszych i większych zwierząt. Czekając, aż wzrok przywyknie do ciemności, zacisnął pięści. Miał nadzieję, że prędzej czy później dosięgnie Ariela. Zadarł głowę. Wysoko, bardzo wysoko między liśćmi przeświecały gwiazdy. Upłynęła może z minuta, zanim dostrzegł bladą, widmową i lekko fosforyzującą sylwetkę Ariela, który stał jakieś trzy metry od niego. – Zabierz mnie z powrotem – burknął Harman. – Dokąd? – Na most. Albo do Ardis. Byle szybko. – To niemożliwe. Bezpłciowy głos brzmiał obelżywie. I doprowadzał Harmana do szału. – Możliwe. I masz to natychmiast zrobić. Nie wiem, jak mnie tu przeniosłeś, ale żądam, abyś odwrócił ten proces. I to już! – A jeśli nie? Co mi zrobisz? – spytał lekko rozbawiony blady ludzik. – Zabiję cię – odparł obojętnym tonem Harman. Mówił najzupełniej poważnie. Zamierzał udusić tego białozielonego wymoczka, wycisnąć z niego życie, a potem napluć na trupa. I zostaniesz sam w ciemnej dżungli, odezwały się w nim resztki logiki. Zignorował tę myśl, – Jejku. jejku – zakpił z udawanym przerażeniem Ariel. – Zaszczypiesz mnie na śmierć? Harman rzucił się na niego. Mała postać – Ariel miał nie więcej niż metr dwadzieścia wzrostu – złapała go w pół skoku i cisnęła na dziesięć metrów w głąb dżungli. Śmignął w powietrzu, łamiąc po drodze paprocie i rwąc liany. Dobre dwie minuty trwało, zanim odzyskał oddech, kolejną zajęło mu dźwignięcie się na kolana. Zdawał sobie sprawę, że gdyby Ariel potraktował go w ten sposób w innym miejscu – na przykład na Golden Gate, gdzie się przed momentem znajdowali – miałby przetrącony kręgosłup. Stanął na miękkiej ziemi, wytężył w ciemności wzrok i przedarł się przez gąszcz z powrotem na maleńką polankę. Ariela już tam nie było. – Patrz! – zabrzmiał skądś jego wesoły głosik. – Jest nas więcej! Harman znieruchomiał. Jego wzrok przyzwyczaił się już do sączącego się z góry skąpego blasku gwiazd, i to, co zobaczył, zaparło mu dech w piersi. Na polance, pomiędzy drzewami, wśród lian i paproci stało około pięćdziesięciu, może sześćdziesięciu drobnych postaci. Nie były ludźmi, wojniksami ani kalibanami. Nie przypominały żadnych dwunogich istot, jakie Harman widział w swoim trwającym dziewięćdziesiąt dziewięć lat i dziewięć miesięcy życiu. Kształtami trochę podobne do ludzi, były niewiele wyższe od Ariela i miały – tak jak on – przezroczystą skórę, pod którą, w zielonkawym płynie, pławiły się organy wewnętrzne. O ile jednak Ariel miał normalne usta, policzki, nos i oczy młodego mężczyzny lub młodej kobiety, o tyle im brakowało zarówno warg, jak i ludzkich oczu. Wpatrywały się w Harmana czarnymi kropkami, które przywodziły na myśl dwie bryłki węgla. Miały po trzy palce u rąk, nie miały zaś ani szkieletów, ani żadnych cech

które różniłyby je między sobą. – Chyba nie miałeś jeszcze okazji poznać moich pomocników. – Ariel pełnym wdzięku, kobiecym skinieniem głowy wskazał zgromadzony w półmroku tłumek. – Ich miejsce jest tutaj, w niższym świecie. Zostali nań wypluci, zanim narodził się wasz rodzaj. Różne noszą miana. Jego Prosperowatość nazywa je tak i siak, jak mu przyjdzie ochota, są jednak podobni do mnie. Wywodzą się z chlorofilu i pyłków, które rozsiano po lesie, aby dokonywały pomiarów. To się działo jeszcze przed nastaniem postludzi. Oto zeki. Są robotnikami, pomocnikami i więźniami jednocześnie. Jak my wszyscy, nieprawdaż? Harman wpatrywał się w zielone stworki. Odpowiadały mu niewzruszonymi spojrzeniami. – Brać go – wyseplenił Ariel. Cztery zeki skoczyły naprzód. Harman nawet nie podejrzewał, że te potworki mogą mieć tyle gracji, i zanim zdążył uciec czy choćby stawić opór, dwa chwyciły go w żelazny uścisk trójpalczastych łapek. Trzeci podszedł tak blisko, że piersią dotknął piersi człowieka, kolejny zaś wziął Harmana za rękę – tak jak przed chwilą Ariel – i wepchnął ją głęboko w pierś stojącego przed człowiekiem zielonego stworka. Dłoń bez trudu przeszła przez miękką skórę i Harman poczuł, że trzyma w palcach sercopodobny organ zeka. W głowie usłyszał niewypowiedziane głośno słowa: Nie drażnij Ariela. Może cię zabić bez powodu. Chodź z nami, nie opieraj się, tak będzie lepiej dla ciebie i twojej pani Ady. – Skąd wiecie o Adzie?! – zawołał. Chodź! Tak brzmiało ostatnie słowo, przekazane z pulsującej ręki do tętniącej bólem głowy Harmana. Zek szarpnął się wstecz i Harman został z zaciśniętym w dłoni sercem, które nagle zamarło i zwiotczało. Zek bezszelestnie upadł na ziemię, skurczył się, zwiotczał i umarł. Nikt poza Harmanem nie zwrócił na niego uwagi. Ariel odwrócił się i ruszył ledwie widoczną ścieżką w głąb dżungli. Dwa uczepione Harmana zeki nie zamierzały go wypuścić, ale ich uścisk zelżał. Nie próbował się wyrywać. Z trudem dotrzymywał im kroku, kiedy gęsiego szli przez ciemny las. Kiedy, potykając się, brnął przez dżunglę, jego umysł pracował znacznie żwawiej niż nogi. Chwilami listowie nad jego głową gęstniało tak bardzo, że nie przepuszczało ani odrobiny światła. Nie widział wtedy nawet własnych stóp, dawał się zekom prowadzić za ręce i pogrążał w rozmyślaniach. Wiedział, że jeśli chce jeszcze kiedyś zobaczyć Adę i Ardis, musi wykazać się większym sprytem niż kiedykolwiek w ostatnich miesiącach. Po pierwsze, co to za miejsce? Na Golden Gate był burzowy poranek, tutaj – pora znacznie późniejsza. Próbował przywołać z pamięci całą swoją wiedzę geograficzną, ale mapy i półkule mieszały mu się w głowie, a takie nazwy jak „Azja” czy „Europa” nic nie znaczyły. Ciemność sugerowała, że opuścili południowy kontynent, na którym znajdował się most. Nie miał więc co marzyć o tym, że wróci

piechotą do Machu Picchu, Hannah, Petyra i sonika. Po drugie, jak Ariel go tu przeniósł? W zielonych kulach na Golden Gate nigdzie nie było faksu. Gdyby był – gdyby Savi powiedziała im o faksowym połączeniu z Machu Picchu – z pewnością nie leciałby sonikiem po broń i amunicję ani nie transportowałby w ten sposób umierającego Odyseusza. Nie... Ariel musiał w jakiś inny sposób przerzucić go do ciemnego lasu, cuchnącego stęchlizną i rojącego się od insektów. Biorąc pod uwagę, że szedł najdalej dziesięć kroków za awatarem biosfery (tak kiedyś nazwał Ariela Prospero), mógł mu po prostu zadać te pytania. Najgorsze, co go czekało ze strony bladego chochlika – którego ciało odbijało słabe światło gwiazd, ilekroć przechodzili przez J odsłonięte polany – był brak odpowiedzi. Ariel odpowiedział na oba pytania. Zaczął od drugiego. – Jeszcze tylko przez parę godzin będę ci towarzyszył – powiedział. – Później muszę cię dostarczyć mojemu panu, wkrótce po tym, jak usłyszelibyśmy pianie kura, gdyby jakieś kury mieszkały w tej smętnej dziurze. – Twojemu panu? – powtórzył Harman. – Prosperowi? Ariel milczał. – A jak właściwie nazywa się ta smętna dziura? Chochlik się roześmiał. Jego śmiech przypominał dźwięk srebrzystych dzwoneczków, ale ciarki przechodziły od niego po plecach. – Powinni ją nazwać Arielową Wylęgarnią, bo to właśnie tutaj się narodziłem, dziesięciokroć po dwieście lat temu. Moja świadomość wyłoniła się z miliarda czujniko-nadajników, które ludzie tacy jak ty, mój gościu, nazywali pyłkami. Dzięki nim drzewa rozmawiały ze sobą nawzajem i ze swoimi ludzkimi panami, połączone omszałą siecią, która dała początek noosferze. Opowiadały o temperaturze, ptasich gniazdach, pisklętach i ciśnieniu osmotycznym w kilogramach na centymetr kwadratowy. Usiłowały skwantyfikować fotosyntezę jak stary urzędniczyna, który zaropiałymi ślepiami przelicza paciorki i błyskotki, traktując je jak skarby. Zeki, moi ukochani pośrednicy – których ten potwór, mag, ukradł mi i uprowadził na Czerwoną Planetę – również powstały w ten sposób, lecz nie tutaj, czcigodny gościu. Nie tutaj. Harman prawie nic z tego nie zrozumiał, ale dopóki Ariel mówił – czy może raczej paplał – prędzej czy później musiał zdradzić się z czymś interesującym. – Dziewięć miesięcy temu rozmawiałem z twoim panem, Prosperera, na jego orbitalnej wyspie. Nazwał cię awatarem biosfery. – Pewnie. – Ariel parsknął śmiechem. – Ja zaś nazywam Prospera, mojego pana, jak o nim mówisz, Tomem Gnojkiem. – Odwrócił się do Harmana. Białozielona twarzyczka emanowała delikatną poświatą niczym jakaś fosforyzująca roślina. Liście naparły na nich ze wszystkich stron. Zanurzyli się w absolutny mrok. – Harmanie, mężu Ady, przyjacielu Nomana. Zdaje się, że jesteś grzesznikiem, człowiekiem, którego wartość w tym niższym świecie raczej sprowadza się do tego, czym nie jest, niż wynika z tego, kim jest. Ze wszystkich ludzi właśnie ty najmniej nadajesz się do życia. Bliski jesteś pełnych pięciu dwudziestek, jak długo wypiekane posiłki naszego

brata Kalibana. Czas i jego przypływy pozbawiły cię rozumu. A trzeba ci wiedzieć, że nawet ludzie dzielniejsi niż ty wieszają i topią swoje prawdziwe ja. Tym razem Harman nie zrozumiał nic a nic, Ariel zaś zbywał jego dalsze pytania milczeniem – aż trzy godziny później i wiele kilometrów dalej zastał ich świt. Godzinę po tym, jak stwierdził, że brak mu już sił, zeki dały mu odpocząć. Oparł się o leżący przy ścieżce głaz i rozpaczliwie łapał oddech. Dopiero kiedy się przejaśniło, zorientował się, że to coś za jego plecami nie jest głazem. Kamień okazał się ścianą, a ściana – częścią sporej, schodkowej budowli. Z przesiglowanych lektur wiedział, że ma przed sobą coś, co nazywano „świątynią”. Ale musiała minąć jeszcze długa chwila, zanim dotarło do niego, co naprawdę widzi i czego dotyka. Każdy centymetr muru pokryty był wymyślnymi płaskorzeźbami. Niektóre były całkiem spore, jak wyprostowane męskie ramię, większość jednak dałby radę zakryć rozpostartą dłonią. Promienie tropikalnego słońca ściekały spod leśnego sklepienia, wyławiając z półmroku coraz większą ilość zdobień. Przedstawiały mężczyzn kochających się – uprawiających seks – z kobietami, czasem z więcej niż jedną, a także mężczyzn z mężczyznami, kobiety z kobietami, kobiety i mężczyzn z – najprawdopodobniej – końmi, mężczyzn ze słoniami, kobiety z bawołami, kobiety z kobietami i małpami, mężczyzn z mężczyznami... i następnymi mężczyznami... Rozdziawił usta. Żył dziewięćdziesiąt dziewięć lat i nigdy nie widział czegoś podobnego. Na jednym z fryzów, akurat na wysokości oczu, dostrzegł mężczyznę leżącego z głową między udami klęczącej kobiety i dosiadanego okrakiem przez drugiego mężczyznę, którego penis w pełnej erekcji tkwił w ustach tejże kobiety. Druga kobieta, z umocowanym na biodrach sztucznym członkiem, wchodziła w tę pierwszą od tyłu, ta zaś, zajęta już trojgiem ludzi, jedną ręką masturbowała podniecone zwierzę, w którym – obeznany ze spektaklem turyńskim – Harman rozpoznał konia, drugą zaś pieściła stojącego obok mężczyznę. Odsunął się i podniósł wzrok na oplecioną pnączami budowlę. Pokrywały ją tysiące, jeśli nie dziesiątki tysięcy podobnych płaskorzeźb przedstawiających praktyki seksualne, jakich nigdy sobie nawet nie wyobrażał. Jakich nie potrafiłby sobie wyobrazić. Na przykład te słonie... Postacie ludzi były mocno wystylizowane – miały owalne twarze i piersi, mocno wydłużone oczy w kształcie migdałów, usta wykrzywione w dekadenckich uśmiechach. – Co to za miejsce? – zapytał. W odpowiedzi Ariel zaśpiewał falsetem: – Nad ich głowami majaczą, w powietrznej pomroce, Dzieła artystów umarłych w pradawnej epoce. Co znaczyły figury żądzy i miłości dla tych, z których dziś nie zostały nawet kości? – Co to za miejsce? – powtórzył Herman. – Khadżuraho.

Chociaż raz Ariel udzielił prostej odpowiedzi, tyle że niczego ona nie wyjaśniła. Na dany przez Ariela znak dwa zielone, przezroczyste zeki pociągnęły Harmana za ręce i wąską ścieżką zaczęli oddalać się od świątyni. Ostatni raz obejrzał się przez ramię na kamienną budowlę – a właściwie budowle, bo zdobionych erotycznymi rzeźbami świątyń było więcej – i dopiero z tej perspektywy dostrzegł do jakiego stopnia dżungla zawładnęła okolicą. Spółkujące pary były oplecione pnączami, częściowo przesłonięte trawami, zdławione w uściskach korzeni i zielonych wąsów. A potem Khadżuraho zatonęło w zieleni i Harman skoncentrował się na maszerowaniu śladem Ariela. Słońce rozświetlało otaczającą ich dżunglę, nadając jej tysiące odcieni zieleni (większości z nich nigdy sobie nawet nie wyobrażał), a on rozmyślał tylko o tym, jak wrócić do Ardis i Ady – albo przynajmniej na Golden Gate, zanim Petyr odleci sonikiem. Nie chciał czekać trzy dni, aż Petyr wróci po Hannah i ozdrowiałego – jeśli sarkofag istotnie mógł przywracać życie i zdrowie – Odyseusza-Nomana. – Arielu? – zagadnął małą figurkę, która zdawała się unosić w powietrzu przed zekami. – Tak, mój panie? – Głos był miły, ale jego bezpłciowość działała Harmanowi na nerwy. – Jak przeniosłeś mnie z Golden Gate do dżungli? – Czyżbym nie był dość delikatny, człowieku? – Byłeś – zapewnił go Harman. Bał się, że lada chwila chochlik znów zacznie mówić od rzeczy. – Ale ja pytam, jak to zrobiłeś? – A jak ty przemieszczasz się z miejsca na miejsce, jeśli nie leżysz akurat na brzuchu w latającym spodku? – Faksuję się. Ale przecież na Golden Gate nie ma pawilonu faksu. Nie ma węzła. Ariel wzniósł się wyżej, otarł się o gałęzie i obryzgał zeki i Harmana deszczem strąconych kropli. – A czy twój przyjaciel Daeman udał się do faksowęzła, kiedy dziesięć miesięcy temu pożarł go allozaur? Harman stanął jak wryty. Zeki też się zatrzymały; chwilowo nie próbowały go ponaglać. No tak. Przez całe życie miał to jak na dłoni – i mimo to był ślepy. Kiedy człowiek faksował się do konserwatorni na zakończenie którejś z pierwszych czterech dwudziestek, udawał się do najbliższego pawilonu faksu. Kiedy ktoś wybierał się w podróż, udawał się do najbliższego pawilonu. Ale kiedy ktoś wskutek nieprzewidzianych okoliczności został ranny – lub zabity, rozszarpany czy na wpół pożarty, jak Daeman – pierścienie same go do siebie ściągały.

2 Sam przecież był na górze, na wyspie Prospera, w konserwatorni. Na własne oczy widział, jak nagie ciała zjawiały się w zbiornikach, jak niebieskie larwy naprawiały je w bulgoczącym płynie odżywczym, i jak potem ci sami ludzie znikali, wracając na Ziemię. Razem z Daemanem nadzorował ich faksowanie, słuchając poleceń Prospera. Zniszczyli służki i posługując się wirtualnymi przyrządami sterowniczymi, odesłali do domu znaczną liczbę naprawionych ciał. Ludzie mogli się faksować bez pawilonów, aby wyruszać w świat, nie był potrzebny żaden z trzystu kilkudziesięciu znanych węzłów. Patrzył na to przez całe życie – bez mała sto lat! – i wcale tego nie widział. Mit o obecności postludzi, którzy ściągali rannych i zabitych do pierścieni, był zbyt silnie zakorzeniony w świadomości ludzi. Faksowęzły były dziełem nauki, ale nieplanowane wizyty w konserwatorni bardziej przypominały namiastkę religii. W konserwatorni na wyspie Prospera automaty mogły faksować, kogo chciały i dokąd chciały, bez węzłów i pawilonów. Dopóki Harman i Daeman jej nie zniszczyli. Zeki łagodnie pociągnęły go do przodu, on jednak jeszcze przez chwilę im się opierał. Od wagi tych przemyśleń kręciło mu się w głowie. Gdyby małe zielone stworki go nie podtrzymywały, mógłby osunąć się na ziemię. Wyspa Prospera została zniszczona – ludzie całymi miesiącami oglądali jej płonące szczątki na nocnym niebie – ale Ariel nadal mógł się faksować, i to niezależnie od węzłów, portali i pawilonów. Było w pierścieniach – albo nawet na samej Ziemi – coś, co go rozpoznawało, kodowało i przenosiło z miejsca na miejsce. W ten sam sposób przeniosło także jego, Harmana, z mostu do Khadżuraho. W miejsce, które, na ile się orientował, znajdowało się gdzieś na końcu świata. Mógłby więc wrócić do Ady, gdyby udało mu się wyciągnąć od Ariela sekret swobodnego faksowania. Zeki znów go szarpnęły, nie za mocno, lecz zdecydowanie. Ariel wysforował się daleko do przodu, szybując ku widocznej w oddali plamie światła. Harman nie chciał sprawiać zekom kłopotów – tak jak nie chciał tracić Ariela z oczu. Chochlik trzymał w garści jego bilet powrotny. Potknął się, ale przyspieszył kroku, chcąc za wszelką cenę dogonić awatara ziemskiej biosfery. Na polanie słońce oślepiło Harmana. Zmrużył oczy i osłonił je dłonią, przez co w pierwszej chwili w ogóle nie zauważył wznoszącej się przed nim budowli. Kiedy zaś ją zobaczył, stanął jak skamieniały. Konstrukcja – bo trudno byłoby ją nazwać budynkiem – była wprost gigantyczna. Zdaniem Harmana, który zawsze miał oko do oceniania rozmiarów i odległości, musiała mieć co najmniej trzysta metrów wysokości. Nagi, kratownicowy szkielet z ciemnych stalowych belek opiera się na kwadratowej podstawie. Wyrastał z niej

czterema podporami, które spięto łukami na wysokości wierzchołków okolicznych drzew, i płynnymi liniami zwężał się ku górze, aż przechodził w prawdziwą iglicę, zakończoną ciemnym zgrubieniem wysoko, wysoko nad ziemią. Harman przypomniał sobie określenie, jakiego kiedyś użyła Hannah, najlepsza w Ardis specjalistka od metalurgii: „kute żelazo”. Nie miał cienia wątpliwości, że wszystkie dźwigary, wiązary, łuki i wsporniki, czarne w świetle tropikalnego słońca, zostały zrobione właśnie z żelaza. – Co to jest? – wyszeptał. Zeki puściły go i cofnęły się w cień drzew, jakby bały się zbliży do niebotycznej wieży. U jego stóp, na przestrzeni dobrego pół hektara, rosła tylko wypielęgnowana, króciutko przycięta trawa, tak jak by budowla w jakiś sposób stawiała opór napierającej ze wszystkie stron dżungli. – Siedem tysięcy ton – odparł Ariel. Nigdy wcześniej nie miał tak męskiego głosu. – Dwa i pół miliona nitów. Cztery tysiące trzysta jedenaście lat, przynajmniej tyle miałby oryginał. W całym eiffe bahnie Khan Ho Tepa jest ponad tysiąc czterysta takich konstrukcj – W całym eiffelbahnie... – powtórzył Harman. – Nie... – Chodź – powiedział Ariel tym samym męskim głosem: basowyr złowieszczym, nieznoszącym sprzeciwu. We wnętrzu jednej z wygiętych łukowato podpór znaleźli żelazną klatkę. – Wsiadaj – polecił Ariel. – Muszę wiedzieć... – Jeżeli wsiądziesz, wszystkiego się dowiesz. Także tego, jak wrócić do swojej ukochanej Ady. Jeżeli tu zostaniesz, zginiesz. Harman wszedł do klatki. Zasunęła się za nim ściana z metalów siatki, szczęknęły przekładnie, zgrzytnął metal i klatka zaczęła się wznosić po łuku, ciągnięta stalowymi linami po żelaznym torze. – Ty nie jedziesz? – zawołał do Ariela. Chochlik nie odpowiedział. Winda wjeżdżała coraz wyżej. 3 Wieża miała trzy główne kondygnacje. Pierwsza, najszersza, znajdowała się tuż ponad koronami drzew. Roztaczał się z niej widok na lity zielony kobierzec dżungli. Winda się nie zatrzymała. Drugie piętro zaprojektowano na takiej wysokości, że klatka posuwała się już prawie pionowo. Harman, stojąc pośrodku windy, widział już, że spod szczytu wieży biegną liny, które daleko na wschodzie i na zachodzie lekko obwisały i znikały we mgle. Ale także i tu winda się nie zatrzymała. Trzeci podest, najwyższy, wznosił się trzysta metrów nad powierzchnią ziemi – tuż poniżej kopulastego, najeżonego antenami wierzchołka. Tutaj winda musiała

przystanąć – zazgrzytały wiekowe zębatki, klatka zwolniła, zatrzymała się... i osunęła dobre dwa metry w dół! Harman z całej siły chwycił się żelaznych belek i przygotował na śmierć. Zadziałał hamulec. Winda stanęła. Krata się odsunęła. Harman na drżących nogach przeszedł dwa metry po pomoście ze spróchniałych desek i stanął przed ozdobnymi drzwiami – w konstrukcję z kutego żelaza wstawiono płytki polerowanego mahoniu. Drzwi szczęknęły, zahuczały i otworzyły się z sykiem. Harman tylko przez sekundę ociągał się z wejściem do ciemnego wnętrza, wszystko było lepsze niż ta odsłonięta kładka, poprowadzona na szczycie żelaznej kratownicy trzysta metrów nad ziemią. Znalazł się w pokoju. Kiedy drzwi ze szczękiem i sykiem zamknęły się za jego plecami, poczuł, że we wnętrzu wieży jest o dobre dziesięć, piętnaście stopni chłodniej niż na zewnątrz, w pełnym słońcu. Przez chwilę stał nieruchomo, czekając, aż wzrok przywyknie mu do półmroku. Znajdował się na małej, wyłożonej dywanem i obstawionej regałami antresoli, stanowiącej część znacznie większego pomieszczenia. Kręcone żelazne schodki prowadziły w dół, ale biegły też na górę, gdzie musiało się znajdować pięterko. Zszedł na dół. Nigdy wcześniej nie widział takich sprzętów: miękko tapicerowanych mebli o dziwnych kształtach, obitych czerwonym welurem, i grubych zasłon na przeszklonej południowej ścianie, przewiązanych sznurami, których ozdobne złote frędzle opadały aż na rudobrązowy dywan. W północnej ścianie był kominek, ozdobiony deseniem z czarnego metalu i zielonej ceramiki. Długi stół na rzeźbionych nogach miał dobre dwa i pół metra długości i stał pod czteroipółmetrową oszkloną ścianą. W rogach pokoju konstrukcja okna upodabniała się do splotów pajęczyny. Nie zabrakło grubo wypchanych foteli, równie pękatych podnóżków, rzeźbionych krzeseł z inkrustowanego złotem czarnego, błyszczącego drewna, oraz przedmiotów z polerowanego metalu, o którym Hannah mówiła, że niegdyś nazywano go mosiądzem. Była tam dzwonowato rozszerzająca się mosiężna rura głosowa, były mosiężne dźwignie, osadzone w zawieszonych na ścianach skrzynkach z ciemnowiśniowego drewna, były przybory stojące na stole, zaopatrzone w mosiężne przyciski i wolno obracając się przekładnie, było nawet astrolabium, w którym większe i mniejsze mosiężne obręcze obracały się w różnych płaszczyznach. Mosiężna lampa świeciła łagodnym blaskiem. Na stole leżały porozkładane mapy, obciążone mosiężnymi przyciskami. Plik zwiniętych map tkwił również w mosiężnym koszu na podłodze. Podbiegł do stołu, chciwie wpatrując się w mapy, wyjmował kolejne, rozkładał je, przyciskał, żeby się nie zwijały. Jeszcze nigdy nie widział takich map. Miały wykreśloną siatkę, na nią zaś nałożone tysiące krętych, równoległych linii. Tam, gdzie mapa była zielone lub brązowa, linie się zagęszczały; w miejscach, gdzie dominowała biel, rzedły. Nieregularne plamy błękitu oznaczały – jak domyślał się Harman – jeziora i morza; długie, kręte niebieskie linie musiały być rzekami. Nosiły niezwykle

nazwy: Tungabhadra, Krishna, Godavari, Normada, Mahanadi, Ganga. We wschodniej i zachodniej ścianie również znajdowały się okna, mniejsze niż to od południa, ale też złożone z wielu małych szybek. Przestrzeń między nimi zajmowały kolejne regały z książkami, mosiężnymi bibelotami i mechanizmami oraz figurkami z jaspisu. Ściągnął z jednej półki na chybił trafił trzy księgi, wdychając woń stuleci unoszącą się znad wiekowego, lecz nadal mocnego papieru i skórzanych opraw. Na widok tytułów serce żywiej mu zabiło: Trzecia dynastia Khan Ho Tepa – A.D. 2601- 2939, Pisma Ramajany i Mahabharaty, poprawione przez Ganeshę cyborga, Konserwacja eiffelbahnu i interfejs SI. Położył prawą dłoń na pierwszej książce przymknął oczy, żeby wywołać funkcję siglowania, ale zmienił zamiar. Gdyby wystarczyło mu czasu, wolałby je po prostu przeczytać, wypowiadać słowa na głos i z kontekstu domyślać się ich znaczenia. Była to metoda powolna, żmudna, mozolna, ale bardziej satysfakcjonująca niż siglowanie. Z szacunkiem odłożył książki na błyszczący blat stołu i po schodach wbiegł na piętro. Znalazł się w sypialni. Wezgłowie łóżka wykonano z polerowanych mosiężnych rurek, a narzutę z czerwonego aksamitu zdobiły kręte wzory wyszyte wzdłuż całej krawędzi. Obok mosiężnej lampy stojącej znalazło się miejsce dla fotela – był szeroki, wygodny i ozdobiony kwiatowymi motywami. Tuż obok stał obity skórą podnóżek. Do sypialni przylegało trzecie, najmniejsze pomieszczenie – łazienka. Dziwna porcelanowa muszla stała pod niemniej dziwnym porcelanowym zbiornikiem na wodę, z którego zwieszał się zakończony mosiężną gałką łańcuszek. Zachodnią ścianę stanowiła witrażowa szyba. Kran, kurki i korek w umywalce były również mosiężne, podobnie jak armatura porcelanowej wanny, osadzonej na czterech pazurzastych łapach. Harman wrócił do sypialni. Północna ściana tego pokoju również była przeszklona, lecz zamiast zwykłych okien znajdowały się w niej szklane drzwi z żelaznymi klamkami. Otworzył dwoje z tych drzwi. Prowadziły na balkonik zawieszony trzysta metrów nad dżunglą. Słoneczny żar uderzył go jak rozpalona pięść. Zmrużył oczy. Nie ufał sobie i wolał nie wchodzić na żelazną konstrukcję. W dole widział całą kratownicę wieży. Wystarczyłoby najlżejsze pchnięcie, żeby spadł w przepaść. Nie puszczając krawędzi drzwi, wychylił się, jak mógł najdalej. Balkon miał około trzech metrów szerokości, stał tam żelazny stół i meble z przywiązanymi poduszkami. Nad głową Harmana znajdowała się ogromna metalowa tarcza, przywodząca na myśl olbrzymie koło zamachowe, a nad nią złota kopuła wieńcząca sam wierzchołek wieży. Stalowe liny, grubsze niż jego udo, biegły ze wschodu na zachód, przechodząc po drodze przez koło zamachowe. Kiedy zmrużył oczy, na wschodzie dostrzegł pionową krechę następnej wieży. Musiała znajdować się daleko, dobre sześćdziesiąt kilometrów od miejsca, w którym stał. Na zachodzie kilkanaście lin znikało w sino-czarnych burzowych chmurach na horyzoncie. Cofnął się do pokoju. Starannie zamknął drzwi i wrócił schodami na dół, rękawem ocierając pot z czoła i szyi. Przyjemny chłód wnętrza nie zachęcał do

powrotu do dżungli. – Witaj, Harmanie – rozległ się w półmroku znajomy głos. Dobiegał od strony stołu i ciemnych zasłon. Prospero wyglądał o wiele bardziej materialnie, niż kiedy widzieli się poprzednio, na asteroidzie w pierścieniu R. Nie miał już półprzeźroczystej skóry jak tamten hologram. Szaty z jedwabiu i niebieskiej wełny, wyszywane w złote planety, szare komety i ogniste gwiazdy z czerwonego jedwabiu, zwieszały się cięższymi fałdami i ciągnęły za nim po dywanie jak tren. Długie srebrzystobiałe włosy opadały mu zza szpiczastych uszu na ramiona. Podeszły wiek wycisnął swoje piętno na jego czole i dłoniach, paznokcie pożółkły i stwardniały jak szpony. Uwagę Harmana zwrócił kostur w prawej ręce maga, rzeźbiony i powykręcany, i błękitne pantofle, które zdawały się mieć własny ciężar, kiedy powłócząc nogami, szedł po drewnianej podłodze lub wchodził na dywan. – Odeślij mnie do domu – zażądał Harman, podchodząc bliżej. – Natychmiast! – Cierpliwości, człowieku imieniem Harman – odparł mag, odsłaniając w uśmiechu pożółkłe zęby.– Cierpliwości, przyjacielu Nomana. – W dupie mam cierpliwość! Aż do tej chwili Harman nie zdawał sobie sprawy, jaka wściekłość w nim kipi. Ariel uprowadził go z Golden Gate, uniemożliwił powrót do Ardis, Ady i ich nienarodzonego dziecka – a wszystko zapewne na rozkaz tej zgarbionej pokraki w niebieskich szatach. Podszedł jeszcze bliżej, wyciągnął rękę, złapał za powłóczysty rękaw szaty maga... Przeleciawszy trzy metry w powietrzu, wyrżnął plecami o podłogę w miejscu, gdzie kończył się dywan. Przed oczami wirowały mu pomarańczowe plamy. – Nikt nie będzie mnie dotykał – ostrzegł półgłosem Prospero. – Nie zmuszaj mnie, bym użył tego kija. – Pomachał kosturem. Harman podniósł się na jedno kolano. – Odeślij mnie do domu, proszę. Nie mogę zostawić Ady samej. Nie w takiej chwili. – Przecież sam postanowiłeś ją zostawić, prawda? Nikt ci nie kazał wieźć Nomana do Machu Picchu, chociaż, naturalnie, nikt cię też nie zatrzymywał. – Czego ode mnie chcesz? – Harman wstał, ciągle kręciło mu się w głowie. Usiadł na pierwszym z brzegu krześle. – Jak udało ci się przeżyć, kiedy zniszczyliśmy asteroidę? Myślałem, że twój hologran jest tam uwięziony. Jak Kaliban. – Był. – Prospero przechadzał się po pokoju tam i z powrotem. – Nie jest to najważniejsza cząstka mojej istoty, ale jednak znacząca. I to wy przewieźliście mnie na Ziemię. – My... Sonikiem, tak? Załadowałeś hologram do pamięci sonika? – Właśnie. Harman pokręcił głową. – Mogłeś go sprowadzić w każdej chwili.

– Bynajmniej. Maszyna była własnością Savi i przewoziła na orbitę i z powrotem tylko ludzi, do których się nie zaliczam. Nie tak do końca. – Jak wobec tego udało się uciec Kalibanowi? Bo na pewno nie w soniku ze mną, Daemanem i Hannah. Prospero wzruszył ramionami. – Przygody Kalibana są teraz wyłącznie jego sprawą. Nie jest już moim sługą. – Służy Setebosowi – domyślił się Harman. – Znowu. – Zgadza się. – Ale prawdą jest, że przeżył i po latach nieobecności wrócił na Ziemię. – Tak. Harman westchnął i przetarł twarz dłonią. Nagle poczuł się ogromnie zmęczony. Chciało mu się pić. – To drewniane pudło pod antresolą to coś w rodzaju lodówki – poinformował go Prospero. – Znajdziesz tam jedzenie... i butelkowaną wodę. Harman wyprostował się na krześle. – Czytasz w moich myślach, magu? – Nie. W twojej twarzy. Nie ma bardziej oczywistej mapy niż ludzkie oblicze. Idź, napij się. Posiedzę tu, przy oknie. Kiedy się posilisz, wrócimy do naszej rozmowy. Podchodząc do skrzynki z mosiężną rączką, Harman czuł, jak nogi się pod nim uginają. Ręce mu się trzęsły. Długą chwilę wpatrywał się w zimne wnętrze, poukładane w nim butelki z wodą i zapakowane w folię jedzenie. Napił się do syta. Wrócił do Prospera, który siedział przy stole, mając słońce za plecami. – Dlaczego kazałeś Arielowi ściągnąć mnie tutaj? – zapytał. – Pozwól, że gwoli ścisłości podkreślę, iż kazałem duchowi biosfery przenieść cię do dżungli nieopodal Khadżuraho, ponieważ w promieniu dwudziestu kilometrów od eiffelbahnu nie można się faksować. – Od eiffelbahnu? – Harman cały czas popijał lodowatą wodę. Czy tak właśnie nazywacie z Arielem tę wieżę? – Nie, mój drogi Harmanie. Tak nazywamy cały ten system. Właściwie miano to nie my wymyśliliśmy, lecz Khan Ho Tep, który przed tysiącami lat kazał go zbudować. To zaledwie jedna z... niech pomyślę... z czternastu tysięcy ośmiuset takich wieź. – Po co ich aż tyle? – Khan Ho Tep tak chciał. Poza tym tyle ich trzeba, żeby połączyć wschodnie brzegi Chin z Bruzdą Atlantycką na wybrzeżu Hiszpe jeśli uwzględni się nie tylko główną linię, ale też wszystkie boczne odnogi. Harman nie miał pojęcia, o co chodzi Prosperowi. – Czy eiffelbahn to jakiś system komunikacyjny? – To twoja szansa, żeby chociaż raz udać się w podróż w wielkim stylu. A właściwie nasza szansa. Przez krótki czas będę ci towarzyszył. – Nigdzie się nie wybieram, dopóki... Harman urwał w pół zdania, wypuścił butelkę z rąk i oburącz złapał się

masywnego stołu. Piętrowy apartament, zawieszony trzysta metrów nad ziemią, gwałtownie podskoczył. Rozległ się przeraźliwy zgrzyt, jakby dartej blachy, a potem pokój, jakby go ktoś szarpał, zaczął się coraz bardziej przechylać. – Wieża się wali! – zawołał Harman. Przez małe szybki okien widział, jak zielony widnokrąg przechyla się, na chwilę stabilizuje, i znów przechyla. – Bynajmniej – powiedział Prospero. Piętrowe mieszkanie spadało. Oddzielało się od wieży i przy wtórze metalicznego jazgotu przechylało się coraz bardziej, jakby czyjeś olbrzymie dłonie wypychały je z wnęki pod szczytem. Harman puścił stół i rzucił się do drzwi na antresoli, ale w tej samej chwili padł na czworaki – piętrowy domek odłączył się wreszcie od wieży, opadł o jakieś pięć metrów, szarpnął się i zaczął sunąć na zachód. Wolał nie wstawać. Z bijącym sercem czekał, aż kołyszący się niebezpiecznie pokój znieruchomieje. Metaliczny zgrzyt przeszedł w donośne buczenie. W końcu Harman odważył się wstać, na chwiejnych nogach podszedł do stołu i wyjrzał przez okno. Wieża znajdowała się na lewo od nich – i powoli się oddalała. Trzysta metrów nad ziemią, w miejscu, z którego wyśliznęła się piętrowa klatka, ziała pusta przestrzeń. Zobaczywszy ciągnące się nad nią liny, Harman domyślił się, że źródłem buczenia musi być koło zamachowe, które widział nad sypialnią. Eiffelbahn był czymś w rodzaju kolei linowej, a apartament, w którym się znajdowali, wagonikiem. Pionowa krecha, którą przedtem widział daleko na wschodzie, stanowiła kolejną wieżę, taką samą jak ta, którą właśnie opuścili. Wagonik szybko sunął na zachód. Odwrócił się do Prospera i podszedł bliżej, zatrzymując się poza zasięgiem kostura. – Musisz mi pozwolić wrócić do Ady. – Bardzo chciał, żeby jego słowa zabrzmiały stanowczo, ale usłyszał tylko żałosne biadolenie. – Wojniksy otoczyły Dwór Ardis. Nie chcę, żeby była sama, gdy grozi im takie niebezpieczeństwo. Proszę, mistrzu Prospero. Proszę. – Za późno, abyś próbował zmienić losy Dworu Ardis, Harmanie, druhu Nomana – odparł mag starczym, zachrypniętym głosem. – Odłóżmy na bok, mój panie, nasze morskie udręki. Nie obciążajmy wspomnień ciężkim snem, który się rozwiał. Wyruszamy bowiem w nową całkiem podróż, która z pewnością przyniesie wielkie zmiany, przyjacielu Nomana. Jeden z nas wkrótce stanie się mądrzejszym, głębszym, pełniejszym człowiekiem, nasi wrogowie zaś, zwłaszcza zrodzony z Sykoraks mroczny stwór, którego wychowałem, pić będą morską wodę i żywić się wyschniętymi korzeniami porażki i łupinami pogardy. Nad Olympus Mons zbierały się czarne chmury. Burza piaskowa otuliła Marsa

czerwonym całunem. Wiatr zawodził przeraźliwie wokół egidy, pola siłowego, które nieobecny Zeus ustawił nad domem bogów. Drobinki przenoszące ładunek elektrostatyczny naładowały egidę do tego stopnia, że w szczyt góry dniem i nocą biły pioruny i przewalały się infradźwiękowe gromy. Widziane z wierzchołka słońce rozmywało się w krwawą, matową poświatę, rozdzieraną błyskawicami i niemilknącym ani na chwilę łoskotem wichury i grzmotów. Achilles – z martwą Pentesileją, ukochaną królową Amazonek, na rękach – teleportował się do domu swojego jeńca, Hefajstosa, Boga Ognia, naczelnego Rzemieślnika całego panteonu i męża Aglai (znanej również jako Charis, „zachwycająca sztuka”) – jednej z najpiękniejszych Gracji. Niektórzy twierdzili, że małżonkę też sam sobie stworzył. Hefajstos przeniósł ich właściwie nie do samego domu, lecz przed jego drzwi wejściowe. Na pierwszy rzut oka rezydencja kalekiego Boga Ognia niczym nie różniła się od domostw innych nieśmiertelnych – biały kamień, białe kolumny, biały portyk – ale były to tylko pozory. Dom i rozległe warsztaty Hefajstosa znajdujące się na stromym południowym stoku Olimpu sięgały daleko w głąb góry, z dala od Jeziora Kalderowego i skupiska świątyń innych bogów. Mieszkał w jaskini. A była to jaskinia nie byle jaka, o czym Achilles przekonał się, gdy przekroczyli próg i Hefajstos zamknął za nimi kilkoro stalowych drzwi. Grota została wyryta w litej czarnej skale Olimpu. Pomieszczenie, w którym się znaleźli, ciągnęło się setki metrów w głąb góry. Wszędzie znajdowały się stoły, a na nich tajemnicze przyrządy, szkła powiększające, narzędzia i maszyny w najróżniejszych stadiach powstawania lub demontażu. W głębi jaskini płomień buzował w palenisku, na którym płynna stal bulgotała jak pomarańczowa lawa. Bliżej wejścia, gdzie stołki, sofy, stoliki, łóżko i metalowe koksowniki wydzielały z ogromnego warsztatu przestrzeń mieszkalną, siedziały, stały i spacerowały niesławne pomocnice Hefajstosa – złote, mechaniczne kobiety, nitowane, zaopatrzone w ludzkie oczy, metalowe piersi, miękkie sromy z syntetycznego ciała, ale przede wszystkim, jak powiadano, w kradzione ludzkie dusze. – Połóż ją tam – polecił Achillesowi bóg, wskazując zaśmiecony stół roboczy. Jednym ruchem kosmatej ręki zmiótł wszystko z blatu. Achilles puścił go i ostrożnie, z najwyższą delikatnością odłożył zawinięte w białe płótno brzemię. Hefajstos długo wpatrywał się w odsłoniętą twarz Pentesilei. – Rzeczywiście piękna. No i widać, że Atena maczała palce w zachowaniu ciała: minęło parę dni i ani śladu rozkładu. Nawet przebarwień nie ma; zachowały się rumieńce na policzkach. Pozwolisz, że odwinę całun? Chciałbym obejrzeć cycki. – Jeśli dotkniesz jej, albo choćby samego całunu, zabiję cię. Hefajstos podniósł ręce w obronnym geście. – Już dobrze, w porządku. Byłem po prostu ciekaw. – Klasnął. – Jedzenie! A potem pomyślimy, jak ożywić twoją panią. Pomocnice przyniosły tace z gorącą strawą i kielichy wina. Postawiły je na okrągłym stole pośrodku kręgu wyznaczanego przez sofy dla gości. Szybkonogi

Achilles i włochaty Hefajstos rzucili się na jedzenie jak wilki. Kiedy któryś się odzywał, to tylko po to, aby poprosić o dokładkę. Na przystawkę podano przysmak Achillesa – smażone wątróbki w owczych flaczkach. Potem na stół wjechało pieczone prosię nadziewane małymi ptaszkami, rodzynkami, orzechami, żółtkami jaj i doprawianym korzeniami mięsem oraz misy duszonej wieprzowiny w jabłkach i gruszkach. Potem przyszła pora na prawdziwe rarytasy – pieczoną macicę świni i oliwki z pastą grochową. Głównym daniem była olbrzymia ryba, przysmażona na piękny brunatny kolor. – Z Jeziora Kalderowego na Olimpie – wyjaśnił z pełnymi ustami Hefajstos. Na deser i dla odświeżenia podniebienia pomiędzy kolejnymi frykasami przegryzali owoce, przeróżne słodycze i orzechy. Kobiety ze złotego metalu podawały misy fig i migdałów, talerze dojrzałych daktyli i półmiski przepysznych miodowych ciasteczek, których Achilles próbował dotąd tylko raz w życiu, przy okazji wizyty w małej mieścinie zwanej Atenami. Na koniec pojawił się ukochany deser Agamemnona, Priama i innych królów nad królami – sernik. Mechaniczne kobiety uprzątnęły ze stołu i podłogi resztki posiłku, po czym przyniosły kolejne baryłki z winem (w co najmniej dziesięciu odmianach) i opatrzone podwójnymi uchwytami amfory na trunek. Czyniący honory domu Hefajstos osobiście mieszał wino z wodą i podawał naczynia gościowi. Bóg-karzeł i człowiek-bóg pili przez dwie godziny, żaden jednak nie osiągnął stanu, który rodacy Achillesa nazywali paroinia – pijackim szałem. Mało rozmawiali. Zdali się na złote kobiety, które zapewniały im pod dostatkiem rozrywek – tańczyły wokół stołu, przybierając zmysłowe pozy, które esteci w rodzaju Odyseusza nazywali komos. Najpierw jeden, potem drugi skorzystał z toalety, a kiedy wrócili do picia wina, Achilles zapytał: – Czy już jest noc? Czy nie czas, abyś przeniósł mnie do sali uzdrowień? – Naprawdę myślisz, synu mokropierśnej Tetydy, że kadzie lecznicze na Olimpie przywrócą życie twojej dupencji? Zbudowano je po to, żeby odnawiały ciała nieśmiertelnych, a nie wskrzeszały ludzkie kurewki... Choćby i najpiękniejsze. Achilles był zbyt mocno wstawiony i za bardzo roztargniony, żeby się obrazić. – Bogini Atena powiedziała, że Pentesileja odzyska tam życie. Atena nie kłamie. – Atena nie robi nic innego! – prychnął Hefajstos. Pociągnął solidny łyk z amfory. – Parę dni temu stałeś u stóp Olimpu, ciskałeś kamieniami w nieprzebitą egidę Zeusa i darłeś się na Atenę, żeby zeszła do ciebie i stanęła do walki. Zabiłbyś ją, tak jak zabiłeś tę Amazonkę. Co się zmieniło, szlachetny mężobójco? Achilles spojrzał na niego spode łba. – Wojna trojańska... skomplikowała się, kuternogo. – Wypiję za to! – Hefajstos się zaśmiał i uniósł amforę do ust. Zanim przetekowali się do sali uzdrowień, Achilles ubrał się w zbroję. Z wypolerowaną tarczą i mieczem naostrzonym na kole szlifierskim Boga Ognia podszedł do stołu, gotowy zarzucić sobie na ramię ciało Pentesilei.

– Zostaw ją – odezwał się Hefajstos. – Co ty wygadujesz? – warknął syn Peleusa. – Gdyby nie ona, nigdzie byśmy się nie wybierali. Nie mogę jej tu zostawić. – Nie wiadomo, kogo z bogów i strażników tam zastaniemy. Jeśli będziesz musiał przebijać się przez falangę wojska, chcesz to robić z trupem Amazonki na plecach? A może miałeś zamiar użyć jej pięknego ciała jak tarczy? Achilles się zawahał. – Nic jej tu nie grozi – zapewnił go Hefajstos. – Pieniły się tu dawniej szczury, nietoperze i karaluchy, ale odkąd zbudowałem mechaniczne koty, sokoły i modliszki, mam spokój. – Mimo wszystko... – Jeżeli w sali uzdrowień nikogo nie będzie, wrócimy tu w sekundę, a w następnej będziemy znów na Olimpie, razem z martwą Amazonką. Tymczasem moje złote dziewczyny jej przypilnują. – Bóg Ognia pstryknął palcami i sześć metalowych pomocnic otoczyło stół z ciałem. – Gotowy? – Tak. Achilles złapał Hefajstosa za pobliźnione prawe ramię i obaj zniknęli. Sala uzdrowień była pusta. Nie natknęli się na nieśmiertelnych strażników, ale najdziwniejsze – także dla Hefajstosa – było to, że większość kadzi świeciła pustkami. Tej nocy Uzdrowiciel nie wskrzeszał ani nie leczył żadnych bogów. W rozległym wnętrzu, rozświetlanym zaledwie kilkoma koszami z żarzącym się węglem i fioletową poświatą bulgoczących zbiorników, poruszali się tylko oni dwaj – powłóczący nogą Hefajstos i zasłaniający się tarczą szybkonogi Achilles. Do czasu, aż zza jednej z kadzi wynurzył się Uzdrowiciel. Achilles wyżej uniósł tarczę. Kiedy stał nad ciałem Pentesilei, Atena powiedziała mu: „Zabij Uzdrowiciela, olbrzymią, potworną stonogę, opatrzoną mnóstwem rąk i oczu. Zniszcz całą Salę Uzdrowień”. Wtedy myślał, że bogini po prostu obraża Uzdrowiciela, a nie opisuje jego wygląd. Tymczasem stwór rzeczywiście miał wielosegmentowe ciało stonogi, tyle że wznosił się dziesięć metrów nad posadzką. Chwiał się na boki, a rozmieszczone dookoła najwyższego segmentu oczy utkwił w Achillesie i Hefajstosie. Miał czułki i całe mnóstwo podzielonych na segmenty odnóży, z których kilka kończyło się delikatnymi dłońmi. Palce były tak cienkie, że przypominały odnóża pająka. Jeden z górnych segmentów cielska okrywała kamizelka z mnóstwem wypchanych kieszeni. Zresztą całe ciało Uzdrowiciela było obwieszone narzędziami przyczepionymi do czarnych pasków, taśm i sprzączek. – Uzdrowicielu! – zawołał Hefajstos. – Gdzie się wszyscy podziali? Stonoga zachybotała się, zamachała odnóżami i jej niewidoczny pysk bluznął niezrozumiałym jazgotem. – Zrozumiałeś? – spytał Hefajstos Achillesa.

– Co miałem zrozumieć? To brzmiało, jakby dzieciak przeciągnął patykiem po żebrach szkieletu. – Ale było po grecku. Wsłuchaj się i powtórz to sobie wolniej w myślach. – Hefajstos zwrócił się ponownie do Uzdrowiciela: – Mój przyjaciel, śmiertelnik, nie zrozumiał, co powiedziałeś. Mógłbyś powtórzyć swoje słowa, Uzdrowicielu? – Pan I Bóg Zeus Postanowił Że Żaden Śmiertelnik Nie Może Trafić Do Kadzi Regeneracyjnych Bez Jego Wyraźnego Rozkazu. Nikt Nie Wie Gdzie Szukać Pana I Boga Zeusa A Ponieważ Uzdrowiciel Słucha Tylko Jego Rozkazów Na Olimpie Nie Przyjmę Śmiertelnika Dopóki Zeus Znów Nie Zasiądzie Na Tronie. – A to zrozumiałeś? – zapytał Boski Rzemieślnik. – Powiedział, że słucha tylko Zeusa i nie zgodzi się, żebyśmy włożyli Pentesileję do kadzi, jeżeli Zeus nie wyda mu takiego rozkazu? – Zgadza się. – Mógłbym robala zabić. – Niewykluczone – przytaknął Hefajstos. – Chociaż mówi się, że Uzdrowiciel jest jeszcze bardziej nieśmiertelny niż nowi bogowie. Ale jeśli go zabijesz, nikt nie wskrzesi Pentesilei. Tylko Uzdrowiciel zna się na tej maszynerii i umie rozkazywać niebieskim larwom, które są niezbędne w procesie leczenia. – Ty tu jesteś Rzemieślnikiem. – Achilles postukał mieczem w rąbek tarczy. – Na pewno wiesz, jak działają te machiny. – Akurat... To nie jest banalna postludzka technologia, jakiej sami używaliśmy. Nigdy nie rozgryzłem tych kwantowych maszyn Uzdrowiciela... Zresztą nawet gdyby mi się udało, nie umiałbym zapędzić larw do roboty. Przypuszczam, że reagują tylko na telepatyczne rozkazy Uzdrowiciela. – Powiedział, że spośród bogów na Olimpie słucha tylko Zeusa – zauważył Achilles. Krew go zalewała i był o krok nie tylko od zabicia Boga Ognia i olbrzymiej stonogi, ale także od wyrżnięcia w pień wszystkich bóstw, jakie zastanie na Olimpie. – Kto jeszcze mógłby mu rozkazywać? – Kronos – odparł Hefajstos. Jego uśmieszek doprowadzał Achillesa do szału. – Ale wygnano go razem z innymi tytanami do Tartaru, na wieczność. W tym wszechświecie tylko Zeus rozkazuje Uzdrowicielowi. – A gdzie on jest? – Tego nikt nie wie. Korzystając z jego nieobecności, bogowie żrą się między sobą o władzę. Walki koncentrują się wokół Ilionu, gdzie jedni nadal wspierają Greków, a drudzy Trojan. Olimp świeci pustkami i mamy tu względny spokój. To dlatego zszedłem po stoku, żeby obejrzeć zniszczenia szybu windy. – Dlaczego Atena dała mi bogobójczy nóż i kazała zabić Uzdrowiciela, kiedy ten wskrzesi już Pentesileję? – Kazała ci zabić Uzdrowiciela?! – Hefajstos wytrzeszczył oczy. Mówił cicho i z wahaniem. – Nie mam pojęcia. Na pewno ma jakiś plan, ale to szaleństwo. Gdyby zabrakło Uzdrowiciela, kadzie byłyby bezużyteczne i całą naszą nieśmiertelność szlag by trafił. Owszem, jesteśmy długowieczni, ale bez nanokuracji odmładzających nas też

czekałyby cierpienia, Pelido. Okrutne cierpienia. Achilles zbliżył się do Uzdrowiciela. Zasłonił się tarczą tak dokładnie, że ponad jej krawędzią wyzierały tylko widoczne w szparach hełmu oczy. Zamachnął się mieczem. – Zmuszę gada, żeby włączył kadź dla Pentesilei. Hefajstos pospiesznie złapał go za ramię. – Nie, mój śmiertelny przyjacielu. Uwierz mi, Uzdrowiciel nie boi się śmierci. W ten sposób nic nie wskórasz. Słucha tylko Zeusa. Bez niego jebane larwy nawet nie drgną. Bez jebanych larw kadzie są bezużyteczne. A bez tych jebanych kadzi twoja zasrana amazońska królowa, kurwa jej mać, pozostanie martwa na wieki! Achilles gniewnym gestem strząsnął jego dłoń. – Ten robal przyjmie ją i włoży do kadzi. W tej samej chwili przypomniał sobie, że to przecież Atena kazała mu zabić Uzdrowiciela. Co ta dziwka knuje? Wykorzystuje mnie, ale do czego? W jakim celu? Nie jest głupia; na pewno nie chciałaby tak po prostu zabić jedynej istoty, która zapewnia jej nieśmiertelność. – Uzdrowiciel się ciebie nie boi, synu Peleusa. Możesz go zabić, ale jeżeli to zrobisz, już nigdy nie odzyskasz swojej królowej. Achilles wyminął Hefajstosa, odepchnął Uzdrowiciela i przepiękną tarczą, z koncentrycznymi kręgami kutych ozdób, wyrżnął w przezroczysty plastik jednej z kadzi. Echo uderzenia poniosło się po sali. Odwrócił się do Hefajstosa. – Niech będzie. Robal słucha Zeusa. Gdzie jest Zeus? Bóg Ognia zaczął się śmiać, ale śmiech uwiązł mu w gardle, gdy spojrzał w pałające gniewem oczy Achillesa. – Pytasz poważnie? Chcesz zmusić do posłuszeństwa Gromowładnego, Ojca Bogów? – Gdzie Zeus? – Nie wiadomo. Powłócząc nogą, bóg podszedł do drzwi wejściowych. Pod naporem burzy piaskowej cała egida iskrzyła. Kolumny wycinały słupy mroku w zalewającym salę uzdrowień srebrzystym świetle. – Od ponad dwóch tygodni nikt go nie widział – ciągnął Hefajstos, nie odwracając się do Achillesa. Skubnął zmierzwioną brodę. – Podejrzewamy, że Hera maczała w tym palce. Może wtrąciła go w otchłań Tartaru, gdzie dołączył do ojca Kronosa i matki Rei. – Wiesz, jak go znaleźć? – Achilles odwrócił się plecami do Uzdrowiciela i schował miecz za pas. Przewiesił tarczę przez plecy. – Zaprowadzisz mnie do niego? Hefajstosowi opadła szczęka. – Naprawdę byłbyś gotów zejść do Tartaru i stłuc Boga Bogów i kwaśne jabłko, żeby zrobił to, czego od niego chcesz? W pierwotnym panteonie jest tylko jedna forma życia, która może wiedzieć gdzie go szukać. Ma straszliwą moc. Tak się składa, że jest

równie jedyną istotą na Marsie, która mogłaby nas wysłać do Tartaru. Pójdziesz tam, jeśli będziesz musiał? – Przejdę przez bramę śmierci tam i z powrotem, jeśli w ten sposób zwrócę życie mojej Amazonce – odparł półgłosem Achilles. – Tartar jest tysiąc razy gorszy od śmierci i mrocznych dworów Hadesu, Pelido. – Zaprowadź mnie do nieśmiertelnego, o którym wspomniałeś – zażądał Achilles, tocząc dokoła błędnym wzrokiem. Brodaty Boski Rzemieślnik długą chwilę stał nieruchomo, przygarbiony. Oddychał z wysiłkiem, patrzył w dal i nieświadomie skubał brodę. – Dobrze – powiedział w końcu. Prześliznął się po wypolerowanym marmurze z szybkością, o jaką trudno byłoby go podejrzewać, i zacisnął obie masywne dłonie na przedramieniu Achillesa. 4 Harman nie chciał spać. Był wyczerpany, ale postanowił tylko napić się i coś zjeść. Podgrzał pyszny gulasz i zjadł go przy stole pod oknem. Prospero siedział bez słowa na fotelu i czytał dużą, sfatygowaną księgę w skórzanej oprawie. Kiedy Harman odwrócił się do Prospera, aby w jeszcze bardziej stanowczy sposób zażądać odesłania do Ardis, stwierdził, że stary mag zniknął razem z księgą. Harman długą chwilę siedział bez ruchu. Nie myślał już o tym, że trzysta metrów pod skrzypiącym, wielkim jak dom wagonikiem przesuwa się bezkresna dżungla. Wstał i wdrapał się po schodkach, tylko po to – jak sobie wmawiał – żeby zajrzeć do sypialni. Chwilę gapił się bezmyślnie na łóżko, aż padł na nie jak ścięty. Obudził się w nocy. Padające przez okna światło księżyca i pierścieni zalewało sypialnię, tak intensywnie migocząc na aksamitach i mosiądzu, że przypominało białą farbę. Otworzył szklane drzwi i wyszedł na balkon. Wysoko nad dżunglą było nieco chłodniej, tym bardziej że ruch wagonika sprawiał, iż na skórze czuło się lekki wiatr. Buchająca z dołu wilgoć, gorąco i zapachy zielonego życia i tak go oszołomiły. W zielonym listowiu, skąpanym w białej poświacie, praktycznie nie byto przerw. Czasem wiatr przynosił z dołu niezwykłe dźwięki, słyszalne mimo ciągłego wizgu maszynerii wagonika i poskrzypywania długiej liny. Patrząc w niebo na przecinające się pierścienie P i R, Harman zorientował się mniej więcej, dokąd jedzie. Kiedy wagonik wyjechał z wieży, ruszył prosto na zachód. Teraz jednak – a Harman przespał dobre dziesięć godzin – poruszał się z całą pewnością na północ, z lekkim odchyleniem ku wschodowi. Na południowym zachodzie – czyli w kierunku przeciwnym do tego, w którym jechał – tuż nad horyzontem majaczył błyszczący wierzchołek jednej z wież eiffelbahnu; od drugiej, bliższej, na północnym wschodzie, dzieliło go około trzydziestu kilometrów. Najwidoczniej kiedy spał, wagonik skręcił na którymś z rozgałęzień. Harman był samoukiem. Jego znajomość geografii

pochodziła z książek, które sam nauczył się czytać, i do niedawna z całą pewnością był jedynym człowiekiem na świecie, który miał jakie takie pojęcie o geografii i zdawał sobie sprawę z faktu, że Ziemia jest kulą. Jakoś nigdy nie interesował się trójkątnym subkontynentem, który wyrastał na południe z lądu zwanego Azją. Ale też nie musiał być wielkim kartografem, żeby wiedzieć, że jeśli Prospero nie kłamał – jeżeli naprawdę miał dotrzeć na wybrzeże Europy w miejscu, gdzie wzdłuż czterdziestego równoleżnika przebiegała Bruzda Atlantycka – to posuwał się w niewłaściwym kierunku. Nie miało to wielkiego znaczenia, bo nie zamierzał spędzić w tej dziwnej maszynerii całych tygodni czy miesięcy, jakich wymagałaby tak długa podróż. Był potrzebny Adzie. I to zaraz. Zaczął spacerować po balkonie, chwytając się poręczy za każdym razem, gdy wagonikiem zbytnio chybotało. Robił właśnie trzecią rundkę, kiedy tuż za balustradą dostrzegł żelazną drabinkę. Przeszedł nad barierką, złapał górny szczebel i podciągnął się na drabinę. Pod stopami miał teraz trzysta metrów powietrza i wierzchołki drzew. Drabinka prowadziła na górę. Wdrapał się po niej, znalazł dogodny chwyt i podciągnął się na płaski dach wagonika. Wstał ostrożnie, balansując rozłożonymi rękami. Wagonik wspinał się właśnie po linie w kierunku migoczących piętnaście kilometrów dalej światełek następnej wieży. Za nią, na horyzoncie, wyrastało pasmo gór, których ośnieżone wierzchołki lśniły oślepiająco w nocnym świetle. Oszołomiony nocą i szybkością, Harman zauważył, że niespełna metr od przedniej krawędzi wagonika obraz księżyca, pierścieni i dżungli leciutko się rozmywa. Podszedł do skraju dachu i wyciągnął rękę najdalej jak mógł. Dotknął pola siłowego. Nie było zbyt mocne – stawiało opór, ale ręka przeszła mu przez nie jak przez półprzepuszczalną membranę; przypomniało mu się wejście do konserwatorni na orbitalnej wyspie Prospera – mimo to skutecznie chroniło przed pędem powietrza, który pozbawioną osłony dłoń spychał z ogromną siłą. Wagonik musiał się poruszać znacznie szybciej, niż się to Harmanowi wydawało. Po mniej więcej półgodzinie spacerowania po dachu, wsłuchiwania się w buczenie lin, wypatrywania następnej wieży i wymyślania sposobów powrotu do Ady zszedł po drabince, zeskoczył na balkonik i wrócił do sypialni. Prospero czekał na niego na dole. Siedział w tym samym fotelu, ze stopami opartymi na podnóżku, książką na kolanach i kosturem pod ręką. – Czego ode mnie chcesz? – zapytał Harman. Mag podniósł wzrok. – Widzę, młody paniczu, że ma pan równie nieskładne maniery jak nasz wspólny przyjaciel Kaliban ciało. Harman zacisnął pięści. – Czego ode mnie chcesz? – powtórzył. – Wyruszasz na wojnę, Harmanie z Ardis. – Na wojnę? – Tak. Wasz rodzaj będzie musiał walczyć. Rodzaj, gatunek, rasa... Nazwij to, jak

chcesz. – Co ty wygadujesz? Wojna? Z kim? – Pytanie „z czym” byłoby chyba bardziej na miejscu. – Masz na myśli wojniksy? Przecież już z nimi walczymy. Przywiozłem Nomana- Odyseusza na most w Machu Picchu głównie po to, żeby sprowadzić więcej broni. – Nie chodziło mi o wojniksy. Ani o kalibany, chociaż jednym i drugim wyznaczono zadanie wymordowania takich jak ty. Miałem na myśli Nieprzyjaciela. – Setebosa? – O tak... – Prospero położył starczą dłoń na szerokiej karcie, przełożył stronice podłużnym liściem niczym zakładką i delikatnie zamknął księgę. Wstał, podpierając się kosturem. – Setebos, jak ośmiornica wieloramienny, przybył w końcu i tutaj, do twojego i mojego świata. – Wiem. Daeman widział go w Kraterze Paryskim. Setebos oplótł tamtejszy faksowęzeł i kilkanaście innych pajęczyną sinego lodu. W Chomie jest tak samo, i w... – Czy wiesz, dlaczego wieloramienny zjawił się na Ziemi? – Nie. – Aby żerować – wyjaśnił półgłosem mag. – Na nas? Wagonik zwolnił i podskoczył, a Harman zobaczył przez okno, jak na ułamek sekundy oplatają ich kratownice wieży eiffelbahnu. Wagonik wpasował się w peron na wysokości trzystu metrów nad ziemią, tak jak na początku podróży, skręcił – czemu towarzyszył zgrzyt i szczęk mechanizmów – i wyjechał z wieży w innym kierunku, bardziej na wschód. – Czy Setebos będzie na nas żerował? – Niezupełnie. – Prospero się uśmiechnął. – Nie bezpośrednio. – A co to ma niby znaczyć, do diabła ciężkiego? – To znaczy, młodzieńcze, że Setebos jest upiorem. Nasz wieloramienny przyjaciel żywi się osadem strachu i bólu, mroczną energią lęku, intensywną grozą gwałtownej śmierci. Nie tylko w tym świecie, ale wszędzie, gdzie mieszkają wojownicze, świadome istoty, wspomnienie tej grozy zalega w ziemi, tak jak węgiel czy ropa naftowa, jak cała drzemiąca pod powierzchnią gruntu energia zapomnianej ery. – Nie rozumiem. – Istotnie, Setebos, Pożeracz Światów, Smakosz Mrocznych Wieków, zamknął część waszych faksowęzłów w niebieskiej stazie. Chce złożyć jaja i rozesłać swój pomiot po całej Ziemi. Wysysa z niej ciepło jak sukkub tchnienie z piersi śpiącego człowieka. On jednak zamiast oddechu karmi się waszą pamięcią i historią. Opije się nimi jak wieloramienny kleszcz. ~ Nadal nie rozumiem. – W tej chwili ma gniazda w Kraterze Paryskim, Chomie i paru innych prowincjonalnych ośrodkach, w których wy, ludzie, bawicie się, przesypiacie i trwonicie wasze bezużyteczne życie. Na żer wyruszy jednak do Waterloo, HoTepsy,

Stalingradu, Ground Zero, Kurska, Hiroszimy, Sajgonu, Rwandy, Kapsztadu, Montrealu, Gettysburga, Rijadu, Kambodży, Chanstaku, Chancellorsville, na Okinawę i Tarawę, do My Lai, Bergen-Belsen, Oświęcimia, nad Sommę... Znasz którąś z tych nazw, Harmanie? – Nie. Prospero westchnął. – Na tym właśnie polega nasz problem. Dopóki przynajmniej część z was nie odzyska waszej rasowej pamięci, nie będziecie mogli walczyć z Setebosem. Nie zrozumiecie go. Nie rozumiecie samych siebie. – Dlaczego tak się tym przejmujesz, Prospero? Stary mag odpowiedział następnym westchnieniem. – Jeżeli Setebos pochłonie ludzki ból i pamięć, jeżeli wyssie energię, którą ja nazywam umaną, ten świat będzie żywy już tylko w sensie fizycznym, pozostanie zaś duchowo martwy dla każdej świadomej istoty. Dla mnie też. – Jak to duchowo martwy? Harman znał ten przysłówek z przeczytanych i przesiglowanych książek. Duch, duchowość, duchowy-niejasne pojęcia, mające coś wspólnego z dawnymi mitami i religią. Nie rozumiał jednak, dlaczego mówi mu o nich holograficzny awatar logosfery, ugrzeczniony twór zabytkowego oprogramowania i protokołów komunikacyjnych. – Duchowo martwy – powtórzył Prospero. – Martwy pod względem psychicznym, filozoficznym, organicznym. W kwantowej pamięci każdego żywego świata zapisuje się ślad wszystkich przeżyć i uczuć jego mieszkańców, Harmanie z Ardis: miłości, nienawiści, strachu, nadziei. Odbywa się to na podobnej zasadzie, jak układanie się cząsteczek magnetytu na osi północ-południe. Bieguny mogą się zmieniać, błądzić, znikać – ale zapis pozostaje. Wytwarza pole energetyczne równie rzeczywiste – choć trudniejsze do zmierzenia i zbadania – jak magnetosfera wirującej planety z rozżarzonym rdzeniem, która chroni żyjące na planecie istoty przed okrucieństwami kosmosu. Wspomnienia bólu i cierpienia w podobny sposób chronią przyszłość rozumnej rasy. Czy to już brzmi sensowniej? – Nie. Prospero wzruszył ramionami. – No to uwierz mi na słowo, że tak właśnie jest. Jeżeli chcesz jeszcze kiedyś zobaczyć Adę, musisz się nauczyć... Bardzo dużo. Może nawet zbyt dużo. Ale później będziesz mógł dołączyć do walczących. Nie będzie nadziei, nigdy nie ma, kiedy Setebos zaczyna pochłaniać pamięć świata, ale przynajmniej powalczymy. – Co cię to obchodzi? Jakie to ma dla ciebie znaczenie, czy ludzkość przetrwa? Czy ocaleją jej wspomnienia? Prospero uśmiechnął się lekko. – Za kogo ty mnie masz? Myślisz, że jestem zwykłą pochodną starych e-maili? Internetową ikonką w powłóczystej szacie i z kosturem?

– Nie mam zielonego pojęcia, kim jesteś. Poza tym, że hologramem. Prospero zrobił krok w przód i spoliczkował Harmana. Harman zatoczył się do tyłu. Rozdziawił usta. Dotknął obolałego policzka. Zacisnął pięść. Prospero uśmiechnął się i odgrodził od niego kosturem. – Nawet o tym nie myśl. Chyba że chcesz się ocknąć za dziesięć minut na podłodze, z najgorszą migreną w życiu. – Chcę wrócić do domu. Do Ady. – Próbowałeś ją odszukać? Korzystałeś z funkcji? – Tak... – odparł zaskoczony Harman. – Działają w wagoniku? Albo w dżungli? – Nie. – I nie zaczną działać, dopóki nie opanujesz wszystkich. Starzec ostrożnie rozsiadł się w fotelu. – Wszystkich... Co masz na myśli? – Ile funkcji opanowałeś? – Pięć. Jedną znali wszyscy. Funkcję wyszukiwania z dołączonym chronometrem. Savi pokazała mu jeszcze trzy inne, a sam odkrył następną, piątą. – Wymień je. Harman westchnął. – Wyszukiwanie, bliskosieć, dalekosieć, wszechsieć i siglowanie. Czytanie przez dotyk. – Opanowałeś wszechsieć, Harmanie z Ardis? – Nie do końca. Natłok informacji był zbyt duży. Za szerokie pasmo, jak powiedziała Savi. – Jak myślisz, Harmanie z Ardis, czy dawni ludzie, tacy prawdziwi, niezmodyfikowani, też dysponowali tymi funkcjami? – Nie wiem... – Nigdy się nad tym nie zastanawiał. – Nie mieli. Jesteście produktem czterech tysięcy lat działania nanotechnologii i manipulacji genetycznych. Jak odkryłeś siglowanie, Harmanie z Ardis? – Ja... Po prostu eksperymentowałem z wyobrażaniem sobie różnych kształtów: trójkątów, kwadratów, kół... Aż któraś kombinacja zadziałała. – Tak powiedziałeś Adzie i innym – zauważył Prospero. – Ale to kłamstwo. Jak naprawdę nauczyłeś się siglować? – Przyśnił mi się kod funkcji – powiedział Harman. Innym się do tego nie przyznał, bo wydało mu się to zbyt dziwne. Zbyt cenne. – Ariel pomógł ci przy tym śnie. – Na usta Prospera znów zabłąkał się wątły uśmieszek. – Zaczynaliśmy się niecierpliwić. Nie jesteś ciekaw, ile funkcji każdy z was, ludzi, ma zakodowanych w komórkach, krwi i mózgu? – Więcej niż pięć? – Sto. Równiutką setkę. Harman zrobił krok w stronę maga.

– Naucz mnie ich. Prospero pokręcił przecząco głową. – Nie mogę. I nie chcę. Ale ty i tak musisz je poznać. I poznasz, podczas tej podróży. – Jedziemy w niewłaściwym kierunku. – Słucham? – Mówiłeś, że dotrę eiffelbahnem na początek Bruzdy Atlantyckiej, ale jedziemy na wschód. Oddalamy się od Europy. – Za dwie wieże skręcimy na północ. A co, niecierpliwisz się? – Owszem. – Niepotrzebnie. Podczas podróży będzie cię zaprzątała nauka. Doznasz zmiany nad zmianami. Poza tym wierz mi, że nie chciałbyś podążać najkrótszą trasą, nad dawnym Pakistanem i górskimi przełęczami Afganistanu, dalej nad Basenem Śródziemnym i bagnami Sahary. – Dlaczego? Harman pamiętał, jak z Savi i Daemanem polecieli sonikiem na wschód, pokonali Atlantyk, przemknęli nad Saharą i trafili do Jerozolimy, skąd pełzaczem zjechali do Basenu Śródziemnego. Znał tamte okolice. Chciał się przekonać, czy nad Wzgórzem Świątynnym nadal bije w niebo błękitny snop tachionów. Savi twierdziła, że są w nim zakodowane osobowości jej rodaków sprzed tysiąca czterystu lat. – Kalibany są na wolności. – Wyszły z Basenu? – Zostały uwolnione. Nic ich nie powstrzyma. Na świecie, a w każdym razie w tej jego części, zapanowała anarchia. – Dokąd w takim razie jedziemy? – Cierpliwości, Harmanie z Ardis. Cierpliwości. Jutro przejedziemy przez łańcuch górski, co, jak mniemam, będzie dla ciebie niezwykle pouczające. I ruszymy w głąb Azji, gdzie ujrzysz dzieła potężnych nieżyjących... A potem już tylko na zachód. Bruzda nie ucieknie. – Za wolno. – Harman nerwowo spacerował po pokoju. – Za długo! Funkcje nie działają, więc nie wiem nawet, gdzie jest Ada! Muszę do niej iść. Muszę wracać do domu. – Chcesz się dowiedzieć, co u Ady? – Prospero już się nie uśmiechał. Wskazał przewieszoną przez oparcie sofy czerwoną szmatkę. – Weź to. Tylko ten jeden raz. Harman zmarszczył brwi. Wziął szmatkę do ręki. – Całun turyński? Materiał był czerwony – a zwykle całuny były złotobrązowe. Poza tym wszyte miał inne obwody. – Są tysiące różnych odbiorników – wyjaśnił Prospero. – Tak jak i przekaźników. Każdy człowiek może być przekaźnikiem. Harman pokręcił głową. – Nie interesuje mnie spektakl turyński, Troja, Agamemnon, wszystkie te bzdury.