uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 863 563
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 659

Daniel Suarez - Demon 01

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Daniel Suarez - Demon 01.pdf

uzavrano EBooki D Daniel Suarez
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 238 stron)

DANIEL SUAREZ Demon

demon (ang. daemon) - program komputerowy, który nieustannie działa w tle i wykonuje konkretne działania w ustalonym czasie lub w odpowiedzi na pewne zdarzenia. Skrót od „Disk And Execution MONitor". Rozdział 1://Wykonanie Reuters.com.business Dziś w wieku 34 lat, po długiej walce z rakiem mózgu, zmarł dr Matthew A. Sobol, współzałożyciel i główny dyrektor techniczny CyberStorm Entertainment (HSTM - Nasdaq). Pionier rynku gier komputerowych wartego 40 mld dolarów; twórca bestsellerowych gier online „Linia Renu" i „Wrota". Dyrektor wykonawczy CyberStorm, Kenneth Kevault, opisał Sobola jako „innowatora o niespożytych siłach i niespotykany intelekt". Co się stało, do cholery? Tylko to myślał w kółko Joseph Pavlos. Przyciskał dłoń w rękawicy do gardła, ale pulsująca krew i tak wyciekała mu między palcami. W piachu obok jego twarzy utworzyła się już szokująco duża kałuża. W jakiś sposób znalazł się na ziemi. Nie mógł zobaczyć rany, ale ból mówił mu, że jest głęboka. Przewrócił się na plecy i popatrzył w idealnie czyste, niebieskie niebo. Jego metodyczny zazwyczaj umysł gorączkowo przerzucał możliwości, jak ktoś szukający wyjścia z budynku pełnego dymu. Musiał coś zrobić. Cokolwiek. Ale co? „Co się stało, do cholery?" To pytanie bezużytecznie rozbrzmiewało mu echem w głowie, a krew tryskała spomiędzy palców. Adrenalina krążyła w żyłach, przyspieszając bicie serca. Spróbował krzyknąć. Nic z tego. Krew trysnęła kilkanaście centymetrów w górę i opryskała mu twarz. Tętnica szyjna... Uciskał szyję mocno, prawie się dusił. A jeszcze kilka chwil wcześniej czuł się tak dobrze. Przynajmniej tyle pamiętał. Ostatnie długi spłacone. W końcu, wreszcie. Zaczął się uspokajać. Dziwne. Dalej usiłował sobie przypomnieć, co robił. Co go tu sprowadziło. Wydawało się to w tej chwili tak nieważne. Jego dłoń zaczęła rozluźniać uchwyt, bo Pavlos wyraźnie widział, że nie ma ratunku; nie istnieje żaden logiczny scenariusz, który dałby szansę na ocalenie życia. A w końcu to jego niezrównane zdolności logiczne pozwoliły mu zajść tak daleko. Zwiedzić pół świata. To koniec. Zrobił już wszystko, co miał do zrobienia. Jego pole widzenia zaczęło się zwężać, poczuł się jak obserwator. Był spokojny I właśnie w tym stanie chłodnego dystansu zrozumiał. Matthew Sobol umarł. Tak podano w wiadomościach. I wszystko zaczęło mieć sens. Gra Sobola w końcu zaczęła mieć sens. Doprawdy, piękne. Sprytny facet... Rozdział 2://Niechciany proces Thousand Oaks w Kalifornii miało urok miejsca, gdzie sterylność łączy się z nadgorliwością. Nie budowano tu domów. Produkowano je - po sto identycznych śródziemnomorskich willi za jednym zamachem. Zbocza wzgórz były porośnięte zamkniętymi osiedlami o nazwach, które zawierały wszystkie kombinacje słów „most", „przystań", „łąka" i „jezioro". W centrum miasta znajdowały się ambasady eleganckich sieci handlowych, a ich obsługa codziennie dojeżdżała z miejscowości wasalnych. Tak jak średniowieczny Lyon miał Aleję Garbarzy, Południowa Kalifornia miała Dolinę Baristów i Kanion Strażaków & Personelu Ratowniczego. Dla zwykłych ludzi pracy Ameryka stawała się zagadką. Kto w końcu kupował te miedziane sosjerki za dwieście dolarów sztuka? I skąd ludzie brali pieniądze na te wszystkie bmw? Byli sprytni czy tylko głupio nieodpowiedzialni?

Pete Sebeck uważał, że pewnych wyjaśnień dostarcza telewizja. Skacząc po kanałach późnym wieczorem, kiedy nie mógł spać, miał wrażenie, że reklamy są skierowane właśnie do niego. Był ich targetem? Czy właściwie go rozgryźli? I co to o nim mówiło? History Channel najwyraźniej uważał go albo za weterana wojny w Korei, szukającego dobrych nożyc do przystrzygania krzewów, albo za kogoś, kto rozpaczliwie potrzebuje zmiany pracy. Sebeck odnosił nieprzyjemne wrażenie, że jedno z tych dwóch to prawda. Autostrada 101 przecinała Thousand Oaks na pół, ale nie istniało tu coś takiego, jak gorsza strona drogi. Miasteczko nazwano najbezpieczniejszym w Ameryce, a patrząc na czyste ulice za oknem samochodu, detektyw sierżant Peter Sebeck przypominał sobie, czemu on i Laura sprowadzili się tu trzynaście lat temu - kiedy jeszcze ziemia w tej okolicy miała normalne ceny; hrabstwo Ventura było świetnym miejscem do wychowywania dzieci. Jeśli tu spieprzyłeś wychowanie dziecka, sam Pan Bóg by ci nie pomógł. - Migrena, Pete? - Nathan Mantz patrzył na Sebecka z troską z fotela kierowcy. Pokręcił głową. Wiedział, że nie warto naciskać. Sebeck myślał o wezwaniu radiowym od Burkowa. Na pewno miało ono wstrząsnąć kilkoma country clubami w okolicy. Sebeck i Mantz jechali przez miasto z błyskającym kogutem, ale bez syreny. Po co niepokoić ludzi. Z nie-oznakowanej crown victorii Sebeck obserwował beztroskich mieszkańców - podatników na porannych przebieżkach. Tak czy inaczej, czekał ich dobry temat do rozmów na wieczornych zajęciach pilatesa. Crown victoria zjechała w niezabudowane kaniony tuż za murem ostatniego osiedla. Nietrudno było trafić. Ambulans, trzy patrolowce i kilka nie-oznakowanych wozów. Na piaszczystym poboczu Potrero Road od razu wskazywały miejsce. Dwaj zastępcy szeryfa stali niedaleko zamkniętej bramy, obsadzonej na środku ogrodzenia z drucianej siatki. Mantz wjechał na podjazd. Sebeck wysiadł z samochodu i podszedł do najbliższego funkcjonariusza. - Koroner? - W drodze, sierżancie. - Gdzie detektyw Burków? Mężczyzna wskazał kciukiem dziurę wyciętą w siatce. Sebeck zaczekał na Mantza, który zgłaszał się przez radio. Spojrzał na zastępcę szeryfa. - Otwórzmy bramę. - Nie da rady, sierżancie. Ma zdalnie sterowany zamek. Nie do rozcięcia. Podszedł Mantz. - Nieruchomość należy do miejscowej firmy: CyberStorm Entertainment. Skontaktowaliśmy się z nimi. Zaraz tu kogoś przyślą. Sebeck przelazł przez dziurę w płocie, Mantz za nim. Ruszyli długą gruntową drogą wijącą się wśród krzewów i karłowatych drzew na dnie kanionu. Niedługo dotarli do grupy sanitariuszy i zastępców szeryfa, trzymających się za plecami fotografa. W południowym słońcu wszyscy lśnili od potu. Sanitariusze mieli nosze, ale nikomu się nie spieszyło. Odwrócili się, kiedy Sebeck i Mantz podeszli do nich, chrzęszcząc butami na żwirze. - Dzień dobry, panowie. - Zerknięcie. -1 panie. Zebrani wymamrotali powitanie i rozstąpili się, żeby ich przepuścić. Detektyw Martin Burków, korpulentny mężczyzna po pięćdziesiątce, w niedopasowanych spodniach, stał na piaszczystej górce na skraju drogi. Obok niego policyjny fotograf nachylał się, żeby zrobić zdjęcie z góry ciału leżącemu na drodze. Kałuża brązowawej, zaschniętej krwi rozprzestrzeniała się spod zwłok; ciemne krople znaczyły szlak w dół. Sebeck się rozejrzał. Dwadzieścia metrów dalej leżał crossowy motocykl. Widać było miejsce, w którym odbił się od ściany kanionu. Między motocyklem a ciałem, na wysokości szyi biegła naprężona stalowa linka. Przecinała drogę pod kątem czterdziestu pięciu stopni, niżej po lewej stronie, wyżej po prawej. Wszystko, co by tędy przejeżdżało, musiało zjechać po niej jak po ostrzu piły. Linka była zakrwawiona na długości dobrych trzech metrów. Ciało leżało dziesięć metrów dalej. Motocyklowy kask -jeszcze pięć.

Sebeck spojrzał wzdłuż linki w prawo, do stalowego słupka wystającego z zarośli. Potem w lewo, w krzaki. Bezpośrednio pod linką w ziemi wyryta była świeża bruzda. - Co tu mamy, Martin? Detektyw Burków zaniósł się kaszlem nałogowego palacza. - Cześć, Pete. Dzięki, że przyjechałeś. Mężczyzna rasy kaukaskiej, około trzydziestu lat. Ciało znalazł godzinę temu miejscowy na spacerze z psem. Zgłoszono to jako 10-54, ale pomyślałem, że lepiej was wezwę. To wygląda raczej na 187. Sebeck i Mantz popatrzyli po sobie i unieśli brwi. Zabójstwo. Rzadka rzecz w Thousand Oaks. Jedyne mordy, jakie tu popełniano, dotyczyły nieruchomości. Fotograf skinął głową Burkowowi i wycofał się skrajem drogi. Burków gestem przywołał detektywów bliżej. - Trzymajcie się lewej strony, tam gdzie krzaki. Wszystkie ślady są po drugiej stronie. Zszedł z górki. Sebeck i Mantz przeszli pod linką i zatrzymali się nad zwłokami. Sebe-ckowi ulżyło, kiedy zobaczył, że głowa wciąż trzyma się ciała. Denat miał na sobie drogi motocrossowy kombinezon z ponaszywanymi różnymi logo. Żółty nylon był rozdarty na wysokości piersi. Wyglądało na to, że mężczyzna uderzył w linkę tułowiem, a ona podjechała mu pod szyję. Tchawicę miał rozciętą; nad ziejącą raną bzyczały muchy. Jego skóra była biała jak alabaster, a suche, matowe oczy gapiły się na buty Sebecka. Sebeck nałożył gumowe chirurgiczne rękawiczki, nachylił się i zaczął obmacywać kieszenie martwego mężczyzny. Szukał portfela albo jakiegoś dokumentu. Nic nie znalazł. Spojrzał na motocykl, potem na policyjnego fotografa. - Carey, spróbuj odczytać numery z tablic. Może uda nam się zidentyfikować faceta. Fotograf popatrzył w dół kanionu, potem założył na aparat teleskopowy obiektyw i ustawił ostrość na motocykl. Sebeck wstał i jeszcze raz popatrzył wzdłuż linki za nimi. Zajrzał w krzaki, w których znikała. - Ktoś wie, gdzie ona się kończy? Zastępcy szeryfa i sanitariusze pokręcili głowami. - Nathan, chodźmy zobaczyć. Tylko ostrożnie. - Sebeck odwrócił się do kirkowa. - Marty, jakie ślady są tam na drodze? - Miejscowi ciągle tędy chodzą. Już kilkoro przesłuchałem. - Zrób odlewy wszystkich śladów w okolicy. - Sebeck machnął ręką w dół. - Dużo tego będzie. - Powiedz technikom, że psich mogą nie odlewać. Mantz wyszczerzył się wesoło. - No nie wiem, słyszałem, że pekińczyki są całkiem cwane. Sebeck rzucił mu ponure spojrzenie i wskazał zarośla. Linka biegła przez i rozpadlinę w zboczu wzgórza, wychodzącą z powrotem na Potrero Road. Sebeck i Mantz szli po jej obu stronach, przyglądając się ziemi pod stopami. - Uważaj na grzechotniki, Pete. - Mantz przeskoczył przez suchy, osypujący się rów. Pod linką cały czas biegła bruzda w ziemi. Po dwudziestu metrach znaleźli się znów przy ogrodzeniu przy Potrero. Przed sobą widzieli tablicę / napisem „Wstęp wzbroniony". Linka przechodziła przez siatkę i znikała w stalowej skrzynce pół na pół metra, zamocowanej na grubej rurze. Bruzda w ziemi ciągnęła się na dwa metry od płotu w obie strony. Detektywi nie znaleźli żadnych śladów stóp. - Chodźmy na drugą stronę. Kilka minut później byli z powrotem pod bramą na Potrero Road. Przeszli sto metrów poboczem i dotarli pod stalową skrzynkę, zaopatrzoną w solidny -Minek. Miała kilka wgłębień tam, gdzie przejeżdżające nastolatki strzelały do niej ze ślepaków, ale żaden strzał nie przebił ścianek. - Solidna konstrukcja. - Sebeck zajrzał w kwadratowy otwór z tyłu, pi zez który do środka wchodziła linka. - Obudowa bębna? Mantz kiwnął głową.

- Z początku myślałem, że to dzieciaki wymyśliły sobie taką makabryczni) zabawę. Ale to nie zabawka. Czemu to mogło służyć? Odwrócili się, kiedy na poboczu przy bramie zatrzymały się rangę rover i pickup. Z rovera wysiadło dwóch facetów w strojach khaki. Zamienili kilka słów z zastępcami szeryfa, którzy wskazali im Sebecka i Mantza, i wsiedli / powrotem do samochodu. Oba auta przejechały wzdłuż pobocza i zatrzymały się przed detektywami, wzbijając dławiącą chmurę kurzu. Khaki znów wysiedli. Ten od strony pasażera podszedł z wyciągniętą ręką. Wyglądał na gościa z pieniędzmi - swobodny biznesowy styl. - Panowie detektywi. Gordon Piętro, główny radca prawny CyberStorm Entertainment. - Piętro wcisnął im obu wizytówki. - To nasz wicedyrektor public relations, Ron Massey. Sebeck skinął głową. Massey miał dłuższe włosy niż Piętro, do tego brew przekłutą złotym kółkiem. Wyglądał na dwadzieścia kilka lat, może pod trzydziestkę, i też widać było po nim pieniądze. Sebeck poczuł ukłucie zazdrości. W głowie pojawiła mu się nieproszona myśl, że mógłby bez wysiłku sprać gówniarza. Stłumił tę chęć. - To detektyw Mantz, ja jestem detektyw sierżant Sebeck, Jednostka Poważnych Przestępstw hrabstwa Ventura Wschodnia. Pietra zamurowało. - Jednostka Poważnych Przestępstw? Powiedziano nam, że na terenie nieruchomości ktoś zginął w wypadku. - Funkcjonariusze wezwali nas. Traktujemy sprawę jako potencjalne zabójstwo. - Sebeck wychylił się za Pietra i spojrzał na pickupa stojącego za roverem. Na drzwiach samochodu było jakieś logo, nieczytelne pod tym kątem. - Kto jest w tym samochodzie? - Och... pracownik firmy zarządzającej. Zajmują się tą nieruchomością. Ma pilota do bramy. - Niech tu przyjdzie. Chcę z nim porozmawiać. Piętro wrócił do samochodu i gestem kazał mężczyźnie wysiąść. Sebeck odwrócił się do Masseya. - Co to za działka? - CyberStorm kupił ją jako inwestycję. Czasami firma organizuje tu pikniki, spotkania integracyjne i tak dalej. Sebeck wyjął notes i długopis. - A więc pan odpowiada za PR? Czym się zajmuje CyberStorm Entertainment? - Jesteśmy topowym producentem gier komputerowych. Słyszał pan kiedyś o „Linii Renu"? - Nie. - Pete! - zawołał Burków spod bramy. - Mam nazwisko z wydziału komunikacji. Motocykl został zarejestrowany na Josepha Pavlosa. Mieszka w tych McDomkach na wzgórzu. Massey uniósł dłoń do brody. - O rany. - Znał pan ofiarę? - Tak. To jeden z naszych głównych projektantów. Co się stało? Sebeck wskazał długopisem. - Trafił szyją na linkę. Wie pan, czy jeździł tędy regularnie? - Nie, ale ktoś z zespołu projektantów może wiedzieć. Piętro wrócił z Meksykaninem po czterdziestce, ubranym w zielony kombinezon. Mężczyzna wyglądał, jakby miał za sobą ciężkie życie - i spodziewał się, że lada chwila stanie się ono jeszcze cięższe. - Ron? To Pav nie żyje? Massey kiwnął głową i wyjął telefon komórkowy. - Cholerny kanion. Brak zasięgu. Piętro wziął swój telefon, żeby zmierzyć się w pojedynku na kreski zasięgu. - Jakiego masz operatora? U mnie są dwie. - A pan to...? - wtrącił się Sebeck. Piętro odwrócił się do niego. - To Haime.

- Poproszę pełne dane, panie Haime. - Haime Alvarez Jimenez, senor. - Mogę zobaczyć jakiś dokument tożsamości, panie Jimenez? - Co się dzieje? - Zginął człowiek. Dostanę ten dokument? Haime spojrzał na Pietra i Masseya, potem sięgnął do kieszeni po portfel. Znalazł prawo jazdy i podał je Sebeckowi. Dłoń wyraźnie mu drżała. Twarz Sebecka wykrzywił lekki uśmiech. - Zabił pan tego człowieka, Haime? - Nie, proszę pana. - To niech się pan uspokoi. - Obejrzał dokument. Meksykanin wskazał stalową skrzynkę. - Dzisiaj uruchomić ten bęben. Tylko przekręcić kluczyk. Tak jak napisane w zleceniu służbowym. - Gdzie to zlecenie? - Na PocketPC w samochodzie. - Ma pan klucz do skrzynki z bębnem? Haime kiwnął głową i wyjął kółko z trzema kluczami, oznaczone kodem kreskowym. - Uruchomił pan dzisiaj bęben? O której? - Około dziewiąta, dziewiąta trzydzieści. Powiedzieć dokładnie, jak zajrzę do zlecenia. Sebeck otworzył kluczem skrzynkę i uchylił drzwiczki czubkiem długopisu. W środku znajdował się elektryczny bęben z jeszcze jedną dziurką od klucza w obudowie. - Do czego służy trzeci klucz? - Ręczne otwieranie zamka bramy. - A więc przekręcił pan klucz. Bęben się włączył i wyciągnął linkę... - Sebeck się nachylił - ...z ziemi. - Nie, senor. Nie linka. Tylko silnik bębna. Pozostali jednocześnie przewrócili oczami. - Haime, jeśli zrobił pan to na polecenie firmy, nie ma się czym przejmować. Do czego w ogóle służy ten bęben? Meksykanin wzruszył ramionami. - Wcześniej go nie uruchamiać. - Może mi pan przynieść to zlecenie? - Tak, proszę pana. - Haime pobiegł do samochodu. Piętro patrzył wzdłuż linki. - Co dokładnie się tu wydarzyło, detektywie Sebeck? - Ktoś postawił bęben w obudowie, a potem zakopał w ziemi stalową linkę. Po uruchomieniu bębna napięła się nad drogą na wysokości szyi. Obaj przedstawiciele CyberStorm zrobili zakłopotane miny. Piętro pomasował brodę. - Jest pan pewien, że to nie... coś w rodzaju łańcucha zagradzającego drogę? - Po co ją zakopano? Po co w ogóle takie coś robić, kiedy ma się stalową bramę? Piętro nie wiedział, co powiedzieć. Haime wrócił i podsunął Sebeckowi pod nos swój PocketPC. Osłonił ekran spracowaną dłonią i wskazał wyświetlone zlecenie. - Widzi pan, „Uruchomić bęben podnoszący antenę do oporu". Sebeck wziął palmtopa i razem z Mantzem przyjrzeli się wyświetlanym danym. - Nathan, będzie nam potrzebny nakaz przeszukania firmy administrującej nieruchomością. Zorganizuj obserwację ich biura, dopóki nie przyjadą tam technicy. Załatw mi też numer sprawy i notatki Burkowa. Przejmuję śledztwo. Od tej chwili wszystko przechodzi przeze mnie. - Spojrzał na Haime'a. - Będziemy chcieli z panem porozmawiać w biurze szeryfa. - Senor, ja nic nie zrobić. - Wiem, dlatego lepiej, żeby pan z nami współpracował. - Detektywie Sebeck... - zaczął Piętro. - Panie mecenasie, mechanizmem tej linki zajmowała się wasza firma administrująca, co

wskazywałoby, że wiedziała o nim wcześniej. Woli pan, żeby odpowiedzialność spadla na CyberStorm, czy raczej CyberStorm będzie pomagać policji w dochodzeniu? Piętro wydął wargi, potem odwrócił się do Haime'a. - Niech się pan nie martwi. Proszę jechać z nimi i robić, co każą. Opowie pan im wszystko, co wie. - Ja nic nie wiedzieć, senor Piętro. - Tak, tak, Haime. Ale chyba najlepiej będzie słuchać się detektywa Sebecka. - Jestem aresztowany? Sebeck spojrzał na partnera. - Nie, Haime - powiedział Mantz. - Tylko porozmawiamy. Może pan tu zostawić samochód. Zajmiemy się nim. Poprowadził Meksykanina w kierunku patrolowców. Piętro skinął głową Masseyowi. - Detektywie Sebeck, skontaktujemy się z pana biurem, żeby otrzymać kopię policyjnego raportu. Wie pan, gdzie mnie znaleźć. Obaj wsiedli do rangę rovera i odjechali szukać miejsca z lepszym zasięgiem. Sebeck popatrzył wzdłuż linki. Czy ktoś naprawdę zbudowałby cały mechanizm tylko po to, żeby zabić jednego człowieka? Przychodziło mu do głowy dużo mniej skomplikowanych sposobów. Zdusił uśmiech. To nie było morderstwo-samobójstwo ani spartolony narkotykowy deal. To mogło być zabójstwo z premedytacją. Czy to niedobrze, że miał taką nadzieję? Wypadek czy morderstwo, ofiara i tak nie żyła. Tego już nic nie zmieni. Dlaczego więc nie powinien mieć nadziei, że to morderstwo? Zastanawiając się nad tym, zawrócił i ruszył do bramy. Rozdział 3://Czarna skrzynka Sebeck, Mantz i trzej zastępcy szeryfa tłoczyli się wokół monitora oblepionego żółtymi karteczkami, w boksie niczym się niewyróżniającej firmy w biurowcu w Thousand Oaks. Tuż za cienką ścianą na autostradzie, warczały wielkie ciężarówki, ale policjanci w skupieniu zaglądali przez ramię Aarona Larsona, jedynego w biurze szeryfa hrabstwa specjalisty od przestępstw komputerowych. Larson miał dwadzieścia kilka lat i wygląd schludnego rekruta - krótko obcięte włosy, atletyczna budowa, kwadratowa szczęka. Do wyszukiwania komputerowych przestępstw podchodził z chłopięcym entuzjazmem. W czasie śledztwa uśmiechał się i wolno kręcił głową niedowierzając, z jakimi rzeczami ludzie mieli nadzieję ujść bezkarnie. Na monitorze komputera Larsona przewijały się linie tekstu. - To log adresów IP, które łączyły się z ich serwerem. Zwróćcie uwagę, że mamy sporo połączeń mniej więcej w czasie, kiedy powstało zlecenie. Kombinacją Alt+Tab przeskoczył do programu zarządzania nieruchomością. - Rozmawiałem z sekretarką. Mówiła, że mogą przyjmować zgłoszenia i zlecenia od klientów przez bezpieczną stronę internetową. Sebeck kiwnął głową - Czyli to zlecenie wcale nie musiało wyjść z tego biura. - Tak jest. W polu „Zlecający", tutaj, napisano, że zlecenie wprowadził niejaki Chopra Singh z CyberStorm Entertainment. Ale zaczekajcie, połączenie wcale nie pochodzi stamtąd. - Larson zminimalizował wszystkie okna oprócz logu połączeń sieciowych. Podświetlił pojedynczy wiersz. - To połączenie stworzyło zlecenie. Kiedy sprawdzam adres IP we Whols... - Przełączył ekrany. - Voila. Według strony wyszukującej Whols, domena należała do korporacji ubezpieczeniowej Alcyone w Woodland Hills w Kalifornii. Sebeck przeczytał to, co napisano drobną czcionką. - W takim razie zlecenie powstało w tej firmie, w Woodland Hills. - Może tak, a może nie. - Myślisz, że ten adres to zmyłka? - Przekonamy się, jeśli zdobędziemy nakaz przejrzenia ich logów sieciowych.

Do ciasnego boksu wszedł jeszcze jeden zastępca szeryfa. - Sierżancie, na zewnątrz stoi samochód ludzi z wiadomości. Sebeck odpędził go machnięciem ręki. Nie odrywał wzroku od Larsona. - Czyli nikt w tej firmie zarządzającej nie wprowadził zlecenia, które zabiło Pavlosa? - To mało prawdopodobne. Sebeck spojrzał na monitor. - Czy internetowy system zgłoszeń to typowa rzecz w takiej małej firmie jak ta? Larson powoli pokręcił głową i się uśmiechnął. - Nie. To niezły bajer. Kierownik biura mówi, że opracowała go dla nich centrala. Nie zgadniecie, co to za firma. - CyberStorm Entertainment. Larson dotknął palcem nosa. - Bardzo dobrze, sierżancie. Nagle z trzaskiem ożyły radia. Sebeck zaczął słuchać. - Jednostki w pobliżu Westlake. Zgłoszono 10-54 na Westlake Boulevard 3000. Uwaga, 10- 29h. 11-98 z ochroną budynku. Sebeck i inni policjanci popatrzyli po sobie. Znaleziono kolejne zwłoki. - Co to ma być, do cholery... Sebeck skądś kojarzył ten adres. Wyjął z kieszeni wizytówkę Gordona Pietra. Przynajmniej pamięć go nie zawodziła: nowe zwłoki znaleziono w siedzibie CyberStorm Entertainment. Według Sebecka firmy branży rozrywkowej dzieliły się na dwa rodzaje: podejrzane biznesy omijające przepisy podatkowe i narkotykowe oraz fenomenalnie prosperujące korporacyjne imperia, które posiadają olbrzymie wpływy na całym świecie. Pomiędzy nimi znajdowało się bardzo niewiele, a transformacje z jednego typu w drugi zachodziły chyba z dnia na dzień, w ciemnościach nocy. Sądząc po siedzibie firmy, dziesięciopiętrowym biurowcu, CyberStormowi taka transformacja najwyraźniej się udała. Zwłoki znaleziono w przedsionku bezpieczeństwa - maleńkim pomieszczeniu kontrolującym dostęp do czegoś, co pracownicy nazywali „farmą serwerów". 1'okoik przypominał Sebeckowi śluzę powietrzną. Na stojakach stało mnóstwo serwerów - rzędy diod LED migotały w półmroku awaryjnego oświetlenia. Za szybą kręciło się kilku pracowników. Wciąż monitorowali komputery. Nie było ich widać wyraźnie, bo okna przedsionka pokrywał żółtawy nalot - osad z ludzkiego tłuszczu spalonego w ciasnocie przedsionka. Ofiara została porażona prądem. Sebeck stał w słabym świetle lamp awaryjnych obok głównego inżyniera budynku, dyrektora usług sieciowych CyberStormu, ratowników medycznych, człowieka z miejskiej elektrowni oraz prezesa i dyrektora wykonawczego firmy - Kevina Kevaulta. Facet dobiegał czterdziestki, był wysoki i szczupły, z nastroszonymi włosami. Czarna jedwabna koszula z krótkim rękawem odsłaniała tatuaże z czaszkami na jego przedramionach; miał też opaleniznę i zmarszczki, których dostaje się po latach surfowania. Wyglądał raczej na podstarzałą gwiazdę rocka niż dyrektora korporacji. Odkąd przyszli, nie odezwał się ani słowem. Sebeck odwrócił się do elektryka. - Główne źródło zasilania zostało odcięte? - Tak, proszę pana - odpowiedział zamiast elektryka główny inżynier budynku. Sebeck spojrzał na niego. - Czyli komputery działają na zasilaniu awaryjnym? - Tak. - Ewakuujmy tamto pomieszczenie. - Jest jeszcze jedno wyjście, ale może być tak samo niebezpieczne jak to. Kazałem technikom na razie się stamtąd nie ruszać. Sebeck kiwnął głową. - Kto mi powie, co się stało? Inżynier i dyrektor usług sieciowych spojrzeli na siebie. - Jakieś pół godziny temu jeden z ludzi CyberStormu został porażony prądem, kiedy

przechodził przez wewnętrzne bezpieczne drzwi - odpowiedział inżynier. - Nie wiem, jak to możliwe, ale technicy mówią że stał i dymił ze trzydzieści sekund, zanim się przewrócił. I tam leży. Kevault syknął z niesmakiem i smutno pokręcił głową. Sebeck go zignorował. - Jeden z ludzi CyberStormu? Czyli pan nie jest pracownikiem tej firmy? Inżynier pokręcił głową. - Nie, ja pracuję dla właściciela budynku. - A do kogo należy budynek? Wymiana spojrzeń. - Do nieruchomościowego trustu inwestycyjnego, którego pakiet większościowy posiada CyberStorm - odparł w końcu Kevault. Sebeck odwrócił się z powrotem do inżyniera. - Czyli jednak jest pan pracownikiem CyberStormu. - Nie - wtrącił się Kevault. - Trust i CyberStorm to dwa odrębne podmioty prawne. Do tego trust outsourcinguje usługi inżynieryjne, ochronę i obsługę budynku. Sebeck już sobie wyobrażał prawników pokazujących się nawzajem palcami przez najbliższe dziesięć lat. - Nieważne. Czy od chwili wypadku ktoś tam wchodził albo wychodził? Wszyscy zebrani pokręcili głowami. - Czy są plany instalacji elektrycznej tego wejścia? Przeprowadzono tu jakieś niedozwolone modyfikacje, o których powinienem wiedzieć? W głosie inżyniera pojawiła się irytacja. - Wszystko robimy zgodnie z prawem. Instalacje zostały odebrane przez miasto i straż pożarną dwa lata temu, mamy dokumenty. Wyglądał na około pięćdziesiąt lat, był barczystym Latynosem z tatuażem piechoty morskiej na przedramieniu. Sebeck domyślił się, że inżynier nie pozwoli grać ze sobą w kulki. Mężczyzna podszedł do płaskiego monitora na pobliskim biurku i odwrócił go przodem do zebranych. Po chwili wyświetlił na nim trójwymiarową mapę pomieszczenia, w którym stali - ciągi wyraźnych wektorowych linii w podstawowych kolorach. Zaczął wymieniać instalacje, za każdym razem stukając w klawisze i podświetlając kolorowe warstwy. - Wodno-kanalizacyjna, ogrzewanie i wentylacja, przeciwpożarowa, elektryka. Powiększył obraz. Prezentacja wyglądała jak gra komputerowa. Na ekranie ukazał się schemat przedsionka; żółte przewody elektryczne biegły przez framugę drzwi do klawiatury z czytnikiem kart w miejscu zamka. Nic dziwnego, że inżynier był taki pewny siebie. Każdą cholerną śrubkę wymodelowano w 3D. - W ścianie nie ma żadnego źródła prądu wystarczająco silnego, żeby śmiertelnie kogoś porazić. A nawet gdyby, to wyskoczyłyby korki. Gdzieś jest krótkie spięcie, pewnie z główną linią. Może dlatego futryna była pod napięciem. - Co zasila farmę serwerów? - spytał elektryk. - Trzyfazowe 480? - Tak, ale idzie pod podłogą. Pionowym kanałem biegnie główna linia. Podłoga została wzmocniona, żeby utrzymać wagę stojaków, jest też wspornik z włókna... - Panowie. - Sebeck stanął między nimi. - Trzeba ewakuować cały personel z biur. Nathan, przy klatkach schodowych i windach ma być kordon. Tuż pod tym przedsionkiem założymy centrum dowodzenia i kontroli. Wszyscy ewakuowani muszą zostać przesłuchani. Dyrektor sieci odwrócił się do Sebecka. - CyberStorm zajmuje pięć kondygnacji. Naprawdę musimy ewakuować wszystkie? - Dzisiaj zginęło dwóch pana współpracowników. Uważam, że zbieg okoliczności jest tu mało prawdopodobny. Twarz dyrektora się ściągnęła. - Dwóch? - Zgadza się. Niech pana światły przywódca opowie szczegóły.

Pracownicy CyberStormu spojrzeli na prezesa. Kevault obgryzał paznokcie - był zirytowany lub mocno zamyślony, trudno powiedzieć. W końcu się odezwał, nie patrząc na nikogo: - Lamont, przełącz na sieć mirrorów. Potem ewakuuj biuro. Sebeck obrzucił go piorunującym spojrzeniem. - Wyprowadzacie stąd ludzi natychmiast. Jeśli macie, panowie, jakieś złudzenia co do tego, kto tu rządzi, mogę wam dać czas do namysłu w areszcie hrabstwa. Kevault chciał coś powiedzieć, ale się rozmyślił. Odmaszerował korytarzem, jego ludzie za nim. Sebeck skinął głową Mantzowi, który ruszył za Kevaultem jak rottweiler za niemowlakiem, potem sam przytrzymał dyrektora usług sieciowych, bo facet najwyraźniej też zbierał się do odejścia. - Pan zostaje. Sebeck przez czternaście lat służby w policji miał do czynienia z wieloma wypadkami i wiedział, że zgony w miejscu pracy przyciągają papierkową robotę jak truchło muchy. Inspektorzy BHP, rzeczoznawcy firm ubezpieczeniowych, reporterzy, prawnicy, zarząd budynku - wszyscy czekali na swoje wejście. Tymczasem jednak, Sebeck zabronił zastępcom szeryfa wpuszczać kogokolwiek, oprócz potrzebnych osób i policjantów. Odcięto główne zasilanie i uruchomiono łączność radiową. Po przeprowadzeniu kilku prób woltomierzem, inżynier i elektryk ustalili, że framuga drzwi farmy serwerów nie jest pod napięciem. Polecili pracownikom centrum danych otworzyć drugie wyjście i wpuścić strażaków oraz policję. Potem ewakuowali techników. Na miejscu zbrodni nie było już żadnych cywilów. W pomieszczeniu zrobiło się gorąco i duszno. Klimatyzacja nie działała już dość długo. Sebeck popatrzył na dziesiątki komputerów na stojakach. Wydzielały dużo ciepła. Po to pewnie mieli przedsionek - żeby z farmy nie uciekało zimne powietrze. Odwrócił się do inżyniera. - Do czego służą te komputery? - Ludzie grają ze sobą przez Internet. Mój wnuk też. Sebeck słyszał o takich rzeczach, ale nie miał pojęcia, że potrzeba do tego aż tyle sprzętu. Pewnie bardzo drogiego. Podeszli do wewnętrznych drzwi przedsionka. Ofiara leżała tuż za szkłem; mogli się jej przyjrzeć po raz pierwszy. Podczas służby w patrolu Sebeck widział setki makabrycznych wypadków samochodowych, ale dyrektor sieci nie wytrzymał, przeprosił i odszedł. Inżynier natomiast nie był pod wrażeniem. - Biedny sukinsyn. Weteran z Wietnamu, pomyślał o inżynierze Sebeck. Trudno było skojarzyć zdjęcie z działu zasobów ludzkich ze szczątkami, które przed nimi leżały. Twarz ofiary wykrzywiły przedśmiertne męki - a przynajmniej mimowolne skurcze mięśni wywołane prądem. Gałki oczne zwisały na policzkach, włosy na głowie były w większości spalone. Całą twarz pokrywały pęcherze, ale Sebeck już wiedział, kim jest zabity: główny programista Chopra Singh - jego nazwisko widniało na lewym zleceniu z Potrero Road. Nie było już żadnej wątpliwości, że w obu przypadkach chodziło o morderstwo. Należało tylko znaleźć dowody. Sebeck kazał elektrykowi jeszcze raz sprawdzić drzwi woltomierzem, na wszelki wypadek, a potem przepuścił przodem strażaków. Uderzył ich smród spalonego ciała i włosów; ludzie zaczęli jęczeć i stękać. - Carey, cyknij parę fotek. Fotograf podszedł do zwłok; przedsionek wypełniło jaskrawe światło. Potem sanitariusze potwierdzili to, co było oczywiste - ofiara nie żyje. Mały przedsionek nie mógł pomieścić wszystkich, więc śledczy zaglądali do środka, stojąc w wąskich drzwiach Sebeck nie sądził, żeby akurat w tym przypadku na ciele ofiary znalazły się jakieś ślady. Kazał je przykryć płachtą i przywołał elektryka. - Muszę się dowiedzieć, skąd się wziął prąd w tych drzwiach, i to szybko. - Nie ma zagrożenia, sierżancie. W całym budynku odcięliśmy zasilanie.

- Nie martwię się tylko o budynek. Elektryk znieruchomiał na chwilę, żeby to przetrawić, potem ponuro kiwnął głową. Wkrótce Sebeck i elektryk ścisnęli się w otwartych drzwiach tuż nad zakrytym ciałem. Warunki były trudne, ale Sebeck wiedział, że trzeba działać szybko. Futryna z zewnątrz wyglądała normalnie. Elektryk odkręcił płytkę zakrywającą zamek, wepchnął łom pod aluminiową ramę i z głośnym trzaskiem zerwał osłonę. To, co się pod nią ukazało, wyglądało dziwnie nawet dla Sebecka. Wewnątrz futryny od podłogi do klawiatury i czytnika kart biegł cienki przewód. Drugi, o wiele grubszy, poprowadzono od sufitu, a jego końcówki przytwierdzono miedzianymi drutami do samej framugi. Sebeck popatrzył na elektryka. - Nie przypominam sobie, żebym to widział na planach inżyniera. Elektryk przysunął się bliżej. - To kabel trójfazowy. Można tym zasilać maszyny przemysłowe. Sebeck wskazał sufit. Przyniesiono drabiny z włókna szklanego i nagłowne latarki. Wkrótce Sebeck i elektryk podnieśli płyty podwieszanego sufitu. Światło latarek ukazało piankę przeciwpożarową natryśniętą na stalowe dźwigary i metalowy strop górnego piętra. Wszędzie biegły przewody wentylacyjne i wiązki kabli. Tam właśnie znaleźli czarną skrzynkę, to znaczy metalową obudowę, do której wchodził trójfazowy kabel i wychodził z przeciwnej strony. Z ciemności do skrzynki prowadził także cienki, szary przewód. Sebeck oświetlił różne kable, znikające w ciemności. - Dobra, dalej nie pójdziemy. Oczyszczenie terenu zajęło saperom dwie godziny. W końcu przyniesiono kolejne drabiny i usunięto następne płyty sufitu. Sebeck, Mantz, zastępca szeryfa Aaron Larson i szef saperów hrabstwa, zastępca szeryfa Bill Greer, naradzali się z głowami wetkniętymi w dziury w suficie dookoła otwartej już czarnej skrzynki. Greer był spokojnym czterdziestolatkiem, który zachowywał się, jakby prowadził szkołę gotowania. Podniósł osłonę hełmu i wskazał trzymaną w ręku metalową pokrywę. - Standardowa obudowa. - Popukał w podstawę skrzynki, wciąż przykręconą do przewodu wentylacyjnego. Kabel siłowy przechodził przez kłąb cieńszych przewodów. - To przełącznik, sierżancie. Ten, kto go zamontował, mógł przez tę skrzynkę puszczać napięcie na futrynę drzwi. Larson wskazał port sieciowy na boku czarnej skrzynki, potem przesunął palcem do mniejszej płytki z układami scalonymi. - Spójrzcie: to serwer sieciowy na chipie. Z malutkim stosem TCP/IP. Są używane do kontrolowania z sieci IP takich rzeczy, jak drzwi i oświetlenie. Sprawdziłem. Mają tak w całym budynku. - Larson przesunął dłonią wzdłuż kabla CAT5 biegnącego od skrzynki w ciemność. - Ta skrzynka jest podłączona do sieci, a sieć do Internetu. Prawdopodobnie ktoś, kto zna odpowiednie hasła, może aktywować ten przełącznik z dowolnego miejsca na świecie. - Czy dałoby się go ustawić tak, żeby się uruchamiał, kiedy określona osoba przeciągnie swoją kartę przez czytnik drzwi? - Niewykluczone. Na razie za mało wiem o tych kartach. - Od jak dawna ten przełącznik tu jest? Greer spojrzał na tył obudowy. - Kiedy się do niej zabraliśmy, była zakurzona. - Czyli z drzwi przedsionka korzystano tysiące razy i nic się nie zdarzyło, a nagle dzisiaj kogoś zabiły. Musimy sprawdzić, czy Singh był kiedyś w centrum danych. Larson spisał kilka numerów z płyty z obwodami. - Możemy sprawdzić ich logi dostępu. Są też kamery przemysłowe. Sebeck kręcił głową. To wszystko stało się zbyt skomplikowane. Teraz już tylko zgadywali. Jeszcze przez chwilę patrzył na przełącznik.

- Panowie, chyba pora wezwać FBI. Bez urazy, Aaron, ale po prostu nie mamy możliwości mierzyć się z czymś takim. Wczesnym wieczorem Sebeck stał niedaleko wejścia do budynku, razem z Mantzem i mundurowym zastępcą szeryfa. Otaczała ich rozgorączkowana gromada reporterów; podtykane mikrofony zlewały się w kolorową masę pianki. Z tyłu lśniły obiektywy kamer, a dziennikarze wykrzykiwali pytania. Sebeck gestem poprosił o ciszę i zaczekał, aż usłyszał tylko pracujące niedaleko generatory samochodów z nadajnikami satelitarnymi. - W tej chwili wiemy tyle. Około godziny jedenastej trzydzieści dziś rano znaleziono w kanionie przy Potrero Road w Thousand Oaks ciało Josepha Pavlosa, pracownika CyberStorm Entertainment. Około godziny czternastej drugi pracownik CyberStorm został porażony prądem wskutek czyichś rozmyślnych działań. Tożsamość drugiej ofiary pozostanie tajemnicą do chwili powiadomienia krewnych. Uważamy, że pan Pavlos także został zamordowany, i poprosiliśmy o pomoc FBI. Znów rozpętała się burza pytań. Sebeck uciszył tłum. - Wszystko wskazuje na to, że ci pracownicy zostali wybrani celowo. Nie mamy powodu podejrzewać, że istnieje publiczne zagrożenie. Uprzedziłem pracowników CyberStormu, żeby byli czujni i informowali policję, jeśli znajdą podejrzane przedmioty czy paczki. Teraz odpowiem na pytania. Na parkingu podniósł się krzyk. Sebeck wskazał Azjatkę. Musiał przyznać, że wybrał ją jako pierwszą bo była zabójczo piękna. - Sierżancie, mówił pan o wezwaniu FBI. Czy to znaczy, że tu chodzi o coś więcej niż te dwa morderstwa? - FBI posiada środki i uprawnienia niezbędne do należytego poprowadzenia śledztwa w tej sprawie. - Jak zginęły ofiary!? - krzyknął inny reporter. - Na tym etapie nie możemy wyjawić szczegółów. - A tak ogólnie? Sebeck się zawahał. - Przynajmniej jedna z ofiar została prawdopodobnie zamordowana za pośrednictwem Internetu. Wśród dziennikarzy rozległ się szmer. Oto poznali kluczową, frazę. - To tyle na ten moment. Rozdział k://Bóg intrygi e swojego punktu obserwacyjnego w kawiarni Brian Gragg patrzył na drugą stronę ulicy, na zaciemnione okna posiadłości w dawnym francuskim stylu. Bogata dzielnica Wewnętrznej Pętli Houston, River Oaks, posiadała sporo tych starzejących się cacek, odrestaurowanych i wykorzystywanych jako ciche i eleganckie siedziby firm. Znajdowały się w nich gabinety lekarskie, biura architektoniczne, kancelarie prawnicze - a także filie biur maklerskich ze wschodniego wybrzeża. Właśnie ten gatunek podmiejskiego najemcy przyciągał Gragga. Najsłabsze ogniwo cennego łańcucha. Jeden z maklerów zainstalował w swoim biurze bezprzewodowy punkt dostępowy, ale nie zmienił standardowego hasła i SSID. Jeszcze lepiej - nie chciało mu się wyłączać na noc komputera. Gragg zerknął na swojego laptopa i poprawił małą antenę Wi-Fi, kierując ją bardziej w stronę okien biura. Ekran komputera maklera był wyświetlony na monitorze laptopa Gragga jako okienko. Gragg włamał się do systemu już kilka dni wcześniej - najpierw uzyskał adres IP sieci z routera, potem dostał się do komputera, stosując najbardziej podstawowy atak na NetBIOS. Porty komputera były szeroko otwarte, a przez kilka wieczornych wizyt w kawiarni Gragg stopniowo zwiększył swoje przywileje. Teraz zarządzał całą lokalną siecią biura. Wyczyszczenie logu routera usunęłoby wszelkie ślady jego obecności. Wszystko to jednak było dziecinną igraszką w porównaniu z tym, jak zamierzał wykorzystać swój sukces. Przez ostatni rok Gragg wyszedł poza proste oszustwa z kartami kredytowymi. Nie kręcił

się już po barach, podsuwając kelnerom przenośny czytnik kart i płacąc im za każdy numer karty kredytowej. Teraz Gragg kradł tożsamości. Jego kumpel, Heider, wyszkolił go w zawiłościach spear phishingu*, otwierając przed nim zupełnie nowy świat. * Spear phishing (ang.) - metoda, w której do zdobycia poufnych danych, np. loginów, haseł, numerów kont i kart kredytowych, wykorzystuje się bardzo szczegółowe informacje osobiste (przyp. red.). Gragg używał komputera maklera do przeprowadzenia kampanii mailingowej wśród klienteli firmy. Sklecił marketingowy bełkot z grafiką ze strony internetowej biura, ale treść maila była bez znaczenia. Graggowi chodziło o to, żeby ofiara tylko przejrzała wiadomość. To wystarczyło. E-mail Gragga zawierał zatruły JPEG log biura maklerskiego. JPEG-i to skompresowane pliki graficzne. Kiedy użytkownik przegląda wiadomość, system operacyjny przeprowadza algorytm dekompresji, żeby wyświetlić grafikę na ekranie; i właśnie ta dekompresja uruchamiała złośliwy skrypt Gragga pozwalała wśliznąć się do systemu użytkownika - z pełnym dostępem. Można było ściągnąć łatkę naprawiającą ten błąd dekompresji, ale starsi, bogaci ludzie zazwyczaj nie mieli pojęcia o aktualizacjach zabezpieczeń. Skrypt Gragga instalował także keyloggera, a ten przekazywał mu nazwy kont i hasła praktycznie do wszystkiego, co użytkownik robił od tej pory na komputerze, wysyłając je do innego komputera, na który Gragg się włamał i z którego mógł je z łatwością wydostać. Jaki idiota wywieszał klucze do firmy na ulicy - a do tego emitował z routera informację dla całego świata, gdzie one są? Takich ludzi nie powinno się zostawiać samych w domu, a co dopiero powierzać im cudze inwestycje. Gragg wyczyścił log połączeń routera. Najprawdopodobniej jego włamanie pozostanie nie wykryte przez wiele miesięcy, a nawet wtedy firma raczej nie powiedziałaby nic swoim klientom. Zamknęłaby tylko drzwi stodoły, długo po tym, jak wszystkie konie trojańskie dawno uciekły. Jak dotąd Gragg dysponował kompletem blisko dwóch tysięcy cennych tożsamości i mógł je sprzedać na światowym rynku, a Brazylijczycy i Filipińczycy na pniu kupowali wszystko, co im podsuwał. Wiedział, że w tym nowym świecie ma przewagę w grze o przetrwanie. Wyższe wykształcenie nie było już przepustką do sukcesu. Ludzie bez wahania zawierzali osobisty majątek technologii, której nie rozumieli. I to ich gubiło. Gragg dopił swoją mocha latte i rozejrzał się po kawiarni. Nastolatki i ludzie tuż po dwudziestce. Nie mieli pojęcia, że zgarniał rocznie więcej niż ich ojcowie, dyrektorzy korporacji. Wyglądał jak zwykły gnojek, z długimi bakami, bródką wełnianą czapką i laptopem. Nikt nie zwróciłby na niego uwagi, bo wszędzie mnóstwo takich jak on. Zamknął laptopa i wyjął z portu USB startowy napęd flash. Wyjął z kieszeni szczypczyki i zmiażdżył go jak orzech, po czym resztki wrzucił do kosza na śmieci. Wszystkie dowody zostały zniszczone. Twardy dysk laptopa nie zawierał nic oprócz ewangelicznych pism. W razie kłopotów Gragg wyglądałby jak największy fan Jezusa Chrystusa. Komórka zagrała motyw ze Strefy mroku. Gragg postukał w bezprzewodową słuchawkę w uchu. - Jason. Gdzie jesteś, stary? - Korporacyjna restauracja numer 121. Prawie skończyłem. Kiedy będziesz? Gragg zerknął na zegarek. Tag Heuera. - Za jakieś pół godziny. - Nie spóźnij się. Hej, przy obiedzie trafiłem jeszcze szesnaście otwartych punktów dostępowych w śródmieściu. - Zapisz je na mapie. - Już to zrobiłem. - Dobra, jadę do ciebie. Spotkajmy się z tyłu. Gragg rozejrzał się po ludziach - wsiadali do swoich leasingowanych samochodów, żeby wrócić do domów, które należały do banków. Byli bydłem. Patrzył na te niczego nieświadome trutnie z pogardą. Gragg pojechał do Zachodniej Pętli Houston - skupiska wieżowców na zachód od centrum, które

tworzyły drugie miasto; to pierwsze właściwie dla wielu było za daleko. Partner Gragga, Jason Heider, pracował jako barman w sieciowej restauracji w Galerii - przy samym krytym lodowisku. Miał trzydzieści parę lat, ale wyglądał na starszego. W czasach boomu technologicznego był wiceprezesem dużej firmy. Gragg poznał go na IRC-u, w chat roomie poświęconym zaawansowanym technikom hakerskim - doprowadzaniu do przepełnienia bufora, algorytmom brutalnego łamania haseł, wykrywaniu słabych punktów oprogramowania, takim rzeczom. Heider wiedział, o czym mówił, i już wkrótce dzielili się pracą konieczną do podsłuchiwania Wi-Fi na lotniskach i w kawiarniach; kradli korporacyjne loginy, gdzie się tylko dało. Obaj żywo interesowali się technologią i informacją - jako narzędziami do zdobycia osobistej władzy. Heider przez ostatni rok dużo Gragga nauczył. Ale ostatnio niczego. Do tego dochodziła jego lekkomyślność. Niedawno stracił prawko za jazdę pod wpływem i prawie pogrążył ich obu, bo miał wtedy w samochodzie laptopa. Gragg zaczynał uważniej obserwować kumpla i nie podobało mu się, że musi go zostawić samego w sobotni wieczór; bał się, że przez niedyskrecję Heidera obaj zostaną aresztowani. Na szczęście nigdy nie zdradził mu swojego prawdziwego nazwiska. Gragg dotarł do centrum handlowego i zrobił kółko wokół nijakich, burych ścian. Zaparkował pod zachodnim wejściem. Heider wyszedł w końcu na parking z papierosem w zębach. Był zimny jesienny wieczór; z ust Jasona unosiła się chmurka niezależnie od tego, czy wydychał dym czy nie. Miał na sobie starą wojskową kurtkę M-65 z demobilu. Wyglądał wyjątkowo żałośnie. Był cieniem samego siebie - co często przyznawał. Ostatni raz zaciągnął się papierosem, wyrzucił go i wsiadł. - Cześć, Chico. Gdzie imprezka? Gragg skasował go wzrokiem. - Masz coś przy sobie? - Nie, stary. No dobra, trochę amfy. - Jase, wywal to gówno, albo idziesz do domu na piechotę. Dzisiaj imprezuję, wolałbym, żeby psy mnie nie obwąchiwały. - Chryste, weź wyluzuj. - Ja się nie luzuję, ja jestem skupiony. Przyjaciele nie pozwalają przyjaciołom brać narkotyków, zwłaszcza kiedy ci mogą dostarczyć dowodów, żeby posłać całe towarzystwo za kratki. - Dobra, dość. Kumam. - Heider wyłączył górne światło, otworzył drzwi samochodu i wyrzucił małą foliową torebkę na asfalt. Gragg odpalił silnik i ruszył. - Mózg to twoje jedyne wartościowe narzędzie, Jase. Jak go będziesz dalej tak dewastował, przestaniesz mi być potrzebny. - Odwal się, stary. Nawet jakbym wąchał klej i dostał wylewu, miałbym większe IQ niż ty. Całymi dniami oglądasz hentai* i grasz w sieciówki. Nie możesz być za mądry. Gragg włączył składankę Oakenfolda i zagłuszył Heidera. Pojechał do Katy Freeway; i skręcił na zachód, na Stanową Autostradę 6 Północną piętnaście kilometrów za Houston. Ponura, czteropasmowa wstęga betonu biegła przez mokradła i rozległe pola otoczone gęstymi drzewami - pozostałość rolniczej przeszłości. Teraz pawilony handlowe, zamknięte osiedla i biurowce, wykwitały wkoło jak grona z pnącza autostrady, od czasu do czasu rozdzielone długimi odcinkami nieużytków. Gragg wkurzony gapił się na drogę przed sobą. Nie odezwał się ani słowem od dziesięciu minut. - Co cię ugryzło? - spytał Heider. - Pieprzeni Filipińczycy wysłali mi wiadomość, żebym się z nimi spotkał. - Po co? - Mam odebrać nowy klucz szyfrujący. - Osobiście? - Chcą zgubić federalnych. - Olej to, sprzedaj dane Brazylijczykom, stary. - Filipińczycy wiszą mi już za pięćset tożsamości. Jeśli nie wezmę kodu, w ogóle mi nie

zapłacą. - Co za gówno. Ostatni raz robimy z nimi interesy. Gragg otworzył telefon komórkowy i zaczął pisać SMS-a. * hentai (jap.) - jeden z gatunków anime i mangi o tematyce pornograficznej (przyp. tłum.). - Mamy niecałe czterdzieści minut do imprezy na Heidera. - Filipińczycy mogą zaczekać. - powiedział, nie patrząc W ślepej uliczce właśnie budowanego zamkniętego osiedla stało w ciemności pół tuzina samochodów. Grupki nastolatków piły i paliły, siedząc na maskach, śmiejąc się, kłócąc albo przyglądając jarzącej się w oddali autostradzie. Zimnym, nocnym powietrzem wstrząsał basowy łomot rapu z kilku zestawów radiowych nastawionych na tę samą stację. Basy dudniły w piersiach nastolatkom, które rzucały kamieniami i wybijały dopiero co założone okna w wykańczanych domach. Jakiś chłopak przemykał między samochodami na hulajnodze z silniczkiem. W grupie dominowali biali, ale tu i tam widać było Azjatów, czarnych i Latynosów. Samochody odzwierciedlały ich pozycję społeczną mustang GT kabriolet z osiemnastocalowymi chromowanymi felgami, nowy SUV ze spersonalizowanymi tablicami, bmw mamy. Łączyła ich klasa ekonomiczna, nie rasa. Czyjś telefon zaczął cicho wygrywać Eine Kleine Nachtmusik i wszystkie panny w grupie sięgnęły po swoje komórki. Dziewczyna alfa - szczupła, seksowna blondynka w dżinsach biodrówkach i, mimo zimna, bluzce odsłaniającej brzuch - cmoknęła na pozostałe. - Zajumałyście mi dzwonek. - Przeczytała SMS-a. - Austin! Chłopaki, ściszcie muzę! Radia szybko zamilkły. Dziewczyna alfa swoim najlepszym głosem czirleaderki przekazała koordynaty: - 29.98075 i -95.687274. Wszyscy załapali? Powtórzyła namiary, a parę innych osób wpisało je w odbiorniki GPS. Atletycznie zbudowany mulat i jego kumple patrzyli na konsolę terenowego lexusa. Chłopak wpisał współrzędne i na wyświetlaczu GPS pojawiła się mapa. - Lotnisko Tennet Field. Zamknięte. Mój ojciec trzymał tam samolot. Jedziemy! Tuzin nastolatków przesłało koordynaty SMS-em jeszcze innym. Tworzył się smart mob*, który za kilka minut miał ruszyć do celu. W bladym świetle księżyca Gragg zmierzał w stronę ciemnej sylwetki Hangaru Dwa. W głowie zatrzeszczało mu radio. Nosił zestaw kostnoprzewodzący, który przekazywał dźwięk bezpośrednio do czaszki. Przydatne narzędzie przy prowadzeniu imprezy techno. Radio znów zatrzeszczało. * smart mob (ang.) - bystry tłum; koordynowanie tłumu, zachowań zbiorowych za pomocą nowoczesnych technologii komunikacyjnych, np. Internetu, telefonii komórkowej (przyp. tłum.) - Jednostka 19 do Jednostki 3, odbiór. Gragg dotknął odbiornika. - Jednostka 3. Słucham. - Następne Białe Mięso jedzie na południe Farmington. Odległość 3,7 kilometra. Jednostka 19 była czujką z noktowizorem wystawioną na wschodnim skraju lotniska. Gragg zobaczył światła samochodu skręcającego w główną bramę. - Jednostka 20, w strefie 1 obowiązuje zaciemnienie. - 10-4, Jednostka 3. Światła po chwili zgasły. Przy nielegalnych imprezach ciągle toczono walkę o ograniczanie sygnałów; rzędy świateł były wrogiem. Gragg poszedł wzdłuż grubych kabli generatora ciągnących się z warsztatu, przez parking, do głównych wrót hangaru, skąd dobiegał superniski basowy beat, od którego prawie odklejały się

siatkówki. W wejściu wisiała długa, czarna płachta, zasłaniająca światło i trochę wygłuszająca hałas. Przy wrotach pokrzykiwała i pohukiwała kolejka około setki nastolatków. Po jej obu stronach stał tuzin zwalistych typów w wiatrówkach z napisem „Ochrona". Bramkarze brali po dwadzieścia dolarów od wszystkich wchodzących i zakładali im na szyję identyfikatory RFID. Goście oznakowani jak krowy przechodzili przez bramkę z wykrywaczem metalu. Każdy strażnik dysponował taserem i gazem pieprzowym, żeby szybko obezwładnić i usunąć tych, którzy chcieliby zepsuć imprezę. Kolejny tuzin ochroniarzy patrolował wnętrze. Gragg zawsze panował nad sytuacją dlatego był popularny wśród organizatorów imprez techno. Dzisiejszy organizator, młody albański handlarz narkotyków Cheko, nerwowo chodził po asfalcie. Ale on akurat wszystko robił nerwowo. Gragg powąchał nocne powietrze, potem minął bramkarzy i wszedł w huczące szaleństwo imprezy. Przecisnął się przez tłum nastolatków. Choć od większości z nich kilka lat starszy, był drobniejszy i niższy. Przekłuta warga i tatuaże na ramionach nadawały mu groźny, proletariacki wygląd - ale gdyby ktoś przyjrzał się uważniej, dostrzegłby, że tatuaże przedstawiają splecione kable CAT-5. Gragg spojrzał na wieżę DJ-a, migoczącą w stroboskopowym laserowym świetle. Mix Master Jamal puszczał transowe rytmy. Na trzymetrowych podestach wiły się do taktu tancerki topless. Gragg uśmiechnął się pod nosem. Dziewczyny z przedmieść udawały oburzone, ale potem opowiadały o tym znajomym i zachęcały ich do przyjścia. Gdzie indziej panny z dobrych rodzin mogłyby zobaczyć nagie tancerki? W obskurnym klubie go-go przy autostradzie? Raczej nie. Gragg wszedł do środka właśnie po to, żeby znaleźć jedną z tych porządnych dziewczyn. Szedł przez tłum w głąb hangaru, gdzie robiono prawdziwe pieniądze - do „apteki", gdzie ludzie Cheka sprzedawali wszystko: ecstasy, amfę, DMT, ketaminę i dziesiątki innych rozrywkowych farmaceutyków, oprócz bezalkoholowych napojów i wody. Gragg zazwyczaj bez trudu znajdował ofiarę - seksowną laskę z facetem, / którym nie wydawała się zbyt związana. Pierwsza randka, a może po prostu razem tańczyli. Unikał dziewczyn w grupie przyjaciółek i takich, które się dobrze nie bawiły. Szybko namierzył cel: prześliczna dziewczyna, z siedemnaście lat, wąska w pasie, ale z solidnym buforem ocieniającym odsłonięty brzuch. Na szyi i brzuchu miała wymalowane fluorescencyjne kręgi. Skojarzyło się to Gragowi z Mardi Gras, i to był dobry znak. Machnął ręką na dwóch ochroniarzy i ruszył w stronę wybranki. We trójkę otoczyli tańczącą parę. Gragg postukał chłopaka w ramię - ten odwrócił się, gotów do obrony. Gragg podniósł dwa identyfikatory wyraźnie oznaczone „Pełny dostęp". Z uśmiechem założył jeden chłopakowi na szyję. Niewiele symboli ma w umyśle zachodniego nastolatka taką moc, jak identyfikator „Pełny dostęp". Chłopak obejrzał się na ochroniarzy w uniformach i wyraźnie mu ulżyło. Gragg tymczasem założył drugi identyfikator na szyję roześmianej dziewczyny. Jej dekolt lśnił od potu. Gragg nachylił się do ucha chłopaka. - Masz superlaskę, stary! Powinna tańczyć na górze, nie tutaj! Wsunął mu w dłoń dwie pigułki i ruchem głowy wskazał dziewczynę. Potem gestem kazał obojgu iść za sobą. Zwaliści ochroniarze torowali im drogę przez tłum. Wkrótce dotarli do podstawy stalowych schodów prowadzących na wieżę DJ-a. Schody były zagrodzone sznurem, pilnowało ich dwóch ochroniarzy. Gragg nachylił się do jednego. - Powiedz mi, kiedy weźmie! Ochroniarz wiedział, co się szykuje. Z pokerową miną patrzył, jak chłopak wrzuca partnerce do ust coś, co pewnie uważał za ecstasy. Dziewczyna popiła pigułkę wodą z butelki, zaśmiała się, a potem wygięła do rytmu muzyki. Ochroniarz kiwnął głową Gragg mu odpowiedział tym samym; sznur został zdjęty, parę wpuszczono na górę. Kiedy chłopak przechodził koło Gragga, ten nachylił się mu do ucha. - Rozegraj to dobrze, stary, to za godzinę ją posuniesz. Koleś uśmiechnął się i chwycił dłoń Gragga w sposób, który pewnie uważał za uniwersalny gest „twardzieli".

Gragg odprowadził ich wzrokiem. Byli teraz w zagrodzie - na kontrolowanym terenie, gdzie mógł jeszcze bardziej zredukować zahamowania dziewczyny. Znajdujące się tam prostytutki i ludzie Cheka mieli sprawić, żeby zupełnie naturalne wydawało się „pójście na całość". I tak Gragg oddzielił dziewczynę od jej systemu wsparcia. Reszta powinna pójść łatwo. Już czuł erekcję, ale musiał wykazać się jeszcze odrobiną cierpliwości. Krążył po parkiecie przez dobre piętnaście minut, zanim wrócił do zagrody. Dziewczyna tańczyła na środku w grupie około dwudziestu osób. Większość tańczących kobiet była atrakcyjna i skąpo odziana - ale to dziwki Cheka i Gragg się nimi nie interesował. Jego siedemnastoletnia ofiara śmiała się, patrząc, jak chłopak tańczy wśród kobiet w stringach. Dziewczyna była ewidentnie na haju. Podobno na amfie laserowe światła, transowa muzyka i wijący ruch działały hipnotycznie. Towarzyszyło temu zwiększenie podniecenia seksualnego. Przynajmniej tak mówiono. Gragg sam nie brał narkotyków. Przez radio wezwał ochroniarza w wieży DJ-a. Nie słyszał swojego głosu, ale wiedział, że wiadomość dotrze do uszu pakera. Strażnik się rozejrzał, Gragg powoli pomachał ręką i wskazał tańczącą w pobliżu dziewczynę. Ochroniarz nachylił się do Mix Mastera Jamala; Gragg kiwnął głową DJ-owi, potem pstryknął na operatora konsoli świetlnej i zwrócił się do chłopaka dziewczyny: - Jak twoja panna ma na imię? - Jennifer! - Chcesz zobaczyć jej cycki? Młody wytrzeszczył oczy w tępym zdumieniu. Potem wybuchnął śmiechem. - No jasne! Gragg przekazał imię dziewczyny przez radio i ruszył do przodu. Na Jennifer zaświecił punktowy reflektor, głos DJ-a zagrzmiał niczym głos Boga: - Patrzcie na Jennifer! Niezła z niej laska, co? Tysiąc głosów ryknęło z pożądaniem. Jennifer zaśmiała się i obejrzała. Jej chłopak i ludzie dookoła krzyczeli zachęcająco. Głos DJ-a. - Ruszaj się, mała! Wrócił grzmiący bas, a Jennifer zaczęła się kusząco wić w takt muzyki. Inni tancerze się odsunęli, laserowe światła otoczyły dziewczynę na platformie. Tłum oszalał. Oczy Jennifer rozbłysły seksem. Każdy rytmiczny ruch jej bioder wywoływał wycie tysiąca napalonych gości. Ale jej nowym panem był Gragg. Obejrzał się na jej chłopaka, uśmiechnął i skinął DJ-owi. - Ściągaj górę! - zagrzmiał Mix Master Jamal. Tłum ryknął i podchwycił skandowanie, które szybko wpadło w rytm techno. - Ścią-gaj górę! Ścią-gaj górę! Nawet dziewczyny wykrzykiwały. Jennifer tańczyła, chłonąc uwielbienie Wszyscy patrzyli na jej ciało, wyli z pożądania. Była na takim haju, że me miała nic przeciwko, żeby zadowolić tłum. Najpierw tylko błysnęła piersiami; imprezowicze zawyli głośniej. Wiedzieli, że już jąmają. Podjęli skandowanie z nowym zapałem. Ścią-gaj górę! Ścią-gaj górę! Zerwała bluzkę, piersi kołysały się luźno. Ryk radości zatrząsł ścianami. Tłum dawał znaki, żeby zrzuciła top na dół, a ona pomachała nim nad lasem wyciągniętych rąk. Komuś udało się go złapać i po chwili materiał został i rozdarty na strzępy. Jennifer zaśmiała się i szarpnęła identyfikator „Pełny dostęp" wiszący jej na szyi. Dziewczyny w całej sali zaczęły pokazywać piersi, siedząc na ramionach chłopaków w tłumie. DJ znów podgłośnił muzykę i impreza trwała dalej. Gragg zbliżył się z jednym z ludzi Cheka, trzymającym cyfrową kamerę wideo. Jennifer uśmiechała się, kiedy zaczęli ją filmować, tańczącą topless przed tysiącem ludzi. Młode, jędrne ciało lśniło od potu. Nie minęło pół godziny i siedziała na kanapie w zagrodzie, robiąc laskę Graggowi, a jej chłopak gapił się na to w szoku. Ale nie próbował ich powstrzymać. Gragg jęknął, kiedy jeden z ludzi Cheka filmował. Obejrzał się na chłopaka Jennifer.

- Ty po mnie. Kiedy wytrysnął dziewczynie w usta, czuł moc i seksualne spełnienie. To jego narkotyk. Nie lubił kurew. Lubił robić kurwy z kobiet. Poczucie władzy było tak samo przyjemne jak wytrysk - może nawet bardziej. Fakt, że zarabiał na dziewczynie, kręcąc na żywo materiał porno na stronę internetową Cheka, wydawał się leszcze przyjemniejszy. Jennifer mógł oglądać cały świat, a nagranie miało zostać w sieci na zawsze. Gragg pilnował, żeby nie filmować go powyżej pasa. - Bukkaki! - krzyknął. Odsunął się, a Jennifer otoczył tuzin mężczyzn. Już robiła laskę swojemu chłopakowi. Amfa wyczyniała z nią swoje czary; kamerzysta zrobił zbliżenie. Gragg zapiął spodnie. Czuł krążące w żyłach endorfiny. Nagle obok niego pojawił się roześmiany Heider. - Jesteś złym człowiekiem, Loki. - Podał mu butelkę wody. - Ja przynajmniej coś dzisiaj zaliczyłem. Heider szturchnął go palcem w pierś. - Ja przynajmniej nie potrzebuję tysiąca ludzi, żeby zorganizować sobie loda. - Obejrzał się na dziewczynę, już przy następnym facecie. - Będzie coś z tego pamiętała? - Raczej nie. A nawet jeśli tak, to też nie. Wiesz, o co mi chodzi. - Gragg spojrzał na zegarek. - Słuchaj, widzimy się przy samochodzie punkt trzecia. Muszę się spotkać z Filipińczykami. Heider z roztargnieniem pokiwał głową, wciąż patrząc na pracującą dziewczynę, Gragg palnął go w ramię. - Au! - Nie żartuję. Jeśli się spóźnisz, będziesz musiał wyżebrać podwózkę u albańskiej mafii. Jasne? - Jasne. Kumam. A teraz przepraszam... I Heider zostawił go, żeby dołączyć do stojących w kółku mężczyzn. O trzeciej piętnaście Gragg i Heider jechali na wschód autostradą Katy Freeway. Heider opierał się ciężko o drzwi pasażera, napruty do nieprzytomności. - Ten MPEG wideo wyświetlany nad parkietem... to barany trykające się łbami. Trykające się łbami! Pieprzonymi łbami! Płakał, ale nagle wybuchł niekontrolowanym śmiechem. Najwyraźniej śmiał się z tego, że płakał. Gragg skupiał się na prowadzeniu. Jechał na północny wschód przez jakieś pół godziny, potem skręcił z autostrady w zapuszczoną przemysłową dzielnicę między bocznice kolejowe. Samochód skakał na wybojach. Przy każdym wstrząsie Gragg się krzywił. W tym tempie zawieszenie jego luksusowej bryczki długo by nie wytrzymało. Poza tym pobyt na przemysłowym pustkowiu to jak zaproszenie do napadu. Ale okolica - opuszczone fabryczne ulice - nie wyglądała na siedlisko gangów. Spękany i poprzecinany torowiskami asfalt widocznie nie nadawał się do ulicznych wyścigów. Po krótkim czasie Gragg znalazł ulicę, której szukał. Wjechał w ślepy zaułek i zaparkował przy zardzewiałej siatce, zwieńczonej nowiutkim drutem kolczastym. Ogrodzenie otaczało ciągniki siodłowe w różnych stadiach rozkładu. Na końcu ulicy stał ceglany budynek ze spłowiałym napisem „Pralnia Przemysłowa". Okna na górnym piętrze jarzyły się poświatą z wewnątrz, a podwójne drzwi niedaleko wrót załadunkowych były szeroko otwarte - duży trójkąt światła wydobywał z ciemności chodnik zarośnięty chwastami. Na wewnętrznych stronach obu skrzydeł wisiały tablice z azjatyckim pismem. Przed drzwiami stało dwóch mężczyzn w białych kitlach, paląc papierosy. Najwyraźniej mieli przerwę. Gragg wyłączył silnik i popatrzył na drzemiącego Heidera. Po cichu wyjął z kieszeni kawałek papieru i zerknął na zapisane długopisem cyfry. Wyciągnął ze stacyjki kluczyki, po czym ostrożnie wsunął je do kieszeni Heidera. Prosta sprawa. Właściwie miał nadzieję, że uda mu się go obudzić; kumpel spał jak zabity. Szturchnął go w bok. Żadnej reakcji. Popchnął mocniej, w końcu szarpnął. Człowieku! Wstawaj! Heider obudził się powoli, wciąż na niezłym haju. Co jest, gościu?

Musisz odebrać nowy klucz do szyfru od mojego kontaktu. Jest tam. Wskazał. Heider zmrużył oczy i popatrzył na Gragga, jakby ten postradał rozum. - Pieprz się, stary. Sam idź. - Heider. Rozejrzyj się. Nie zostawię tu samochodu, a ty zaśniesz, jak tylko wysiądę. Wiesz, ile mnie ta bryka kosztowała? - No to po co zaparkowałeś kilometr dalej, debilu? - Przy bramie stała ciężarówka. - Nie wiem, kto jest twoim pieprzonym kontaktem. - Daj im tylko to. - Gragg wetknął mu do ręki kartkę. - Nawet nie będą pytali, kim jesteś. Odbierasz kod i po sprawie. Heider zawahał się, otępiały. Usiłował przetrawić to, co właśnie usłyszał. Gragg westchnął ze zniecierpliwieniem. - Chryste, Jase, dlaczego to ja mam wszystko robić? Ja zorganizowałem ten interes, ja załatwiam ci nowy sprzęt, ja wykombinowałem ci dupę na wieczór. Heider niechętnie przytaknął. - Kiedy zaczniesz sam działać, stary? Heider zmrużył oczy i popatrzył na dwóch Azjatów w średnim wieku palili i rozmawiali sześćdziesiąt metrów dalej. Gragg pokazał ich palcem. - Kurde, rzeczywiście bardzo groźnie wyglądają. - No... już dobra. Tylko nie rób mi takich rzeczy bez uprzedzenia, stary. Nie lubię niespodzianek. Heider spojrzał poważnie na Gragga, który tylko przewrócił oczami. Wysiadł. Gragg patrzył, jak jego wspólnik zatacza się ulicą w stronę oświetlonych drzwi fabryki, odległych o niecałą długość futbolowego boiska. Po chwili złapał swój plecak i cicho wysiadł. Schował się za kontenerem na śmieci i z ciemności obserwował Heidera. Azjaci patrzyli obojętnie, jak facet wlecze się w ich stronę. Heider powiedział coś i podał najbliższemu kartkę. Mężczyzna ją przeczytał i wskazał otwarte drzwi. Heider wszedł w nie i przez chwilę stał w progu; światło ze środka obrysowało jego sylwetkę. Jeden z mężczyzn popchnął go do przodu. Drugi rozejrzał się, zdeptał niedopałek i też zniknął w budynku. Drzwi zatrzasnęły się z głośnym szczękiem, pozostawiając ulicę ciemną i cichą. Gragg ukląkł, dygocząc na jesiennym zimnie. Czekał około pół godziny, zanim drzwi znów się otworzyły. Na chodniku usłyszał odgłos kroków, zbliżających się w jego kierunku. Gragg wiedział, że Heider nigdy nie nosił butów, które by stukały. Skulił się, kiedy młody Filipińczyk w miękkich spodniach i sportowej marynarce minął szczelinę między kontenerami. Usłyszał kliknięcie alarmu swojego samochodu. Mężczyzna wsiadł do auta. Uruchomił silnik, nadepnął parę razy na gaz, potem ruszył z piskiem opon, zawrócił i odjechał. Gragg oparł się ciężko o ceglaną ścianę za śmietnikiem. Czuł, jak chłód muru ziębi mu plecy. Może niepotrzebnie włamał się na serwer Filipińczyków? Dlaczego nie zostawił go w spokoju? Jak się zorientowali? Cholera! Mają mój wóz. Dzięki Bogu, że jest zarejestrowany na fałszywe nazwisko. Westchnął i wyjął odbiornik GPS. Znalazł najbliższe skrzyżowanie na mapie, potem otworzył telefon i wybrał zapisany numer. Po kilku dzwonkach odebrano. - Tak, chciałbym zamówić taksówkę. Rozdział 5:// Icarus Siedem Jon Ross wpadł swoim audi A8 na teren siedziby Alcyone, ale natychmiast zwolnił, kiedy zauważył kilka radiowozów i nieoznakowanych samochodów przy wejściu do budynku. Ściszył muzykę - monotonnie łomoczący kawałek techno - i z przyzwoitą prędkością przejechał obok policyjnych patrolowców. Interesujące - żaden nie migał kogutem. Ross skierował się do podziemnego parkingu. Kilka minut później szedł po granitowej podłodze westybulu do stanowiska ochrony. Jego kroki

rozbrzmiewały głośnym echem. - Cześć, Alejandro. Alejandro się uśmiechnął. - Jon, mój chłopcze. Co u ciebie? Ross przeciągnął swoją kartą konsultanta przez czytnik i wpisał się na listę pracowników przychodzących po godzinach. - Co tu robi policja? - Och, było jakieś komputerowe włamanie. Gliniarze są w centrum danych. Ross przestał pisać. Podniósł wzrok. - Włamanie? - Aha. Teraz potrafią takie rzeczy, wszystko się robi na komputerach. - Alejandro nachylił się do Rossa. - Ted Wynnik pytał o ciebie. Nie powiem nikomu, że cię widziałem, jeśli chcesz prysnąć. Ross skończył się wpisywać. Uśmiechnął się. - Dzięki, nie trzeba. To pewnie jakiś dwunastolatek. Poszedł czystym, białym korytarzem B2. Wkrótce dotarł do centrum danych działu księgowości i znów przesunął kartą przez czytnik. Kiedy drzwi się otworzyły, szybko ruszył do swojego gabinetu naprzeciwko. Potem zwolnił. W pomieszczeniu paliło się światło. Zmusił się, żeby iść dalej normalnym krokiem. Otworzył drzwi; powitał go widok dwóch mężczyzn w tanich garniturach i wygodnych butach. Obaj siedzieli z ponurymi minami na skraju biurka: jeden Latynos, drugi biały. Hadi Sarkar, nadzorca centrum danych nocnej zmiany, stukał w klawiaturę komputera Rossa. Spojrzał na Jona przepraszająco. Biały facet sięgnął do kieszeni, wyjął i pokazał odznakę. - Jonathan Ross? - Tak? - Jestem agent specjalny Straub. A to agent specjalny Vasquez. Chcielibyśmy zadać panu parę pytań dotyczących wczorajszego wieczoru. Pana kolega, Hadi, rzucił światło na kilka spraw, ale stwierdził, że prawdziwym ekspertem jest pan. Ross popatrzył z wyrzutem na Sarkara i postawił na biurku torbę z laptopem. - Z przyjemnością pomogę, o ile będę potrafił. O co chodzi? - Czy był pan wczoraj w nocy w centrum danych Alcyone? - Pracowałem w ramach kontraktu dla innego działu, ale Hadi poprosił mnie o pomoc. Jego serwery zostały zainfekowane przez coś, co wyglądało na rootkit jądra systemowego. - A pan ma doświadczenie z komputerowymi wirusami? Ross się zawahał. Musiał uważać. - Proszę posłuchać, jestem konsultantem zajmującym się bazami danych. Zabezpieczenia komputerów to część mojej pracy. Wiem tyle, ile muszę. - Dlaczego kazał pan Hadiemu i jego kolegom obiecać, że nie wspomną nikomu o pana pomocy? - Bo pomagając mu, łamałem zasady. Ryzykowałem swój kontrakt tutaj. Powiedziałem mu to jasno. - Czyli chciał pan, żeby on skłamał? - Nie, żeby nie mówił nikomu, że wykonuję jego zadania. - Ja prosiłem tylko o radę, Jon - wtrącił Sarkar. Ross skrzyżował ramiona na piersi. - Hadi, twoje słowa brzmiały dokładnie tak: „spróbowałem już wszystkiego, co mi przychodziło do głowy, potrzebuję pomocy". - Odwrócił się z powrotem do agenta Strauba. - Niechciany proces gdzieś w jego centrum danych rozsyłał wczoraj w nocy pakiety po sieci. Hadi nie potrafił go znaleźć. Proces był niewiarygodnie zamaskowany, nawet pasywne sniffery miały problem, żeby go zlokalizować. Podejrzewam, że ktoś włamał się na jego komputer monitorujący. Sarkar zdecydowanie pokręcił głową.

- To mało prawdopodobne, Jon. Mówiłem ci. - Cóż, ja podejrzewałem, że odpowiedzialne są serwery Testbed. Serwery testowe stanowią najsłabsze ogniwo zabezpieczeń. Mają oprogramowanie beta i są często rekonfigurowane. Dlatego kazałem wyłączyć serwery Icarus od Jeden do Dziesięć i wysyłanie pakietów się skończyło. Agent Straub kiwał głową robiąc notatki. - Czyli potem wiedział pan, gdzie szukać... - Nie o to mi chodziło. Agent Vasquez podniósł słuchawkę telefonu i wykręcił numer. Ross patrzył na ekran komputera. Sarkar miał powiększony na cały monitor Podgląd Wydarzeń. - Widzę, że zaczynamy polowanie na moim komputerze. Straub schował odznakę do kieszeni marynarki. - Nie wykluczyliśmy działania kogoś z firmy. - Oczywiście. Zapomnijmy o tym, że to ja poradziłem Hadiemu wyłączyć system. Sam na pewno bym tak zrobił. - Owszem, gdyby się pan zorientował, że został wykryty. To wygodny zbieg okoliczności, że wskutek pana ingerencji twarde dyski zostały wyczyszczone. Ross zachował pokerową twarz. - Rootkit zniszczył komputer, kiedy próbowałem go wyłączyć. Tak czy inaczej, technicy FBI są w stanie odtworzyć wykasowane dane. Vasquez odłożył słuchawkę. - Mamy iść do centrum danych. Kiedy szli korytarzem, Sarkar cały czas cicho pojękiwał i kręcił głową. Ross nie chwycił przynęty. - Jon - mruknął w końcu. - Nie miałem wyjścia, musiałem im powiedzieć. - Hadi, siedzę w tej branży dość długo, żeby wiedzieć, że żaden dobry uczynek nie uchodzi bezkarnie. - Pytali o to, co robiliśmy. To FBI, a nie dział kadr. Rozmawiali z nami na osobności. Wiedziałem, że Maynard o tobie wspomni. Jon, nie chcę, żeby mnie deportowali. Ross się skrzywił. - Niepotrzebnie się w to mieszałem, Hadi. - Nie jestem muzułmaninem, tylko hinduistą. Powiesz im, prawda? Ross nie odpowiedział. Sarkar wyglądał, jakby autentycznie było mu żal. - Przepraszam, Jon. - Ted Wynnik wezwał pewnie federalnych, żeby podeprzeć argumenty księgowości i unieważnić mój kontrakt. Nie lubi mieć tu ludzi, którzy przed nim nie odpowiadają. - Ted nie wezwał FBI, Jon. - To kto wezwał? Ty? - Nikt. Ross się zatrzymał. - Co to znaczy? - Sami przyjechali. Z powodu tego, co zrobił serwer Icarus-Siedem. Ross spojrzał na agentów FBI. Straub gestem kazał mu iść dalej. W centrum danych tłoczyło się dużo ludzi, dlatego w środku było prawie ciepło. Szef Sarkara, Ted Wynnik stał oparty o blat i patrzył wilkiem spod gęstych brwi, słuchając dwóch techników, których Ross widział po raz pierwszy. To była prawdopodobnie drużyna A - dzienna zmiana. Technicy obrzucili Rossa pogardliwym spojrzeniem, zarezerwowanym dla młodych konsultantów. Sześciu mundurowych policjantów z Woodland Hills i kilku kolejnych agentów FBI rozmawiało z administratorem sieci - groszkowatym człowiekiem o kiepskiej cerze. To prawdopodobnie Maynard. Gruszka entuzjastycznie wskazywał różne stojaki z serwerami. Przynajmniej ktoś był zadowolony. O co tu chodzi? Kiedy tylko Ross wszedł do pomieszczenia, zapadła cisza, nagła i niemal zawstydzająca, bo

wiedział, że nie ma żadnej odpowiedzi, której oni wszyscy szukali. Postanowił zadać oczywiste pytanie. - Czy ktoś może mi wyjaśnić, co tu się dzieje? Wszyscy spojrzeli na kogoś stojącego za nim, więc odwrócił się na pięcie i stanął twarzą w twarz z wysportowanym mężczyzną w eleganckim garniturze. Facet wyglądał na pięćdziesięcioletniego futbolowego napastnika. Urodzony przywódca. - Panie Ross. Agent specjalny Neal Decker, Wydział Los Angeles. Wie pan, dlaczego tu jesteśmy? - Z powodu tego, co się wydarzyło w nocy? Decker zmierzył go spojrzeniem. Milczenie zgromadzonych wytrącało Rossa z równowagi. Ale Deckerowi się nie spieszyło. W końcu położył dłoń na odłączonym serwerze leżącym na blacie obok. - Mówią mi, że ten komputer zabił dzisiaj dwie osoby. Chwilę trwało, zanim Ross otrząsnął się z szoku. Spodziewał się afery z dziecięcą pornografią albo kartami kredytowymi. - Zabił? Jak? - Miałem nadzieję, że właśnie pan pomoże nam to wyjaśnić. - A skąd taki pomysł? Jeśli jestem podejrzany, to strzelacie na oślep. Decker uśmiechnął się dobrodusznie. - W tej chwili wiele osób jest podejrzanych. Ale kiedy tu obecni już zinterpretują nam dowody, będziemy wiedzieli więcej. Na razie chciałbym zabrać panów na przesłuchanie. - Przesunął spojrzeniem po sali, zatrzymując wzrok po kolei na wszystkich obecnych podczas incydentu. Rossa zalała fala przerażenia. - Nie jesteśmy aresztowani? - Nie. Proszę panów, żebyście dobrowolnie udali się na przesłuchanie. Ross rozważał przez moment, co by się stało, gdyby odmówił. Oczywiście nie mógł tego zrobić. A prawnik? - Muszę przyznać, że to kompletnie zwaliło mnie z nóg. - Nie wątpię. Decker był niepokojąco spokojny. Sprawiał wrażenie, że wie więcej, niż mówi. Niech to szlag. W tym momencie pod szklanymi drzwiami centrum danych stanął mężczyzna. Tak jak Decker był rozgrywającym, tak ten - obrońcą. Jego swobodna postawa sugerowała, że nie jest z FBI - w obecności Deckera wszyscy agenci mocno się spinali. Nie, ten był kimś spoza. Zastukał w szybę; mundurowy z Woodland Hills otworzył drzwi, sprawdził odznakę i wpuścił faceta. - Szukam agenta Deckera. Decker i reszta z FBI odwrócili się i podeszli, wyciągając dłonie. - Detektyw Sebeck. Rozmawialiśmy przez telefon. - Uścisnęli sobie ręce. Decker odwrócił się do swoich ludzi. - Agent Rnowles, agent Straub, to jest sierżant detektyw Peter Sebeck, z Jednostki Poważnych Przestępstw hrabstwa Ventura. Detektyw Sebeck prowadzi dochodzenie w sprawie morderstwa w Thousand Oaks. Wszyscy się ze sobą przywitali. Potem odwrócili się z powrotem do Rossa. - A to kto? - spytał Sebeck, wskazując na niego. Decker oparł się o blat. - Jon Ross, jeden z niezależnych konsultantów komputerowych Alcy-one. Projektuje ich systemy danych. Zgadza się, panie Ross? - Niektóre systemy, owszem. Nie ten. - To podejrzany czy świadek? Dobre pytanie, pomyślał Ross. Decker był spokojny jak zawsze. - Zależy. - Popatrzył na konsultanta. - Proszę mi wyjaśnić, panie Ross, jak to możliwe, że pod pana adresem zameldowania nikt o panu nie słyszał? O cholera...

Rozdział 6:// Wygnanie Panna Anderson? - Ochroniarz wyszedł z budki i zajrzał do jaguara XK8. Anji Anderson popatrzyła na niego zza kierownicy z wyższością, opuszczając okulary przeciwsłoneczne Vuittona. - Taak. Otwórz bramę. - Proszę zjechać tu na prawo, pan Langley chciałby zamienić z panią słówko. - Otwieraj bramę. - Proszę pani, pan Langley... - Pan Langley, ktokolwiek to jest, może zadzwonić do mnie do biura, jeśli chce porozmawiać. - Sięgnęła do schowka i wyjęła przepustkę studia. - A teraz otwieraj bramę. - Przykro mi, musi pani zatrzymać się tu, po prawej. - Po co? Wiesz, kim ja jestem? Popatrzył na nią z niedowierzaniem. Najwyraźniej wiedział. - I dlaczego mówisz do mnie „proszę pani"? Co to ma być, Ponderosa? Nazywam się Anji Anderson, chociaż później będziesz na mnie mówił „ta suka, przez którą mnie wylali". - Proszę nie przeklinać... - Przeklinać? Dobra, Ciem, już nie będę, tylko otwórz tę pieprzoną bramę. Spojrzenie ochroniarza stwardniało. Nachylił się bliżej. - Jeśli nie zjedzie pani na prawo, będzie pani żałowała. Proszę tam zaparkować. - Wskazał miejsce. Zaśmiała się tylko. - Aaa, czyli za osiem dolców za godzinę twoja cierpliwość ma swoje granice, tak? - Proszę zjechać na prawo. Samochód za nią zatrąbił. - A jak nie zjadę? - Proszę zjechać na prawo! Podszedł drugi ochroniarz. - Och, wezwałeś wsparcie. Nie radzisz sobie sam z bezbronną kobietą Cłem? Drugi ochroniarz odsunął pierwszego od samochodu i nachylił się do okna. - Pani Anderson, wykorzystywanie swojej pozycji społecznej do poniżania bezradnego pracownika nie świadczy o pani za dobrze. Wytrzeszczyła na niego oczy. - Sytuacja wygląda tak: otrzymaliśmy od przełożonych polecenie, żeby nie wpuszczać pani do środka. Jeśli chce pani się dowiedzieć dlaczego, proponuję zjechać na prawo. Powoli kiwnęła głową i wrzuciła bieg. - Już dobrze, dobrze. Szarpnęła kierownicę w prawo i przyspieszyła wściekle, wpadając na parking. Idąc na wysokich obcasach przez cały plac, płonęła z gniewu. Zamierzała urządzić Walterowi Kahnowi piekło. Jest gwiazdą. Nie musi znosić takich rzeczy. Kiedy w końcu dotarła pod budkę strażników, drugi ochroniarz wskazał jej furtkę, pod którą czekały dwie osoby, szczupła kobieta w szytym na miarę kostiumie i jeszcze jeden ochroniarz. Anderson zwolniła, potem się zatrzymała. Stała, nie chcąc dopuścić do siebie myśli, które tłoczyły się jej do głowy. Kobieta dała jej znak, żeby podeszła. Anderson wzięła głęboki oddech i zbliżyła się najpewniejszym krokiem, na jaki mogła się zdobyć. - O co chodzi? Kobieta wyciągnęła dłoń między prętami furtki, jak podczas wizyty w więzieniu. Anderson chłodno podała rękę. - Pani Anderson, jestem Josephine Curto z działu zasobów ludzkich. Nastąpiła zmiana w statusie pani kontraktu z siecią.

- Moja agentka negocjuje przedłużenie umowy, która wygasa dopiero za pięć tygodni. - Tak, ale już po negocjacjach. Sieć postanowiła zakończyć z panią współpracę. Proszę zrozumieć, to decyzja kierownictwa. Ja tylko przekazuję wiadomość. Myśleliśmy, że agentka panią poinformuje. Anderson zebrało się na płacz, ale wstrzymała oddech i powstrzymała łzy. Odwróciła wzrok, ścisnęła dwoma palcami nasadę nosa, potem spojrzała ostro na Curto. - W ten sposób postanowiliście mi powiedzieć, że jestem zwolniona? Stoję tu na ulicy jak bezdomna. Stanowię jakieś zagrożenie? Co niby zrobię, zacznę strzelać? Curto z niewzruszoną miną przymocowała dokumenty do clipboardu. - Nie o to chodzi. Zna panią obsługa studia i ma pani dostęp do transmisji na żywo. Proszę zrozumieć... sieć nie chce, żeby wystąpiła pani na antenie w tak trudnej chwili. - W trudnej chwili? - Anderson bezskutecznie usiłowała uformować myśli w słowa. Łzy znów zaczęły cisnąć się jej do oczu. - Ja mam fanów wybełkotała w końcu bezsensownie. - Widziała pani listy od moich fanów? W Marin i Oakland, i Walnut Creek są mężczyźni i kobiety, ludzie, którzy chcieli się ze mną żenić. Jak im wytłumaczycie, że nagle zniknęłam? - Nie potrafię pani odpowiedzieć na to pytanie. - Powinniście dać mi poprowadzić ostatni program. - Reporterzy lifestyle'owi nie miewają programów pożegnalnych, pani Anderson. - A Jim McEwen? Kiedy przechodził na emeryturę, urządzili mu wielką imprezę. - Jim był nestorem. Pracował w studio przez trzydzieści dwa lata. Pani sześć. - Tak się nie traktuje talentów. - Talent nie ma tu nic do rzeczy. Anderson uświadomiła sobie, że Curto mądrze robi, trzymając się za furtką. Wzięła jeszcze jeden głęboki wdech i spróbowała się skoncentrować. - Mogę przynajmniej pożegnać się z Jamiem, Dougiem i innymi? - Po co my w ogóle o tym rozmawiamy? To strata czasu. - Curto wystawiła między prętami clipboard i długopis. - Może to pani podpisać? Anderson popatrzyła na nią z oburzeniem. - Niczego nie podpiszę. - Chce pani dostać swoje rzeczy, prawda? - Słucham? Opróżniliście mój gabinet? - Proszę pani, to wielka korporacja z interesami na całym świecie. Opróżnienie gabinetu nie jest aktem zemsty. To służbowe polecenie. Niech pani podpisze te papiery i miejmy to za sobą. Ta sytuacja dla nikogo nie jest przyjemna. Anderson chwyciła clipboard i długopis. Uderzyła tekturową podkładką o pręty tuż przed twarzą Curto i zaczęła czytać dokumenty ubezpieczeniowe i emerytalne. Miała wrażenie, że wszyscy na nią patrzą na ofiarę losu, stojącą pod furtką na ulicy. Kamerzyści i oświetleniowcy gapili się, przejeżdżając przez bramę obok. Upokorzenie zaczęło ją łamać. Ktoś się mścił. Ale kto? W końcu podpisała wszystkie papiery bez dalszego czytania i wepchnęła clipboard z powrotem przez pręty. - Dostarczymy pani rzeczy do domu. Anderson odeszła pospiesznie, chcąc się z schronić w samochodzie. - Pani Anderson. Mój długopis. Anderson była miotaczem w dziewczęcej drużynie softballu na uniwersytecie Wisconsin. Zatrzymała się, odwróciła i z całej siły cisnęła długopisem w zimną biurokratyczną sukę. Kobieta dostała prosto w pierś. Gdyby to był mont blanc, straciłaby oddech. Ale zwykły bic nie zrobił jej krzywdy. - Proszę się tak nie zachowywać! Anderson odbiegła; w myślach widziała już wszystkie złe rzeczy, które musiały się teraz przydarzyć. Ktoś wysadził most na jej drodze do sukcesu. Zupełnie nie była na to przygotowana. Pieprzeni terroryści.

W myślach sporządziła listę znajomych. Wszyscy pracowali w branży albo byli z nią związani. Kto mógłby załatwić miękkie lądowanie w innej stacji? Jeśli nie w San Francisco, to gdzie? Tylko nie znów w Madison w Wisconsin, dobry Boże. Nagle uświadomiła sobie, że Melanie jej nie ostrzegła. Ta suka pozwoliła ją publicznie upokorzyć. Anderson wyjęła z torebki komórkę i wybrała przyciskiem numer swojej agentki. Po trzech sygnałach włączyła się poczta głosowa. - „Dodzwoniłeś się do biura Melanie Smalls. Pani Smalls nie może w tej chwili odebrać telefonu. Aby połączyć się z jej asystentem, Jasonem Karcherem, proszę wybrać 3349". Anderson wystukała numer. - Biuro pani Smalls, w czym mogę pomóc? - Jason, mówi Anji Anderson. Poproś Melanie. - Dzień dobry, pani Anderson. Melanie rozmawia na drugiej linii. Zaczeka pani? - Słuchaj, stoję pod bramą KTLZ, nie wpuścili mnie do studia. Dawaj Melanie, do cholery. - Dobrze. Chwileczkę. Anderson dotarła do samochodu i wyłączyła alarm. Wsiadła i przed lusterkiem wstecznym zaczęła poprawiać makijaż. Z każdą minutą jej gniew narastał. W końcu Melanie się odezwała: - Anji, co się dzieje? - Właśnie zostałam zwolniona przed bramą studia, publicznie upokorzona. Josephine Curto powiedziała, że wiedziałaś, że nie przedłużą mi kontraktu. - Kim, do diabła, jest Josephine Curto? - Jakaś ropucha z kadr. - Anji, nadal negocjujemy z siecią nie poinformowano mnie, że została podjęta jakakolwiek decyzja. Kahn ciągle się zastanawia. - Przed chwilą usłyszałam od Josephine, że mój agent zna sytuację, Melanie. Właśnie podpisałam papiery! - Ta kobieta nie wie, o czym mówi. I co znaczy, że właśnie podpisałaś papiery? Dlaczego miałabyś cokolwiek podpisywać? - Głos Melanie na chwilę zrobił się przytłumiony. - Jase, sprawdź faks. Anderson znów zaczęła płakać. Palnęła dłonią w deskę rozdzielczą zła na siebie, że zachowuje się tak emocjonalnie. - Cholera, Melanie. Dlaczego nic o tym nie wiedziałam? Kogo ta pieprzona sieć załatwiła sobie na moje miejsce? - Nie dręcz się tak. Zobaczymy, czy uda nam się załatwić ci coś na T.-Channel albo... - Nie! Przestań. Sześć lat usiłuję dostać się do poważnych wiadomości. Nie mogę sobie pozwolić na kolejne głupoty. Jestem dziennikarką, nie modelką. Na drugim końcu linii zapadła cisza. - Halo? - Jestem. Anji, nie nadajesz się do tego. Nie byłaś prawdziwą dziennikarką skarbie. I nie mówiłaś o poważnym dziennikarstwie, kiedy załatwiliśmy ci pracę w San Francisco. - Zdaję sobie sprawę... - ...że przekroczyłaś trzydziestkę, a moda jest dla dwudziestoczteroletnich modelek. - Otóż to. - To problem. - Nie, to wyzwanie. - Anji, nie możesz teraz zaczynać czegoś od zera. Nie, nawet z pozycji minus jeden, bo jesteś od mody i lifestyle'u, co znaczy, że posiadasz dziennikarski kunszt brytyjskiego tabloidu. Ja, w moim wieku, wyżej nie podskoczę. Anderson nie mogła znaleźć właściwych słów. Wszystko toczyło się za szybko. - Skarbie, już nie te lata, żeby bawić się w staż jako poważna dziennikarka. Jeśli do trzydziestki nie sprawdzisz się w wiadomościach, nie będziesz robić wiadomości. Anderson lekko przygryzła wargę. Przed właściwym mężczyzną takim gestem potrafiła wiele