Danice Allen
,,Zachowaj mnie w pamięci”
Z angielskiego przełożyła Anna Boryna
Tytuł oryginału: „Remember Me”
l
Darlington Hall w pobliżu miejscowości Edenbridge
Hrabstwo Surrey, Anglia
Październik 1816 r.
-
Panie Tibbie! Czy ja dobrze słyszę? Ten list przeleżał się w pańskiej kancelarii aż
sześć miesięcy? Od śmierci moich rodziców?!
Znękany prawnik ścisnął jeszcze mocniej brzeg kapelusza, który tulił do piersi, i popatrzył
niespokojnie na Amandę znad swych okularów.
-
Tak, panno Darlington - przyznał potulnie. - Skutkiem pomyłki, niewybaczalnej
pomyłki jednego z młodszych kancelistów list został błędnie włączony do akt pod
Darlingscott… To nazwisko naszego klienta z… hm… Warwick, jeśli się nie mylę… A
może z
Wart Hill?
Amanda uniosła brwi.
-
Doprawdy, panie Tibbie, mam wrażenie, że wszyscy w pańskiej kancelarii mają
problemy z rzeczownikami własnymi!
Pan Tibbie zwiesił głowę i Amanda natychmiast pożałowała, że odezwała się do niego tak
urągliwie i z taką pogardą. Nie sprawiało jej wcale przyjemności, że bojaźliwy pan Tibbie
drży przed nią… ale trudno jej było ukryć swe niezadowolenie. Koperta, leżąca teraz na
jej
kolanach i odcinająca się jaskrawą bielą od czarnej spódnicy bombazynowej żałobnej
sukni,
zawierała prawdopodobnie list od jej zmarłych rodziców… Kto wie, może zwracali się w
nim
do niej słowami pełnymi miłości, których tak jej skąpili za życia?
Amandzie trudno było opłakiwać ich pamięć, gdyż zachowywali się zawsze bardzo
powściągliwie i nie okazywali jej uczucia. Ten list zza grobu napawał ją nadzieją: może
pod
pozorną oschłością rodziców kryła się nie wyrażona nigdy słowami serdeczność?
-
Kiedy ten list trafił do pańskiej kancelarii, panie Tibbie? - spytała Amanda
zdecydowanie łagodniejszym tonem.
Adwokat ośmielił się podnieść głowę.
1
-
Według naszych rejestrów miało to miejsce przed trzema laty, panno Darlington.
Zgodnie z załączoną do listu instrukcją powinien on zostać - bez otwierania - przekazany
pani
w przypadku śmierci pani rodziców, bez względu na to, czy każde z nich umrze kiedy
indziej,
czy też oboje równocześnie… jak to się w rzeczy samej wydarzyło.
-
Tak… Rzeczywiście tak się wydarzyło - szepnęła Amanda, przypominając sobie na
nowo tę straszną noc, gdy dowiedziała się o rozbiciu powozu i natychmiastowej śmierci
obojga rodziców. Amanda była jedynaczką, toteż na nią spadły wszystkie problemy
związane
z pogrzebem. Mogła liczyć jedynie na pomoc dwóch swoich ciotek, Nan i Prissy.
Pan Tibbie wstał.
-
Chciałbym jeszcze raz przeprosić panią z całego serca - powiedział z pełną szacunku
żarliwością. - Mam nadzieję, że pani mi wybaczy.
Amanda westchnęła.
-
Cóż… Chyba to nie pańska wina.
Prawnik uśmiechnął się niepewnie i skłonił nisko; Amanda miała możność przyjrzeć się
dokładnie jego łysinie.
-
Niezwykle pani dla mnie łaskawa, panno Darlington! Pożegnam się już, by mogła pani
spokojnie przeczytać list… Chyba że woli pani zrobić to w mojej obecności, na
wypadek… -
Urwał taktownie.
-
Jestem pewna, że nie ma potrzeby zabierać panu więcej czasu - oznajmiła Amanda i
również wstała. Wznosiła się jak góra nad malutkim panem Tibbie. - Omówiliśmy
przecież
wszelkie problemy majątkowe zaraz po pogrzebie. To może być tylko prywatny list w
sprawach rodzinnych.
Pan Tibbie uśmiechnął się i skłonił jeszcze raz, robiąc krok do tyłu, ku drzwiom
biblioteki.
- Tak, oczywiście. Doskonale.
Amanda podeszła do niego, a wówczas adwokat cofnął się jeszcze o krok, nadal
przyciskając kapelusz do chudej piersi.
-
A zatem idę. Gdybym był pani potrzebny, wystarczy przesłać słówko. - Zrobił jeszcze
kilka kroków do tylu i odezwał się z przejęciem: - Firma adwokacka Tibbie, Benchworth
&
Cadbury była niezmiernie zaszczycona, doglądając przez trzydzieści lat interesów pani
świętej pamięci ojca, panno Darlington. Mam nadzieję, że ta niewielka pomyłka nie zrazi
pani
do nas tak dalece, by chciała pani…
Amanda wzięła pana Tibbie za ramię, odwróciła go we właściwym kierunku i łagodnie
popchnęła w stronę drzwi. Czuła się jak despotyczna olbrzymka: przewyższała adwokata
wzrostem o dobre cztery cale.
-
Proszę się nie obawiać, panie Tibbie - zapewniła go. - Nie mam zamiaru zmieniać
doradców prawnych. Henchpenny odprowadzi pana do drzwi frontowych. Miłego dnia!
Pozbywszy się wreszcie przesadnie uniżonego człowieczka, Amanda wróciła do stojącego
obok kominka wygodnego fotela i usiadła na nim. Wzięła list ze stolika, na którym go
położyła, i rozcięła zapieczętowaną kopertę ostrym nożykiem z herbem rodziny. Drżącymi
palcami wydobyła pojedynczy arkusik welinu i ostrożnie rozłożyła go.
Przymknęła na chwilę powieki i zrobiła głęboki wdech. Była prawie pewna, że treść listu
ją wzruszy. Może nawet uroni kilka łez?
Otworzyła oczy i ujrzała drobne, wyraźne pismo swojego ojca. Pięć minut później list
wypadł z jej zdrętwiałych palców i sfrunął na podłogę. Odchyliła się na grubo wyściełane,
wysokie oparcie fotela i zapatrzyła się suchymi oczyma w różnobarwne jesienne liście,
przelatujące z wiatrem za rozdzielonymi kamiennymi słupkami, gotyckimi oknami
biblioteki.
-
Aleś ty blada, najdroższa Amando! - zawołała Nan.
-
Śmiertelnie blada! - zawtórowała jej Prissy. Obie ciotki pochylały się niespokojnie nad
siostrzenicą jak dwie kwoki biadolące nad jednym jedynym kurczątkiem. - Co się stało,
Amando Jane?!
2
Amanda zebrała siły i wyprostowała się w fotelu.
-
Lepiej siądźcie, kochane cioteczki - powiedziała smutno.
Jak można się było spodziewać, ten niepokojący wstęp zatrwożył dwie stare panny.
Natychmiast posłuchały rady swej siostrzenicy. Usiadły i przynajmniej raz bez słowa
czekały
na jej wyjaśnienia.
-
Otrzymałam dziś list od naszego adwokata.
-
Boże święty! - ozwała się słabym głosem Nan. - Czyżby ostatnia wola twojego ojca
okazała się nieważna? Ten dom nie należy do ciebie?
-
Ależ nie - wyjaśniła Amanda cierpliwie. - Dom należy do mnie. Rodzinny majątek
należy do mnie. Jestem tak samo bogata jak dotąd, a wasza obecność w Darlington Hall
jest
równie pożądana jak zawsze. Nic nie mąci naszego bezpieczeństwa.
-
Wobec tego o co chodzi w tym liście? Nie trzymaj nas dłużej w niepewności! -
nalegała Prissy, kurczowo zaciskając i rozwierając spoczywające na kolanach dłonie. Ręce
cioci Prissy nie leżały nigdy spokojnie, a ich nerwowe ruchy od lat kojarzyły się każdemu
z tą
damą, podobnie jak perłowe grzebyki, które zawsze nosiła w srebrnych loczkach. Nan za
to
przykrywała szopę swoich mięciutkich jak puch, siwych włosów skromnym koronkowym
czepeczkiem, związanym pod pulchną brodą. Jak przystało na ten okres żałoby, obie były
odziane w niczym nie rozjaśnioną czerń.
Amanda potrząsnęła głową.
-
Sama jeszcze nie mogę uwierzyć… choć przeczytałam to na własne oczy. - Urwała, ale
po chwili zmusiła się, by mówić dalej: chciała jak najprędzej przejść do sedna sprawy. -
Ojciec posiadał jeszcze niewielki dom na Cierniowej Wyspie w zachodniej części
hrabstwa
Sussex.
Ciotki wymieniły spojrzenia.
-
Jeszcze jedna posiadłość? To chyba pomyślna nowina… nieprawdaż, Amando Jane? -
Nieco wyblakłe brązowe oczy Nan rozszerzyły się ze zdumienia.
-
No cóż, przeważnie…
-
Pierwsze słyszę o jakiejś Cierniowej Wyspie - wtrąciła się Prissy - ale jeśli domek jest
w niezłym stanie, mogłybyśmy od czasu do czasu spędzać wakacje nad morzem. Pobyt w
uroczej wiejskiej chatce bywa zawsze przyjemny… o ile nie ma wilgoci. Nie mogę znieść
wilgotnych ścian! Ciekawe, jak daleko stąd do tej Cierniowej Wyspy? W kąpielisku w
Brighton zrobiło się ostatnio tak tłoczno, że nie można się docisnąć do kabiny na kółkach!
-
Och, Prissy, zamknij buzię! - ofuknęła Nan siostrę, pacnąwszy ją po spódnicy. -
Amanda Jane jeszcze nie skończyła.
-
Tak, wysłuchajcie mnie do końca, cioteczki - poprosiła Amanda z godnym podziwu
opanowaniem. - Nie pora teraz na rozważania o zawilgoconych kamiennych chatkach i
kabinach do zażywania kąpieli w morzu, ciociu Prissy. Domek na Cierniowej Wyspie ma
już
lokatora.
Nan, bardziej spostrzegawcza z dwu sióstr, odezwała się.
-
I właśnie ta osoba najbardziej cię niepokoi… prawda, Amando Jane? Któż to taki?
Wielki Boże! Chyba twój ojciec nie zamknął tam na poddaszu jakiegoś obłąkanego wuja,
czy
coś w tym rodzaju? To pomysł żywcem wzięty z taniego francuskiego powieścidła! Nigdy
nie
przepadałam za twoim ojcem - Panie, świeć nad jego duszą! - i ostrzegałam Clorindę, by
za
niego nie wychodziła, ale nie chciała mnie słuchać…
-
No, no… Któż to się teraz rozgadał? - zauważyła Prissy z pogardliwym prychnięciem.
-
Nie kłóćcie się, bardzo proszę… - powiedziała Amanda. Poczuła nagle, że nie podoła
zadaniu. Przeciągnęła drżącą ręką po oczach i osunęła się znów na oparcie fotela.
-
Coś cię naprawdę trapi, Amando Jane! - stwierdziła z niepokojem Nan. Pochyliła się
ku siostrzenicy i położyła jej rękę na kolanie. - Opowiedz nam o tym, moja kochana.
Powiedz, co złego się stało, a my wysłuchamy uważnie i nie będziemy ci już przerywać.
3
Amanda nakryła dłonią rękę ciotki i zmusiła się do uśmiechu.
-
Dziękuję, najmilsza cioteczko. Wasze milczenie i skupiona uwaga ogromnie ułatwią
mi zadanie.
Całkiem już otrzeźwione, a nawet nieco zatrwożone zdenerwowaniem opanowanej
zwykle
Amandy ciotki wyprostowały się jak struny i nadstawiły ucha.
-
Ta wiadomość nie pochodzi od adwokata. To list od moich rodziców.
-
Jak to możliwe? - spytała Prissy drżącym głosem.
Amanda wyjaśniła, jakim sposobem dokument zawieruszył się w kancelarii.
-
Miał zostać wręczony zaraz po pogrzebie. Jest w tym liście mowa o… kimś z rodziny…
Nie chodzi jednak o wuja, szalonego ani zdrowego…
Prissy jeszcze gwałtowniej niż dotąd zaczęła wyłamywać sobie palce.
-
No więc? Któż to taki?
Amanda odchrząknęła i spuściła wzrok na swoje ręce, spoczywające na kolanach.
Zacisnęła je tak silnie, że kostki zbielały.
-
Okazuje się, że nie jestem jedynaczką.
Odpowiedzią na tę niespodziewaną wieść było kompletne milczenie. Nie podnosząc
głowy, Amanda mówiła dalej:
-
Ojciec miał dziecko… z jakąś inną kobietą. List nie zawiera żadnych informacji na
temat płci ani wieku tego dziecka. Stwierdza tylko, że przebywa ono od urodzenia w
należącym do mego ojca domu zwanym Ciernistą Chatką na Cierniowej Wyspie. Czuwa
nad
nim opiekunka, niejaka pani Grimshaw. Dziecko nie ma pojęcia, kim są jego rodzice. Z
listu
wynika, że ojciec wysyłał tej kobiecie co dwa miesiące pięćdziesiąt funtów jako zapłatę za
jej
usługi, a także na utrzymanie domu, zakup żywności i tak dalej. Nie znalazłam ani słowa
o
kształceniu dziecka.
Amanda ośmieliła się spojrzeć na ciotki: słuchały jej w osłupieniu, z otwartymi ustami.
-
Nie dziwię się, że jesteście zaskoczone - powiedziała Amanda i dodała z goryczą: -
Ojciec i matka uchodzili za wzór szacownego małżeństwa!
-
Ostrzegałam ją, żeby za niego nie wychodziła! - powtórzyła Nan.
-
Mężczyźni to odrażające bestie! - dodała Prissy.
-
A co się stało z matką tego dziecka? - spytała Nan.
-
Zmarła w połogu.
-
Ooo! - jęknęły ciotki jednym głosem i znowu umilkły.
Amanda wstała i zaczęła krążyć po dywanie. Ujrzała swe odbicie w lustrze o pozłacanych
ramach, które wisiało nad kominkiem, i zdumiała się, że w jej wyglądzie nie zaszła żadna
zmiana. Ani jedno pasemko jasnych włosów nie wymknęło się spod kontroli, a zapięta
pod
szyję suknia była tak czyściutka i skromna, jak mogłaby sobie tego życzyć jej surowa,
pruderyjna matka. W sercu Amandy szalała jednak burza. Czuła się wewnętrznie rozdarta
jak
nigdy dotąd
-
Cała ich szacowna egzystencja była jednym kłamstwem.
Nan wystąpiła oczywiście w obronie zmarłej siostry.
-
Nie gań Clorindy: winę za to wszystko ponosi wyłącznie twój ojciec!
-
Matka wiedziała o dziecku i zaaprobowała ten sekretny układ.
Prissy wzruszyła chudymi ramionami.
-
A cóż mogła począć?! Dziecko miało przynajmniej jakąś opiekę!
-
Uważam całą tę sytuację za godną pożałowania - powiedziała Amanda z niesmakiem.
- Chować dziecko przed ludzkim wzrokiem, na jakiejś odludnej wyspie… pozostawiać na
łasce płatnej opiekunki… to podłe! Po śmierci matki powinno wychowywać się u moich
rodziców. Niechby nawet ojciec mówił wszystkim, że zlitował się nad losem biednej
sierotki.
Albo trzeba było wystarać się o jakieś zacne małżeństwo, które wychowałoby to
maleństwo
jak własne dziecko.
4
-
Zaraz by się zaczęły domysły, szepty i plotki - wyjaśniła Nan. - Twemu ojcu byłoby to
z pewnością… niemiłe.
-
A dla mojego brata czy siostry było miłe?! Przecież ojciec formalnie uwięził to
biedactwo! Nie miało pojęcia, kim jest… Nie zaznało rodzinnej miłości… Wiecznie tylko
pod
opieką sługi, która może wcale się z nim dobrze nie obchodziła! - Amanda zapalczywie
potrząsnęła głową. -Aż się wzdrygam na myśl, że ojcu tak łatwo było zagłuszyć sumienie:
wystarczyło posyłać co drugi miesiąc pięćdziesiąt funtów… i mógł sobie więcej nie
zawracać
głowy nieszczęsnym owocem swoich cudzołożnych figli!
-
Amando Jane! - krzyknęły jednym głosem obie ciotki, zdumione niestosownym
słownictwem dziewczyny.
Amanda przestała krążyć po dywanie i odwróciła się do ciotek.
-
Czy wy nic nie pojmujecie?! Do Ciernistej Chatki nie wysłano ani grosza od marca, a
teraz jest już piąty października!
-
A nie przyszły stamtąd żadne listy, domagające się od twego ojca należnych
pieniędzy? - spytała Prissy.
-
Zgodnie z tym, co napisał ojciec, opiekunka nie znała ani jego nazwiska, ani adresu.
Ojciec zalecił mi kontynuowanie jego dotychczasowego postępowania w tym względzie, o
ile
uznam to za stosowne. Miał zwyczaj spotykać się z panią Grimshaw raz do roku, na
wiosnę,
w ustalonym miejscu, z dala od Cierniowej Wyspy i Ciernistej Chatki. Mogę też po prostu
zaprzestać wysyłania tam pieniędzy, jeśli wolę nie mieć z tą sprawą do czynienia. Mam
wrażenie, że ojciec nigdy nawet nie rzucił okiem na to dziecko! - Amanda potrząsnęła
głową.
- I uważał widać, że jestem tak samo bez serca jak on, jeśli sądził, że podejdę do całej
sprawy
z równym chłodem i wyrachowaniem!
-
Co zamierzasz zrobić, Amando Jane? - spytała Nan. -Widzę, że bardzo się przejęłaś
losem tego dziecka!
Amanda poczuła, że spływa na nią spokój, choć musiała zdobyć się na odwagę, by
odpowiedzieć ciotce.
-
Pojadę po dziecko i przywiozę je tutaj.
-
Co takiego?! - krzyknęły znów chórem ciocie, nie żałując głosu.
-
A czemuż nie miałabym tego uczynić? Wiodłam przykładne życie według wskazań
rodziców, których uważałam za niezrównane wzory prawości. I widzicie, do czego to
doprowadziło? Jestem teraz beznadziejną starą panną, równie sztywną i pozbawioną
radości
jak oni. Czy widziałyście, cioteczki, by moi rodzice wymienili choć raz czułe spojrzenie?
Żeby na przykład matka poprawiła ojcu krawat pieszczotliwym gestem? A on czy
pogłaskał ją
kiedyś po policzku albo objął wpół? Nigdy.
-
No cóż… nie uważali widać za stosowne objawiać uczuć przy ludziach… - podsunęła
Prissy bez większego przekonania.
-
Założę się, że sam na sam też ich nie objawiali! - odparła Amanda. - Odkąd matka
wydała mnie na świat, nigdy pewnie nie znaleźli się pod jedną kołdrą. Nie zamierzam
dłużej
kierować się w życiu ich zasadami! Sama będę decydować, co wypada, a co nie wypada.
Wyruszam natychmiast w drogę. Przekonam się, co się stało z dzieckiem, a potem zadbam
o
to, żeby to biedactwo zaznało czegoś lepszego niż tak zwana „dobroczynność” moich
rodziców!
-
Ludzie gotowi pomyśleć, że to twoje dziecko! - zauważyła cicho Nan.
-
Gwiżdżę na to, co sobie ludzie pomyślą! - oświadczyła Amanda i podszedłszy do
kominka, pociągnęła energicznie za sznur od dzwonka. - Zależy mi tylko na tym, by
naprawić
krzywdę wyrządzoną temu dziecku. Plotkarze niech się udławią swymi ozorami!
Prissy gorączkowo zaciskała i rozwierała ręce.
5
-
Ależ, Amando Jane! Można dla tego dziecka uczynić wiele dobrego, nie przywożąc go
tutaj! Czy nie myślisz przypadkiem więcej o sobie niż o nim? Może zawsze pragnęłaś
mieć
młodsze rodzeństwo, by mu matkować?
Te słowa zbiły nieco z tropu Amandę. Czy rzeczywiście była egoistką? Czy chciała
zapełnić pustkę swego wielkiego domu obecnością brata lub siostry? A może
wychowywanie
tego dziecka miało być dla niej namiastką małżeństwa i macierzyństwa, które nie były jej
widać sądzone? Czy ten przyrodni braciszek albo siostrzyczka miał być lekiem na jej
samotność?
-
Nie będę się teraz nad tym zastanawiała, drogie ciocie - powiedziała do starszych pań.
- Szkoda czasu! Kto wie, co się stało z tym dzieckiem, odkąd pieniądze na jego
utrzymanie
przestały przychodzić? Kiedy upewnię się, że na niczym mu nie zbywa, zastanowię się
poważnie nad przyszłością.
Drzwi się otwarły i do pokoju wszedł majordomus.
-
Panienka mnie wzywała?
-
Tak, Henchpenny. Musisz mi pomóc w przygotowaniach: wyjeżdżam niezwłocznie.
-
Do Edenbridge, panienko?
-
Nie, Henchpenny, to dłuższa podróż. Nie będzie mnie dobrych kilka dni.
Majordomus nawet okiem nie mrugnął, choć Amanda właściwie nie wyjeżdżała nigdzie
dalej od czasu londyńskiego sezonu przed czterema laty, który zakończył się dla niej
kompletnym fiaskiem.
-
Wobec tego trzeba przygotować karetkę podróżną, panno Amando. Ilu forysiów będzie
panienka potrzebowała?
-
Tylko dwóch. Harley i Joe nadadzą się w sam raz. A jeśli Theo zacznie stroić fochy, to
mu powiedz, że może zostać: będę powozić sama!
Wargi majordomusa lekko drgnęły.
-
Tak jest, panno Amando. Jestem pewien, że po takim ultimatum od razu spuści z tonu.
Czy mam zawiadomić pokojówkę, żeby zaczęła pakować rzeczy panienki i swoje?
-
Nie, Henchpenny. - Amanda schyliła się po list, który nadal leżał na podłodze. Kiedy
się wyprostowała, twarz miała zaczerwienioną. Czy po prostu krew jej nabiegła do głowy,
czy
też był to objaw radosnego podniecenia, które ogarnęło ją na myśl o nieskrępowanej odtąd
wolności? Nie wiedziała sama i było jej wszystko jedno. - Nie, Henchpenny - zaczęła
jeszcze
raz. - Powiedz Iris, by spakowała tylko moje rzeczy.
Ciotki jęknęły chórem.
Henchpenny był wyraźnie zbity z tropu i zgorszony.
-
No to… może Iris ma spakować rzeczy panny Nancy i panny Priscilli?
-
Nie ma potrzeby. Jadę sama.
-
Amando Jane! To czyste szaleństwo! - wykrzyknęła Prissy.
Nan podniosła się z kanapy.
-
Taka samotna podróż jest zbyt niebezpieczna! Jeśli już koniecznie chcesz jechać,
pojadę z tobą.
-
Gdzież bym śmiała narażać cię na takie trudy, cioteczko! A poza tym moja misja jest
wyjątkowo delikatnej natury, więc im mniej osób jest w to wmieszanych, tym lepiej! -
Amanda zwróciła się do majordomusa. - Nie mam nic przeciwko temu, by moje ciotki
wyjaśniły ci, Henchpenny, dokąd się wybieram i w jakim celu. Nie życzę sobie jednak, by
ta
historia się rozniosła. Ufam, że wszyscy troje okażecie najwyższą dyskrecję. Muszę
oczywiście wtajemniczyć również Theo, ale nikogo poza tym. Kiedy powrócę z
Cierniowej
Wyspy - Bóg da, że nie sama! - zastanowimy się nad tym, co robić dalej. Czy wyrażam się
jasno?
Po tym wszystkim majordomus był już głęboko zaniepokojony.
-
Zrobię co w mojej mocy, panienko - wymamrotał.
6
-
A teraz pospiesz się, Henchpenny - poleciła Amanda, przemykając się obok niego na
korytarz. - Chcę wyruszyć przed zmrokiem, a już wpół do piątej! Mamy dziś pełnię
księżyca i
jeśli się nie rozpada, można będzie jechać długo po zachodzie słońca. Koło północy
zatrzymam się w jakimś przydrożnym zajeździe, a jutro ruszę w dalszą drogę. I dość już
tych
żałobnych min, Henchpenny: wszystko będzie dobrze!
Kiedy pospieszne kroki Amandy zastukały na korytarzu, Henchpenny zwrócił się do
ciotek.
-
Wielmożne panie wybaczą… ale co właściwie opętało pannę Amandę?!
-
Nie dziwię się, że o to pytasz, Henchpenny! - odparła Nan, unosząc brwi. - Dopilnuj
wszystkich przygotowań do podróży panienki, a potem obie z panną Priscillą chętnie ci
wszystko wyjaśnimy.
Henchpenny wymaszerował z pokoju z głęboką zmarszczką na czole. Ciotki popatrzyły za
nim, potem zaś wymieniły spojrzenia i filozoficznie pokiwały głowami.
-
Ciekawa byłam, kiedy wreszcie nasza rodzinna krew odezwie się w tej dziewczynie! -
odezwała się Nan. - Już się obawiałam, że ten jej ojciec spaczył do reszty charakter
Amandy
Jane, tak samo jak biednej Clorindy…
-
Wiesz co, Nan? - powiedziała Prissy z rozmarzonym spojrzeniem. - Kiedy się już
trochę oswoimy z tą myślą… chyba miło będzie mieć dziecko w domu.
-
Tak - zgodziła się Nan i skinęła stanowczo głową. -Dziecko to coś lepszego niż
wakacje nad morzem!
We wnętrzu niewielkiej wiejskiej karczmy „Pod Łaciatym Psem” było pełno dymu i
śmierdziało dżinem, potem i krowim łajnem. Jackson Montgomery, wicehrabia Durham,
spadał niemal ze stołka, gdy liczył stojące przed nim puste kieliszki. Ze wzrokiem było u
niego coraz gorzej i miał poważne podejrzenia, że niektóre kieliszki widzi podwójnie.
-
Jeden… drugi… a to cz… czeci…
-
A może piętnasty? Czterdziesty… albo i setny? Jakie to ma znaczenie, ile wypiłeś,
Jack? - rzucił niedbale jego towarzysz podróży i przyjaciel od serca, Robert Hamilton. -
Lepiej jedz, pij i używaj życia, stary, bo jutro cię… zaobrączkują!
-
Masz… sz… ś… świętą rację… - odparł Jack. Przymrużył oczy, spojrzał przez stół i
zobaczył zamiast jednego dwóch przyjaciół. Dwie jasne głowy ufryzowane „na
cherubinka”,
dwie niewinne twarze o niebieskich oczach w obramowaniu długich rzęs. - Ale nie
idziemy
równo, chłopie. Wypiłeś tylko dwa albo cz… czy, Robbie.
-
Ja tam się nie żenię, Jack. Tylko z ciebie taki szczęściarz!
Jackson zmarszczył brwi.
-
Bez tych kpin, Rob!
- Do dna, Jack! - zachęcił go raźnym tonem Robert. -Uporaj się z tym, a ja huknę na
karczmarza, żeby dał następny.
Jack posłusznie pociągnął długi łyk podłego dżinu i otarł usta grzbietem dłoni. - Wiesz, w
koś… ściele nie wypada się zatacz… taczać!
-
Co tam, Jack! - odparł Rob i zbył sprawę machnięciem ręki… a może dwóch rąk? -
Charlotte masz już w kieszeni… Jak zresztą wszystkie podlotki w Londynie. Będzie
czekała
przed ołtarzem, choćbyś się tam przyczołgał… albo i przyfrunął. Chciałbym mieć takie
powodzenie u pań! – dodał z nieco kwaśnym uśmieszkiem.
Jack wziął do ręki następny kieliszek.
-
Ch… charlotte bardzo cię lubi, Rob.
-
Ale ciebie więcej.
-
Wielka sz… szkoda, że ja ją trochę mniej… - zauważył Jack posępnie.
-
Jeśli ci nie odpowiada, to może mi ją odstąpisz?
7
-
Chyba się w nikim nie zakocham, Rob… Nigdy mi się to nie zdarzyło… a w cz…
czerwcu mi stuknęło cz… czydzie-ści dwa lata. - Przygryzł wargę i wytężył władze
umysłowe.
- A może cz… czydzieści cz… czy? Wsz… szystko jedno!… Z Ch… charlotte dobra
dziewuszka, no nie?
-
I posażna - burknął Rob.
-
Nie o to chodzi! - zaprotestował Jack.
-
Tobie może nie.
-
Bardzo miła w dotyku, wiesz? Ma, co cz… czeba, i tam, gdzie cz… czeba… rozumiesz?
-
Jasne, choćby pieniążki w worku.
-
No to cz… czego więcej chcieć?
-
Święte stówa! - przytaknął dobrodusznie jego przyjaciel. Wstał ze swego miejsca i
pochylił się nad Jackiem. - Posiedź tu chwilę, stary! Zobaczę, czy w tej podłej dziurze
mają
coś do jedzenia. Powiem, żeby ci dali jeszcze jednego, co?
Jack nie zawracał sobie głowy odpowiedzią, tylko opróżnił do reszty kieliszek, wiedząc,
że
zaraz zjawi się następny.
-
Jeszcze jednego, wielmożny panie?
Jack bardzo ostrożnie podniósł głowę i dostrzegł jakąś zamazaną sylwetkę koło stołu.
Podnosił dalej głowę, podnosił, podnosił… i wreszcie zobaczył twarz. Tym razem nie
rozdwoiła się, ale był to tylko zamazany owal z dwiema czarnymi kreskami brwi i małymi
czarnymi dziurkami oczu. Te kreski i dziurki wydały się Jackowi dziwnie znane… A,
prawda:
karczmarz!
-Jak to ładnie, ż… że pytasz, dobry cz… człowieku - odezwał się Jack, krzywiąc usta w
przyjaznym uśmiechu. -Rob cię tu prz… przysłał, co?
-
A jakże, wielmożny panie. Ale po mojemu byłoby dość - dodał z wahaniem.
-
Jak Rob mówi, ż… że mam wypić, to wypiję! - stwierdził Jack z taką stanowczością,
na jaką go było stać. - Rob mi ocalił ż.., życie, wiesz? Pod Oporto, jakeśmy tłukli to ś…
ścierwo, Napoleona!
-
I odtąd się nie rozstajecie, wielmożny panie?
-
Trrrafiłeś w sedno, chłopie! A teraz mi dolej. Okrrropnie mnie suszy! Nic tylko bym
pił i pił…
Zamazany kontur karczmarza dziwnie się przemieścił i zaczął podrygiwać. Rozległo się
coś jak pohukiwanie sowy, tylko w szybszym tempie. Po chwili do Jacka dotarło, że
karczmarz się śmieje. Jackowi było przyjemnie, że powiedział coś zabawnego, ale ani rusz
nie mógł sobie przypomnieć, co to było.
-
Suszy, co? Musiał się wielmożny pan nałykać sporo kurzu po drodze z Brighton -
zauważył karczmarz, nalewając dżinu do kieliszka. - Niech będzie: jeszcze
strzemiennego!
Ale już wielmożnemu panu niewiele brakuje. Założę się, że zaraz się wykopyrtnie. Nie
dałbym panu więcej pić, ale ten przyjaciel… co teraz myszkuje mi po kuchni i ugania się
za
podkuchenną… przysięga, że dowiezie pana zdrowo i cało do Londynu.
-
Zdrowo i cało… do Londynu… - powtórzył Jack, wlepiając oczy w kieliszek dżinu. -
Do mojej… ż… żoneczki…
Karczmarz gwizdnął. Jackowi zahuczało od tego w głowie. Zaczął nią potrząsać, by
wypłoszyć ten cholerny rój pszczół, który widać wleciał tam przez ucho…
-
A, to wielmożnego pana zaobrączkowali?
Jack przysunął do siebie kieliszek. Potem z ogromnym wysiłkiem podniósł znowu głowę i
wlepił wzrok w niewyraźną plamę, która była twarzą karczmarza.
-
Nie, mój dobry człowieku - powiedział, bardzo dokładnie wymawiając każde słowo.
-Jeszcze mnie nie zaobrączkowali. - Wskazującym palcem stuknął się w pierś. -Do jutra
rana… (stuknął znowu)… jestem… (stuknął raz jeszcze)… wolny. - I potwierdził to
kolejnym
stuknięciem.
8
-
A, więc dlatego się wielmożny pan tak zalał? Nie dziwota! Małżeństwo to ryzykowny
krok!
-
Pewnie, ż… że ryzykowny! - zgodził się Jack. Od lat udawało mu się wymigiwać od
tego ryzyka. W końcu jednak trzeba było zadbać o przedłużenie rodu Montgomerych…
Legalnie mógł to zrobić tylko za cenę wolności, postanowił więc zdobyć się na tę ofiarę. -
Ona nie jest taka zła… - wymamrotał w kieliszek.
-
Kto taki, wielmożny panie?
-
Moja fi… jan… se…
-
Jakie znów fajanse?
Jack czknął, zmarszczył brwi i skoncentrował się na swej francuszczyźnie. - Nie, nie!
Mówię: fii… jjan… seee*.
Karczmarz pochylił się nad nim.
-
Nie rozumiem ani w ząb, wielmożny panie - usprawiedliwiał się,
-
Moja prz… pszysz… szła - Jack zdecydował się ostatecznie na ojczysty język.
-
A!…
-
Sz… szykowna, ładna i lubię ją całować. - Jack wyliczał karczmarzowi zalety swej
narzeczonej w podobny sposób, jak wychwalał ją w rozmowie z Robertem.
Prawdopodobnie
chciał przekonać nie tyle ich, co siebie, że postępuje słusznie. - Cz… czego więcej chcieć?
… -
Spojrzał na rozmówcę w nadziei, że mu przytaknie.
-
Święte słowa, milordzie - potwierdził żywo karczmarz. - Czego więcej mężczyźnie
trzeba do szczęścia?
-
No właśnie: czego? - zadumał się filozoficznie Jack. Może tego, żeby się choć raz w
życiu zakochać? Ale w tej chwili, po niezliczonych kieliszkach dżinu, trzeba mu było
tylko
jednego: musiał opróżnić pęcherz. Wsparł się obiema rękami o blat stołu i jakoś stanął na
nogi. W głowie natychmiast zaczęło mu wirować.
-
Niech to sz… szlag!
-
Może wielmożnemu panu pomóc? - Karczmarz nie wiedzieć kiedy zdążył obejść stół i
stał teraz obok Jacka. Ale ten wcale nie miał ochoty korzystać z jego wsparcia w tak
osobistej
sprawie! To było… niegodne mężczyzny. No i trzeba być zalanym w trupa, żeby nawet z
tym
nie uporać się samemu!
-
Nie, nie, dobry cz… człowieku - odparł, wznosząc dumnie głowę, choć omal mu nie
pękła. - Tylko powiedz, jak stąd wyjść?
Karczmarz wskazał ciemny łuk drzwi w odległości dobrej mili. Tak się Jackowi
przynajmniej wydawało.
-
Tam jest tylne wyjście, wielmożny panie.
-
Dosz… szkonale - odparł Jack i ruszył chwiejnie we wskazanym kierunku.
Wydostał się na zewnątrz, zabawił chwilę w gęstych krzakach, załatwił co trzeba i
skierował się znów w stronę karczmy. Po kilku minutach zorientował się, że chyba idzie w
niewłaściwym kierunku. Przystanął i rozejrzał się dokoła.
Drzewa były wysokie i nie widział spoza nich księżyca. W otaczających go gęstych
zaroślach nie mógł dostrzec ani śladu dróżki. W ogóle było ciemno, mglisto i wszystko
wirowało mu przed oczami.
- Niech to diabli! - wykrzyknął bez większego entuzjazmu dla pejzażu zachodniej części
Sussex.
*Chodzi o francuskie słowo „fiance” (narzeczona), bardzo często używane w wyższych
angielskich sferach zamiast rodzimego odpowiednika „betrothed” (przyp. tłum.).
9
Chyba to nie był dobry pomysł - zatrzymywać się na jednego w tej zabitej deskami
dziurze, w tej karczmie na odludziu? Powinni byli jechać dalej; popiliby sobie w jakimś
bardziej cywilizowanym miejscu. Ale on się uparł, więc wysiedli, a potem dżin i
przedślubne
nerwy całkiem go zmogły…
Jack usiłował zebrać myśli. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: był zalany jak jeszcze
nigdy
w życiu i sądząc z niepokojącego burczenia w brzuchu, chyba zaraz zacznie wymiotować.
Powlókł się w kierunku czegoś, co wyglądało mu na polankę, i poczuł chłodny powiew
wiatru we włosach. Po raz pierwszy, odkąd opuścił karczmę, uświadomił sobie, że mży
drobny deszczyk. Poczuł na twarzy zimne, orzeźwiające krople, stał więc przez chwilę z
zamkniętymi oczami. Żołądek, Bogu dzięki, trochę się uspokoił.
Niestety, w kojącą ciszę wdarł się niemiły hałas. Podeszwami butów Jack wyczuwał jakieś
wibracje. Jego zalany alkoholem mózg odmawiał jednak posłuszeństwa. Nie mógł sobie
ani
rusz przypomnieć, gdzie słyszał już podobny hałas?
Odgłosy stawały się coraz bliższe i donośniejsze. Jack otworzył oczy i zorientował się, że
stoi na samym środku gościńca. Przeszył go dreszcz trwogi, gdy nagle uświadomił sobie,
co
to za hałas i co go czeka. Zza zakrętu drogi wyjeżdżał właśnie raźnym tempem powóz
zaprzężony w czwórkę koni.
Jack rzucił się desperacko w bok, chcąc uniknąć stratowania. Pomyślał z czarnym
humorem, że śmierć rozwiąże raz na zawsze jego problemy matrymonialne. Jednak z
własnej
woli nie wybrałby takiego rozwiązania: z deszczu pod rynnę, no nie?
2
Woźnica zaklął siarczyście, konie zarżały, a Amandę zarzuciło do przodu. Powóz zatrząsł
się i raptownie stanął.
-
Wielkie nieba! - wykrzyknęła, prostując się na siedzeniu i unosząc rondo kapelusika,
które wbiło się jej na oczy. -Przejechaliśmy widać krowę!
Kiedy jednak wygramoliła się z karetki, ujrzała, że Theo klęczy obok leżącego bez ruchu
człowieka, a dwaj forysie z latarniami stoją nad nim.
Amandę ścisnęło w żołądku ze współczucia i niepokoju; przez chwilę nie była w stanie
zrobić kroku. Z miejsca, gdzie stała, mogła dostrzec tylko długie nogi w popielatych
spodniach i wysokich czarnych butach. Twarz leżącego mężczyzny była całkiem
niewidoczna: zasłaniały ją szerokie plecy Theo. Mężczyzna nie upadł pod kopyta
zaniepokojonych koni, lecz na pobocze drogi. Leżał spokojnie. Zbyt spokojnie!
-
Boże święty! Chyba go nie zabiliśmy, Theo? - zwróciła się do stangreta drżącym
szeptem.
-
Nie przejechaliśmy go, jeśli o to panience chodzi - odparł Theo, odwracając się do
Amandy. W świetle latarni Amanda widziała bardzo wyraźnie niepokój, malujący się na
twarzy woźnicy.
-
Cóż się więc stało? Nie miałbyś takiej wystraszonej miny, gdyby to nie było coś złego!
Czemu on się nie rusza?
-
Stał na samym środku drogi, jakby miał źle w głowie, panienko. W ostatniej chwili
zdążył uskoczyć, ale się wywalił i chyba wyrżnął łbem o kamień.
-
Oddycha?
-
A jakże, panienko.
-
Krwawi?
-
Sika z niego jak Z fontanny!
-
No to trzeba zatamować!
-
Niby czym, proszę panienki?
-
Boże święty! Ruszże głową, Theo! - wykrzyknęła zirytowana Amanda. Przez pół
minuty wpatrywała się w stangreta, który bezradnie gapił się na mokrą, zasłaną opadłymi
10
liśćmi ziemię. Potem zadarła spódnicę i oderwała falbanę od swej halki. Theo i dwaj
forysie
skromnie odwrócili wzrok.
-
Weź to! - rozkazała, wpychając muślinową szmatkę w rękę zmieszanego stangreta. -
Człowiek umiera, a ja miałabym udawać skromnisię?! Toż to zbrodnia!
-
Ma się rozumieć, panienko - wymamrotał Theo. Ujął w palce delikatną falbankę i
zaczął ją ugniatać w kulkę.
-
Nie, nie, Theo! Złóż to porządnie - strofowała go Amanda. Podeszła całkiem blisko;
stała tuż przy nim. -Złóż to w poduszeczkę i przyciśnij mocno do rany!
Theo starał się wypełnić jej rozkazy, ale miał dwie lewe ręce i upuścił nawet muślin w
błoto.
-
Co z tobą, Theo? - pytała niecierpliwie Amanda. - Przecież wszyscy wiedzą, jak
świetnie sobie radzisz z chorymi końmi!
-
Ale tu nie chodzi o konia, panienko - pożalił się stangret. - To jakiś pan z panów,
widać od razu! Jak mam kurować kogoś takiego? Gdyby wyciągnął kopyta, powiedzą, że
to
przeze mnie, i jeszcze mnie powieszą!
-
Bzdury! - ofuknęła go Amanda.
-
To całkiem możliwe - zapewniał ją Theo. Na jego okrągłej, ozdobionej imponującymi
bokobrodami twarzy malował się niepokój.
-
Przestań trząść portkami, Theo! On wcale nie umrze… chyba że pozwolimy mu
wykrwawić się na śmierć! -Amanda nie znosiła widoku krwi i nie była oczywiście
przyzwyczajona do obmacywania obcych dżentelmenów… ale to był przecież nagły
wypadek!
Uniosła więc wojowniczo podbródek i zakomenderowała: - Odsuń się, Theo! Sama to
zrobię!
Theo z najwyższą gotowością złożył los nieznajomego w ręce swej pani, które drżały
prawie tak jak jego własne.
Klękając obok rannego, Amanda powiedziała sobie twardo, że musi być opanowana i
sprawna. Nie pora teraz na omdlenia z powodu paru kropel krwi ani na dziewiczą
skromność,
nie pozwalającą dotknąć przedstawiciela płci odmiennej. Chodzi o ludzkie życie!
W jasnym świetle latarni Amanda mogła wreszcie zobaczyć swego pacjenta. Jego twarz
tak ją urzekła, że na chwilę skamieniała. Był to niewątpliwie najpiękniejszy mężczyzna,
jakiego widziała w życiu. Wzdrygnęła się na widok krwawej rysy nad lewą brwią i
natychmiast przytknęła do niej złożony kilkakrotnie muślin. Przytrzymała go tak parę
minut,
po czym wytarła krew, na ile się dało.
Dostrzegła z ulgą, że rana nie jest zbyt głęboka. Nieco niżej widniał jednak niepokojący
guz. Amanda doszła do wniosku, że właśnie on jest przyczyną - albo jedną z przyczyn -
długotrwałego omdlenia nieznajomego. Wyczuła także silną woń alkoholu i pojęła, że
mężczyzna jest poza tym pijany. Ciekawe, w jakim stopniu utrata przytomności była
skutkiem
urazu, a w jakim braku umiaru w piciu?
Służący raz jeszcze odwrócili oczy, Amanda zaś ponownie oddarła kawał muślinowej
halki
i tym prowizorycznym bandażem owinęła głowę poszkodowanego.
-
No cóż… to musi na razie wystarczyć, póki go doktor nie zbada - stwierdziła,
błyskawicznie unosząc i splatając ręce. - Nie powinien dłużej leżeć na gołej ziemi i na
deszczu, bo jeszcze się przyplącze zapalenie pluć! Wnieście go do powozu, chłopcy.
-
A dokąd go zawieziemy, panienko? - spytał wreszcie całkiem rozsądnie Theo.
Amanda zmarszczyła czoło.
-
Sama nie wiem… - Rozejrzała się dokoła, ale dostrzegła tylko gęste krzaki i drzewa
spowite mgłą. - Zupełnie nie rozumiem, jak on tu trafił? Nigdzie w pobliżu się nie świeci
ani
nie widać dymu z komina.
-
Według mapy, proszę panienki, najbliższa mieścina jest o dziesięć mil stąd na zachód -
oznajmił Theo. - Może tam będą mieli jakiegoś medyka, żeby zbadał tego dżentelmena. A
11
choćby nawet nie mieli, to i tak warto by się zatrzymać w jakiejś porządnej oberży i
zatroszczyć się o niego jak można najlepiej.
-
Masz rację, tak będzie najrozsądniej - zgodziła się Amanda. - Tuż przed tym
nieszczęśliwym wypadkiem pomyślałam sobie, że pora się gdzieś zatrzymać, jesteśmy
teraz
bliżej morza i stamtąd właśnie napływa mgła. Trudno by nam było jechać dalej. A kiedy
tylko
ten pan odzyska przytomność, wyjaśni nam, jak doszło do wypadku i powie, kogo trzeba
zawiadomić z jego krewnych.
Miejmy nadzieję, że nie opóźni to zanadto naszej wyprawy! pomyślała Amanda. Było jej
żal poszkodowanego i czuła się częściowo odpowiedzialna za to co go spotkało… Przede
wszystkim jednak zależało jej na tym, by dotrzeć na Cierniową Wyspę i wybawić z opresji
swego brata czy siostrę.
-
Weź go za nogi, Harley - komenderował Theo forysiami - ja go chwycę od góry, a ty,
Joe, podtrzymuj w środku. Chłopisko na pewno jest okropnie ciężkie, mogę się założyć!
Amanda wzięła obie latarnie i przyglądała się, jak służący z dużym wysiłkiem podnoszą
Danice Allen ,,Zachowaj mnie w pamięci” Z angielskiego przełożyła Anna Boryna Tytuł oryginału: „Remember Me”
l Darlington Hall w pobliżu miejscowości Edenbridge Hrabstwo Surrey, Anglia Październik 1816 r. - Panie Tibbie! Czy ja dobrze słyszę? Ten list przeleżał się w pańskiej kancelarii aż sześć miesięcy? Od śmierci moich rodziców?! Znękany prawnik ścisnął jeszcze mocniej brzeg kapelusza, który tulił do piersi, i popatrzył niespokojnie na Amandę znad swych okularów. - Tak, panno Darlington - przyznał potulnie. - Skutkiem pomyłki, niewybaczalnej pomyłki jednego z młodszych kancelistów list został błędnie włączony do akt pod Darlingscott… To nazwisko naszego klienta z… hm… Warwick, jeśli się nie mylę… A może z Wart Hill? Amanda uniosła brwi. - Doprawdy, panie Tibbie, mam wrażenie, że wszyscy w pańskiej kancelarii mają problemy z rzeczownikami własnymi! Pan Tibbie zwiesił głowę i Amanda natychmiast pożałowała, że odezwała się do niego tak urągliwie i z taką pogardą. Nie sprawiało jej wcale przyjemności, że bojaźliwy pan Tibbie drży przed nią… ale trudno jej było ukryć swe niezadowolenie. Koperta, leżąca teraz na jej kolanach i odcinająca się jaskrawą bielą od czarnej spódnicy bombazynowej żałobnej sukni, zawierała prawdopodobnie list od jej zmarłych rodziców… Kto wie, może zwracali się w nim do niej słowami pełnymi miłości, których tak jej skąpili za życia? Amandzie trudno było opłakiwać ich pamięć, gdyż zachowywali się zawsze bardzo powściągliwie i nie okazywali jej uczucia. Ten list zza grobu napawał ją nadzieją: może pod pozorną oschłością rodziców kryła się nie wyrażona nigdy słowami serdeczność?
- Kiedy ten list trafił do pańskiej kancelarii, panie Tibbie? - spytała Amanda zdecydowanie łagodniejszym tonem. Adwokat ośmielił się podnieść głowę. 1 - Według naszych rejestrów miało to miejsce przed trzema laty, panno Darlington. Zgodnie z załączoną do listu instrukcją powinien on zostać - bez otwierania - przekazany pani w przypadku śmierci pani rodziców, bez względu na to, czy każde z nich umrze kiedy indziej, czy też oboje równocześnie… jak to się w rzeczy samej wydarzyło. - Tak… Rzeczywiście tak się wydarzyło - szepnęła Amanda, przypominając sobie na nowo tę straszną noc, gdy dowiedziała się o rozbiciu powozu i natychmiastowej śmierci obojga rodziców. Amanda była jedynaczką, toteż na nią spadły wszystkie problemy związane z pogrzebem. Mogła liczyć jedynie na pomoc dwóch swoich ciotek, Nan i Prissy. Pan Tibbie wstał. - Chciałbym jeszcze raz przeprosić panią z całego serca - powiedział z pełną szacunku żarliwością. - Mam nadzieję, że pani mi wybaczy. Amanda westchnęła. - Cóż… Chyba to nie pańska wina. Prawnik uśmiechnął się niepewnie i skłonił nisko; Amanda miała możność przyjrzeć się dokładnie jego łysinie. - Niezwykle pani dla mnie łaskawa, panno Darlington! Pożegnam się już, by mogła pani spokojnie przeczytać list… Chyba że woli pani zrobić to w mojej obecności, na wypadek… - Urwał taktownie. -
Jestem pewna, że nie ma potrzeby zabierać panu więcej czasu - oznajmiła Amanda i również wstała. Wznosiła się jak góra nad malutkim panem Tibbie. - Omówiliśmy przecież wszelkie problemy majątkowe zaraz po pogrzebie. To może być tylko prywatny list w sprawach rodzinnych. Pan Tibbie uśmiechnął się i skłonił jeszcze raz, robiąc krok do tyłu, ku drzwiom biblioteki. - Tak, oczywiście. Doskonale. Amanda podeszła do niego, a wówczas adwokat cofnął się jeszcze o krok, nadal przyciskając kapelusz do chudej piersi. - A zatem idę. Gdybym był pani potrzebny, wystarczy przesłać słówko. - Zrobił jeszcze kilka kroków do tylu i odezwał się z przejęciem: - Firma adwokacka Tibbie, Benchworth & Cadbury była niezmiernie zaszczycona, doglądając przez trzydzieści lat interesów pani świętej pamięci ojca, panno Darlington. Mam nadzieję, że ta niewielka pomyłka nie zrazi pani do nas tak dalece, by chciała pani… Amanda wzięła pana Tibbie za ramię, odwróciła go we właściwym kierunku i łagodnie popchnęła w stronę drzwi. Czuła się jak despotyczna olbrzymka: przewyższała adwokata wzrostem o dobre cztery cale. - Proszę się nie obawiać, panie Tibbie - zapewniła go. - Nie mam zamiaru zmieniać doradców prawnych. Henchpenny odprowadzi pana do drzwi frontowych. Miłego dnia! Pozbywszy się wreszcie przesadnie uniżonego człowieczka, Amanda wróciła do stojącego obok kominka wygodnego fotela i usiadła na nim. Wzięła list ze stolika, na którym go położyła, i rozcięła zapieczętowaną kopertę ostrym nożykiem z herbem rodziny. Drżącymi palcami wydobyła pojedynczy arkusik welinu i ostrożnie rozłożyła go. Przymknęła na chwilę powieki i zrobiła głęboki wdech. Była prawie pewna, że treść listu ją wzruszy. Może nawet uroni kilka łez? Otworzyła oczy i ujrzała drobne, wyraźne pismo swojego ojca. Pięć minut później list wypadł z jej zdrętwiałych palców i sfrunął na podłogę. Odchyliła się na grubo wyściełane, wysokie oparcie fotela i zapatrzyła się suchymi oczyma w różnobarwne jesienne liście,
przelatujące z wiatrem za rozdzielonymi kamiennymi słupkami, gotyckimi oknami biblioteki. - Aleś ty blada, najdroższa Amando! - zawołała Nan. - Śmiertelnie blada! - zawtórowała jej Prissy. Obie ciotki pochylały się niespokojnie nad siostrzenicą jak dwie kwoki biadolące nad jednym jedynym kurczątkiem. - Co się stało, Amando Jane?! 2 Amanda zebrała siły i wyprostowała się w fotelu. - Lepiej siądźcie, kochane cioteczki - powiedziała smutno. Jak można się było spodziewać, ten niepokojący wstęp zatrwożył dwie stare panny. Natychmiast posłuchały rady swej siostrzenicy. Usiadły i przynajmniej raz bez słowa czekały na jej wyjaśnienia. - Otrzymałam dziś list od naszego adwokata. - Boże święty! - ozwała się słabym głosem Nan. - Czyżby ostatnia wola twojego ojca okazała się nieważna? Ten dom nie należy do ciebie? - Ależ nie - wyjaśniła Amanda cierpliwie. - Dom należy do mnie. Rodzinny majątek należy do mnie. Jestem tak samo bogata jak dotąd, a wasza obecność w Darlington Hall jest równie pożądana jak zawsze. Nic nie mąci naszego bezpieczeństwa. - Wobec tego o co chodzi w tym liście? Nie trzymaj nas dłużej w niepewności! - nalegała Prissy, kurczowo zaciskając i rozwierając spoczywające na kolanach dłonie. Ręce cioci Prissy nie leżały nigdy spokojnie, a ich nerwowe ruchy od lat kojarzyły się każdemu z tą damą, podobnie jak perłowe grzebyki, które zawsze nosiła w srebrnych loczkach. Nan za to przykrywała szopę swoich mięciutkich jak puch, siwych włosów skromnym koronkowym
czepeczkiem, związanym pod pulchną brodą. Jak przystało na ten okres żałoby, obie były odziane w niczym nie rozjaśnioną czerń. Amanda potrząsnęła głową. - Sama jeszcze nie mogę uwierzyć… choć przeczytałam to na własne oczy. - Urwała, ale po chwili zmusiła się, by mówić dalej: chciała jak najprędzej przejść do sedna sprawy. - Ojciec posiadał jeszcze niewielki dom na Cierniowej Wyspie w zachodniej części hrabstwa Sussex. Ciotki wymieniły spojrzenia. - Jeszcze jedna posiadłość? To chyba pomyślna nowina… nieprawdaż, Amando Jane? - Nieco wyblakłe brązowe oczy Nan rozszerzyły się ze zdumienia. - No cóż, przeważnie… - Pierwsze słyszę o jakiejś Cierniowej Wyspie - wtrąciła się Prissy - ale jeśli domek jest w niezłym stanie, mogłybyśmy od czasu do czasu spędzać wakacje nad morzem. Pobyt w uroczej wiejskiej chatce bywa zawsze przyjemny… o ile nie ma wilgoci. Nie mogę znieść wilgotnych ścian! Ciekawe, jak daleko stąd do tej Cierniowej Wyspy? W kąpielisku w Brighton zrobiło się ostatnio tak tłoczno, że nie można się docisnąć do kabiny na kółkach! - Och, Prissy, zamknij buzię! - ofuknęła Nan siostrę, pacnąwszy ją po spódnicy. - Amanda Jane jeszcze nie skończyła. - Tak, wysłuchajcie mnie do końca, cioteczki - poprosiła Amanda z godnym podziwu opanowaniem. - Nie pora teraz na rozważania o zawilgoconych kamiennych chatkach i kabinach do zażywania kąpieli w morzu, ciociu Prissy. Domek na Cierniowej Wyspie ma już lokatora. Nan, bardziej spostrzegawcza z dwu sióstr, odezwała się. - I właśnie ta osoba najbardziej cię niepokoi… prawda, Amando Jane? Któż to taki?
Wielki Boże! Chyba twój ojciec nie zamknął tam na poddaszu jakiegoś obłąkanego wuja, czy coś w tym rodzaju? To pomysł żywcem wzięty z taniego francuskiego powieścidła! Nigdy nie przepadałam za twoim ojcem - Panie, świeć nad jego duszą! - i ostrzegałam Clorindę, by za niego nie wychodziła, ale nie chciała mnie słuchać… - No, no… Któż to się teraz rozgadał? - zauważyła Prissy z pogardliwym prychnięciem. - Nie kłóćcie się, bardzo proszę… - powiedziała Amanda. Poczuła nagle, że nie podoła zadaniu. Przeciągnęła drżącą ręką po oczach i osunęła się znów na oparcie fotela. - Coś cię naprawdę trapi, Amando Jane! - stwierdziła z niepokojem Nan. Pochyliła się ku siostrzenicy i położyła jej rękę na kolanie. - Opowiedz nam o tym, moja kochana. Powiedz, co złego się stało, a my wysłuchamy uważnie i nie będziemy ci już przerywać. 3 Amanda nakryła dłonią rękę ciotki i zmusiła się do uśmiechu. - Dziękuję, najmilsza cioteczko. Wasze milczenie i skupiona uwaga ogromnie ułatwią mi zadanie. Całkiem już otrzeźwione, a nawet nieco zatrwożone zdenerwowaniem opanowanej zwykle Amandy ciotki wyprostowały się jak struny i nadstawiły ucha. - Ta wiadomość nie pochodzi od adwokata. To list od moich rodziców. - Jak to możliwe? - spytała Prissy drżącym głosem. Amanda wyjaśniła, jakim sposobem dokument zawieruszył się w kancelarii. - Miał zostać wręczony zaraz po pogrzebie. Jest w tym liście mowa o… kimś z rodziny… Nie chodzi jednak o wuja, szalonego ani zdrowego… Prissy jeszcze gwałtowniej niż dotąd zaczęła wyłamywać sobie palce.
- No więc? Któż to taki? Amanda odchrząknęła i spuściła wzrok na swoje ręce, spoczywające na kolanach. Zacisnęła je tak silnie, że kostki zbielały. - Okazuje się, że nie jestem jedynaczką. Odpowiedzią na tę niespodziewaną wieść było kompletne milczenie. Nie podnosząc głowy, Amanda mówiła dalej: - Ojciec miał dziecko… z jakąś inną kobietą. List nie zawiera żadnych informacji na temat płci ani wieku tego dziecka. Stwierdza tylko, że przebywa ono od urodzenia w należącym do mego ojca domu zwanym Ciernistą Chatką na Cierniowej Wyspie. Czuwa nad nim opiekunka, niejaka pani Grimshaw. Dziecko nie ma pojęcia, kim są jego rodzice. Z listu wynika, że ojciec wysyłał tej kobiecie co dwa miesiące pięćdziesiąt funtów jako zapłatę za jej usługi, a także na utrzymanie domu, zakup żywności i tak dalej. Nie znalazłam ani słowa o kształceniu dziecka. Amanda ośmieliła się spojrzeć na ciotki: słuchały jej w osłupieniu, z otwartymi ustami. - Nie dziwię się, że jesteście zaskoczone - powiedziała Amanda i dodała z goryczą: - Ojciec i matka uchodzili za wzór szacownego małżeństwa! - Ostrzegałam ją, żeby za niego nie wychodziła! - powtórzyła Nan. - Mężczyźni to odrażające bestie! - dodała Prissy. - A co się stało z matką tego dziecka? - spytała Nan. - Zmarła w połogu. -
Ooo! - jęknęły ciotki jednym głosem i znowu umilkły. Amanda wstała i zaczęła krążyć po dywanie. Ujrzała swe odbicie w lustrze o pozłacanych ramach, które wisiało nad kominkiem, i zdumiała się, że w jej wyglądzie nie zaszła żadna zmiana. Ani jedno pasemko jasnych włosów nie wymknęło się spod kontroli, a zapięta pod szyję suknia była tak czyściutka i skromna, jak mogłaby sobie tego życzyć jej surowa, pruderyjna matka. W sercu Amandy szalała jednak burza. Czuła się wewnętrznie rozdarta jak nigdy dotąd - Cała ich szacowna egzystencja była jednym kłamstwem. Nan wystąpiła oczywiście w obronie zmarłej siostry. - Nie gań Clorindy: winę za to wszystko ponosi wyłącznie twój ojciec! - Matka wiedziała o dziecku i zaaprobowała ten sekretny układ. Prissy wzruszyła chudymi ramionami. - A cóż mogła począć?! Dziecko miało przynajmniej jakąś opiekę! - Uważam całą tę sytuację za godną pożałowania - powiedziała Amanda z niesmakiem. - Chować dziecko przed ludzkim wzrokiem, na jakiejś odludnej wyspie… pozostawiać na łasce płatnej opiekunki… to podłe! Po śmierci matki powinno wychowywać się u moich rodziców. Niechby nawet ojciec mówił wszystkim, że zlitował się nad losem biednej sierotki. Albo trzeba było wystarać się o jakieś zacne małżeństwo, które wychowałoby to maleństwo jak własne dziecko. 4 - Zaraz by się zaczęły domysły, szepty i plotki - wyjaśniła Nan. - Twemu ojcu byłoby to z pewnością… niemiłe. -
A dla mojego brata czy siostry było miłe?! Przecież ojciec formalnie uwięził to biedactwo! Nie miało pojęcia, kim jest… Nie zaznało rodzinnej miłości… Wiecznie tylko pod opieką sługi, która może wcale się z nim dobrze nie obchodziła! - Amanda zapalczywie potrząsnęła głową. -Aż się wzdrygam na myśl, że ojcu tak łatwo było zagłuszyć sumienie: wystarczyło posyłać co drugi miesiąc pięćdziesiąt funtów… i mógł sobie więcej nie zawracać głowy nieszczęsnym owocem swoich cudzołożnych figli! - Amando Jane! - krzyknęły jednym głosem obie ciotki, zdumione niestosownym słownictwem dziewczyny. Amanda przestała krążyć po dywanie i odwróciła się do ciotek. - Czy wy nic nie pojmujecie?! Do Ciernistej Chatki nie wysłano ani grosza od marca, a teraz jest już piąty października! - A nie przyszły stamtąd żadne listy, domagające się od twego ojca należnych pieniędzy? - spytała Prissy. - Zgodnie z tym, co napisał ojciec, opiekunka nie znała ani jego nazwiska, ani adresu. Ojciec zalecił mi kontynuowanie jego dotychczasowego postępowania w tym względzie, o ile uznam to za stosowne. Miał zwyczaj spotykać się z panią Grimshaw raz do roku, na wiosnę, w ustalonym miejscu, z dala od Cierniowej Wyspy i Ciernistej Chatki. Mogę też po prostu zaprzestać wysyłania tam pieniędzy, jeśli wolę nie mieć z tą sprawą do czynienia. Mam wrażenie, że ojciec nigdy nawet nie rzucił okiem na to dziecko! - Amanda potrząsnęła głową. - I uważał widać, że jestem tak samo bez serca jak on, jeśli sądził, że podejdę do całej sprawy z równym chłodem i wyrachowaniem! - Co zamierzasz zrobić, Amando Jane? - spytała Nan. -Widzę, że bardzo się przejęłaś losem tego dziecka!
Amanda poczuła, że spływa na nią spokój, choć musiała zdobyć się na odwagę, by odpowiedzieć ciotce. - Pojadę po dziecko i przywiozę je tutaj. - Co takiego?! - krzyknęły znów chórem ciocie, nie żałując głosu. - A czemuż nie miałabym tego uczynić? Wiodłam przykładne życie według wskazań rodziców, których uważałam za niezrównane wzory prawości. I widzicie, do czego to doprowadziło? Jestem teraz beznadziejną starą panną, równie sztywną i pozbawioną radości jak oni. Czy widziałyście, cioteczki, by moi rodzice wymienili choć raz czułe spojrzenie? Żeby na przykład matka poprawiła ojcu krawat pieszczotliwym gestem? A on czy pogłaskał ją kiedyś po policzku albo objął wpół? Nigdy. - No cóż… nie uważali widać za stosowne objawiać uczuć przy ludziach… - podsunęła Prissy bez większego przekonania. - Założę się, że sam na sam też ich nie objawiali! - odparła Amanda. - Odkąd matka wydała mnie na świat, nigdy pewnie nie znaleźli się pod jedną kołdrą. Nie zamierzam dłużej kierować się w życiu ich zasadami! Sama będę decydować, co wypada, a co nie wypada. Wyruszam natychmiast w drogę. Przekonam się, co się stało z dzieckiem, a potem zadbam o to, żeby to biedactwo zaznało czegoś lepszego niż tak zwana „dobroczynność” moich rodziców! - Ludzie gotowi pomyśleć, że to twoje dziecko! - zauważyła cicho Nan. - Gwiżdżę na to, co sobie ludzie pomyślą! - oświadczyła Amanda i podszedłszy do kominka, pociągnęła energicznie za sznur od dzwonka. - Zależy mi tylko na tym, by naprawić krzywdę wyrządzoną temu dziecku. Plotkarze niech się udławią swymi ozorami!
Prissy gorączkowo zaciskała i rozwierała ręce. 5 - Ależ, Amando Jane! Można dla tego dziecka uczynić wiele dobrego, nie przywożąc go tutaj! Czy nie myślisz przypadkiem więcej o sobie niż o nim? Może zawsze pragnęłaś mieć młodsze rodzeństwo, by mu matkować? Te słowa zbiły nieco z tropu Amandę. Czy rzeczywiście była egoistką? Czy chciała zapełnić pustkę swego wielkiego domu obecnością brata lub siostry? A może wychowywanie tego dziecka miało być dla niej namiastką małżeństwa i macierzyństwa, które nie były jej widać sądzone? Czy ten przyrodni braciszek albo siostrzyczka miał być lekiem na jej samotność? - Nie będę się teraz nad tym zastanawiała, drogie ciocie - powiedziała do starszych pań. - Szkoda czasu! Kto wie, co się stało z tym dzieckiem, odkąd pieniądze na jego utrzymanie przestały przychodzić? Kiedy upewnię się, że na niczym mu nie zbywa, zastanowię się poważnie nad przyszłością. Drzwi się otwarły i do pokoju wszedł majordomus. - Panienka mnie wzywała? - Tak, Henchpenny. Musisz mi pomóc w przygotowaniach: wyjeżdżam niezwłocznie. - Do Edenbridge, panienko? - Nie, Henchpenny, to dłuższa podróż. Nie będzie mnie dobrych kilka dni. Majordomus nawet okiem nie mrugnął, choć Amanda właściwie nie wyjeżdżała nigdzie dalej od czasu londyńskiego sezonu przed czterema laty, który zakończył się dla niej kompletnym fiaskiem. - Wobec tego trzeba przygotować karetkę podróżną, panno Amando. Ilu forysiów będzie
panienka potrzebowała? - Tylko dwóch. Harley i Joe nadadzą się w sam raz. A jeśli Theo zacznie stroić fochy, to mu powiedz, że może zostać: będę powozić sama! Wargi majordomusa lekko drgnęły. - Tak jest, panno Amando. Jestem pewien, że po takim ultimatum od razu spuści z tonu. Czy mam zawiadomić pokojówkę, żeby zaczęła pakować rzeczy panienki i swoje? - Nie, Henchpenny. - Amanda schyliła się po list, który nadal leżał na podłodze. Kiedy się wyprostowała, twarz miała zaczerwienioną. Czy po prostu krew jej nabiegła do głowy, czy też był to objaw radosnego podniecenia, które ogarnęło ją na myśl o nieskrępowanej odtąd wolności? Nie wiedziała sama i było jej wszystko jedno. - Nie, Henchpenny - zaczęła jeszcze raz. - Powiedz Iris, by spakowała tylko moje rzeczy. Ciotki jęknęły chórem. Henchpenny był wyraźnie zbity z tropu i zgorszony. - No to… może Iris ma spakować rzeczy panny Nancy i panny Priscilli? - Nie ma potrzeby. Jadę sama. - Amando Jane! To czyste szaleństwo! - wykrzyknęła Prissy. Nan podniosła się z kanapy. - Taka samotna podróż jest zbyt niebezpieczna! Jeśli już koniecznie chcesz jechać, pojadę z tobą. - Gdzież bym śmiała narażać cię na takie trudy, cioteczko! A poza tym moja misja jest wyjątkowo delikatnej natury, więc im mniej osób jest w to wmieszanych, tym lepiej! - Amanda zwróciła się do majordomusa. - Nie mam nic przeciwko temu, by moje ciotki wyjaśniły ci, Henchpenny, dokąd się wybieram i w jakim celu. Nie życzę sobie jednak, by
ta historia się rozniosła. Ufam, że wszyscy troje okażecie najwyższą dyskrecję. Muszę oczywiście wtajemniczyć również Theo, ale nikogo poza tym. Kiedy powrócę z Cierniowej Wyspy - Bóg da, że nie sama! - zastanowimy się nad tym, co robić dalej. Czy wyrażam się jasno? Po tym wszystkim majordomus był już głęboko zaniepokojony. - Zrobię co w mojej mocy, panienko - wymamrotał. 6 - A teraz pospiesz się, Henchpenny - poleciła Amanda, przemykając się obok niego na korytarz. - Chcę wyruszyć przed zmrokiem, a już wpół do piątej! Mamy dziś pełnię księżyca i jeśli się nie rozpada, można będzie jechać długo po zachodzie słońca. Koło północy zatrzymam się w jakimś przydrożnym zajeździe, a jutro ruszę w dalszą drogę. I dość już tych żałobnych min, Henchpenny: wszystko będzie dobrze! Kiedy pospieszne kroki Amandy zastukały na korytarzu, Henchpenny zwrócił się do ciotek. - Wielmożne panie wybaczą… ale co właściwie opętało pannę Amandę?! - Nie dziwię się, że o to pytasz, Henchpenny! - odparła Nan, unosząc brwi. - Dopilnuj wszystkich przygotowań do podróży panienki, a potem obie z panną Priscillą chętnie ci wszystko wyjaśnimy. Henchpenny wymaszerował z pokoju z głęboką zmarszczką na czole. Ciotki popatrzyły za nim, potem zaś wymieniły spojrzenia i filozoficznie pokiwały głowami. - Ciekawa byłam, kiedy wreszcie nasza rodzinna krew odezwie się w tej dziewczynie! - odezwała się Nan. - Już się obawiałam, że ten jej ojciec spaczył do reszty charakter Amandy Jane, tak samo jak biednej Clorindy…
- Wiesz co, Nan? - powiedziała Prissy z rozmarzonym spojrzeniem. - Kiedy się już trochę oswoimy z tą myślą… chyba miło będzie mieć dziecko w domu. - Tak - zgodziła się Nan i skinęła stanowczo głową. -Dziecko to coś lepszego niż wakacje nad morzem! We wnętrzu niewielkiej wiejskiej karczmy „Pod Łaciatym Psem” było pełno dymu i śmierdziało dżinem, potem i krowim łajnem. Jackson Montgomery, wicehrabia Durham, spadał niemal ze stołka, gdy liczył stojące przed nim puste kieliszki. Ze wzrokiem było u niego coraz gorzej i miał poważne podejrzenia, że niektóre kieliszki widzi podwójnie. - Jeden… drugi… a to cz… czeci… - A może piętnasty? Czterdziesty… albo i setny? Jakie to ma znaczenie, ile wypiłeś, Jack? - rzucił niedbale jego towarzysz podróży i przyjaciel od serca, Robert Hamilton. - Lepiej jedz, pij i używaj życia, stary, bo jutro cię… zaobrączkują! - Masz… sz… ś… świętą rację… - odparł Jack. Przymrużył oczy, spojrzał przez stół i zobaczył zamiast jednego dwóch przyjaciół. Dwie jasne głowy ufryzowane „na cherubinka”, dwie niewinne twarze o niebieskich oczach w obramowaniu długich rzęs. - Ale nie idziemy równo, chłopie. Wypiłeś tylko dwa albo cz… czy, Robbie. - Ja tam się nie żenię, Jack. Tylko z ciebie taki szczęściarz! Jackson zmarszczył brwi. - Bez tych kpin, Rob! - Do dna, Jack! - zachęcił go raźnym tonem Robert. -Uporaj się z tym, a ja huknę na karczmarza, żeby dał następny. Jack posłusznie pociągnął długi łyk podłego dżinu i otarł usta grzbietem dłoni. - Wiesz, w koś… ściele nie wypada się zatacz… taczać! -
Co tam, Jack! - odparł Rob i zbył sprawę machnięciem ręki… a może dwóch rąk? - Charlotte masz już w kieszeni… Jak zresztą wszystkie podlotki w Londynie. Będzie czekała przed ołtarzem, choćbyś się tam przyczołgał… albo i przyfrunął. Chciałbym mieć takie powodzenie u pań! – dodał z nieco kwaśnym uśmieszkiem. Jack wziął do ręki następny kieliszek. - Ch… charlotte bardzo cię lubi, Rob. - Ale ciebie więcej. - Wielka sz… szkoda, że ja ją trochę mniej… - zauważył Jack posępnie. - Jeśli ci nie odpowiada, to może mi ją odstąpisz? 7 - Chyba się w nikim nie zakocham, Rob… Nigdy mi się to nie zdarzyło… a w cz… czerwcu mi stuknęło cz… czydzie-ści dwa lata. - Przygryzł wargę i wytężył władze umysłowe. - A może cz… czydzieści cz… czy? Wsz… szystko jedno!… Z Ch… charlotte dobra dziewuszka, no nie? - I posażna - burknął Rob. - Nie o to chodzi! - zaprotestował Jack. - Tobie może nie. - Bardzo miła w dotyku, wiesz? Ma, co cz… czeba, i tam, gdzie cz… czeba… rozumiesz? - Jasne, choćby pieniążki w worku. - No to cz… czego więcej chcieć?
- Święte stówa! - przytaknął dobrodusznie jego przyjaciel. Wstał ze swego miejsca i pochylił się nad Jackiem. - Posiedź tu chwilę, stary! Zobaczę, czy w tej podłej dziurze mają coś do jedzenia. Powiem, żeby ci dali jeszcze jednego, co? Jack nie zawracał sobie głowy odpowiedzią, tylko opróżnił do reszty kieliszek, wiedząc, że zaraz zjawi się następny. - Jeszcze jednego, wielmożny panie? Jack bardzo ostrożnie podniósł głowę i dostrzegł jakąś zamazaną sylwetkę koło stołu. Podnosił dalej głowę, podnosił, podnosił… i wreszcie zobaczył twarz. Tym razem nie rozdwoiła się, ale był to tylko zamazany owal z dwiema czarnymi kreskami brwi i małymi czarnymi dziurkami oczu. Te kreski i dziurki wydały się Jackowi dziwnie znane… A, prawda: karczmarz! -Jak to ładnie, ż… że pytasz, dobry cz… człowieku - odezwał się Jack, krzywiąc usta w przyjaznym uśmiechu. -Rob cię tu prz… przysłał, co? - A jakże, wielmożny panie. Ale po mojemu byłoby dość - dodał z wahaniem. - Jak Rob mówi, ż… że mam wypić, to wypiję! - stwierdził Jack z taką stanowczością, na jaką go było stać. - Rob mi ocalił ż.., życie, wiesz? Pod Oporto, jakeśmy tłukli to ś… ścierwo, Napoleona! - I odtąd się nie rozstajecie, wielmożny panie? - Trrrafiłeś w sedno, chłopie! A teraz mi dolej. Okrrropnie mnie suszy! Nic tylko bym pił i pił… Zamazany kontur karczmarza dziwnie się przemieścił i zaczął podrygiwać. Rozległo się coś jak pohukiwanie sowy, tylko w szybszym tempie. Po chwili do Jacka dotarło, że karczmarz się śmieje. Jackowi było przyjemnie, że powiedział coś zabawnego, ale ani rusz nie mógł sobie przypomnieć, co to było.
- Suszy, co? Musiał się wielmożny pan nałykać sporo kurzu po drodze z Brighton - zauważył karczmarz, nalewając dżinu do kieliszka. - Niech będzie: jeszcze strzemiennego! Ale już wielmożnemu panu niewiele brakuje. Założę się, że zaraz się wykopyrtnie. Nie dałbym panu więcej pić, ale ten przyjaciel… co teraz myszkuje mi po kuchni i ugania się za podkuchenną… przysięga, że dowiezie pana zdrowo i cało do Londynu. - Zdrowo i cało… do Londynu… - powtórzył Jack, wlepiając oczy w kieliszek dżinu. - Do mojej… ż… żoneczki… Karczmarz gwizdnął. Jackowi zahuczało od tego w głowie. Zaczął nią potrząsać, by wypłoszyć ten cholerny rój pszczół, który widać wleciał tam przez ucho… - A, to wielmożnego pana zaobrączkowali? Jack przysunął do siebie kieliszek. Potem z ogromnym wysiłkiem podniósł znowu głowę i wlepił wzrok w niewyraźną plamę, która była twarzą karczmarza. - Nie, mój dobry człowieku - powiedział, bardzo dokładnie wymawiając każde słowo. -Jeszcze mnie nie zaobrączkowali. - Wskazującym palcem stuknął się w pierś. -Do jutra rana… (stuknął znowu)… jestem… (stuknął raz jeszcze)… wolny. - I potwierdził to kolejnym stuknięciem. 8 - A, więc dlatego się wielmożny pan tak zalał? Nie dziwota! Małżeństwo to ryzykowny krok! - Pewnie, ż… że ryzykowny! - zgodził się Jack. Od lat udawało mu się wymigiwać od tego ryzyka. W końcu jednak trzeba było zadbać o przedłużenie rodu Montgomerych… Legalnie mógł to zrobić tylko za cenę wolności, postanowił więc zdobyć się na tę ofiarę. - Ona nie jest taka zła… - wymamrotał w kieliszek. -
Kto taki, wielmożny panie? - Moja fi… jan… se… - Jakie znów fajanse? Jack czknął, zmarszczył brwi i skoncentrował się na swej francuszczyźnie. - Nie, nie! Mówię: fii… jjan… seee*. Karczmarz pochylił się nad nim. - Nie rozumiem ani w ząb, wielmożny panie - usprawiedliwiał się, - Moja prz… pszysz… szła - Jack zdecydował się ostatecznie na ojczysty język. - A!… - Sz… szykowna, ładna i lubię ją całować. - Jack wyliczał karczmarzowi zalety swej narzeczonej w podobny sposób, jak wychwalał ją w rozmowie z Robertem. Prawdopodobnie chciał przekonać nie tyle ich, co siebie, że postępuje słusznie. - Cz… czego więcej chcieć? … - Spojrzał na rozmówcę w nadziei, że mu przytaknie. - Święte słowa, milordzie - potwierdził żywo karczmarz. - Czego więcej mężczyźnie trzeba do szczęścia? - No właśnie: czego? - zadumał się filozoficznie Jack. Może tego, żeby się choć raz w życiu zakochać? Ale w tej chwili, po niezliczonych kieliszkach dżinu, trzeba mu było tylko jednego: musiał opróżnić pęcherz. Wsparł się obiema rękami o blat stołu i jakoś stanął na nogi. W głowie natychmiast zaczęło mu wirować. - Niech to sz… szlag! -
Może wielmożnemu panu pomóc? - Karczmarz nie wiedzieć kiedy zdążył obejść stół i stał teraz obok Jacka. Ale ten wcale nie miał ochoty korzystać z jego wsparcia w tak osobistej sprawie! To było… niegodne mężczyzny. No i trzeba być zalanym w trupa, żeby nawet z tym nie uporać się samemu! - Nie, nie, dobry cz… człowieku - odparł, wznosząc dumnie głowę, choć omal mu nie pękła. - Tylko powiedz, jak stąd wyjść? Karczmarz wskazał ciemny łuk drzwi w odległości dobrej mili. Tak się Jackowi przynajmniej wydawało. - Tam jest tylne wyjście, wielmożny panie. - Dosz… szkonale - odparł Jack i ruszył chwiejnie we wskazanym kierunku. Wydostał się na zewnątrz, zabawił chwilę w gęstych krzakach, załatwił co trzeba i skierował się znów w stronę karczmy. Po kilku minutach zorientował się, że chyba idzie w niewłaściwym kierunku. Przystanął i rozejrzał się dokoła. Drzewa były wysokie i nie widział spoza nich księżyca. W otaczających go gęstych zaroślach nie mógł dostrzec ani śladu dróżki. W ogóle było ciemno, mglisto i wszystko wirowało mu przed oczami. - Niech to diabli! - wykrzyknął bez większego entuzjazmu dla pejzażu zachodniej części Sussex. *Chodzi o francuskie słowo „fiance” (narzeczona), bardzo często używane w wyższych angielskich sferach zamiast rodzimego odpowiednika „betrothed” (przyp. tłum.). 9 Chyba to nie był dobry pomysł - zatrzymywać się na jednego w tej zabitej deskami dziurze, w tej karczmie na odludziu? Powinni byli jechać dalej; popiliby sobie w jakimś bardziej cywilizowanym miejscu. Ale on się uparł, więc wysiedli, a potem dżin i przedślubne nerwy całkiem go zmogły… Jack usiłował zebrać myśli. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: był zalany jak jeszcze nigdy
w życiu i sądząc z niepokojącego burczenia w brzuchu, chyba zaraz zacznie wymiotować. Powlókł się w kierunku czegoś, co wyglądało mu na polankę, i poczuł chłodny powiew wiatru we włosach. Po raz pierwszy, odkąd opuścił karczmę, uświadomił sobie, że mży drobny deszczyk. Poczuł na twarzy zimne, orzeźwiające krople, stał więc przez chwilę z zamkniętymi oczami. Żołądek, Bogu dzięki, trochę się uspokoił. Niestety, w kojącą ciszę wdarł się niemiły hałas. Podeszwami butów Jack wyczuwał jakieś wibracje. Jego zalany alkoholem mózg odmawiał jednak posłuszeństwa. Nie mógł sobie ani rusz przypomnieć, gdzie słyszał już podobny hałas? Odgłosy stawały się coraz bliższe i donośniejsze. Jack otworzył oczy i zorientował się, że stoi na samym środku gościńca. Przeszył go dreszcz trwogi, gdy nagle uświadomił sobie, co to za hałas i co go czeka. Zza zakrętu drogi wyjeżdżał właśnie raźnym tempem powóz zaprzężony w czwórkę koni. Jack rzucił się desperacko w bok, chcąc uniknąć stratowania. Pomyślał z czarnym humorem, że śmierć rozwiąże raz na zawsze jego problemy matrymonialne. Jednak z własnej woli nie wybrałby takiego rozwiązania: z deszczu pod rynnę, no nie?
2 Woźnica zaklął siarczyście, konie zarżały, a Amandę zarzuciło do przodu. Powóz zatrząsł się i raptownie stanął. - Wielkie nieba! - wykrzyknęła, prostując się na siedzeniu i unosząc rondo kapelusika, które wbiło się jej na oczy. -Przejechaliśmy widać krowę! Kiedy jednak wygramoliła się z karetki, ujrzała, że Theo klęczy obok leżącego bez ruchu człowieka, a dwaj forysie z latarniami stoją nad nim. Amandę ścisnęło w żołądku ze współczucia i niepokoju; przez chwilę nie była w stanie zrobić kroku. Z miejsca, gdzie stała, mogła dostrzec tylko długie nogi w popielatych spodniach i wysokich czarnych butach. Twarz leżącego mężczyzny była całkiem niewidoczna: zasłaniały ją szerokie plecy Theo. Mężczyzna nie upadł pod kopyta zaniepokojonych koni, lecz na pobocze drogi. Leżał spokojnie. Zbyt spokojnie! - Boże święty! Chyba go nie zabiliśmy, Theo? - zwróciła się do stangreta drżącym szeptem. - Nie przejechaliśmy go, jeśli o to panience chodzi - odparł Theo, odwracając się do Amandy. W świetle latarni Amanda widziała bardzo wyraźnie niepokój, malujący się na twarzy woźnicy. - Cóż się więc stało? Nie miałbyś takiej wystraszonej miny, gdyby to nie było coś złego! Czemu on się nie rusza? - Stał na samym środku drogi, jakby miał źle w głowie, panienko. W ostatniej chwili zdążył uskoczyć, ale się wywalił i chyba wyrżnął łbem o kamień. - Oddycha? - A jakże, panienko. -
Krwawi? - Sika z niego jak Z fontanny! - No to trzeba zatamować! - Niby czym, proszę panienki? - Boże święty! Ruszże głową, Theo! - wykrzyknęła zirytowana Amanda. Przez pół minuty wpatrywała się w stangreta, który bezradnie gapił się na mokrą, zasłaną opadłymi 10 liśćmi ziemię. Potem zadarła spódnicę i oderwała falbanę od swej halki. Theo i dwaj forysie skromnie odwrócili wzrok. - Weź to! - rozkazała, wpychając muślinową szmatkę w rękę zmieszanego stangreta. - Człowiek umiera, a ja miałabym udawać skromnisię?! Toż to zbrodnia! - Ma się rozumieć, panienko - wymamrotał Theo. Ujął w palce delikatną falbankę i zaczął ją ugniatać w kulkę. - Nie, nie, Theo! Złóż to porządnie - strofowała go Amanda. Podeszła całkiem blisko; stała tuż przy nim. -Złóż to w poduszeczkę i przyciśnij mocno do rany! Theo starał się wypełnić jej rozkazy, ale miał dwie lewe ręce i upuścił nawet muślin w błoto. - Co z tobą, Theo? - pytała niecierpliwie Amanda. - Przecież wszyscy wiedzą, jak świetnie sobie radzisz z chorymi końmi! - Ale tu nie chodzi o konia, panienko - pożalił się stangret. - To jakiś pan z panów, widać od razu! Jak mam kurować kogoś takiego? Gdyby wyciągnął kopyta, powiedzą, że to przeze mnie, i jeszcze mnie powieszą!
- Bzdury! - ofuknęła go Amanda. - To całkiem możliwe - zapewniał ją Theo. Na jego okrągłej, ozdobionej imponującymi bokobrodami twarzy malował się niepokój. - Przestań trząść portkami, Theo! On wcale nie umrze… chyba że pozwolimy mu wykrwawić się na śmierć! -Amanda nie znosiła widoku krwi i nie była oczywiście przyzwyczajona do obmacywania obcych dżentelmenów… ale to był przecież nagły wypadek! Uniosła więc wojowniczo podbródek i zakomenderowała: - Odsuń się, Theo! Sama to zrobię! Theo z najwyższą gotowością złożył los nieznajomego w ręce swej pani, które drżały prawie tak jak jego własne. Klękając obok rannego, Amanda powiedziała sobie twardo, że musi być opanowana i sprawna. Nie pora teraz na omdlenia z powodu paru kropel krwi ani na dziewiczą skromność, nie pozwalającą dotknąć przedstawiciela płci odmiennej. Chodzi o ludzkie życie! W jasnym świetle latarni Amanda mogła wreszcie zobaczyć swego pacjenta. Jego twarz tak ją urzekła, że na chwilę skamieniała. Był to niewątpliwie najpiękniejszy mężczyzna, jakiego widziała w życiu. Wzdrygnęła się na widok krwawej rysy nad lewą brwią i natychmiast przytknęła do niej złożony kilkakrotnie muślin. Przytrzymała go tak parę minut, po czym wytarła krew, na ile się dało. Dostrzegła z ulgą, że rana nie jest zbyt głęboka. Nieco niżej widniał jednak niepokojący guz. Amanda doszła do wniosku, że właśnie on jest przyczyną - albo jedną z przyczyn - długotrwałego omdlenia nieznajomego. Wyczuła także silną woń alkoholu i pojęła, że mężczyzna jest poza tym pijany. Ciekawe, w jakim stopniu utrata przytomności była skutkiem urazu, a w jakim braku umiaru w piciu? Służący raz jeszcze odwrócili oczy, Amanda zaś ponownie oddarła kawał muślinowej halki i tym prowizorycznym bandażem owinęła głowę poszkodowanego. -
No cóż… to musi na razie wystarczyć, póki go doktor nie zbada - stwierdziła, błyskawicznie unosząc i splatając ręce. - Nie powinien dłużej leżeć na gołej ziemi i na deszczu, bo jeszcze się przyplącze zapalenie pluć! Wnieście go do powozu, chłopcy. - A dokąd go zawieziemy, panienko? - spytał wreszcie całkiem rozsądnie Theo. Amanda zmarszczyła czoło. - Sama nie wiem… - Rozejrzała się dokoła, ale dostrzegła tylko gęste krzaki i drzewa spowite mgłą. - Zupełnie nie rozumiem, jak on tu trafił? Nigdzie w pobliżu się nie świeci ani nie widać dymu z komina. - Według mapy, proszę panienki, najbliższa mieścina jest o dziesięć mil stąd na zachód - oznajmił Theo. - Może tam będą mieli jakiegoś medyka, żeby zbadał tego dżentelmena. A 11 choćby nawet nie mieli, to i tak warto by się zatrzymać w jakiejś porządnej oberży i zatroszczyć się o niego jak można najlepiej. - Masz rację, tak będzie najrozsądniej - zgodziła się Amanda. - Tuż przed tym nieszczęśliwym wypadkiem pomyślałam sobie, że pora się gdzieś zatrzymać, jesteśmy teraz bliżej morza i stamtąd właśnie napływa mgła. Trudno by nam było jechać dalej. A kiedy tylko ten pan odzyska przytomność, wyjaśni nam, jak doszło do wypadku i powie, kogo trzeba zawiadomić z jego krewnych. Miejmy nadzieję, że nie opóźni to zanadto naszej wyprawy! pomyślała Amanda. Było jej żal poszkodowanego i czuła się częściowo odpowiedzialna za to co go spotkało… Przede wszystkim jednak zależało jej na tym, by dotrzeć na Cierniową Wyspę i wybawić z opresji swego brata czy siostrę. - Weź go za nogi, Harley - komenderował Theo forysiami - ja go chwycę od góry, a ty, Joe, podtrzymuj w środku. Chłopisko na pewno jest okropnie ciężkie, mogę się założyć! Amanda wzięła obie latarnie i przyglądała się, jak służący z dużym wysiłkiem podnoszą