BRACIA RYWALE
Dedykacja:
Dla Jerry’ego - jako ostatni dowód miłości od
Cricket (Świerszcza)
PODZIĘKOWANIA
Serdecznie dziękuję „zespołowi krytyków”, czyli moim najlepszym przyjaciółkom:
Lisie Bingham, Lyn Austin i Sharylin Cano, za to, że chciały zapoznać się z pierwszym
napisanym przeze mnie romansem historycznym i że wzdychały, i popłakiwały w
najodpo-
wiedniejszych miejscach!
Dziękuję też mojej rodzinie: Allenowi, Chris i Aaronowi, którzy cierpliwie jedli
odgrzewane w mikrofalówce „obiady telewizyjne” albo pizzę, kiedy ja błądziłam po XIX
-
wiecznej Kornwalii i nie miałam czasu przygotować im przyzwoitego posiłku.
Dziękuję także memu agentowi, Jane Jordan Browne, za jej wiarę w moje zdolności
pisarskie i pozytywny stosunek do moich dokonań.
Dziękuję również memu wydawcy, Judith Stern - zafascynowanej podobnie jak ja
dawną Anglią - za to, że pokochała moich bohaterów prawie tak samo jak ja oraz za jej
przyjacielskie, fachowe rady i niegasnący entuzjazm.
1
Kornwalia, czerwiec 1821 r.
- Myślisz, że przyjedzie, Zach? - Elizabeth Tavistock objęła wysokiego młodzieńca i
stanąwszy na palcach, oparła brodę na jego ramieniu. Oboje wyglądali na wrzosowisko
przez
gotyckie, zdobne kamiennymi słupkami okno biblioteki. Lok wspaniałych,
kasztanowatych
włosów dziewczyny opadł na klapę czarnego męskiego surduta. Z ołowianych chmur
dobiegł
przytłumiony grzmot. Kolejna burza zmierzała ku Pencarrow.
Zachary Wickham przycisnął dłonią drobną rączkę, nie odrywając wzroku od okna.
- Tak, niech go diabli! Przesłał wiadomość, że zjawi się na otwarcie testamentu.
Przecież mógłby spotkać się z Hookiem w Londynie już po wszystkim! Nie mam pojęcia,
czemu przyjeżdża tutaj! Słyszałem, że istny z niego krezus, więc nie powinno mu zależeć
na
jakimś tam spadku. I wie z pewnością, że to mało prawdopodobne, by dziadek zostawił
mu
bodaj pensa: uparty, stary sknera przez te wszystkie lata kompletnie go ignorował. A j e g
o z
pewnością nie skłania do przybycia szacunek dla zmarłego! - Zachary wzruszył
ramionami i
przeczesał smukłymi palcami gęste, proste włosy.
- Może przyjeżdża, żeby się spotkać z tobą - podsunęła Beth, przypatrując się z
niepokojem mężczyźnie, który krążył po pokoju i targał złotą jak pszenica grzywę.
- Skąd by mu się wzięła taka zachcianka, jeśli przez siedemnaście lat nie chciał się ze
mną widzieć?
Beth przygryzła mocno wargę. Ból przeszył ją na wylot, gdy usłyszała udrękę w glosie
Zachary’ego. Przed chwilą wydawał się taki spokojny!… Ale to był cały Zach: z pozoru
cichy
staw o niezmąconej powierzchni, a w istocie rozszalała, niezgłębiona otchłań. Tymczasem
każdą jego myśl, radość czy ból dziewczyna odczuwała z taką mocą, jakby były jej
własne.
Wyciągnęła ku niemu rękę, przekonując:
- Proszę cię, uspokój się. Nic to nie pomoże, że będziesz się zadręczał. Może to szansa
dla was obu, by wszystko przemyśleć i naprawić? Będziecie wówczas mogli zostać
przyjaciółmi i kochać się, jak braciom przystało!
Zachary zatrzymał się i utkwił w niej swoje niezwykłe, żółtobrązowe oczy. Serce Beth
ścisnęło się na widok odbijającego się w nich cierpienia. Czarny ubiór sprawiał, że lśniące
włosy mężczyzny i jego miodowe oczy jeszcze bardziej przyciągały uwagę - istny Adonis
w
żałobie!
Beth orientowała się jednak, że śmierć dziadka nie była dla Zacha życiowym ciosem;
od pewnego czasu wręcz się jej spodziewano. Wiedziała też z własnego doświadczenia -
przecież w ubiegłym roku była świadkiem powolnego konania wyniszczonego
cierpieniem
ukochanego ojca - że wlokąca się bez końca, nieuleczalna choroba tępi ostrze bólu
najbliższych.
Prawdę mówiąc, niełatwo było kochać stroniącego od ludzi Chestera Hayle’a! Gardził
on okazywaniem wszelkich uczuć i mogło się zdawać, że usiłuje odstręczyć od siebie
wszystkich, z wnuczkiem włącznie.
Beth dobrze wiedziała, że w tej chwili najbardziej dręczy Zachary’ego wspomnienie
tragedii sprzed lat, gdy rozdzielono go z bratem. Przeżyty w dzieciństwie szok od czasu
do
czasu powracał w jego pamięci. Z pewnością dziś szczególnie wyraziście, gdyż bracia
mieli
się spotkać po raz pierwszy od chwili rozstania.
- Dobrze wiesz, że ojcu nigdy na mnie nie zależało - odezwał się Zach z goryczą. -
Jednak przez wiele lat głupio się łudziłem, że mój brat boleje nad naszą rozłąką tak samo
jak
ja. Ani razu się do mnie nie odezwał, lecz sądziłem, że to ojciec nie pozwolił mu
korespondować ze mną. Dopiero gdy nie zjawił się nawet po śmierci ojca, wreszcie
dotarło do
mnie, jak wygląda prawda.
Mimo że Zach miał już dwadzieścia dwa lata i jak większość mężczyzn wstydził się
okazywania uczuć, głos mu się załamał. Z wyrazem wstydu i niesmaku na twarzy
młodzieniec odwrócił się i stanął obok kominka, opierając głowę o chłodny marmur
gzymsu,
którego kant ścisnął tak mocno, że kłykcie mu zbielały.
Elizabeth westchnęła głęboko i odgarnęła z czoła ciemny lok, który wymknął się spod
spinających ciężką grzywę grzebyków. Lepkie, naładowane elektrycznością powietrze
przytłaczało ją. Nad wrzosowiskiem znowu przetoczył się grzmot.
Dobrze znała tę historię. Jej wspomnienie powracało wielokrotnie w ciągu tych
wszystkich lat, które spędzili wspólnie z Zacharym. Jak przystało na najbliższą
przyjaciółkę,
zawsze wspierała go, gdy zmagał się z odżywającym na nowo uczuciem niepowetowanej
stra-
ty, odtrącenia, a wreszcie złością. Na szczęście była to jedyna chmura na jasnym niebie
ich
beztroskiego dzieciństwa. A byli tak nierozłączni, jakby wychowywali się pod jednym
dachem, choć w istocie Elizabeth mieszkała o trzy mile dalej, w Brookmoor Manor.
Zawsze ogarniały ją mieszane uczucia na myśl o rozłące Zacha z rodziną. Gdyby
ojciec nie pozbył się go, odsyłając do Pencarrow, ona sama nigdy by go nie poznała! Nie
była
w stanie wyobrazić sobie tego. Jakże nudne byłoby jej dzieciństwo bez inspirującej
obecności
sąsiada! Wychowywała się prawie jak jedynaczka: jej siostra Gabrielle była o tyle
młodsza…
Z zachwytem powitała więc urozmaicenie i przygodę, które wkroczyły w jej życie za
sprawą
starszego o trzy lata chłopca. Stanowił centrum jej światka, znała go równie dobrze, jak
samą
siebie, a może i lepiej!
Zdała sobie właśnie sprawę, że Zachary’emu potrzebna jest natychmiast jakaś
rozrywka. Roztrząsanie wydarzeń z przeszłości nie wyjdzie mu na dobre. Gdy raz się
zagłębił
w ponurych myślach, potrafił zadręczać się całymi dniami. Elizabeth postanowiła wyrwać
go
z posępnej zadumy, choćby miała zatańczyć przed nim na golasa!… Chyba jednak aż tak
drastyczne środki nie będą konieczne. Doszła do wniosku, że galop po wrzosowisku
powinien
wystarczyć. Byle tylko Zach dał się namówić! Podeszła do niego i przywarła policzkiem
do
jego ramienia, szepcząc przymilnie:
- Może byśmy tak pojeździli po wrzosowisku? Odburknął coś, nie podnosząc głowy.
- Mamy jeszcze dużo czasu do przyjazdu pana Hooka! No, chodź! - namawiała,
ciągnąc przyjaciela za rękę.
- Dobry Boże! Czy naprawdę sądzisz, że to wypada… przed samym pogrzebem
dziadka? - W głosie Zachary’ego słychać było wahanie, ale gdy podniósł głowę,
dziewczyna
poznała po jego rozjaśnionych oczach, że jego opór słabnie.
- Też coś! Myślisz, że twój dziadek chciałby, żebyś się snuł po domu z grobową miną?
- odparowała ze śmiechem. - Założę się, że gdyby był teraz z nami, nieźle by ci się
oberwało
za ten nos spuszczony na kwintę! „Obnosisz się z tym jak parweniusz” - Beth naśladowała
zrzędny ton starszego pana. - „Nie masz za grosz taktu, Zachary!”
Zach wyprostował się i odwrócił twarzą ku niej. Jego kształtne usta wygięły się w
urzekającym uśmiechu, który sprawiał, że wzdychały do niego wszystkie dziewczęta.
- Przecież leje, głuptasku. Nie zauważyłaś? - powiedział.
- Jeszcze nie leje, tylko pogrzmiewa. Czyżbyś bał się kilku piorunów? - podkpiwała z
niego.
- Lubisz stawiać czoła burzy, co? - spytał sucho. Beth chwyciła przyjaciela za obie
ręce i pociągnęła w stronę drzwi.
- Lubię wszystko, co jasne i podniecające, drogi chłopcze! - rzuciła wyzywająco. -
Przecież zaręczyłam się z tobą, może nie?
Na te słowa Zachary parsknął śmiechem i nie opierał się dłużej. Wybiegli z domu
ramię w ramię.
Alexander Wickham - lord Roth - był piekielnie zmęczony. Po czternastu bitych
godzinach jazdy z hrabstwa Surrey, i to w nieustającej burzy, miał wrażenie, że za chwilę
się
udusi w parnym wnętrzu karety. Jego pies o imieniu Cień, ogromny mieszaniec, który nie
wiedzieć po kim odziedziczył śnieżnobiałą sierść, leżał naprzeciw swego pana, oparty o
poduszki.
Do nieskazitelnego wnętrza podróżnej karety wdarła się woń pleśni i mokrej psiej
sierści; przesycone wilgocią powietrze było aż lepkie i sprawiało, że ciemnoszare
pantalony
kleiły się jego lordowskiej mości do dobrze umięśnionych ud.
Lord Roth nie zdecydował się jednak na zastukanie w dach powozu laską ze złotą lwią
główką, by zwrócić uwagę spowitego w pelerynę stangreta. Gdyby się zatrzymali na tym
przeklętym wrzosowisku dla rozprostowania nóg i odetchnięcia świeżym powietrzem,
prawdopodobnie konie nie zdołałyby potem wyciągnąć wąskich kół powozu z
rozmiękłego,
kleistego gruntu Kornwalii. Ach, to kornwalijskie odludzie! - wzdychał Alex. Leży toto
gdzieś
na końcu świata! To tutaj zawsze rozgrywała się akcja najkoszmarniejszych snów,
trapiących
go w dzieciństwie.
Otrząsnął się jednak ze wspomnień i powrócił do teraźniejszości, niewiele lepszej niż
tamta odległa przeszłość. Rozważył ponownie możliwość zatrzymania powozu, ale
doszedł
do wniosku, że to zbyt wielkie ryzyko. Cień gotów ni z tego, ni z owego wyskoczyć z
karety,
kiedy tylko ta przystanie, a przecież cholerny kundel i tak już ocieka wodą! Zaczął piesz-
czotliwie tarmosić wilczy łeb ulubieńca. Jak psisko raz coś sobie wbiło do głowy, nikt nie
był
w stanie go od tego odwieść!
Lord Roth popatrzył na okno karety, w które bił wiatr z deszczem, a odwróciwszy się,
tak gniewnie spojrzał na psa, że ten aż zaskomlał i poruszył się niespokojnie na
poduszkach.
- Nie zwracaj na mnie uwagi, stary! - przeprosił go Alex. - Wcale się na ciebie nie
gniewam. Chciałbym tylko wydostać się wreszcie z tego cholernego pudla! Ale gdybym
się
nawet odważył na postój podczas takiej zawieruchy, to i tak bym nie wysiadł.
Przemókłbym
przecież do suchej nitki. Dudley gderałby bez końca, może nie?
W oczach Cienia błysnęło już współczucie dla pana, ale gdy padło nazwisko
kamerdynera, tak wybrednego, że nie zniżył się do jazdy w powozie razem z psem,
odsłonił
kły i warknął.
- Przepraszam, że wspomniałem o Dudleyu, stary! Lepiej sobie pośpij.
Pies usłuchał.
Alex ciężko westchnął. Ogólnie rzecz biorąc, był cierpliwy i znosił niewygody
pogodniej niż przeciętny złoty młodzieniec. Tym razem jednak i termin, i cel wyprawy
były
nietypowe. U kresu podróży czekały go tylko same przykrości.
Nie była to wizyta w dobrach przyjaciół, obfitująca w zwykłe rozrywki. Nie będzie
pikników, konnych przejażdżek, wesołych obiadków, improwizowanych potańcówek,
przed
którymi pospiesznie zwijano pod ścianę dywany; nie ma też co liczyć na romansik z
powabną, pełną temperamentu wdówką czy jakąś znudzoną mężatką. Nie. U kresu tej
podróży ujrzy tylko starca, zmarłego przed czterema dniami, i swego młodszego brata,
który
bez wątpienia żywi do niego nienawiść.
Zachary. Poduszki powozu w kolorze wina i rozwalone na nich ogromne białe psisko
nagle się rozpłynęły. Po raz tysięczny Alex wrócił pamięcią do dnia, w którym rozłączono
go
z pięcioletnim braciszkiem. Ubóstwiał Zacha! Ponieważ ojciec nie zwracał uwagi na
malca,
co najwyżej od czasu do czasu rzucił mu niechętne spojrzenie, Alex próbował
zrekompensować bratu rodzicielską miłość, której pozbawiono go bez żadnej jego winy.
Gdy Zachary przyszedł na świat, Alex był ośmiolatkiem i tylko niejasno uświadamiał
sobie, że papa jest zły na braciszka, bo mama umarła przy jego urodzeniu. Od śmierci
mamy
ojciec zmienił się nie do poznania. Jednak Alex z charakterystycznym dla dzieci
idealizmem
uznał, że to bardzo niesprawiedliwe, by Zachary cierpiał z tego powodu. On sam także
rozpaczliwie tęsknił za matką, ale czerpał pociechę z miłości do braciszka.
Był więc świadkiem pierwszego uśmiechu Zacha, był przy nim, gdy ten usiadł po raz
pierwszy. Brał jasnowłosego, krzepkiego malucha za łapki, stawiał jego pulchne nóżki na
swych butach i chodził razem z nim po pokoju, póki braciszek nie pojął, w czym rzecz, i
nie
odważył się na pierwszy samodzielny krok. Alex był oczywiście i przy tym: przyglądał się
i
zachęcał malca.
Kiedy Zach wymówił pierwsze słowo, Alex z zachwytem usłyszał własne imię, a
raczej coś, co brzmiało dość podobnie. A potem, kiedy Zachary miał pięć lat, zjawił się
dziadek Hayle i zabrał go ze sobą.
Alex nigdy nie zapomniał wysokiego, siwobrodego mężczyzny o zaciętych ustach i
czarnych oczach; nie zapomniał też wyrazu osłupienia i rozpaczy na buzi Zacha, gdy
wpakowano go do powozu i wywieziono w nieznane.
Gdy Alex zwrócił się do ojca z prośbą o wyjaśnienie, lord Roth poradził swemu
trzynastoletniemu synowi, by „przestał sobie zawracać głowę tym bachorem”. Sam fakt
istnienia młodszego syna, jego nieznośna, codzienna obecność dręczyły lorda Rotha,
nieustannie przypominając mu o stracie ukochanej Charlotty. Uznał więc, że będzie
najlepiej,
gdy Zachary zniknie raz na zawsze w kornwalijskiej głuszy. Od razu wszyscy poczują się
swobodniej!
Alex uśmiechnął się krzywo, z goryczą. Lepiej, rzeczywiście! Może ojcu było z tym
lepiej, ale on przez wiele miesięcy co noc zasypiał na mokrej od łez poduszce. Wstydził
się
bardzo tej „babskiej słabości”, ale nie potrafił jej przemóc.
Pisywał wytrwale do Zacha (ojciec przystał na to pod warunkiem, że sam będzie
wysyłał synowskie listy), nigdy jednak nie doczekał się odpowiedzi. Nawet wówczas gdy
braciszek był już na tyle duży, że mógł odpisać sam, nigdy nie dal znaku życia.
Nieprawda:
zdobył się na jeden, jedyny list, kiedy Alex zawiadomił go o śmierci ojca. Odpowiedź
Zachary’ego była zwięzła i treściwa: nie chce mieć do czynienia ze starszym bratem.
Gorzkie rozczarowanie i nawrót ostrego bólu, który po raz pierwszy odczuł w chwili
rozstania z bratem, omal nie poraziły Alexa. Nie był jednak słabeuszem. Postanowił
niezwłocznie zapełnić sobie pustkę w życiu. I - jeśli sądzić po pozorach - udało mu się to
zna-
komicie! Nie bez powodu nazywano go „Don Juan Wickham”! O ile pieniądze i
powodzenie
u kobiet, które ulegały mu nie tylko łatwo, ale i z entuzjazmem, oraz pochlebstwa
śmietanki
towarzyskiej są widomymi oznakami szczęścia, to Alex był zaiste szczęśliwy!
Powóz nagle podskoczył i znieruchomiał. Lord Roth otrząsnął się z ponurych myśli,
które dopadały go, ilekroć bywał zbyt zmęczony, by im stawić opór.
Przez zalane deszczem okno powozu dostrzegł obszerny budynek z czerwonawego
kamienia. Domyślił się, że to Pencarrow, dwór jego dziadka, wzniesiony na skraju
wrzosowiska Bodmin Moor. Jego właściciele sprawowali z pewnością niepodzielną
władzę w
okolicy i w pobliskiej mieścinie St. Teath. Ogromne drewniane drzwi, wystarczająco
masywne, by oprzeć się niszczycielskiej sile słonego morskiego wiatru i częstej w
Kornwalii
ulewy, zdawały się zagradzać drogę do wnętrza domu nie tylko żywiołom, ale i
nieproszonym
gościom. Takie przynajmniej Alex odniósł wrażenie i zrobiło mu się jeszcze ciężej na
sercu.
Przez uchylone okno powozu przypatrywał się, jak jego tęgi, lecz żwawy stangret Joe
zeskakuje z kozła i rusza ku wejściu. Woda nadal lała się strumieniami z jego
szerokoskrzydłego kapelusza, gdy po raz trzeci walił w drzwi mosiężną kołatką. Nie
zjawił
się nikt. Joe odwrócił się do swego pana i wzruszył ramionami, jakby się
usprawiedliwiając.
- Tam do licha! - mruknął Alex, sięgając po wysoki cylinder i parasol, które leżały
obok niego. - Nie po to przejechałem taki kraj świata, żeby mi zamykano drzwi przed
nosem!
Świetnie wyszkolony służący, który nie tylko szczycił się tym, że jest w służbie lorda,
ale i darzył go szczerym przywiązaniem, ze zgrozą patrzył, jak jego lordowska mość bez
asysty wysiada z powozu, a potem brnie przez błocko! Nie rzucił się jednak pędem na
jego
spotkanie, gdyż dobrze wiedział, że zanim by dobiegł, wysportowany lord Roth byłby już
u
celu.
W dwu potężnych susach Alex znalazł się obok stangreta przy drzwiach wejściowych,
z trzaskiem otworzył parasol i tak zaczął łomotać kołatką, że chyba wszystkim w
promieniu
mili klekotały zęby. Jak można się było tego spodziewać, Cień pospieszył za swym panem
i
przytulił się do jego pantalonów, by choć trochę ukryć się przed deszczem.
Joe nie spuszczał oka ze swego chlebodawcy, udając, że spoziera na konie, które
stawały dęba, nie mogąc się doczekać zacisznej stajni i porcji owsa.
Lord Alexander Roth nie przypominał wyglądem przeciętnego młodego arystokraty.
Nie odznaczał się gładką powierzchownością i symetrią rysów, które są zazwyczaj
efektem
związków pomiędzy krewnymi obejmujących wiele pokoleń. Nie był blady ani delikatny,
nie
miał długiego nosa, cienkich warg ani wodnistych oczu, przysłoniętych ciężkimi
powiekami.
Był ogorzały, jego profil przypominał profil jakiegoś greckiego władcy, uwieczniony na
antycznej monecie; usta miał kształtne i zmysłowe, a skrzące się oczy wycięte w migdał i
czarne jak dżety. Od stóp do głów spowijała go czerń, połyskując jak skrzydło kruka.
Wysokiego, barczystego, lecz wąskiego w biodrach, lorda Rotha można by wziąć za
krwiożerczego rozbójnika lub cygańskiego rzezimieszka, gdyby nie doskonały strój,
uszyty w
modnym „spartańskim” stylu przez najwytworniejszego londyńskiego krawca, Westona.
Jednakże Roth wyróżniał się wśród innych nie tylko powierzchownością. Biła od
niego energia i męska siła, wprawiająca w miłe drżenie każdą wrażliwą dziewicę, na którą
zwrócił swe czarne oczy. Joe nieraz był świadkiem podobnej reakcji.
Wreszcie jedno skrzydło masywnych drzwi uchyliło się odrobinę. Wyblakłe, zamglone
oko wyjrzało nieufnie przez szparę i zerknęło na śmiałka, który tak energicznie walił
kołatką,
że właściciel owego oka stłukł cenną kryształową karafkę, upuściwszy ją na kamienną
podłogę kuchni.
- Czym mogę służyć? - wycedził lodowatym tonem majordomus.
Rozdrażniony długimi godzinami bezczynności i przykrych rozmyślań oraz okropną
pogodą, a teraz doprowadzony do szału gburowatością służącego, trzymającego gościa na
deszczu, Alex rzucił ostro:
- Może byś na początek otworzył? Pan Wickham mnie oczekuje!
- Pana Wickhama nie ma w domu - poinformował go majordomus. - I nie wspominał
mi o żadnych gościach. - Zmierzył spojrzeniem wielkiego białego psa o zabłoconych
łapach i
jowialnego stangreta z czerwoną gębą i skrzywił się z niesmakiem, zamierzając zamknąć
drzwi.
Alex zgrzytnął zębami. Zdumiała go bezczelność tego fagasa. Jego majordomus nigdy
by się nie ośmielił odmówić dżentelmenowi wstępu do domu. Tam do licha, jego służba
nawet psa nie wypędziłaby na taką pluchę! Wetknął nogę w szparę, zanim służący zdążył
za-
mknąć mu drzwi przed nosem.
- Nic mnie nie obchodzi, o czym pan Wickham wspominał, a o czym nie! - oznajmił
suchym, autorytatywnym tonem. - Adwokat, pan Hook, zawiadomił mnie o śmierci pana
Hayle’a i przybyłem na odczytanie jego testamentu. Jestem jednym z wnuków zmarłego,
nazywam się lord Roth. A jeżeli w tej chwili nie wpuścisz mnie do domu, to uduszę cię
pierwszym sznurem od dzwonka, jaki mi wpadnie w ręce, kiedy sam się tam wedrę!
Do Cienia dotarło, że nie jest to przyjacielska pogawędka, więc zawarczał.
Majordomowi opadła szczęka, zupełnie jakby to była dolna część przyłbicy. Alexowi
wydało się nawet, że słyszy szczęk metalu; miał wrażenie, że widzi przed sobą nie
sługusa,
ale zbroję, ustawioną dla dekoracji w holu. Uprzytomniwszy sobie, z kim ma do
czynienia,
zatrwożony groźbą lorda i warczeniem psa, majordomus skapitulował. Usunął się z drogi i
otworzył drzwi na oścież.
Joe i Cień weszli za Alexem do wnętrza, a sługa pospiesznie zamknął za nimi drzwi. U
nóg przybyłych z każdą chwilą powiększała się kałuża wody. Majordomus — stary,
mizerny
człeczyna o głęboko osadzonych oczach i zapadniętych policzkach, patrzył z
przerażeniem na
mokrą posadzkę.
Alex pojął już, że tylko strach może zmusić starego do zrobienia czegokolwiek,
odezwał się więc najbardziej wyniosłym tonem:
- Każ komuś ze służby pomóc memu stangretowi przy koniach i zadbaj o ciepłą
kwaterę i suty posiłek dla niego. Zrozumiano?
- Tak jest, milordzie - wymamrotał niechętnie majordomus. Jego usta zniknęły w
fałdach pobrużdżonej twarzy.
Powierzywszy Joe’ego opiece tego gbura, Alex rozejrzał się dokoła.
A więc to był dom, w którym wychowała się jego matka… Obrzucił wzrokiem wysoko
sklepiony hol i masywne dębowe schody, wznoszące się w przeciwległym końcu
ogromnej
sali. W tej chwili wszystkie dręczące go myśli ustąpiły wobec przemożnej tęsknoty za
matką.
Doskonale mógł ją sobie w tej scenerii wyobrazić. Wszelkie ponure skojarzenia związane
z
dworem dziadka znikły; Alex miał teraz przed oczyma matkę zstępującą wdzięcznie ze
schodów, sunącą smukłymi palcami po rzeźbionej poręczy. Sprzęty z epoki Tudorów były
masywne i budziły większe zaufanie niż złocone krzesełka na cienkich nogach i
pseudoegipskie kanapy, które przepełniały domy goniących za najnowszą modą
londyńskich
elegantów. Meble w Pencarrow dawały poczucie bezpieczeństwa, podobnie jak niegdyś
obecność matki.
Chcąc powstrzymać niepokojący przypływ dziecinnej tęsknoty, Alex z rozmysłem
skierował myśli ku dziadkowi. Wiedział, że był on wielkim właścicielem ziemskim, a w
jego
dobrach znajdowały się bogate złoża cyny. Większość z nich została już
wyeksploatowana,
ale dziadek tak się przy tym dorobił, że jego dzieci i wnuki mogły czuć się bezpiecznie, o
ile
oczywiście zachowają zdrowy rozsądek. Sam dziadek, rzecz jasna, odznaczał się
wyjątkowym rozsądkiem. Zaiste, był wzorem bogobojności i rozwagi - i dlatego właśnie
tak
znienawidził lekkoducha, za którego uparła się wyjść jego córka.
Jared Wickham, zanim spotkał Charlotte Hayle, rzeczywiście zachowywał się w
sposób typowy dla przedstawicieli złotej młodzieży. Był hazardzistą, rozpustnikiem i
hulaką
goniącym tylko za uciechami. Ale kiedy na jednym z londyńskich rautów ujrzał pannę
Hayle,
zakochał się w niej od razu i na zabój.
Charlotta odwzajemniła jego uczucie z równą siłą, jej ojciec uznał jednak, że
„milordzik” to żaden materiał na męża, i zabronił córce widywać się z nim. Charlotta po-
stąpiła jak każda zaślepiona uczuciem dziewczyna: sprzeciwiła się woli ojca i uciekła z
ukochanym do Szkocji, by tam wziąć z nim ślub1. Między ojcem i córką rozwarła się
przepaść, nie zasypana aż do śmierci Charlotty. A nawet i wówczas nie znikła! - myślał
posępnie Alex.
Chcąc za wszelką cenę uwolnić się od dręczących myśli i zająć czymś innym,
rozejrzał się za majordomem. Ten jednak pochłonięty był nadzorowaniem służących, które
wycierały błoto i wodę z podłogi, i ani myślał wskazywać lordowi drogę do gościnnego
pokoju. Alexowi prócz duchowego niepokoju dokuczał ziąb w pełnym przeciągów holu;
postanowił więc nie oglądać się na majordoma i na własną rękę poszukać jakiegoś fotela
przy
kominku.
Rzucił cylinder i parasol na stolik i otworzył pierwsze drzwi na prawo. Dobry Boże,
ależ trafił! W pokoju stała trumna. Ponieważ zaś zwłokom ciepło nie służy, kominek był
wygaszony, a kotary szczelnie zasunięte. Tylko samotna świeca, stojąca w głowach
ozdobnej
trumny, rzucała na nią ponure światło.
Alex stał jak skamieniały. Oto tu leżał dziadek Hayle, który odebrał mu całą radość
dzieciństwa. Teraz był już niegroźny. Martwy. Gorycz i smutek walczyły o pierwszeństwo
w
sercu wnuczka… I nagle z holu dobiegł całkiem nieoczekiwany odgłos. Był to śmiech,
męski i
kobiecy - czysty, potężny tenor i gardłowy kontralt.
Znalazłszy się między dwoma skrajnościami: z jednej strony śmierć i mrok, z drugiej -
żywiołowe odgłosy radości, Alex wahał się, czemu najpierw stawić czoła. Był pewien, że
słyszy śmiech Zachary’ego, mimo że przez siedemnaście lat nie miał żadnego kontaktu z
1 W szkockiej miejscowości Gretna Green kowal miał prawo udzielania ślubów, i to od
ręki; tam też spieszyły
wszystkie młode pary, których małżeństwu sprzeciwiali się rodzice czy opiekunowie
(wszystkie przypisy
pochodzą od tłumacza).
ukochanym braciszkiem. Choć rozsądek się temu sprzeciwiał, w sercu Alexa zbudziła się
nagle nadzieja, pomieszana z lękiem.
W holu dały się słyszeć kroki i nagle śmiech zamarł. Lord Roth odwrócił się powoli
i… stanął twarzą w twarz z przeszłością. Czarne oczy zwarły się z miodowymi. Alex
dobrze
pamiętał te niezwykle oczy, ale prócz nich nic nie zostało z małego dziecka w tym
młodzieńcu, który obecnie dorównywał starszemu bratu wzrostem, jeśli nie krzepą. Miał
pociągłą, opaloną, gładką twarz z orlim nosem i wyraźnymi łukami złocistych brwi. Co za
ironia losu: przecież to wykapany ojciec!
- Nie zawiadomiłeś majordoma o moim przyjeździe - odezwał się wreszcie Alex,
opanowując skurcz w gardle, pragnąc przerwać dławiącą ciszę, która zapadła między
nimi.
- Nie byłem pewien, czy się zjawisz - odparł Zachary; ton jego głosu był równie
obojętny, jak wyraz twarzy.
- Obiecałem, że przyjadę, a nigdy nie łamię danego słowa - powiedział chłodno Alex,
choć wiele go to kosztowało. Przywdziana maska obojętności sprawiała mu niemal
fizyczny
ból.
Nagle - czyżby to było złudzenie? - Alex dostrzegł w oczach brata odbicie własnego
niepokoju… Musiało to jednak być złudzenie, bo niezwykłe oczy Zachary’ego były znów
nieprzeniknione i beznamiętne, tak bardzo podobne do ojcowskich!
- Jaki piękny pies!
Głos, który przerwał Alexowi niespokojne rozmyślania, przypomniał mu o kobiecym
śmiechu, który słyszał przed chwilą. Obejrzał się i zobaczył smukłą dziewczynę, która
uklękła
obok Cienia. W przeciwieństwie do większości delikatnych kobieciątek nie wzdrygnęła
się,
czując zapach mokrej sierści. Przeciwnie - objęła kundla i zaczęła drapać go za uchem.
Widać
było po Cieniu, że zawojowała go z kretesem.
Alexowi przyszło nagle do głowy, że i on chętnie dałby się zawojować, gdyby mógł
poczuć uścisk równie zgrabnego ramienia i dotyk sprężystej piersi! Rany boskie! co za
skóra:
jak świeżutka śmietanka, jak kość słoniowa, bez skazy… I te różane policzki, te wiśniowe,
kuszące usta…
Co też go opętało — i to w takim momencie?! Zirytował go gwałtowny odzew
własnego ciała na sam widok jakiejś tam dzierlatki. Widać poplątane, gorączkowe emocje,
wywołane ponownym spotkaniem brata, spowodowały nasilenie wszystkich jego reakcji,
gdyż z najwyższym trudem oderwał w końcu wzrok od ciemnowłosej piękności. Zdążył
jednak dostrzec, że jej ocienione czarnymi rzęsami oczy były błękitne jak morze.
Gdy ponownie spojrzał na Zachary’ego, nie mógł opędzić się od myśli, że brat ani na
chwilę nie spuścił z niego osobliwych oczu.
- Nie przedstawisz nas sobie, Zach? - Dziewczyna wstała i wygładziła spódnicę. Był to
zwykły, kobiecy gest - cóż może być prostszego niż poprawienie sukni? Alexa jednak
oczarowała niewymuszona gracja tego ruchu.
I nagle uświadomił sobie ze zdumieniem, że ubranie obojga - i dziewczyny, i jego
brata - jest mokre. Nie byli przemoczeni do suchej nitki, ale duże wilgotne plamy były
wyraźnie widoczne na ich żałobnych strojach. On sam przez całą drogę ścigał się z burzą,
a
tych dwoje zapewne w ostatniej chwili uciekło przed ulewą. Co też mogli robić poza
domem,
w dodatku tuż przed pogrzebem? Wzbudziło to jego ciekawość i coś jeszcze… czyżby
dezaprobatę?
- Lord Roth - Zach dokonał oficjalnej prezentacji. - Milordzie, oto panna Tavistock,
przyjaciółka rodziny.
Alex ujął wyciągniętą doń rękę i ukłonił się wytwornie. Palce panny były chłodne i
miękkie. Nagle zapragnął, by dotknęła jego rozgorączkowanego czoła, by muśnięciem
palców
odpędziła jego niepokój…
Lord Roth! Zachary tak go tytułował, a w jego głosie nie było ani krzty ciepła! Alex
uświadomił sobie, jak niemądra była jego nadzieja, że dzielące ich od siedemnastu lat
bariery
runą przy pierwszym spotkaniu.
- Jak się pani miewa, panno Tavistock? - powiedział Alex, rad, że może przez kilka
sekund wpatrywać się w nią. Z żalem puścił jej smukłe palce.
- Miewam się znakomicie, serdeczne dzięki - odparła żywo młoda dama. -
Oczywiście, jeśli nie liczyć tego, że przemarzłam do szpiku kości!
Alex podniósł na nią zdziwiony wzrok. Cóż za urzekające połączenie: w morskiej toni
jej oczu dostrzegł równocześnie błysk humoru i iskrę współczucia. A prozaiczna uwaga
była
czymś, czego najbardziej w tej chwili potrzebował: powrócił dzięki niej do realności.
- Istotnie, panno Tavistock, musi pani być zimno w mokrym ubraniu. Postępuję bardzo
egoistycznie, zatrzymując panią. Powinna pani koniecznie wrócić do domu i przebrać się!
- Nie warto robić sobie kłopotu - odparła rzeczowym tonem. - Sadie ściągnie ze mnie
tę okropną bombazynę i wysuszy ją nad ogniem. A ja przez ten czas posiedzę w samej
koszuli.
Alexowi niejednokrotnie szeptano ukradkiem do ucha kokieteryjne aluzje do damskiej
bielizny, ale nigdy jeszcze dama nie wspomniała przy nim o tej części garderoby z taką
naturalnością. A przecież nie ulegało wątpliwości, że panna Tavistock to dama! Czarna
bombazyna, którą zamierzała z siebie zrzucić, była w najlepszym gatunku. Akcent i
wymowa
panny oraz jej uroczy, gardłowy tembr głosu, były również bez zarzutu. A jeśli nawet w
tej
chwili fryzurę miała nieco potarganą, długie i lśniące mahoniowe loki spinały prześliczne
grzebyki z kości słoniowej. Alex doszedł do wniosku, że panna Tavistock jest urzekająco
naturalna - i odkrył z zachwytem, że ma dołeczek w prawym policzku.
- Sadie obedrze cię ze skóry, Beth! Ma teraz pełne ręce roboty, a ty chcesz, żeby cię
uchroniła przed kolejną burą od mamy! - odezwał się Zachary serdecznie, acz z pewnym
zniecierpliwieniem, jakby się zwracał do nieznośnego, choć uroczego dziecka.
- Sadie dobrze wie, czego się po mnie spodziewać - odparła dziewczyna
wyzywającym tonem. - Ty też powinieneś się już do tej pory przyzwyczaić!
Są widocznie bardzo ze sobą zżyci - pomyślał Alex. Rozmawiają jak brat z siostrą!
- Może jeszcze nie całkiem przyzwyczaiłem się do twoich wyskoków, Beth, ale mamy
na to czas - odparł Zachary, uśmiechając się wbrew woli.
A jednak zmusiła go do uśmiechu! - zauważył Alex z podziwem. Ale co znaczą słowa
„mamy na to czas”? Przecież chyba nie są…
Beth zwróciła się do Alexa. Nurtująca go ciekawość musiała się widocznie odbić na
jego twarzy. Dziewczyna uniosła ciemną brew i odezwała się:
- Ponieważ Zach nie powiadomił pana o tym, milordzie, ja to zrobię. Łączy nas nie
tylko przyjaźń: jesteśmy zaręczeni.
Mimo poprzednich podejrzeń Alex osłupiał. Narzeczeni nie zachowywali się wcale jak
para kochanków. Poza tym odkrył ze zgrozą, że ubodło go boleśnie to, iż piękna panna
Tavistock jest już zajęta.
O Boże, jakże mógł pożądać narzeczonej swego brata?! Przecież dopiero co poznał tę
dziewczynę.
Zresztą, Bóg świadkiem, zależało mu teraz wyłącznie na poprawie stosunków z
Zacharym. Chciał zaleczyć stare rany, a nie wdawać się w nowe flirty! Prywatny kodeks
honorowy nakazywał mu zaniechać wszelkich nieprzystojnych myśli na temat panny
Tavistock. Teraz, kiedy już wiedział, że wkrótce zostanie ona jego bratową, było to
absolutnie
konieczne. Zresztą, jakie to ma znaczenie, czy lista jego podbojów powiększy się o jedną
ładną dzierlatkę, czy nie?
- Ależ, Beth! - Alexa zdumiał ostry ton brata. - Przecież uzgodniliśmy, że nie powiemy
nikomu o naszych zaręczynach przed pogrzebem dziadka!
- Umówiliśmy się, że nie zawiadomimy nikogo spoza rodziny - odparła z naciskiem.
Zarówno Alex, jak Zachary zesztywnieli na wzmiankę o łączącym ich
pokrewieństwie. Tak, byli braćmi, ale Zach najwyraźniej zamierzał w dalszym ciągu
ignorować ten fakt. Już choćby to, że nie powiadomił go o swych zaręczynach, było
najlepszym dowodem dzielącej ich przepaści. Alexowi serce się ścisnęło, jakby ktoś
okręcił je
ciężkim łańcuchem. Ogarnęło go nagle straszliwe znużenie.
- Niech mi będzie wolno pogratulować wam obojgu - powiedział wreszcie, zmuszając
się do uśmiechu. - Bardzo proszę nie stać tu dłużej ze względu na mnie, panno Tavistock.
Byłbym niepocieszony, gdyby się pani przeziębiła! Ja też lepiej udam się do mego pokoju.
-
Odwracając się do brata i siląc na lekki ton, dodał: - O ile uda mi się zmusić twego
majordoma, by mi go wskazał!
Zachary uśmiechnął się. Alex miał jednak wrażenie, że brat bawi się jego kosztem.
- Dziadek dobrze wyszkolił Stibbsa, jak odstraszać gości - wyjaśnił bez ogródek. -
Zwłaszcza tych, którzy nigdy przedtem tu nie zawitali! - Brązowożółte oczy dosłownie
wwiercały się w Alexa.
Roth zmarszczył brwi. Doprawdy, Zachary zachowywał się tak, jakby to Alex zerwał
wszelkie stosunki, a nie on sam! Cholernie irytujące!
Zdezorientowany, zniecierpliwiony i spragniony samotności, by móc wreszcie
uporządkować splątane myśli, burknął:
- Byłbym niezmiernie wdzięczny, gdybyś przypomniał staremu cerberowi o jego
obowiązkach, na przykład o przygotowaniu pokoju dla mnie. Chciałbym się przebrać
przed
przybyciem adwokata.
- Oczywiście - odparł brat z lodowatą uprzejmością. - Ale czy zdążyłeś pożegnać się
już z dziadkiem?
- W zupełności - odparł Alex, z trudem opanowując chęć wyjawienia prawdziwych
uczuć wobec dziadka.
Zachary skinął głową i podszedł do majordoma. Stibbs nadal sterczał nad obiema
służącymi, które wycierały podłogę.
Alex patrzał za oddalającym się bratem i rozpacz znowu ścisnęła mu serce. Przez tyle
lat opłakiwał rozłąkę ze swym braciszkiem. Zawsze wyobrażał go sobie jako malca, choć
rozsądek podpowiadał, że Zach rośnie z każdym dniem. Tamto dziecko odeszło
bezpowrotnie,
musi przestać tęsknić za nim. Nie potrafił jednak zdławić nadziei, że uda mu się zbliżyć
do
tego nowego, dorosłego Zacharego, że powstanie między nimi więź równie silna, jak
niegdyś.
- Boże, ależ ze mnie głupiec! - mruknął pod nosem.
- Chyba jednak nie! - dobiegł go cichy głos z przeciwległego końca holu. Beth stała na
najniższym stopniu solidnych schodów. Patrzyła na lorda i sądząc z łagodnego, pełnego
współczucia wyrazu twarzy, dosłyszała szept i odkryła sekret jego niemądrego serca.
Zażenowany tym, że bystra dziewczyna (przyszła bratowa! - wbijał sobie do głowy)
odkryła jego słaby punkt, udał, że nie pojął znaczenia jej słów. Wykrzyknął nerwowo:
- Naprawdę głupiec ze mnie, panno Tavistock! Jak mogłem przypuszczać, że mój
kamerdyner zjawi się tu zaraz po mnie? Utknął pewnie po drodze w błocie: upiera się
zawsze
przy ślimaczym tempie, bo to według niego najbezpieczniejsze. - I dodał bez większego
prze-
konania: - Ciągle się boi, głuptak, że sobie kark skręci!
- No cóż, milordzie - odparła niewinnym tonem - nikt z nas nie wiwatuje, gdy go coś
zaboli, prawda? - Odwróciła się i odeszła, nie czekając na jego odpowiedź.
2
- Rany boskie, panienko! Myślałby kto, że to jedna z tych syren, o których w kółko
gada Pye Thatcher! Ocieka panienka wodą jak one!
Beth ściągnęła wysokie, solidne buciki; potem wyjęła z włosów grzebyki z kości
słoniowej i potrząsnęła kasztanowatymi lokami, aż opadły luźno na ramiona.
- Wystarczy, że posiedzę przy ogniu, i będzie po zmartwieniu, Sadie. Jak myślisz, czy
suknia prędko wyschnie?
Niezgrabna służąca w średnim wieku pokiwała głową. Spod falbany czepka wyjrzały
siwiejące, mocno skręcone blond włosy.
- W ogóle nie wyschnie, jak jej panienka nie zdejmie. Zaraz pomogę.
Beth stała przy kominku w pokoju, który przywykła uważać za swój. Mnóstwo razy,
ilekroć bawiła w Pencarrow, przychodziła tu razem z Sadie albo sama, żeby doprowadzić
się
do porządku: zacerować jakąś dziurę, umyć się albo przebrać. Jakoś tak się zdarzało, że
podczas najlepszej zabawy oboje z Zachem zawsze musieli się albo upaprać albo podrzeć
ubranie.
Takie zachowanie pozostawało w sprzeczności z poglądami pani Tavistock na to, co
wypada, a co nie przystoi dobrze wychowanej panience; matka Beth żywiła jednak
nadzieję,
że pewnego pięknego dnia jej córka wyjdzie za Zachary’ego. Wydarzenia ostatniego
miesiąca,
poczynając od zaręczyn nieokrzesanej pary, a kończąc na odziedziczeniu przez Zacha
Pencarrow i wszystkich pieniędzy dziadka, potwierdziły zasadność macierzyńskich
ambicji
pani Tavistock w stosunku do starszej córki.
Sadie rozpięła guziki i suknia z podwyższonym stanem, długimi rękawami i
skromnym dekolcikiem zsunęła się przez smukłe biodra Beth i opadła na podłogę.
Wkrótce
potem w ślad za nią poszła halka. Wydobywszy się z fałd czarnej bombazyny i
falbaniastego
muślinu, Beth zapragnęła poskakać po pokoju w samej tylko cienkiej koszulce. Jak miło,
jak
swobodnie się czuła bez tej ciężkiej, ponurej kiecki!
- Proszę zaraz siadać przy ogniu, bo przeziębi się panienka na śmierć! -
zakomenderowała Sadie, dostrzegłszy swawolne błyski w oczach dziewczyny. - Mamusia
panienki nakazała mi mieć na panienkę oko w Pencarrow, więc muszę dotrzymać słowa.
Zaraz przyniosę pled.
Beth potulnie usiadła w głębokim fotelu wyściełanym purpurowym aksamitem. Sadie
rozpostarła wilgotną suknię na wielkim fotelu na biegunach, stojącym koło kominka, i
wyciągnęła pled z ciężkiej skrzyni stojącej w nogach łóżka. Owinęła dziewczynę aż po
szyję,
starannie opatulając zmarznięte stopy brunatną wełną koca.
- Dziękuję, Sadie - powiedziała słodziutko Beth. Służąca rzuciła jej podejrzliwe
spojrzenie, ale spytała tylko:
- Kiedy przyjadą mama panienki i panna Gabrielle?
- Mama i Gabby przyjadą razem z proboszczem. Mam nadzieję, że ulewa wkrótce
ustanie - dodała, spoglądając z niepokojem na pociemniałe okna. Uparty deszcz wciąż
padał,
a od morza wiał silny wiatr. - Wszyscy żałobnicy zmokną w drodze na cmentarz.
Obawiam
się, że będzie ich jeszcze mniej, niż przypuszczaliśmy.
- Pewnie, że wielu się nie zjawi - orzekła z kwaśną miną Sadie. - Z naszego pana był
w gruncie rzeczy porządny człowiek, ale ludzie z sąsiedztwa nie będą po nim płakać. -
Służąca westchnęła ciężko i pokiwała głową, ale zaraz otrząsnęła się z przykrych myśli i
spojrzała bystro na Elizabeth. - Nie mogę cały czas tkwić przy panience i jej pilnować, ale
mam nadzieję, że panienka będzie miała dość rozumu, żeby usiedzieć przy kominku.
Muszę
wracać do kuchni. Kucharka cała w nerwach, bo przyszło jej gotować dla jakiegoś tam
harystokrary, i w ogóle!
- Powiedz kucharce, żeby się uspokoiła, Sadie - poradziła Beth. - Ten arystokrata jest
bardzo miły.
Kobieta prychnęła pogardliwie.
- Po mojemu, nie taki on znów miły! Gdzie się podziewał przez te wszystkie lata?
Czemu ani razu nie odwiedził braciszka, co?
Na gładkim czole Beth pojawiła się zmarszczka.
- Nie mam pojęcia. Ale pewna jestem, że musiał mieć jakiś ważny powód. Postaram
się dowiedzieć, co to było. - Uśmiechnęła się do Sadie z wyższością. - Wiesz, że potrafię
zawsze wyczuć, co w trawie piszczy!
Sadie wyraziła swoją opinię na ten temat, kolejny raz prychając.
- Z wtykania nosa w cudze sprawy nic dobrego nie wyniknie. Niech panienka lepiej da
spokój! - Z tymi słowy służąca opuściła pokoik.
Uśmiech Beth zgasł; zapatrzyła się w ogień. Jak Sadie może jej coś takiego doradzać?!
Nie wolno tej sprawy zostawiać w spokoju. W przeciwnym razie Zachary nigdy nie dowie
się,
czemu brat nie odpisywał na jego listy i nie zjawił się po śmierci ojca. Elizabeth uważała,
że
jako przyszła żona Zacha ma święty obowiązek doprowadzić do jego pojednania z bratem.
Nagle stanęła jej przed oczyma postać lorda Rotha. Wyjątkowo mocno wraził się jej w
pamięć wysoki, wytworny dżentelmen o imieniu Alexander. Z wyglądu bracia byli
całkiem
odmienni. Prawdę mówiąc, lord Roth odziedziczył rysy Hayle’ow. Elizabeth
podejrzewała, że
w jakichś odległych czasach musiał wśliznąć się do czcigodnej rodziny Cygan czy
Cyganka.
Oczy lorda Rotha były bowiem lśniące i czarne jak węgiel!
Ogień trzaskał wesoło, a ona wciąż dumała o cygańskiej urodzie Alexandra
Wickhama. Bacznie go obserwowała przez te kilka minut, gdy stali na progu salonu, w
którym wystawiono trumnę ze zwłokami dziadka. Dostrzegła w jego oczach błyski
emocji,
choć twarz pozostawała nieruchoma. Starannie skrywał uczucia, ale oczy go zdradzały.
Beth ogarnęła fala współczucia, a równocześnie nie wiedzieć czemu zaczęło walić jej
serce. Nagle zrobiło jej się duszno i zbyt gorąco pod grubym pledem, więc zrzuciła go na
podłogę. Podwinęła nogi pod siebie i obciągnęła cienką koszulkę tak, by zakrywała kostki.
Teraz blask ognia padał na obnażoną skórę i dziewczyna czuła, jak ciepło przenika ją
aż do kości, jak wówczas, gdy po kąpieli w stawie kładła się na zalanym słońcem brzegu,
by
wyschnąć. Jej koszula była głęboko wycięta: w dekolcie wyraźnie rysowały się dwa białe
wzgórki, zaróżowione teraz od blasku płomieni. Beth upajała się swobodą, a bijące od
kominka ciepło sprawiało jej zmysłową przyjemność.
Z rumieńcem na twarzy usiłowała zanalizować swe uczucia i subtelne zmiany,
zachodzące w niej od niedawna. Nie chodziło tu o rozwój fizyczny: piersi urosły jej
wcześniej
niż innym dziewczynkom i początkowo tylko jej zawadzały. Wypychały suknie z przodu,
utrudniały wspinaczkę po drzewach i zjeżdżanie na brzuchu ze stromego pagórka. A poza
tym
wstydziła się ich. Wszyscy gapili się na nie, zwłaszcza mężczyźni!
Zachary ukończył studia i, znudzony podróżami po żądnej rozrywek, powojennej
Europie, zapragnął się ustatkować; zaczął rozglądać się za odpowiednią żoną. I wówczas
stosunek Beth do własnego biustu zmienił się diametralnie. Była teraz ogromnie rada ze
swych kobiecych kształtów, gdyż dzięki nim przyjaciel spojrzał na nią innymi oczyma.
Beth postanowiła, że wyjdzie za Zachary’ego, gdy miała lat sześć, on zaś dziewięć.
Wymienili nawet słowa przysięgi ślubnej na plaży w zatoczce Dozmary Cove. Beth
kochała
Zacha z całego serca i od tego momentu robiła wszystko, by został jej mężem.
Nie wyobrażała sobie małżeństwa z kimś innym. Czuli się razem tak swobodnie, tak
dobrze!… Kiedy jednak poczytała sobie to i owo i posłuchała zwierzeń starszych
kuzynek,
odkryła, że mężczyznom nie wystarcza, że czują się swobodnie w towarzystwie przyszłej
żony. Spodziewają się po niej czegoś więcej. Te roznamiętnione stwory miały podobno
zwyczaj włazić do łóżka swej towarzyszki życia! Matka poinformowała jednak Beth
(wzdrygając się przy tym lekko), że od dobrze wychowanej, skromnej, godnej szacunku
nie-
wiasty nikt nie oczekuje miłosnych uniesień podczas spełniania obowiązków małżeńskich.
Prawdę mówiąc, najlepiej, jeśli niczego wówczas nie będzie czuła.
Beth uwierzyła matce bez zastrzeżeń. Któż mógłby lepiej niż ona wiedzieć, na czym
polega szczęście w małżeństwie? Dla wszystkich było przecież widoczne, że jej rodzice
kochają się ogromnie. Ostatnio jednak zaczęła postrzegać całą sprawę nieco inaczej. Była
rada, że Zachary jej pragnie. Świadomość tego sprawiała jej satysfakcję, niemal zmysłową
przyjemność. Jednak jej to nie wystarczało. Czuła instynktownie, że mężczyznę i kobietę
może łączyć coś więcej. Podpowiadał jej to dociekliwy umysł i budzące się do życia ciało.
Wiercąc się niespokojnie w fotelu, rozmyślała o wiejskich dziewczętach. Widziała, jak
się gapiły na Zacha, kiedy jeździli we dwoje do miasteczka. Niewątpliwie uważały, że jest
bardzo pociągający. Niektóre wyglądały przy tym tak, jakby gotowe były wyskoczyć z
kiecki
za jeden jego uśmiech. Elizabeth wprawiało to w zdumienie: nie pojmowała, jaki może
być
związek między pozycją społeczną a fizyczną atrakcyjnością? Jeśli wiejskie ślicznotki
podniecał sam widok Zachary’ego, jeśli pokazywały dołeczki i rumieniły się pod jego
zaczep-
nym spojrzeniem, to dlaczego ona tak nie reagowała?!
Może to moja wina?… Chyba powinnam się do tego przyzwoicie przyłożyć… No,
przyzwoicie nie było najwłaściwszym określeniem. Prawdę mówiąc, zachowywała się
dotąd
aż nazbyt przyzwoicie!
- Puk, puk! Wchodzę, Beth!
Usłyszawszy za drzwiami głos Zacha, Elizabeth podskoczyła jakby została przyłapana
na gorącym uczynku. Miała wrażenie, że ściągnęła go tu myślami, gdy tak siedziała
półnaga,
dumając bezwstydnie o cielesnych rozkoszach. Uklękła w fotelu i popatrzyła na
narzeczonego
ponad oparciem. Znowu przegarniał włosy palcami: niewątpliwy znak, że coś go dręczy.
Nie
miała żadnych wątpliwości, co to było: Alexander Wickham. Jak zawsze w obliczu
kłopotów
Zachary’ego Beth zapomniała o własnych problemach. Sięgając do wypróbowanych
metod
wyciągnięcia go z depresji, zaczęła się z nim przekomarzać. Uśmiechnęła się szelmowsko.
- Sadie zbije cię na kwaśne jabłko, jeśli cię tu przyłapie! Pamiętasz, jak cię ganiała z
miotłą po całym domu?
- Byłem jeszcze smarkaczem - odparł z oburzeniem Zachary. - Teraz nie ośmieliłaby
się mnie tknąć: jestem panem domu!
- W tym rzecz! - ciągnęła dziewczyna, zniżając głos do gardłowego szeptu. - Nie jesteś
już małym chłopcem, a ja w tym stroju…
Dostrzegłszy nagły ruch głowy mężczyzny i błysk w jego miodowych oczach, Beth
pojęła, że udało jej się odegnać jego ponure myśli. Przez chwilę zachłannie wpatrywał się
w
nią, potem rzuciwszy jedno tylko spojrzenie na czarną suknię, suszącą się przed
kominkiem,
podszedł do drzwi i zamknął je na klucz. Beth zaczęła powątpiewać w czystość własnych
intencji. Czy rzeczywiście chodziło jej tylko o uwolnienie Zacha od trosk, czy też marzył
jej
się jakiś ryzykowny eksperyment?…
Sumienie wyraźnie ją ostrzegało, że przyzwoita dziewczyna nie pozwala sobie na coś
takiego, ale jej awanturnicza natura dowodziła: - Cóż w tym złego, jeśli od czasu do czasu
sprawię trochę radości przyszłemu mężowi i poprawię mu humor?… A jeśli przy okazji
rozweselania go ona sama zorientuje się, czy jest zdolna do namiętnych porywów, to
chyba
nic nie szkodzi, prawda? Tylko że nigdy - przynajmniej od czasu gdy oboje dorośli - nie
pokazała się Zachowi prawie nago. Jemu też nigdy dotąd nie przyszło do głowy zamykać
drzwi, gdy byli sam na sam. Beth zaniepokoiła się troszkę własną zuchwałością.
W paru susach Zach znalazł się przy fotelu. W odruchu spóźnionego zawstydzenia
dziewczyna wtuliła się w poduszki. Oczy mężczyzny sunęły po jej rozwichrzonych
włosach,
długiej szyi, ramionach… aż spoczęły na wypukłości piersi. Pod żarem tego spojrzenia
Beth
zaczerwieniła się; próbowała dociec, czy rumieniec jest oznaką budzącej się w niej
namiętności czy też po prostu wstydu?
Idąc za wzrokiem Zacha, popatrzyła w dół i przekonała się, że pomysł zaszycia się w
poduszki, żeby biust mniej rzucał się w oczy, dal wręcz odwrotne rezultaty. Piersi
wyglądały
teraz jeszcze bardziej kusząco: uniesione ku górze odcinały się bielą od purpurowego
aksamitu.
- Ponętna z ciebie bestyjka, moje ty złotko! - zamruczał Zachary, opuszczając rękę
poniżej zagłówka fotela; długi, smukły palec przesunął się po jednej piersi, zagłębił się w
rowku i zaczął wędrować po drugiej.
Beth zadrżała. Radowało ją, że sprawia przyjemność ukochanemu. W pewnym sensie
było to nawet podniecające: nigdy dotąd nie zaznała tak intymnych pieszczot. Przełknęła
ślinę
i postanowiła zaryzykować: sprawi mu jeszcze troszkę radości, a potem wycofa się w porę
z
nietkniętą cnotą. Kto wie?… może za chwilę jej oddech stanie się równie szybki, jak
oddech
Zacha, a puls zacznie bić równie gwałtownym rytmem?… Nie miał na szyi fularu,
dostrzegała
więc wyraźnie w dołku u jej nasady rozszalałe tętno. Czemu jej własne serce tak się nie
tłucze?…
- Chcę cię uszczęśliwić, Zach… - szepnęła z determinacją. Podniosła głowę i lekko
rozchyliła wargi.
Spojrzenie narzeczonego pomknęło ku tym pełnym, kuszącym wargom. Schwycił
Beth mocno za ramiona i pochylił się tak nisko, że czuła jego oddech na swojej twarzy.
- Z pewnością ci się to uda, kochanie - powiedział. Jego usta dotknęły jej ust, najpierw
lekko, potem mocniej, z większą natarczywością. Elizabeth nagle poczuła, że unosi ją z
fotela; jej nogi zawisły nad podłogą. Kiedy wreszcie dotknęła stopami dywanu, Zachary
przyciskał ją do siebie tak mocno, że ledwie mogła oddychać. Był taki silny, smukły,
pachniał
sandałowym mydłem… Powinna więc tracić zmysły z rozkoszy! Kiedy jednak język
Zacha
wśliznął się do wnętrza jej ust, Beth poczuła tylko paniczny strach. Według niej,
eksperyment
posunął się zbyt daleko - dość już tego rozweselania i dogadzania! Gdy tylko męski uścisk
na
chwilę zelżał, wyśliznęła się z objęć i odgrodziła się od narzeczonego fotelem.
- Zach, powiedziałam, że chcę cię uszczęśliwić - upomniała go żartobliwie, choć serce
biło jej jak szalone - ale nie mówiłam, że w tej chwili!
Zachary był jak otumaniony. Zamrugał kilkakrotnie oczyma, potem chwycił się za
brodę i powiódł palcami wzdłuż szczęki.
- O Boże, Beth!… - odezwał się po chwili - nie miałem pojęcia, że taka z ciebie
flirciara!… Nie powinnaś zapraszać mężczyzny do swojej sypialni, kochanie, zwłaszcza
kiedy
jesteś w takim dezabilu… Biedak od razu pomyśli, że… No, sama wiesz!
Podczas gdy Zachary usiłował odzyskać panowanie nad sobą, pewność siebie Beth
rosła. W końcu nie stało się nic takiego: tylko jej ukochany dostał na chwilę bzika! Miała
znowu ochotę przekomarzać się z nim.
- Po pierwsze: to wcale nie moja sypialnia…
- Mogłaby być, gdybyś tylko chciała - przerwał jej, przysuwając się bliżej; pod
czułością tlił się jeszcze ogień pożądania, gotów w każdej chwili wybuchnąć na nowo.
- A po drugie, wcale cię nie zapraszałam! - dokończyła, rzucając mu szelmowski
DANICE ALLEN
BRACIA RYWALE Dedykacja: Dla Jerry’ego - jako ostatni dowód miłości od Cricket (Świerszcza) PODZIĘKOWANIA Serdecznie dziękuję „zespołowi krytyków”, czyli moim najlepszym przyjaciółkom: Lisie Bingham, Lyn Austin i Sharylin Cano, za to, że chciały zapoznać się z pierwszym napisanym przeze mnie romansem historycznym i że wzdychały, i popłakiwały w najodpo- wiedniejszych miejscach! Dziękuję też mojej rodzinie: Allenowi, Chris i Aaronowi, którzy cierpliwie jedli odgrzewane w mikrofalówce „obiady telewizyjne” albo pizzę, kiedy ja błądziłam po XIX - wiecznej Kornwalii i nie miałam czasu przygotować im przyzwoitego posiłku. Dziękuję także memu agentowi, Jane Jordan Browne, za jej wiarę w moje zdolności pisarskie i pozytywny stosunek do moich dokonań. Dziękuję również memu wydawcy, Judith Stern - zafascynowanej podobnie jak ja dawną Anglią - za to, że pokochała moich bohaterów prawie tak samo jak ja oraz za jej przyjacielskie, fachowe rady i niegasnący entuzjazm. 1 Kornwalia, czerwiec 1821 r. - Myślisz, że przyjedzie, Zach? - Elizabeth Tavistock objęła wysokiego młodzieńca i stanąwszy na palcach, oparła brodę na jego ramieniu. Oboje wyglądali na wrzosowisko przez gotyckie, zdobne kamiennymi słupkami okno biblioteki. Lok wspaniałych, kasztanowatych włosów dziewczyny opadł na klapę czarnego męskiego surduta. Z ołowianych chmur dobiegł przytłumiony grzmot. Kolejna burza zmierzała ku Pencarrow. Zachary Wickham przycisnął dłonią drobną rączkę, nie odrywając wzroku od okna. - Tak, niech go diabli! Przesłał wiadomość, że zjawi się na otwarcie testamentu. Przecież mógłby spotkać się z Hookiem w Londynie już po wszystkim! Nie mam pojęcia,
czemu przyjeżdża tutaj! Słyszałem, że istny z niego krezus, więc nie powinno mu zależeć na jakimś tam spadku. I wie z pewnością, że to mało prawdopodobne, by dziadek zostawił mu bodaj pensa: uparty, stary sknera przez te wszystkie lata kompletnie go ignorował. A j e g o z pewnością nie skłania do przybycia szacunek dla zmarłego! - Zachary wzruszył ramionami i przeczesał smukłymi palcami gęste, proste włosy. - Może przyjeżdża, żeby się spotkać z tobą - podsunęła Beth, przypatrując się z niepokojem mężczyźnie, który krążył po pokoju i targał złotą jak pszenica grzywę. - Skąd by mu się wzięła taka zachcianka, jeśli przez siedemnaście lat nie chciał się ze mną widzieć? Beth przygryzła mocno wargę. Ból przeszył ją na wylot, gdy usłyszała udrękę w glosie Zachary’ego. Przed chwilą wydawał się taki spokojny!… Ale to był cały Zach: z pozoru cichy staw o niezmąconej powierzchni, a w istocie rozszalała, niezgłębiona otchłań. Tymczasem każdą jego myśl, radość czy ból dziewczyna odczuwała z taką mocą, jakby były jej własne. Wyciągnęła ku niemu rękę, przekonując: - Proszę cię, uspokój się. Nic to nie pomoże, że będziesz się zadręczał. Może to szansa dla was obu, by wszystko przemyśleć i naprawić? Będziecie wówczas mogli zostać przyjaciółmi i kochać się, jak braciom przystało! Zachary zatrzymał się i utkwił w niej swoje niezwykłe, żółtobrązowe oczy. Serce Beth ścisnęło się na widok odbijającego się w nich cierpienia. Czarny ubiór sprawiał, że lśniące włosy mężczyzny i jego miodowe oczy jeszcze bardziej przyciągały uwagę - istny Adonis w żałobie! Beth orientowała się jednak, że śmierć dziadka nie była dla Zacha życiowym ciosem; od pewnego czasu wręcz się jej spodziewano. Wiedziała też z własnego doświadczenia - przecież w ubiegłym roku była świadkiem powolnego konania wyniszczonego cierpieniem ukochanego ojca - że wlokąca się bez końca, nieuleczalna choroba tępi ostrze bólu najbliższych. Prawdę mówiąc, niełatwo było kochać stroniącego od ludzi Chestera Hayle’a! Gardził
on okazywaniem wszelkich uczuć i mogło się zdawać, że usiłuje odstręczyć od siebie wszystkich, z wnuczkiem włącznie. Beth dobrze wiedziała, że w tej chwili najbardziej dręczy Zachary’ego wspomnienie tragedii sprzed lat, gdy rozdzielono go z bratem. Przeżyty w dzieciństwie szok od czasu do czasu powracał w jego pamięci. Z pewnością dziś szczególnie wyraziście, gdyż bracia mieli się spotkać po raz pierwszy od chwili rozstania. - Dobrze wiesz, że ojcu nigdy na mnie nie zależało - odezwał się Zach z goryczą. - Jednak przez wiele lat głupio się łudziłem, że mój brat boleje nad naszą rozłąką tak samo jak ja. Ani razu się do mnie nie odezwał, lecz sądziłem, że to ojciec nie pozwolił mu korespondować ze mną. Dopiero gdy nie zjawił się nawet po śmierci ojca, wreszcie dotarło do mnie, jak wygląda prawda. Mimo że Zach miał już dwadzieścia dwa lata i jak większość mężczyzn wstydził się okazywania uczuć, głos mu się załamał. Z wyrazem wstydu i niesmaku na twarzy młodzieniec odwrócił się i stanął obok kominka, opierając głowę o chłodny marmur gzymsu, którego kant ścisnął tak mocno, że kłykcie mu zbielały. Elizabeth westchnęła głęboko i odgarnęła z czoła ciemny lok, który wymknął się spod spinających ciężką grzywę grzebyków. Lepkie, naładowane elektrycznością powietrze przytłaczało ją. Nad wrzosowiskiem znowu przetoczył się grzmot. Dobrze znała tę historię. Jej wspomnienie powracało wielokrotnie w ciągu tych wszystkich lat, które spędzili wspólnie z Zacharym. Jak przystało na najbliższą przyjaciółkę, zawsze wspierała go, gdy zmagał się z odżywającym na nowo uczuciem niepowetowanej stra- ty, odtrącenia, a wreszcie złością. Na szczęście była to jedyna chmura na jasnym niebie ich beztroskiego dzieciństwa. A byli tak nierozłączni, jakby wychowywali się pod jednym dachem, choć w istocie Elizabeth mieszkała o trzy mile dalej, w Brookmoor Manor. Zawsze ogarniały ją mieszane uczucia na myśl o rozłące Zacha z rodziną. Gdyby ojciec nie pozbył się go, odsyłając do Pencarrow, ona sama nigdy by go nie poznała! Nie była
w stanie wyobrazić sobie tego. Jakże nudne byłoby jej dzieciństwo bez inspirującej obecności sąsiada! Wychowywała się prawie jak jedynaczka: jej siostra Gabrielle była o tyle młodsza… Z zachwytem powitała więc urozmaicenie i przygodę, które wkroczyły w jej życie za sprawą starszego o trzy lata chłopca. Stanowił centrum jej światka, znała go równie dobrze, jak samą siebie, a może i lepiej! Zdała sobie właśnie sprawę, że Zachary’emu potrzebna jest natychmiast jakaś rozrywka. Roztrząsanie wydarzeń z przeszłości nie wyjdzie mu na dobre. Gdy raz się zagłębił w ponurych myślach, potrafił zadręczać się całymi dniami. Elizabeth postanowiła wyrwać go z posępnej zadumy, choćby miała zatańczyć przed nim na golasa!… Chyba jednak aż tak drastyczne środki nie będą konieczne. Doszła do wniosku, że galop po wrzosowisku powinien wystarczyć. Byle tylko Zach dał się namówić! Podeszła do niego i przywarła policzkiem do jego ramienia, szepcząc przymilnie: - Może byśmy tak pojeździli po wrzosowisku? Odburknął coś, nie podnosząc głowy. - Mamy jeszcze dużo czasu do przyjazdu pana Hooka! No, chodź! - namawiała, ciągnąc przyjaciela za rękę. - Dobry Boże! Czy naprawdę sądzisz, że to wypada… przed samym pogrzebem dziadka? - W głosie Zachary’ego słychać było wahanie, ale gdy podniósł głowę, dziewczyna poznała po jego rozjaśnionych oczach, że jego opór słabnie. - Też coś! Myślisz, że twój dziadek chciałby, żebyś się snuł po domu z grobową miną? - odparowała ze śmiechem. - Założę się, że gdyby był teraz z nami, nieźle by ci się oberwało za ten nos spuszczony na kwintę! „Obnosisz się z tym jak parweniusz” - Beth naśladowała zrzędny ton starszego pana. - „Nie masz za grosz taktu, Zachary!” Zach wyprostował się i odwrócił twarzą ku niej. Jego kształtne usta wygięły się w urzekającym uśmiechu, który sprawiał, że wzdychały do niego wszystkie dziewczęta. - Przecież leje, głuptasku. Nie zauważyłaś? - powiedział.
- Jeszcze nie leje, tylko pogrzmiewa. Czyżbyś bał się kilku piorunów? - podkpiwała z niego. - Lubisz stawiać czoła burzy, co? - spytał sucho. Beth chwyciła przyjaciela za obie ręce i pociągnęła w stronę drzwi. - Lubię wszystko, co jasne i podniecające, drogi chłopcze! - rzuciła wyzywająco. - Przecież zaręczyłam się z tobą, może nie? Na te słowa Zachary parsknął śmiechem i nie opierał się dłużej. Wybiegli z domu ramię w ramię. Alexander Wickham - lord Roth - był piekielnie zmęczony. Po czternastu bitych godzinach jazdy z hrabstwa Surrey, i to w nieustającej burzy, miał wrażenie, że za chwilę się udusi w parnym wnętrzu karety. Jego pies o imieniu Cień, ogromny mieszaniec, który nie wiedzieć po kim odziedziczył śnieżnobiałą sierść, leżał naprzeciw swego pana, oparty o poduszki. Do nieskazitelnego wnętrza podróżnej karety wdarła się woń pleśni i mokrej psiej sierści; przesycone wilgocią powietrze było aż lepkie i sprawiało, że ciemnoszare pantalony kleiły się jego lordowskiej mości do dobrze umięśnionych ud. Lord Roth nie zdecydował się jednak na zastukanie w dach powozu laską ze złotą lwią główką, by zwrócić uwagę spowitego w pelerynę stangreta. Gdyby się zatrzymali na tym przeklętym wrzosowisku dla rozprostowania nóg i odetchnięcia świeżym powietrzem, prawdopodobnie konie nie zdołałyby potem wyciągnąć wąskich kół powozu z rozmiękłego, kleistego gruntu Kornwalii. Ach, to kornwalijskie odludzie! - wzdychał Alex. Leży toto gdzieś na końcu świata! To tutaj zawsze rozgrywała się akcja najkoszmarniejszych snów, trapiących go w dzieciństwie. Otrząsnął się jednak ze wspomnień i powrócił do teraźniejszości, niewiele lepszej niż tamta odległa przeszłość. Rozważył ponownie możliwość zatrzymania powozu, ale doszedł do wniosku, że to zbyt wielkie ryzyko. Cień gotów ni z tego, ni z owego wyskoczyć z karety, kiedy tylko ta przystanie, a przecież cholerny kundel i tak już ocieka wodą! Zaczął piesz-
czotliwie tarmosić wilczy łeb ulubieńca. Jak psisko raz coś sobie wbiło do głowy, nikt nie był w stanie go od tego odwieść! Lord Roth popatrzył na okno karety, w które bił wiatr z deszczem, a odwróciwszy się, tak gniewnie spojrzał na psa, że ten aż zaskomlał i poruszył się niespokojnie na poduszkach. - Nie zwracaj na mnie uwagi, stary! - przeprosił go Alex. - Wcale się na ciebie nie gniewam. Chciałbym tylko wydostać się wreszcie z tego cholernego pudla! Ale gdybym się nawet odważył na postój podczas takiej zawieruchy, to i tak bym nie wysiadł. Przemókłbym przecież do suchej nitki. Dudley gderałby bez końca, może nie? W oczach Cienia błysnęło już współczucie dla pana, ale gdy padło nazwisko kamerdynera, tak wybrednego, że nie zniżył się do jazdy w powozie razem z psem, odsłonił kły i warknął. - Przepraszam, że wspomniałem o Dudleyu, stary! Lepiej sobie pośpij. Pies usłuchał. Alex ciężko westchnął. Ogólnie rzecz biorąc, był cierpliwy i znosił niewygody pogodniej niż przeciętny złoty młodzieniec. Tym razem jednak i termin, i cel wyprawy były nietypowe. U kresu podróży czekały go tylko same przykrości. Nie była to wizyta w dobrach przyjaciół, obfitująca w zwykłe rozrywki. Nie będzie pikników, konnych przejażdżek, wesołych obiadków, improwizowanych potańcówek, przed którymi pospiesznie zwijano pod ścianę dywany; nie ma też co liczyć na romansik z powabną, pełną temperamentu wdówką czy jakąś znudzoną mężatką. Nie. U kresu tej podróży ujrzy tylko starca, zmarłego przed czterema dniami, i swego młodszego brata, który bez wątpienia żywi do niego nienawiść. Zachary. Poduszki powozu w kolorze wina i rozwalone na nich ogromne białe psisko nagle się rozpłynęły. Po raz tysięczny Alex wrócił pamięcią do dnia, w którym rozłączono go z pięcioletnim braciszkiem. Ubóstwiał Zacha! Ponieważ ojciec nie zwracał uwagi na malca,
co najwyżej od czasu do czasu rzucił mu niechętne spojrzenie, Alex próbował zrekompensować bratu rodzicielską miłość, której pozbawiono go bez żadnej jego winy. Gdy Zachary przyszedł na świat, Alex był ośmiolatkiem i tylko niejasno uświadamiał sobie, że papa jest zły na braciszka, bo mama umarła przy jego urodzeniu. Od śmierci mamy ojciec zmienił się nie do poznania. Jednak Alex z charakterystycznym dla dzieci idealizmem uznał, że to bardzo niesprawiedliwe, by Zachary cierpiał z tego powodu. On sam także rozpaczliwie tęsknił za matką, ale czerpał pociechę z miłości do braciszka. Był więc świadkiem pierwszego uśmiechu Zacha, był przy nim, gdy ten usiadł po raz pierwszy. Brał jasnowłosego, krzepkiego malucha za łapki, stawiał jego pulchne nóżki na swych butach i chodził razem z nim po pokoju, póki braciszek nie pojął, w czym rzecz, i nie odważył się na pierwszy samodzielny krok. Alex był oczywiście i przy tym: przyglądał się i zachęcał malca. Kiedy Zach wymówił pierwsze słowo, Alex z zachwytem usłyszał własne imię, a raczej coś, co brzmiało dość podobnie. A potem, kiedy Zachary miał pięć lat, zjawił się dziadek Hayle i zabrał go ze sobą. Alex nigdy nie zapomniał wysokiego, siwobrodego mężczyzny o zaciętych ustach i czarnych oczach; nie zapomniał też wyrazu osłupienia i rozpaczy na buzi Zacha, gdy wpakowano go do powozu i wywieziono w nieznane. Gdy Alex zwrócił się do ojca z prośbą o wyjaśnienie, lord Roth poradził swemu trzynastoletniemu synowi, by „przestał sobie zawracać głowę tym bachorem”. Sam fakt istnienia młodszego syna, jego nieznośna, codzienna obecność dręczyły lorda Rotha, nieustannie przypominając mu o stracie ukochanej Charlotty. Uznał więc, że będzie najlepiej, gdy Zachary zniknie raz na zawsze w kornwalijskiej głuszy. Od razu wszyscy poczują się swobodniej! Alex uśmiechnął się krzywo, z goryczą. Lepiej, rzeczywiście! Może ojcu było z tym lepiej, ale on przez wiele miesięcy co noc zasypiał na mokrej od łez poduszce. Wstydził się bardzo tej „babskiej słabości”, ale nie potrafił jej przemóc. Pisywał wytrwale do Zacha (ojciec przystał na to pod warunkiem, że sam będzie
wysyłał synowskie listy), nigdy jednak nie doczekał się odpowiedzi. Nawet wówczas gdy braciszek był już na tyle duży, że mógł odpisać sam, nigdy nie dal znaku życia. Nieprawda: zdobył się na jeden, jedyny list, kiedy Alex zawiadomił go o śmierci ojca. Odpowiedź Zachary’ego była zwięzła i treściwa: nie chce mieć do czynienia ze starszym bratem. Gorzkie rozczarowanie i nawrót ostrego bólu, który po raz pierwszy odczuł w chwili rozstania z bratem, omal nie poraziły Alexa. Nie był jednak słabeuszem. Postanowił niezwłocznie zapełnić sobie pustkę w życiu. I - jeśli sądzić po pozorach - udało mu się to zna- komicie! Nie bez powodu nazywano go „Don Juan Wickham”! O ile pieniądze i powodzenie u kobiet, które ulegały mu nie tylko łatwo, ale i z entuzjazmem, oraz pochlebstwa śmietanki towarzyskiej są widomymi oznakami szczęścia, to Alex był zaiste szczęśliwy! Powóz nagle podskoczył i znieruchomiał. Lord Roth otrząsnął się z ponurych myśli, które dopadały go, ilekroć bywał zbyt zmęczony, by im stawić opór. Przez zalane deszczem okno powozu dostrzegł obszerny budynek z czerwonawego kamienia. Domyślił się, że to Pencarrow, dwór jego dziadka, wzniesiony na skraju wrzosowiska Bodmin Moor. Jego właściciele sprawowali z pewnością niepodzielną władzę w okolicy i w pobliskiej mieścinie St. Teath. Ogromne drewniane drzwi, wystarczająco masywne, by oprzeć się niszczycielskiej sile słonego morskiego wiatru i częstej w Kornwalii ulewy, zdawały się zagradzać drogę do wnętrza domu nie tylko żywiołom, ale i nieproszonym gościom. Takie przynajmniej Alex odniósł wrażenie i zrobiło mu się jeszcze ciężej na sercu. Przez uchylone okno powozu przypatrywał się, jak jego tęgi, lecz żwawy stangret Joe zeskakuje z kozła i rusza ku wejściu. Woda nadal lała się strumieniami z jego szerokoskrzydłego kapelusza, gdy po raz trzeci walił w drzwi mosiężną kołatką. Nie zjawił się nikt. Joe odwrócił się do swego pana i wzruszył ramionami, jakby się usprawiedliwiając. - Tam do licha! - mruknął Alex, sięgając po wysoki cylinder i parasol, które leżały obok niego. - Nie po to przejechałem taki kraj świata, żeby mi zamykano drzwi przed nosem!
Świetnie wyszkolony służący, który nie tylko szczycił się tym, że jest w służbie lorda, ale i darzył go szczerym przywiązaniem, ze zgrozą patrzył, jak jego lordowska mość bez asysty wysiada z powozu, a potem brnie przez błocko! Nie rzucił się jednak pędem na jego spotkanie, gdyż dobrze wiedział, że zanim by dobiegł, wysportowany lord Roth byłby już u celu. W dwu potężnych susach Alex znalazł się obok stangreta przy drzwiach wejściowych, z trzaskiem otworzył parasol i tak zaczął łomotać kołatką, że chyba wszystkim w promieniu mili klekotały zęby. Jak można się było tego spodziewać, Cień pospieszył za swym panem i przytulił się do jego pantalonów, by choć trochę ukryć się przed deszczem. Joe nie spuszczał oka ze swego chlebodawcy, udając, że spoziera na konie, które stawały dęba, nie mogąc się doczekać zacisznej stajni i porcji owsa. Lord Alexander Roth nie przypominał wyglądem przeciętnego młodego arystokraty. Nie odznaczał się gładką powierzchownością i symetrią rysów, które są zazwyczaj efektem związków pomiędzy krewnymi obejmujących wiele pokoleń. Nie był blady ani delikatny, nie miał długiego nosa, cienkich warg ani wodnistych oczu, przysłoniętych ciężkimi powiekami. Był ogorzały, jego profil przypominał profil jakiegoś greckiego władcy, uwieczniony na antycznej monecie; usta miał kształtne i zmysłowe, a skrzące się oczy wycięte w migdał i czarne jak dżety. Od stóp do głów spowijała go czerń, połyskując jak skrzydło kruka. Wysokiego, barczystego, lecz wąskiego w biodrach, lorda Rotha można by wziąć za krwiożerczego rozbójnika lub cygańskiego rzezimieszka, gdyby nie doskonały strój, uszyty w modnym „spartańskim” stylu przez najwytworniejszego londyńskiego krawca, Westona. Jednakże Roth wyróżniał się wśród innych nie tylko powierzchownością. Biła od niego energia i męska siła, wprawiająca w miłe drżenie każdą wrażliwą dziewicę, na którą zwrócił swe czarne oczy. Joe nieraz był świadkiem podobnej reakcji. Wreszcie jedno skrzydło masywnych drzwi uchyliło się odrobinę. Wyblakłe, zamglone oko wyjrzało nieufnie przez szparę i zerknęło na śmiałka, który tak energicznie walił kołatką,
że właściciel owego oka stłukł cenną kryształową karafkę, upuściwszy ją na kamienną podłogę kuchni. - Czym mogę służyć? - wycedził lodowatym tonem majordomus. Rozdrażniony długimi godzinami bezczynności i przykrych rozmyślań oraz okropną pogodą, a teraz doprowadzony do szału gburowatością służącego, trzymającego gościa na deszczu, Alex rzucił ostro: - Może byś na początek otworzył? Pan Wickham mnie oczekuje! - Pana Wickhama nie ma w domu - poinformował go majordomus. - I nie wspominał mi o żadnych gościach. - Zmierzył spojrzeniem wielkiego białego psa o zabłoconych łapach i jowialnego stangreta z czerwoną gębą i skrzywił się z niesmakiem, zamierzając zamknąć drzwi. Alex zgrzytnął zębami. Zdumiała go bezczelność tego fagasa. Jego majordomus nigdy by się nie ośmielił odmówić dżentelmenowi wstępu do domu. Tam do licha, jego służba nawet psa nie wypędziłaby na taką pluchę! Wetknął nogę w szparę, zanim służący zdążył za- mknąć mu drzwi przed nosem. - Nic mnie nie obchodzi, o czym pan Wickham wspominał, a o czym nie! - oznajmił suchym, autorytatywnym tonem. - Adwokat, pan Hook, zawiadomił mnie o śmierci pana Hayle’a i przybyłem na odczytanie jego testamentu. Jestem jednym z wnuków zmarłego, nazywam się lord Roth. A jeżeli w tej chwili nie wpuścisz mnie do domu, to uduszę cię pierwszym sznurem od dzwonka, jaki mi wpadnie w ręce, kiedy sam się tam wedrę! Do Cienia dotarło, że nie jest to przyjacielska pogawędka, więc zawarczał. Majordomowi opadła szczęka, zupełnie jakby to była dolna część przyłbicy. Alexowi wydało się nawet, że słyszy szczęk metalu; miał wrażenie, że widzi przed sobą nie sługusa, ale zbroję, ustawioną dla dekoracji w holu. Uprzytomniwszy sobie, z kim ma do czynienia, zatrwożony groźbą lorda i warczeniem psa, majordomus skapitulował. Usunął się z drogi i otworzył drzwi na oścież. Joe i Cień weszli za Alexem do wnętrza, a sługa pospiesznie zamknął za nimi drzwi. U nóg przybyłych z każdą chwilą powiększała się kałuża wody. Majordomus — stary, mizerny człeczyna o głęboko osadzonych oczach i zapadniętych policzkach, patrzył z
przerażeniem na mokrą posadzkę. Alex pojął już, że tylko strach może zmusić starego do zrobienia czegokolwiek, odezwał się więc najbardziej wyniosłym tonem: - Każ komuś ze służby pomóc memu stangretowi przy koniach i zadbaj o ciepłą kwaterę i suty posiłek dla niego. Zrozumiano? - Tak jest, milordzie - wymamrotał niechętnie majordomus. Jego usta zniknęły w fałdach pobrużdżonej twarzy. Powierzywszy Joe’ego opiece tego gbura, Alex rozejrzał się dokoła. A więc to był dom, w którym wychowała się jego matka… Obrzucił wzrokiem wysoko sklepiony hol i masywne dębowe schody, wznoszące się w przeciwległym końcu ogromnej sali. W tej chwili wszystkie dręczące go myśli ustąpiły wobec przemożnej tęsknoty za matką. Doskonale mógł ją sobie w tej scenerii wyobrazić. Wszelkie ponure skojarzenia związane z dworem dziadka znikły; Alex miał teraz przed oczyma matkę zstępującą wdzięcznie ze schodów, sunącą smukłymi palcami po rzeźbionej poręczy. Sprzęty z epoki Tudorów były masywne i budziły większe zaufanie niż złocone krzesełka na cienkich nogach i pseudoegipskie kanapy, które przepełniały domy goniących za najnowszą modą londyńskich elegantów. Meble w Pencarrow dawały poczucie bezpieczeństwa, podobnie jak niegdyś obecność matki. Chcąc powstrzymać niepokojący przypływ dziecinnej tęsknoty, Alex z rozmysłem skierował myśli ku dziadkowi. Wiedział, że był on wielkim właścicielem ziemskim, a w jego dobrach znajdowały się bogate złoża cyny. Większość z nich została już wyeksploatowana, ale dziadek tak się przy tym dorobił, że jego dzieci i wnuki mogły czuć się bezpiecznie, o ile oczywiście zachowają zdrowy rozsądek. Sam dziadek, rzecz jasna, odznaczał się wyjątkowym rozsądkiem. Zaiste, był wzorem bogobojności i rozwagi - i dlatego właśnie tak znienawidził lekkoducha, za którego uparła się wyjść jego córka. Jared Wickham, zanim spotkał Charlotte Hayle, rzeczywiście zachowywał się w
sposób typowy dla przedstawicieli złotej młodzieży. Był hazardzistą, rozpustnikiem i hulaką goniącym tylko za uciechami. Ale kiedy na jednym z londyńskich rautów ujrzał pannę Hayle, zakochał się w niej od razu i na zabój. Charlotta odwzajemniła jego uczucie z równą siłą, jej ojciec uznał jednak, że „milordzik” to żaden materiał na męża, i zabronił córce widywać się z nim. Charlotta po- stąpiła jak każda zaślepiona uczuciem dziewczyna: sprzeciwiła się woli ojca i uciekła z ukochanym do Szkocji, by tam wziąć z nim ślub1. Między ojcem i córką rozwarła się przepaść, nie zasypana aż do śmierci Charlotty. A nawet i wówczas nie znikła! - myślał posępnie Alex. Chcąc za wszelką cenę uwolnić się od dręczących myśli i zająć czymś innym, rozejrzał się za majordomem. Ten jednak pochłonięty był nadzorowaniem służących, które wycierały błoto i wodę z podłogi, i ani myślał wskazywać lordowi drogę do gościnnego pokoju. Alexowi prócz duchowego niepokoju dokuczał ziąb w pełnym przeciągów holu; postanowił więc nie oglądać się na majordoma i na własną rękę poszukać jakiegoś fotela przy kominku. Rzucił cylinder i parasol na stolik i otworzył pierwsze drzwi na prawo. Dobry Boże, ależ trafił! W pokoju stała trumna. Ponieważ zaś zwłokom ciepło nie służy, kominek był wygaszony, a kotary szczelnie zasunięte. Tylko samotna świeca, stojąca w głowach ozdobnej trumny, rzucała na nią ponure światło. Alex stał jak skamieniały. Oto tu leżał dziadek Hayle, który odebrał mu całą radość dzieciństwa. Teraz był już niegroźny. Martwy. Gorycz i smutek walczyły o pierwszeństwo w sercu wnuczka… I nagle z holu dobiegł całkiem nieoczekiwany odgłos. Był to śmiech, męski i kobiecy - czysty, potężny tenor i gardłowy kontralt. Znalazłszy się między dwoma skrajnościami: z jednej strony śmierć i mrok, z drugiej - żywiołowe odgłosy radości, Alex wahał się, czemu najpierw stawić czoła. Był pewien, że słyszy śmiech Zachary’ego, mimo że przez siedemnaście lat nie miał żadnego kontaktu z 1 W szkockiej miejscowości Gretna Green kowal miał prawo udzielania ślubów, i to od ręki; tam też spieszyły
wszystkie młode pary, których małżeństwu sprzeciwiali się rodzice czy opiekunowie (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza). ukochanym braciszkiem. Choć rozsądek się temu sprzeciwiał, w sercu Alexa zbudziła się nagle nadzieja, pomieszana z lękiem. W holu dały się słyszeć kroki i nagle śmiech zamarł. Lord Roth odwrócił się powoli i… stanął twarzą w twarz z przeszłością. Czarne oczy zwarły się z miodowymi. Alex dobrze pamiętał te niezwykle oczy, ale prócz nich nic nie zostało z małego dziecka w tym młodzieńcu, który obecnie dorównywał starszemu bratu wzrostem, jeśli nie krzepą. Miał pociągłą, opaloną, gładką twarz z orlim nosem i wyraźnymi łukami złocistych brwi. Co za ironia losu: przecież to wykapany ojciec! - Nie zawiadomiłeś majordoma o moim przyjeździe - odezwał się wreszcie Alex, opanowując skurcz w gardle, pragnąc przerwać dławiącą ciszę, która zapadła między nimi. - Nie byłem pewien, czy się zjawisz - odparł Zachary; ton jego głosu był równie obojętny, jak wyraz twarzy. - Obiecałem, że przyjadę, a nigdy nie łamię danego słowa - powiedział chłodno Alex, choć wiele go to kosztowało. Przywdziana maska obojętności sprawiała mu niemal fizyczny ból. Nagle - czyżby to było złudzenie? - Alex dostrzegł w oczach brata odbicie własnego niepokoju… Musiało to jednak być złudzenie, bo niezwykłe oczy Zachary’ego były znów nieprzeniknione i beznamiętne, tak bardzo podobne do ojcowskich! - Jaki piękny pies! Głos, który przerwał Alexowi niespokojne rozmyślania, przypomniał mu o kobiecym śmiechu, który słyszał przed chwilą. Obejrzał się i zobaczył smukłą dziewczynę, która uklękła obok Cienia. W przeciwieństwie do większości delikatnych kobieciątek nie wzdrygnęła się, czując zapach mokrej sierści. Przeciwnie - objęła kundla i zaczęła drapać go za uchem. Widać było po Cieniu, że zawojowała go z kretesem. Alexowi przyszło nagle do głowy, że i on chętnie dałby się zawojować, gdyby mógł
poczuć uścisk równie zgrabnego ramienia i dotyk sprężystej piersi! Rany boskie! co za skóra: jak świeżutka śmietanka, jak kość słoniowa, bez skazy… I te różane policzki, te wiśniowe, kuszące usta… Co też go opętało — i to w takim momencie?! Zirytował go gwałtowny odzew własnego ciała na sam widok jakiejś tam dzierlatki. Widać poplątane, gorączkowe emocje, wywołane ponownym spotkaniem brata, spowodowały nasilenie wszystkich jego reakcji, gdyż z najwyższym trudem oderwał w końcu wzrok od ciemnowłosej piękności. Zdążył jednak dostrzec, że jej ocienione czarnymi rzęsami oczy były błękitne jak morze. Gdy ponownie spojrzał na Zachary’ego, nie mógł opędzić się od myśli, że brat ani na chwilę nie spuścił z niego osobliwych oczu. - Nie przedstawisz nas sobie, Zach? - Dziewczyna wstała i wygładziła spódnicę. Był to zwykły, kobiecy gest - cóż może być prostszego niż poprawienie sukni? Alexa jednak oczarowała niewymuszona gracja tego ruchu. I nagle uświadomił sobie ze zdumieniem, że ubranie obojga - i dziewczyny, i jego brata - jest mokre. Nie byli przemoczeni do suchej nitki, ale duże wilgotne plamy były wyraźnie widoczne na ich żałobnych strojach. On sam przez całą drogę ścigał się z burzą, a tych dwoje zapewne w ostatniej chwili uciekło przed ulewą. Co też mogli robić poza domem, w dodatku tuż przed pogrzebem? Wzbudziło to jego ciekawość i coś jeszcze… czyżby dezaprobatę? - Lord Roth - Zach dokonał oficjalnej prezentacji. - Milordzie, oto panna Tavistock, przyjaciółka rodziny. Alex ujął wyciągniętą doń rękę i ukłonił się wytwornie. Palce panny były chłodne i miękkie. Nagle zapragnął, by dotknęła jego rozgorączkowanego czoła, by muśnięciem palców odpędziła jego niepokój… Lord Roth! Zachary tak go tytułował, a w jego głosie nie było ani krzty ciepła! Alex uświadomił sobie, jak niemądra była jego nadzieja, że dzielące ich od siedemnastu lat bariery runą przy pierwszym spotkaniu. - Jak się pani miewa, panno Tavistock? - powiedział Alex, rad, że może przez kilka sekund wpatrywać się w nią. Z żalem puścił jej smukłe palce.
- Miewam się znakomicie, serdeczne dzięki - odparła żywo młoda dama. - Oczywiście, jeśli nie liczyć tego, że przemarzłam do szpiku kości! Alex podniósł na nią zdziwiony wzrok. Cóż za urzekające połączenie: w morskiej toni jej oczu dostrzegł równocześnie błysk humoru i iskrę współczucia. A prozaiczna uwaga była czymś, czego najbardziej w tej chwili potrzebował: powrócił dzięki niej do realności. - Istotnie, panno Tavistock, musi pani być zimno w mokrym ubraniu. Postępuję bardzo egoistycznie, zatrzymując panią. Powinna pani koniecznie wrócić do domu i przebrać się! - Nie warto robić sobie kłopotu - odparła rzeczowym tonem. - Sadie ściągnie ze mnie tę okropną bombazynę i wysuszy ją nad ogniem. A ja przez ten czas posiedzę w samej koszuli. Alexowi niejednokrotnie szeptano ukradkiem do ucha kokieteryjne aluzje do damskiej bielizny, ale nigdy jeszcze dama nie wspomniała przy nim o tej części garderoby z taką naturalnością. A przecież nie ulegało wątpliwości, że panna Tavistock to dama! Czarna bombazyna, którą zamierzała z siebie zrzucić, była w najlepszym gatunku. Akcent i wymowa panny oraz jej uroczy, gardłowy tembr głosu, były również bez zarzutu. A jeśli nawet w tej chwili fryzurę miała nieco potarganą, długie i lśniące mahoniowe loki spinały prześliczne grzebyki z kości słoniowej. Alex doszedł do wniosku, że panna Tavistock jest urzekająco naturalna - i odkrył z zachwytem, że ma dołeczek w prawym policzku. - Sadie obedrze cię ze skóry, Beth! Ma teraz pełne ręce roboty, a ty chcesz, żeby cię uchroniła przed kolejną burą od mamy! - odezwał się Zachary serdecznie, acz z pewnym zniecierpliwieniem, jakby się zwracał do nieznośnego, choć uroczego dziecka. - Sadie dobrze wie, czego się po mnie spodziewać - odparła dziewczyna wyzywającym tonem. - Ty też powinieneś się już do tej pory przyzwyczaić! Są widocznie bardzo ze sobą zżyci - pomyślał Alex. Rozmawiają jak brat z siostrą! - Może jeszcze nie całkiem przyzwyczaiłem się do twoich wyskoków, Beth, ale mamy na to czas - odparł Zachary, uśmiechając się wbrew woli. A jednak zmusiła go do uśmiechu! - zauważył Alex z podziwem. Ale co znaczą słowa „mamy na to czas”? Przecież chyba nie są… Beth zwróciła się do Alexa. Nurtująca go ciekawość musiała się widocznie odbić na jego twarzy. Dziewczyna uniosła ciemną brew i odezwała się:
- Ponieważ Zach nie powiadomił pana o tym, milordzie, ja to zrobię. Łączy nas nie tylko przyjaźń: jesteśmy zaręczeni. Mimo poprzednich podejrzeń Alex osłupiał. Narzeczeni nie zachowywali się wcale jak para kochanków. Poza tym odkrył ze zgrozą, że ubodło go boleśnie to, iż piękna panna Tavistock jest już zajęta. O Boże, jakże mógł pożądać narzeczonej swego brata?! Przecież dopiero co poznał tę dziewczynę. Zresztą, Bóg świadkiem, zależało mu teraz wyłącznie na poprawie stosunków z Zacharym. Chciał zaleczyć stare rany, a nie wdawać się w nowe flirty! Prywatny kodeks honorowy nakazywał mu zaniechać wszelkich nieprzystojnych myśli na temat panny Tavistock. Teraz, kiedy już wiedział, że wkrótce zostanie ona jego bratową, było to absolutnie konieczne. Zresztą, jakie to ma znaczenie, czy lista jego podbojów powiększy się o jedną ładną dzierlatkę, czy nie? - Ależ, Beth! - Alexa zdumiał ostry ton brata. - Przecież uzgodniliśmy, że nie powiemy nikomu o naszych zaręczynach przed pogrzebem dziadka! - Umówiliśmy się, że nie zawiadomimy nikogo spoza rodziny - odparła z naciskiem. Zarówno Alex, jak Zachary zesztywnieli na wzmiankę o łączącym ich pokrewieństwie. Tak, byli braćmi, ale Zach najwyraźniej zamierzał w dalszym ciągu ignorować ten fakt. Już choćby to, że nie powiadomił go o swych zaręczynach, było najlepszym dowodem dzielącej ich przepaści. Alexowi serce się ścisnęło, jakby ktoś okręcił je ciężkim łańcuchem. Ogarnęło go nagle straszliwe znużenie. - Niech mi będzie wolno pogratulować wam obojgu - powiedział wreszcie, zmuszając się do uśmiechu. - Bardzo proszę nie stać tu dłużej ze względu na mnie, panno Tavistock. Byłbym niepocieszony, gdyby się pani przeziębiła! Ja też lepiej udam się do mego pokoju. - Odwracając się do brata i siląc na lekki ton, dodał: - O ile uda mi się zmusić twego majordoma, by mi go wskazał! Zachary uśmiechnął się. Alex miał jednak wrażenie, że brat bawi się jego kosztem. - Dziadek dobrze wyszkolił Stibbsa, jak odstraszać gości - wyjaśnił bez ogródek. - Zwłaszcza tych, którzy nigdy przedtem tu nie zawitali! - Brązowożółte oczy dosłownie wwiercały się w Alexa.
Roth zmarszczył brwi. Doprawdy, Zachary zachowywał się tak, jakby to Alex zerwał wszelkie stosunki, a nie on sam! Cholernie irytujące! Zdezorientowany, zniecierpliwiony i spragniony samotności, by móc wreszcie uporządkować splątane myśli, burknął: - Byłbym niezmiernie wdzięczny, gdybyś przypomniał staremu cerberowi o jego obowiązkach, na przykład o przygotowaniu pokoju dla mnie. Chciałbym się przebrać przed przybyciem adwokata. - Oczywiście - odparł brat z lodowatą uprzejmością. - Ale czy zdążyłeś pożegnać się już z dziadkiem? - W zupełności - odparł Alex, z trudem opanowując chęć wyjawienia prawdziwych uczuć wobec dziadka. Zachary skinął głową i podszedł do majordoma. Stibbs nadal sterczał nad obiema służącymi, które wycierały podłogę. Alex patrzał za oddalającym się bratem i rozpacz znowu ścisnęła mu serce. Przez tyle lat opłakiwał rozłąkę ze swym braciszkiem. Zawsze wyobrażał go sobie jako malca, choć rozsądek podpowiadał, że Zach rośnie z każdym dniem. Tamto dziecko odeszło bezpowrotnie, musi przestać tęsknić za nim. Nie potrafił jednak zdławić nadziei, że uda mu się zbliżyć do tego nowego, dorosłego Zacharego, że powstanie między nimi więź równie silna, jak niegdyś. - Boże, ależ ze mnie głupiec! - mruknął pod nosem. - Chyba jednak nie! - dobiegł go cichy głos z przeciwległego końca holu. Beth stała na najniższym stopniu solidnych schodów. Patrzyła na lorda i sądząc z łagodnego, pełnego współczucia wyrazu twarzy, dosłyszała szept i odkryła sekret jego niemądrego serca. Zażenowany tym, że bystra dziewczyna (przyszła bratowa! - wbijał sobie do głowy) odkryła jego słaby punkt, udał, że nie pojął znaczenia jej słów. Wykrzyknął nerwowo: - Naprawdę głupiec ze mnie, panno Tavistock! Jak mogłem przypuszczać, że mój kamerdyner zjawi się tu zaraz po mnie? Utknął pewnie po drodze w błocie: upiera się zawsze przy ślimaczym tempie, bo to według niego najbezpieczniejsze. - I dodał bez większego prze- konania: - Ciągle się boi, głuptak, że sobie kark skręci!
- No cóż, milordzie - odparła niewinnym tonem - nikt z nas nie wiwatuje, gdy go coś zaboli, prawda? - Odwróciła się i odeszła, nie czekając na jego odpowiedź. 2 - Rany boskie, panienko! Myślałby kto, że to jedna z tych syren, o których w kółko gada Pye Thatcher! Ocieka panienka wodą jak one! Beth ściągnęła wysokie, solidne buciki; potem wyjęła z włosów grzebyki z kości słoniowej i potrząsnęła kasztanowatymi lokami, aż opadły luźno na ramiona. - Wystarczy, że posiedzę przy ogniu, i będzie po zmartwieniu, Sadie. Jak myślisz, czy suknia prędko wyschnie? Niezgrabna służąca w średnim wieku pokiwała głową. Spod falbany czepka wyjrzały siwiejące, mocno skręcone blond włosy. - W ogóle nie wyschnie, jak jej panienka nie zdejmie. Zaraz pomogę. Beth stała przy kominku w pokoju, który przywykła uważać za swój. Mnóstwo razy, ilekroć bawiła w Pencarrow, przychodziła tu razem z Sadie albo sama, żeby doprowadzić się do porządku: zacerować jakąś dziurę, umyć się albo przebrać. Jakoś tak się zdarzało, że podczas najlepszej zabawy oboje z Zachem zawsze musieli się albo upaprać albo podrzeć ubranie. Takie zachowanie pozostawało w sprzeczności z poglądami pani Tavistock na to, co wypada, a co nie przystoi dobrze wychowanej panience; matka Beth żywiła jednak nadzieję, że pewnego pięknego dnia jej córka wyjdzie za Zachary’ego. Wydarzenia ostatniego miesiąca, poczynając od zaręczyn nieokrzesanej pary, a kończąc na odziedziczeniu przez Zacha Pencarrow i wszystkich pieniędzy dziadka, potwierdziły zasadność macierzyńskich ambicji pani Tavistock w stosunku do starszej córki. Sadie rozpięła guziki i suknia z podwyższonym stanem, długimi rękawami i skromnym dekolcikiem zsunęła się przez smukłe biodra Beth i opadła na podłogę. Wkrótce potem w ślad za nią poszła halka. Wydobywszy się z fałd czarnej bombazyny i falbaniastego muślinu, Beth zapragnęła poskakać po pokoju w samej tylko cienkiej koszulce. Jak miło, jak
swobodnie się czuła bez tej ciężkiej, ponurej kiecki! - Proszę zaraz siadać przy ogniu, bo przeziębi się panienka na śmierć! - zakomenderowała Sadie, dostrzegłszy swawolne błyski w oczach dziewczyny. - Mamusia panienki nakazała mi mieć na panienkę oko w Pencarrow, więc muszę dotrzymać słowa. Zaraz przyniosę pled. Beth potulnie usiadła w głębokim fotelu wyściełanym purpurowym aksamitem. Sadie rozpostarła wilgotną suknię na wielkim fotelu na biegunach, stojącym koło kominka, i wyciągnęła pled z ciężkiej skrzyni stojącej w nogach łóżka. Owinęła dziewczynę aż po szyję, starannie opatulając zmarznięte stopy brunatną wełną koca. - Dziękuję, Sadie - powiedziała słodziutko Beth. Służąca rzuciła jej podejrzliwe spojrzenie, ale spytała tylko: - Kiedy przyjadą mama panienki i panna Gabrielle? - Mama i Gabby przyjadą razem z proboszczem. Mam nadzieję, że ulewa wkrótce ustanie - dodała, spoglądając z niepokojem na pociemniałe okna. Uparty deszcz wciąż padał, a od morza wiał silny wiatr. - Wszyscy żałobnicy zmokną w drodze na cmentarz. Obawiam się, że będzie ich jeszcze mniej, niż przypuszczaliśmy. - Pewnie, że wielu się nie zjawi - orzekła z kwaśną miną Sadie. - Z naszego pana był w gruncie rzeczy porządny człowiek, ale ludzie z sąsiedztwa nie będą po nim płakać. - Służąca westchnęła ciężko i pokiwała głową, ale zaraz otrząsnęła się z przykrych myśli i spojrzała bystro na Elizabeth. - Nie mogę cały czas tkwić przy panience i jej pilnować, ale mam nadzieję, że panienka będzie miała dość rozumu, żeby usiedzieć przy kominku. Muszę wracać do kuchni. Kucharka cała w nerwach, bo przyszło jej gotować dla jakiegoś tam harystokrary, i w ogóle! - Powiedz kucharce, żeby się uspokoiła, Sadie - poradziła Beth. - Ten arystokrata jest bardzo miły. Kobieta prychnęła pogardliwie. - Po mojemu, nie taki on znów miły! Gdzie się podziewał przez te wszystkie lata? Czemu ani razu nie odwiedził braciszka, co? Na gładkim czole Beth pojawiła się zmarszczka.
- Nie mam pojęcia. Ale pewna jestem, że musiał mieć jakiś ważny powód. Postaram się dowiedzieć, co to było. - Uśmiechnęła się do Sadie z wyższością. - Wiesz, że potrafię zawsze wyczuć, co w trawie piszczy! Sadie wyraziła swoją opinię na ten temat, kolejny raz prychając. - Z wtykania nosa w cudze sprawy nic dobrego nie wyniknie. Niech panienka lepiej da spokój! - Z tymi słowy służąca opuściła pokoik. Uśmiech Beth zgasł; zapatrzyła się w ogień. Jak Sadie może jej coś takiego doradzać?! Nie wolno tej sprawy zostawiać w spokoju. W przeciwnym razie Zachary nigdy nie dowie się, czemu brat nie odpisywał na jego listy i nie zjawił się po śmierci ojca. Elizabeth uważała, że jako przyszła żona Zacha ma święty obowiązek doprowadzić do jego pojednania z bratem. Nagle stanęła jej przed oczyma postać lorda Rotha. Wyjątkowo mocno wraził się jej w pamięć wysoki, wytworny dżentelmen o imieniu Alexander. Z wyglądu bracia byli całkiem odmienni. Prawdę mówiąc, lord Roth odziedziczył rysy Hayle’ow. Elizabeth podejrzewała, że w jakichś odległych czasach musiał wśliznąć się do czcigodnej rodziny Cygan czy Cyganka. Oczy lorda Rotha były bowiem lśniące i czarne jak węgiel! Ogień trzaskał wesoło, a ona wciąż dumała o cygańskiej urodzie Alexandra Wickhama. Bacznie go obserwowała przez te kilka minut, gdy stali na progu salonu, w którym wystawiono trumnę ze zwłokami dziadka. Dostrzegła w jego oczach błyski emocji, choć twarz pozostawała nieruchoma. Starannie skrywał uczucia, ale oczy go zdradzały. Beth ogarnęła fala współczucia, a równocześnie nie wiedzieć czemu zaczęło walić jej serce. Nagle zrobiło jej się duszno i zbyt gorąco pod grubym pledem, więc zrzuciła go na podłogę. Podwinęła nogi pod siebie i obciągnęła cienką koszulkę tak, by zakrywała kostki. Teraz blask ognia padał na obnażoną skórę i dziewczyna czuła, jak ciepło przenika ją aż do kości, jak wówczas, gdy po kąpieli w stawie kładła się na zalanym słońcem brzegu, by wyschnąć. Jej koszula była głęboko wycięta: w dekolcie wyraźnie rysowały się dwa białe wzgórki, zaróżowione teraz od blasku płomieni. Beth upajała się swobodą, a bijące od kominka ciepło sprawiało jej zmysłową przyjemność.
Z rumieńcem na twarzy usiłowała zanalizować swe uczucia i subtelne zmiany, zachodzące w niej od niedawna. Nie chodziło tu o rozwój fizyczny: piersi urosły jej wcześniej niż innym dziewczynkom i początkowo tylko jej zawadzały. Wypychały suknie z przodu, utrudniały wspinaczkę po drzewach i zjeżdżanie na brzuchu ze stromego pagórka. A poza tym wstydziła się ich. Wszyscy gapili się na nie, zwłaszcza mężczyźni! Zachary ukończył studia i, znudzony podróżami po żądnej rozrywek, powojennej Europie, zapragnął się ustatkować; zaczął rozglądać się za odpowiednią żoną. I wówczas stosunek Beth do własnego biustu zmienił się diametralnie. Była teraz ogromnie rada ze swych kobiecych kształtów, gdyż dzięki nim przyjaciel spojrzał na nią innymi oczyma. Beth postanowiła, że wyjdzie za Zachary’ego, gdy miała lat sześć, on zaś dziewięć. Wymienili nawet słowa przysięgi ślubnej na plaży w zatoczce Dozmary Cove. Beth kochała Zacha z całego serca i od tego momentu robiła wszystko, by został jej mężem. Nie wyobrażała sobie małżeństwa z kimś innym. Czuli się razem tak swobodnie, tak dobrze!… Kiedy jednak poczytała sobie to i owo i posłuchała zwierzeń starszych kuzynek, odkryła, że mężczyznom nie wystarcza, że czują się swobodnie w towarzystwie przyszłej żony. Spodziewają się po niej czegoś więcej. Te roznamiętnione stwory miały podobno zwyczaj włazić do łóżka swej towarzyszki życia! Matka poinformowała jednak Beth (wzdrygając się przy tym lekko), że od dobrze wychowanej, skromnej, godnej szacunku nie- wiasty nikt nie oczekuje miłosnych uniesień podczas spełniania obowiązków małżeńskich. Prawdę mówiąc, najlepiej, jeśli niczego wówczas nie będzie czuła. Beth uwierzyła matce bez zastrzeżeń. Któż mógłby lepiej niż ona wiedzieć, na czym polega szczęście w małżeństwie? Dla wszystkich było przecież widoczne, że jej rodzice kochają się ogromnie. Ostatnio jednak zaczęła postrzegać całą sprawę nieco inaczej. Była rada, że Zachary jej pragnie. Świadomość tego sprawiała jej satysfakcję, niemal zmysłową przyjemność. Jednak jej to nie wystarczało. Czuła instynktownie, że mężczyznę i kobietę może łączyć coś więcej. Podpowiadał jej to dociekliwy umysł i budzące się do życia ciało. Wiercąc się niespokojnie w fotelu, rozmyślała o wiejskich dziewczętach. Widziała, jak się gapiły na Zacha, kiedy jeździli we dwoje do miasteczka. Niewątpliwie uważały, że jest bardzo pociągający. Niektóre wyglądały przy tym tak, jakby gotowe były wyskoczyć z
kiecki za jeden jego uśmiech. Elizabeth wprawiało to w zdumienie: nie pojmowała, jaki może być związek między pozycją społeczną a fizyczną atrakcyjnością? Jeśli wiejskie ślicznotki podniecał sam widok Zachary’ego, jeśli pokazywały dołeczki i rumieniły się pod jego zaczep- nym spojrzeniem, to dlaczego ona tak nie reagowała?! Może to moja wina?… Chyba powinnam się do tego przyzwoicie przyłożyć… No, przyzwoicie nie było najwłaściwszym określeniem. Prawdę mówiąc, zachowywała się dotąd aż nazbyt przyzwoicie! - Puk, puk! Wchodzę, Beth! Usłyszawszy za drzwiami głos Zacha, Elizabeth podskoczyła jakby została przyłapana na gorącym uczynku. Miała wrażenie, że ściągnęła go tu myślami, gdy tak siedziała półnaga, dumając bezwstydnie o cielesnych rozkoszach. Uklękła w fotelu i popatrzyła na narzeczonego ponad oparciem. Znowu przegarniał włosy palcami: niewątpliwy znak, że coś go dręczy. Nie miała żadnych wątpliwości, co to było: Alexander Wickham. Jak zawsze w obliczu kłopotów Zachary’ego Beth zapomniała o własnych problemach. Sięgając do wypróbowanych metod wyciągnięcia go z depresji, zaczęła się z nim przekomarzać. Uśmiechnęła się szelmowsko. - Sadie zbije cię na kwaśne jabłko, jeśli cię tu przyłapie! Pamiętasz, jak cię ganiała z miotłą po całym domu? - Byłem jeszcze smarkaczem - odparł z oburzeniem Zachary. - Teraz nie ośmieliłaby się mnie tknąć: jestem panem domu! - W tym rzecz! - ciągnęła dziewczyna, zniżając głos do gardłowego szeptu. - Nie jesteś już małym chłopcem, a ja w tym stroju… Dostrzegłszy nagły ruch głowy mężczyzny i błysk w jego miodowych oczach, Beth pojęła, że udało jej się odegnać jego ponure myśli. Przez chwilę zachłannie wpatrywał się w nią, potem rzuciwszy jedno tylko spojrzenie na czarną suknię, suszącą się przed kominkiem,
podszedł do drzwi i zamknął je na klucz. Beth zaczęła powątpiewać w czystość własnych intencji. Czy rzeczywiście chodziło jej tylko o uwolnienie Zacha od trosk, czy też marzył jej się jakiś ryzykowny eksperyment?… Sumienie wyraźnie ją ostrzegało, że przyzwoita dziewczyna nie pozwala sobie na coś takiego, ale jej awanturnicza natura dowodziła: - Cóż w tym złego, jeśli od czasu do czasu sprawię trochę radości przyszłemu mężowi i poprawię mu humor?… A jeśli przy okazji rozweselania go ona sama zorientuje się, czy jest zdolna do namiętnych porywów, to chyba nic nie szkodzi, prawda? Tylko że nigdy - przynajmniej od czasu gdy oboje dorośli - nie pokazała się Zachowi prawie nago. Jemu też nigdy dotąd nie przyszło do głowy zamykać drzwi, gdy byli sam na sam. Beth zaniepokoiła się troszkę własną zuchwałością. W paru susach Zach znalazł się przy fotelu. W odruchu spóźnionego zawstydzenia dziewczyna wtuliła się w poduszki. Oczy mężczyzny sunęły po jej rozwichrzonych włosach, długiej szyi, ramionach… aż spoczęły na wypukłości piersi. Pod żarem tego spojrzenia Beth zaczerwieniła się; próbowała dociec, czy rumieniec jest oznaką budzącej się w niej namiętności czy też po prostu wstydu? Idąc za wzrokiem Zacha, popatrzyła w dół i przekonała się, że pomysł zaszycia się w poduszki, żeby biust mniej rzucał się w oczy, dal wręcz odwrotne rezultaty. Piersi wyglądały teraz jeszcze bardziej kusząco: uniesione ku górze odcinały się bielą od purpurowego aksamitu. - Ponętna z ciebie bestyjka, moje ty złotko! - zamruczał Zachary, opuszczając rękę poniżej zagłówka fotela; długi, smukły palec przesunął się po jednej piersi, zagłębił się w rowku i zaczął wędrować po drugiej. Beth zadrżała. Radowało ją, że sprawia przyjemność ukochanemu. W pewnym sensie było to nawet podniecające: nigdy dotąd nie zaznała tak intymnych pieszczot. Przełknęła ślinę i postanowiła zaryzykować: sprawi mu jeszcze troszkę radości, a potem wycofa się w porę z nietkniętą cnotą. Kto wie?… może za chwilę jej oddech stanie się równie szybki, jak oddech Zacha, a puls zacznie bić równie gwałtownym rytmem?… Nie miał na szyi fularu,
dostrzegała więc wyraźnie w dołku u jej nasady rozszalałe tętno. Czemu jej własne serce tak się nie tłucze?… - Chcę cię uszczęśliwić, Zach… - szepnęła z determinacją. Podniosła głowę i lekko rozchyliła wargi. Spojrzenie narzeczonego pomknęło ku tym pełnym, kuszącym wargom. Schwycił Beth mocno za ramiona i pochylił się tak nisko, że czuła jego oddech na swojej twarzy. - Z pewnością ci się to uda, kochanie - powiedział. Jego usta dotknęły jej ust, najpierw lekko, potem mocniej, z większą natarczywością. Elizabeth nagle poczuła, że unosi ją z fotela; jej nogi zawisły nad podłogą. Kiedy wreszcie dotknęła stopami dywanu, Zachary przyciskał ją do siebie tak mocno, że ledwie mogła oddychać. Był taki silny, smukły, pachniał sandałowym mydłem… Powinna więc tracić zmysły z rozkoszy! Kiedy jednak język Zacha wśliznął się do wnętrza jej ust, Beth poczuła tylko paniczny strach. Według niej, eksperyment posunął się zbyt daleko - dość już tego rozweselania i dogadzania! Gdy tylko męski uścisk na chwilę zelżał, wyśliznęła się z objęć i odgrodziła się od narzeczonego fotelem. - Zach, powiedziałam, że chcę cię uszczęśliwić - upomniała go żartobliwie, choć serce biło jej jak szalone - ale nie mówiłam, że w tej chwili! Zachary był jak otumaniony. Zamrugał kilkakrotnie oczyma, potem chwycił się za brodę i powiódł palcami wzdłuż szczęki. - O Boże, Beth!… - odezwał się po chwili - nie miałem pojęcia, że taka z ciebie flirciara!… Nie powinnaś zapraszać mężczyzny do swojej sypialni, kochanie, zwłaszcza kiedy jesteś w takim dezabilu… Biedak od razu pomyśli, że… No, sama wiesz! Podczas gdy Zachary usiłował odzyskać panowanie nad sobą, pewność siebie Beth rosła. W końcu nie stało się nic takiego: tylko jej ukochany dostał na chwilę bzika! Miała znowu ochotę przekomarzać się z nim. - Po pierwsze: to wcale nie moja sypialnia… - Mogłaby być, gdybyś tylko chciała - przerwał jej, przysuwając się bliżej; pod czułością tlił się jeszcze ogień pożądania, gotów w każdej chwili wybuchnąć na nowo. - A po drugie, wcale cię nie zapraszałam! - dokończyła, rzucając mu szelmowski