uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Danielle Steel - Koniec lata

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Danielle Steel - Koniec lata.pdf

uzavrano EBooki D Danielle Steel
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 243 stron)

DANIELLE STEEL Koniec Lata

Dedykuję Beatrix i Nicholasowi, istotom najdroższym mojemu sercu D.S.

Koniec lata Lato przyszło jak szept wpleciony w jej włosy z nadzieją że on będzie czekał i marzył i że zatrzyma bieg zdarzeń aż poznał jej tajemnicę że ktoś przywrócił jej życie że go kochała choć czas nie czekał i nie zaczeka... już była wolna i mogła marzyć o słodkim lecie o tym co przyjdzie i tym co było... i że ich miłość trwać będzie do samego końca lata

1 Gdy tylko pierwszy promyk światła wkradł się w półmrok sypialni, Deanna Durs otworzyła jedno oko i spojrzała na zegarek. Była 6.45. Gdyby wstała w tej chwili, miałaby jeszcze prawie godzinę dla siebie. Może nawet więcej. Godzinę spokoju bez ataków i złośliwości Pilar, bez telefonów do Marca-Edouarda z Brukseli, Londynu czy Rzymu. Godzinę wytchnienia i samotności. Po cichu wysunęła się z pościeli spoglądając na Marca, który jeszcze spał na drugim brzegu łóżka. Na bardzo odległym brzegu. Obydwoje tak kurczowo trzymali się swoich brzegów łóżka, że między nimi zmieściłaby się jeszcze jedna albo dwie osoby. Nie znaczyło to jednak, że nigdy się nie spotykali w środkowej części. To się zdarzało... czasami. Gdy Marc był w mieście, gdy nie był zmęczony, gdy nie wracał do domu zbyt późno... Cichutko sięgnęła do szafy po długi jedwabny szlafrok w kolorze kości słoniowej. W porannym słońcu, z czarnymi włosami opadającymi na ramiona niczym szal z soboli, wyglądała młodo i delikatnie. Zatrzymała się na chwilę w poszukiwaniu pantofli. Zniknęły. Znowu musiała je wziąć Pilar. W tym domu nie było żadnych świętości. Nawet pantofle nie były nietykalne, nie mówiąc już o Deannie. Uśmiechnęła się do siebie, idąc boso po puszystym dywanie, i jeszcze raz rzuciła przelotne spojrzenie na śpiącego spokojnie Marca. Gdy spał, wciąż wyglądał niesamowicie młodo, prawie tak samo jak przed dziewiętnastu laty, kiedy go poznała. Przyglądała mu się stojąc w drzwiach. Chciała, żeby się poruszył, żeby się obudził, żeby uśmiechając się sennie wyciągnął do niej ręce, szepcząc słowa, które pamiętała sprzed lat: "Reviens, ma cherie. Wracaj do łóżka, ma Diane. Ma belle Diane." Teraz była dla niego, jak dla wszystkich, po prostu Deanną. "Deanno, pójdziesz na kolację we wtorek? Deanno, czy wiesz, że drzwi do garażu były niedokładnie zamknięte? Deanno, ta kaszmirowa marynarka, którą kupiłem w Londynie, okropnie zniszczyła się w pralni. Deanno, wyjeżdżam dziś wieczorem do Lizbony... do Paryża... do Rzymu..." Niekiedy się zastanawiała, czy Marc w ogóle pamięta jeszcze czasy, gdy była Dianą: przebudzenia późnym rankiem, kawę w jej mansardzie albo na dachu, gdzie napawali się słońcem na kilka miesięcy przed ślubem... Owe miesiące pełne były cudownych marzeń, składały się z samych cudownych chwil - weekendowych wypadów do Acapulco, czterech dni w Madrycie, gdzie Deanna udawała, że jest jego sekretarką... Często powracała myślami do tamtego okresu. Wczesne poranki zawsze przypominały jej przeszłość.

"Diane, mon amour, wracasz do łóżka?" Oczy zapalały się jej na tę pamiętne słowa. Miała wtedy osiemnaście lat i zawsze chętnie wracała do łóżka. Była taka zakochana!... To uczucie wypełniało jej każdą godzinę, każdą chwilę. Było widoczne nawet w jej obrazach rozświetlonych blaskiem miłości. Pamiętała jego spojrzenie, gdy w pracowni patrzył na nią. Na kolanach trzymał plik własnych papierów, robił notatki, czytając od czasu do czasu marszczył brwi, a gdy podnosił wzrok, uśmiechał się obezwładniająco. - Alors, madame Picasso, czy może pani zrobić przerwę na obiad? - Jeszcze minutkę, prawie już kończę. - Mogę zobaczyć - udawał, że chce zerknąć zza sztalugi, i czekał, aż Deanna poderwie się i zaprotestuje. Zawsze tak robiła, dopóki nie zobaczyła w jego oczach przekornych iskierek. - Przestań! Przecież wiesz, że nie możesz, póki nie skończę! - Dlaczego? Czyżbyś malowała szokujący akt? - śmiech rozjaśniał jego błyszczące oczy. - Być może, monsieur. Czy bardzo się pan gniewa? - Oczywiście. Jest pani za młoda, żeby malować szokujące akty. - Czyżby? - otwierała szeroko swoje zielone oczy, dopatrując się w jego słowach powagi. Marc pod wieloma względami zastępował jej ojca. Był dla niej autorytetem, polegała na nim. Śmierć ojca ogromnie ją przybiła, toteż pojawienie się w jej życiu Marca-Edouarda Durasa okazało się błogosławieństwem. Po śmierci ojca mieszkała u różnych ciotek i wujków, którzy wcale nie pragnęli jej obecności. W końcu, po roku tułaczki u krewnych matki, skończywszy osiemnaście lat usamodzielniła się. W dzień pracowała w butiku, wieczorami uczyła się malarstwa, które trzymało ją przy życiu. Nikt nigdy nie planował jej przyszłości. Matkę straciła jako dwunastoletnia dziewczynka, ojca - mając siedemnaście. Kiedy matka umarła, jej krewni z San Fransisco obwinali go, człowieka ekstrawaganckiego i egoistycznego, o śmierć żony, on wszakże ani trochę o to nie dbał; ta część rodziny przestawał dlań istnieć. Deanna niezbyt pojmowała, co się stało. Wiedziała tylko, że jej mamusia umarła. "Mamusia umarła" - te słowa ojca wypowiedziane owego strasznego poranka dźwięczeć jej będą w uszach do końca życia. Mamusia uciekła od świata zamykając się w swoim pokoju i tam piła, a kiedy Deanna pukała do drzwi, mówiła zawsze: "Chwileczkę, kochanie". To owo "chwileczkę, kochanie" wypełniło całe dziesięć lat jej dwunastoletniego życia. Deanna bawiła się sama w korytarzu lub w swoim pokoiku, a ojciec latał samolotem albo wyjeżdżał w interesach. Trwało to tak długo, że trudno powiedzieć, czy ojciec znikał dlatego, że mama piła, czy też mama piła, bo tatuś wciąż przebywał poza domem. Tak czy inaczej Deanna była ciągle sama.

Po śmierci matki ojciec długo rozważał "co u diabła, zrobić". Czuł, że sytuacja go przerasta. "Na miłość boską - mówił - przecież ja nie mam bladego pojęcia, jak się wychowuje dzieci, a tym bardziej dziewczynki." Chciał ją gdzieś ulokować, "w cudnym miejscu, gdzie będą konie, śliczne krajobrazy i mnóstwo koleżanek", Deanna jednak, bardzo przybita, tak się uparła, że w końcu jej uległ. Nie życzyła sobie żadnych "cudownych miejsc" - pragnęła zostać z nim, bo "cudowne miejsca" były tam gdzie on, czarodziej z samolotem, który przywoził jej z dalekich podróży wspaniałe prezenty. Szczyciła się nim od najmłodszych lat, chociaż nigdy go nie rozumiała. A teraz miała tylko jego, bo tylko on jej został, gdyż kobieta zza zamkniętych drzwi zniknęła z jej życia. Ostatecznie została więc z ojcem. Jeśli mógł, zabierał ją ze sobą, a kiedy nie mógł, zostawiał u przyjaciół. Uczył córkę cieszyć się życiem. Dzięki niemu poznała hotel Imperial w Tokio, słynne kabarety przy avenue Georges V Paryżu, Stork Club w Nowym Jorku, gdzie ojciec siadywał przy barze popijając koktajl Shirley Temple. Ba! kiedyś nawet spotkał tam elegancką legendarną Shirley, wtedy już dorosłą kobietę! Ponieważ tatuś wiódł baśniowe życie, Deanna przy nim kosztowała tego samego. Co prawda znacznie krócej, za to bardzo intensywnie. Chłonęła wszystko: eleganckie kobiety, interesujących mężczyzn, tańce w El Morocco, weekendowe wycieczki do Beverly Hills... Jej ojciec był niegdyś gwiazdorem filmowym, kierowcą wyścigowym, w czasie wojny pilotem, kochał hazard, kobiety, wszystko, co lata, a nade wszystko życie. Pragnął, aby Deanna też latała, aby zobaczyła to, co można ujrzeć z wysokości dziesięciu tysięcy stóp, aby żeglowała w przestworzach wśród chmur, aby spełniły się jej sny. Ona jednak miała własne marzenia, zupełnie inne. Tęskniła za spokojnym życiem, za domem, w którym by stale mieszkali, za macochą, która nie ukrywałaby się "na minutkę" za drzwiami zamkniętymi na klucz. Mając czternaście lat Deanna byłą już zmęczona El Morocco, a rok później miała dość zabaw z przyjaciółmi tatusia. Ukończywszy w wieku szesnastu lat szkołę, koniecznie chciała pójść do college'u plastycznego. Ojciec wmawiał jej, że na pewno będzie się tam nudziła, zaczęła więc sama malować. Malowała w szkicowniku lub na płótnach, które zabierała ze sobą wszędzie. Rysowała na papierowych obrusach na południu Francji i na wolnych stronach w listach od jego przyjaciół, bo swoich nie miała. Rysowała na wszystkim, co wpadło jej w ręce. Właściciel galerii w Wenecji powiedział, że jest niezła i gdyby się postarała, mógłby zorganizować wystawę jej prac. Oczywiście nie zrobił tego. Po miesiącu wyjechali z Wenecji, po dwóch z Florencji, po sześciu z Rzymu, po jednym z Paryża i w końcu wrócili do Stanów, gdzie tatuś obiecał jej prawdziwy tym razem dom, a być może prawdziwą macochę. Poznał w Rzymie amerykańską aktorkę - "na pewno ją polubisz", powiedział pakując walizki na weekend na jej ranczu, gdzieś pod Los Angeles.

Tym razem nie zabrał Deanny, chciał być sam. Zostawił ją w Fairmont w San Francisco z czterystoma dolarami i obiecał, że będzie z powrotem za trzy dni. Trzy godziny później nie żył - Deanna została sama. Tym razem na zawsze. Jak ongiś znowu zawisł nad nią groźny cień "cudownej szkoły". Strach przed "cudowną szkołą" trwał jednak krótko, nie miała bowiem pieniędzy na szkołę, ani na nic innego. Po ojcu odziedziczyła tylko górę nie spłaconych długów. Zadzwoniła więc do zapomnianych krewnych matki. Przyjechali i zabrali ją do siebie. "Tylko na kilka miesięcy, Deanno. Chyba rozumiesz, że nie możemy cię utrzymywać. Pomieszkasz u nas, dopóki nie znajdziesz sobie pracy, nie staniesz na nogi" usłyszała. Pracy? Jakiej pracy? Cóż ona mogła robić? Malować? Rysować?... Chyba tylko marzyć. Jakie miało to już teraz znaczenie, że znała na wylot galerie Uffizi i Luwr, że spędziła kilka miesięcy w paryskim Jeu de Paume, że patrzyła, jak ojciec biegał z maklerami w Pampelunie, że tańczyła w El Morocco i mieszkała w hotelu Ritz? Kogo to obchodziło? Po trzech miesiącach przeprowadziła się do kuzynki, potem do drugiej ciotki. I zawsze słyszała: "No dobrze, ale na krótko, rozumiesz...? Tak, teraz rozumiała samotność, rozumiała cierpienie, rozumiała, czego ojciec dokonał: przegrał życie. Bawił się nim i przegrał. Teraz rozumiała, co stało się z matką i dlaczego. I zaczęła nienawidzić człowieka, którego niegdyś kochała, za to, że zostawił ją samą, skazał na strach, pozbawił miłości. Z pomocą przyszła jej Opatrzność pod postacią listu z Francji. Okazało się, że w tamtejszym sądzie jej ojciec wytoczył sprawę o drobną w zasadzie kwotę - sześć czy siedem tysięcy dolarów - i... wygrał! Proszono ją zatem, aby raczyła się skontaktować z reprezentującym jej interesy adwokatem z francuskiej firmy. Z jakim adwokatem?... Zadzwoniła do jednego, którego znalazła na liście otrzymanej od ciotki, a on skierował ją do międzynarodowej firmy prawniczej. Poszła tam w pewien poniedziałkowy poranek ubrana w "małą czarną", od Diora kupioną we Francji, gdy była tam z ojcem. Strój uzupełniała czarna torebka z krokodylej skóry, którą tatuś przywiózł jej z Brazylii, oraz sznurek pereł, jedyna pamiątka po matce. Teraz wszakże nie obchodzili jej Dior ani Paryż, ani Rio, nic. Obiecane sześć czy siedem tysięcy dolarów było dla niej bajońską sumą. Dzięki niej będzie mgła rzucić pracę, pójść do szkoły plastycznej i uczyć się dniami i nocami, by w końcu zyskać sławę. Tymczasem zaś może uda jej się przeżyć rok za sześć tysięcy dolarów. Tego jedynie pragnęła przekraczając próg ogromnego, wykończonego drewnianego biura, gdzie po raz pierwszy spotkała Marca-Edouarda. Nigdy nie prowadził podobnej sprawy. Był specjalistą od prawa handlowego, od skomplikowanych międzynarodowych procesów, ale gdy sekretarka powiedziała mu o telefonie Deanny, poczuł się zaintrygowany. Ujrzawszy ją, delikatną kobietę-dziecko o wystraszonej pięknej

twarzy, poczuł, że jest nią oczarowany. Poruszała się z niesłychaną gracją, a gdy popatrzyła mu w oczy, jej wzrok przeniknął go do głębi. Posadził tę niezwykłą klientkę za biurkiem naprzeciw siebie i starał się wyglądać na poważnego pana mecenasa, lecz podczas rozmowy błądził gdzieś nieprzytomnym spojrzeniem, nie mogąc się opanować. On bowiem też uwielbiał Uffizi, też całe dnie spędzał w Luwrze, też był w Sao Paulo i w Caracas, i w Deauville. Okazało się, że żyli w tym samym świecie, że znów przed Deanną otwierają się te drzwi i okna, które uznała już za zatrzaśnięte na zawsze. Opowiedziała Marcowi o ojcu, całą tę okropną historię, wpatrzona w niego największymi zielonymi oczyma, jakie w życiu widział, tak krucha i delikatna, że wzruszyła go do głębi. Miał wtedy prawie trzydzieści dwa lata, na pewno więc z mało, by być jej ojcem. Zapłonął zresztą uczuciem bynajmniej nie ojcowskim. Wziął Deannę pod swoje adwokackie skrzydła, a trzy miesiące później została jego żoną. Skromna ceremonia odbyła się w ratuszu, miesiąc miodowy spędzili w domu jego matki w Antibes, potem dwa tygodnie w Paryżu. I wtedy Deanna zrozumiała, co uczyniła" poślubiła mężczyznę i kraj. Poślubiła styl życia. musiała być doskonała, wyrozumiała i cicha. Musiała być czarująca i bawić jego klientów i przyjaciół. Musiała w samotności spędzać całe dnie, gdy wyjeżdżał. I musiała porzucić marzenie o sławie artystki. Marc bowiem nie zgadzał się, aby zajmowała się sztuką. Kiedy zabiegał o jej względy, bawiło go, że próbuje swych sił w malarstwie, tyle że jego żona nie mogła myśleć o takiej karierze. Przeznaczeniem madame Duras było całkiem inne życie. W ciągu kilku następnych lat Deannie przyszło się pożegnać z wieloma marzeniami, miałą za to Marca, człowieka, który uwolnił ją od samotności i ubóstwa, zyskał jej wdzięczność i serce. Człowieka o nieskazitelnych manierach i doskonałym guście, który dał jej bezpieczeństwo i cierpienie. Człowieka, który zawsze nosił maskę. Wiedziała, że ją kocha, lecz rzadko okazywał to w taki sposób jak przed ślubem. "Tylko dzieciom okazuje się uczucia" powiadał. Sposobność do tego wkrótce się nadarzyła - w niespełna rok przyszło na świat ich dziecko. Jakże Marc tego pragnął! Teraz znowu mógł okazywać, jak bardzo kocha żonę. Miał to być chłopiec, ponieważ on tak powiedział, i oboje byli pewni, że tak będzie. Deanna tylko tego pragnęła, syna, bo dzięki niemu spodziewała się zyskać szacunek, a może nawet dozgonną miłość męża. I w rzeczy samej na świat przyszedł syn, maleństwo ze szmerami w płucach. Zaraz po urodzeniu wezwano księdza, który ochrzcił chłopczyka imieniem Philippe-Edouard. Po czterech godzinach dziecko zmarło. Marc zabrał Deannę na lato do Francji i pozostawił pod opieką matki i ciotki. Miał pracowite lato w Londynie, ale przyjeżdżał na weekendy, pocieszał ją i ocierał jej łzy. W końcu

znowu zaszła w ciążę, lecz drugie dziecko też umarło. Drugi chłopczyk. Odtąd obsesyjnie pragnęła dać Marcowi dziecko, jedynym jej marzeniem było urodzić mu syna. Przestała nawet malować. Gdy po raz trzeci zaszła w ciążę, lekarz kazał jej leżeć w łóżku. Tego roku Marc miał procesy w Mediolanie i w Maroku, często jednak telefonował, przysyłał kwiaty, a gdy był w domu, dużo czasu spędzał siedząc na brzegu jej łóżka. I znowu powtarzał, że będzie miał syna. Tym razem się mylił. Długo oczekiwany potomek, wymarzone dziecko Deanny, okazał się silną, zdrową dziewczynką z aureolą jasnych włosów i niebieskimi oczami ojca. Marc ukrył rozczarowanie, a wkrótce zakochał się po uszy w maleńkiej blondyneczce. Nazwali ją Pilar. Niebawem Durasowie wybrali się do Francji, aby pokazać dziecko matce Marca. Pani Duras była niepocieszona, że Deanna nie dała jej synowi męskiego potomka, Marc wszakże wcale się tym nie przejmował. Najważniejsze, że miał dziecko, krew z jego krwi i kość z kości. Postanowił, że Pilar będzie mówiła tylko po francusku i każde lato spędzała w Antibes. Deannę niepokoiły trochę te plany, ale w końcu przestała sobie nimi zaprzątać głowę i zasmakowała radości macierzyństwa. Marc spędzał z córką każdą wolną chwilę, chwalił się nią przed wszystkimi. Pilar, dziecko pogodne i roześmiane, pierwsze słowa wymówiła po francusku. Do dziesiątego roku życia więcej mieszkała w Paryżu niż w Stanach. Marc nadzwyczaj starannie dobierał jej książki, ubrania, zabawki - wszystko. On to nauczył ją, kim jest"panną Duras, i jak się nazywa jej ojczyzna: Francja. Gdy skończyła dwanaście lat, poszła do szkoły z internatem w Grenoble. Dla Deanny oznaczało to utratę córki, która traktowała ją odtąd jak osobę obcą, winną wszystkiemu, z czego była niezadowolona. Przez nią nie mieszkali we Francji, przez nią Pilar nie mogła być z przyjaciółmi, przez nią tatuś nie mógł mieszkać w Paryżu z dziadkiem, który tak bardzo tęsknił... W końcu wygrali. Po raz kolejny. Deanna cichutko zeszła na dół, niemal bezszelestnie stawiając bose stopy na perskim chodniku, który Marc przywiózł z Iranu. Zajrzała do salonu, choć zazwyczaj tego nie robiła. Wszystko było na swoim miejscu, jak zawsze: perfekcyjnie wygładzona delikatna narzuta z zielonego jedwabiu okrywała kanapę, krzesła w stylu Ludwika XV stały równo niczym żołnierze w szeregu, kobierzec z Aubusson w seledynowe i jasnomalinowe kwiaty prezentowały się niezwykle wspaniale, srebra błyszczały, popielniczki były nieskazitelnie czyste, portrety szanownych przodków Marca wisiały pod precyzyjnie dobranym kątem, okna obramowane storami ukazywały cudowny widok na most Golden Gate i zatokę, o tej porze jeszcze pustą, nie spowitą mgłą.

Deanna stała przez chwilę ze wzrokiem utkwionym w wodę. W ten piękny czerwcowy dzień miała ochotę usiąść i po prostu patrzyć, lecz byłoby chyba świętokradztwem zburzyć kanapę, podeptać kobierzec, a nawet oddychać w tym pokoju. Najlepiej zrobi usuwając się do własnego światka, do pracowni, w tylnej części domu, gdzie malowała. Tam było jej schronienie. Minęła jadalnię nie zaglądając do środka, po czym przemknęła się bezszelestnie długim korytarzem na tył domu do schodów prowadzących na półpiętro - do pracowni. Poczuła pod stopami chłód ciemnego parkietu. Oczywiście drzwi się zacięły. Marc już przestał jej przypominać, że trzeba coś z tym zrobić, doszedłszy widać do wniosku, że jej to odpowiada. I miał rację. Trudno było je otworzyć i zawsze trzaskały, gdy zamykała się wewnątrz jak w małym kokonie. Pracownia była jej najukochańszym światem, gdzie królowała muzyka i kwiaty i nie było ani krzty surowej powagi reszty domu. Tutaj nie miałą żadnych wytworów rękodzieła z Aubusson, srebra, Ludwików XV. Tutaj wszystko było jasne i żywe - farby na palecie, płótna na sztaludze, jasnożółte ściany i ogromnie wygodne krzesło, w które mogła się wtulić jak w czyjeś objęcia. Siadając na nim uśmiechnęła się i rozglądnęła dookoła. Poprzedniego ranka zostawiła tutaj nieziemski bałagan, ale to do niej pasowało. W tym pomieszczeniu mogła sobie na nieład pozwolić. Tutaj czuła się szczęśliwa i mogła pracować. Rozsunęła kwieciste zasłony, otworzyła drzwi i wyszła na niewielki taras, stąpając po lodowatych jasnych płytach. Często wstawała o tej porze, nawet gdy była mgła, i oddychała głęboko. Uśmiechała się do zawieszonego nad niewidoczną zatoką mostu, wsłuchiwała w wycie syren mgielnych podobne do pohukiwania sowy. Ten ranek był inny. Na zewnątrz słońce świeciło tak mocno, że musiała przymknąć oczy. Wymarzona pogoda do żeglowania. Albo do zniknięcia w tłumie na plaży. Rozbawił ją ten pomysł. Gdyby jej nie było w domu, kto by powiedział Margaret, co trzeba wypolerować? Kto by odpisał na listy? Kto by wyjaśnił Pilar, dlaczego nie może wyjść wieczorem? Pilar... Tego dnia wyjeżdżała na wakacje: lato miałą spędzić w Antibes, odwiedzić babcię, ciotki, wujków i kuzynów z Paryża. Deanna aż się wzdrygnęła. Przez wiele lat takie wakacje były dla niej koszmarem, w końcu powiedziała: "Dość". Nie potrafiła dłużej znosić uroków pobytu u rodziny Marca, zaciskania zębów, byle wytrwać w uprzejmości. Cierpiała wręcz fizycznie, czuła się, jakby niewidzialne igły wbijały się w jej ciało. Durasowie nigdy Deany nie zaakceptowali, czego matka Marca wcale nie ukrywała. Deana była przecież Amerykanką, o wiele za młodą, aby dla jej syna stanowić odpowiednią partię, na domiar złego pozostawioną bez grosza córką ekstrawaganckiego lekkoducha. Ten związek Marcowi nic nie dawał, korzystała wyłącznie ona. Jego krewni uważali, że tylko z tego powodu tak go usidliła. Starali się o tym nie mówić - w każdym razie nie częściej niż dwa razy w roku. Aż przyszedł czas, kiedy Deana poczuła, że dłużej tego nie zniesie, i przestała

odprawiać letnie pielgrzymki do Antibes. Teraz Pilar miała wyjechać sama, co bardzo jej odpowiadało. Byłą jedną z nich. Deana oparła łokcie na balustradzie, układając brodę na wierzchu jednej dłoni. Ciche westchnienie wyrwało jej się z piersi, gdy zobaczyła statek wolno wpływający do zatoki. - Nie zimno ci tu, mamusiu? - Słowa Pilar były równie chłodne jak kafelki na tarasie. Mówiła tak, jakby było coś niezwykłego w tym, że jej matka stoi na tarasie w szlafroku i boso. Deanna jeszcze raz spojrzała na statek i powoli odwróciła się z uśmiechem. - Nie, zupełnie nie. Lubię sobie tak postać... Jestem boso, bo nie mogłam znaleźć pantofli. - Deana nie przestając się uśmiechać patrzyła prosto w błyszczące niebieskie oczy córki. Pilar byłą do niej zupełnie niepodobna. Miała złociste włosy, żywe niebieskie oczy i tryskała młodością. Przewyższała matkę o ponad głowę i w każdym calu przypominała Marca. Co prawda nie potrafiła jeszcze roztaczać wokół siebie takiej atmosfery wszechmocy, lecz na pewno przyjdzie jej z wiekiem. Jeśli nauczyła się czegoś od babki i ciotki, to niewątpliwie perfekcyjnego udawania niechęci i złości. Marc nie potrafił robić tego tak dobrze. Tyle że nie musiał, był przecież mężczyzną. Panie z rodu Durasów uprawiały bardziej wyrafinowaną sztukę. Deana nie miała na to większego wpływu, mogła chyba tylko trzymać Pilar z dala od rodziny męża. Na nic by się to jednak zdało, ponieważ Marc i starsza pani Duras za zgodą wnuczki zmówili się, że dziewczynka jak najdłużej zostanie w Europie. Przecież Pilar przypominała swoją babkę nie tylko z wyglądu, w jej żyłach płynęła ta sama krew i Deanna musiałą się z tym pogodzić. Nadal wszakże ze zdumieniem stwierdzała, że odczuwa to tak boleśnie. Nie potrafiła o tym zapomnieć, nie potrafiła sobie powiedzieć, że to nie ma znaczenia. Miało. Wciąż nowo przeżywałą stratę Pilar. Uśmiechnęła się i spojrzała na stopy córki. Miała na nich te pantofle, te, które gdzieś przepadły. - O, widzę, że je znalazłaś. - Oczy Deanny były wciąż uśmiechnięte, ale w sercu czułą znany od dawna ból, ukrywany pod osłoną żartów. - Czy to miało być zabawne, mamusiu? - na twarzy Pilar pojawiła się wrogość. - Ja nie mogę znaleźć żadnego z najlepszych moich swetrów, a czarna spódnica wciąż jeszcze leży u krawca. Oskarżenie było poważne. Pilar odrzuciła do tyłu długie proste blond włosy i spojrzała na matkę ze złością. Deannę często zastanawiały ataki gniewu Pilar. Młodzieńczy bunt? A może po prostu nie chciała dzielić się Markiem z matką?... Cóż, niewiele mogła na to poradzić, przynajmniej na razie. Może kiedyś, za pięć, sześć lat, zdoła odzyskać córkę i zaprzyjaźnić się z nią? Przecież dla niej żyła! Ta nadzieja pozwalała jej przetrwać trudny okres.

- Spódnica od wczoraj wisi w szafie w holu. A swetry razem z resztą rzeczy Margaret ci już spakowała. Czy to rozwiązuje problem? - każde słowo wymawiając bardzo łagodnie. - Mamo! Ty w ogóle nie słuchasz! - usłyszała Deanna i ocknęła się z zamyślenia. - Pytałam, co zrobiłaś z moim paszportem. Zielone oczy Deanny spotkały się z niebieskimi Pilar i przez długą chwilę obie nie spuszczały z siebie wzroku. Wreszcie Deanna rzekła tylko: - Jest u mnie. Dam ci go na lotnisku. - Chyba potrafię pilnować swojego paszportu? - Oczywiście. Jestem tego pewna. - Deanna ostrożnie weszła do pracowni unikając wzroku córki. - Zjesz śniadanie? - Później. Teraz muszę umyć głowę. - Powiem Margaret, żeby ci przyniosła. - Świetnie. Pilar wyszła, Deanna zaś poczuła ukłucie w sercu. Tak niewiele trzeba, aby zranić człowieka! Słowa to niby nic takiego, a jakże potrafią przytłoczyć. Czasami zastanawiała się, czy tak samo byłoby z jej synami. Może tylko Pilar jest taka? Może przepaść pomiędzy dwoma krajami i dwoma światami okazała się dla niej za wielka? Telefon zabrzęczał cicho na jej biurku w chwili, gdy z westchnieniem usiadła. Było to połączenie wewnętrzne, zapewne Margaret dzwoniła, aby zapytać, czy podać kawę do pracowni. Kiedy Marc wyjeżdżał, Deanna często jadała sama w tym pokoju. Gdy był w domu, śniadanie stawało się rytuałem. Nieraz był to jedyny posiłek, który jedli razem. - Tak? - odezwała się łagodnie. Zawsze tak mówiła, a matowy odcień głosu jeszcze tę łagodność pogłębiał. - Deanno, muszę zadzwonić do Paryża - usłyszała Marca. - Zejdę na dół za jakieś piętnaście minut. Powiedz Margaret, że chcę jajka usmażone, a nie spieczone na skorupę. Gazety są u ciebie? - Nie. Margaret chyba położyła ci je na stole. - No to tymczasem. Nikt jej nie mówił "dzień dobry", nie pytał, jak się miewa, i czy dobrze spałą, nie potwierdzał, że ją kocha. Obchodziły ich tylko gazety, czarna spódnica, paszport... Oczy Deanny nabiegły łzami. Otarła je wierzchem dłoni. Nie robili tego z premedytacją, po prostu tacy byli. Dlaczego jednak nie obchodziło ich, gdzie jest jej spódnica albo pantofle, jak jej się udał ostatni obraz? Pogrążona w niewesołych myślach obejrzała się jeszcze przez ramię, nim zamknęła za sobą drzwi pracowni. Zaczął się jej normalny dzień.

Margaret usłyszała szelest gazet w jadalni i otworzyła kuchenne drzwi z nieodłącznym uśmiechem na twarzy. - Dzień dobry panu. - Dzień dobry Margaret. Wszystko toczyło się jak zwykle, dokładnie i z wdziękiem. Polecenia wydawano uprzejmie, gazety były starannie ułożone według hierarchii ważności, kawa we właściwej chwili pojawiała się na stole. Kawa w delikatnym dzbanku z Limoges, który należał do matki Marca. Odsuwano zasłony, mówiono o pogodzie, każdy zajmował swoje miejsce i przywdziawszy swoją maskę, rozpoczynał nowy dzień. Deanna zapominała o swoich smutkach. Zaczęła przeglądać gazetę popijając małymi łykami kawę z niebieskiej filiżanki w kwiaty i pocierając o dywan stopy zziębnięte od chłodu płytek na tarasie. O poranku wyglądała młodo z rozpuszczonymi ciemnymi włosami, dużymi oczami i skórą jasną jak skóra Pilar. Dłonie miała takie same jak przed dwudziestu laty, delikatne i gładkie. Nie wyglądała na trzydzieści siedem lat, raczej na dwadzieścia kilka. Odmładzał ją sposób mówienia, łagodna twarz, iskierki w oczach, uśmiech rozświetlający jej rysy. W późniejszych godzinach dnia jej dziewczęcość znikała: ubrana ze skromną elegancją, z włosami starannie upiętymi w kok, poruszała się dystyngowanie. Z samego rana nie była jednak skażona przynależnością do rodu Durasów - była po prostu sobą. Usłyszała, że Marc schodzi na dół, po drodze wesoło zagadnąwszy po francusku Pilar, która stała z mokrymi włosami na piętrze. Mówił coś o wyjeździe do Nicei i o tym, że ma być grzeczna w Anibes. W przeciwieństwie do Deanny miał się widywać z córką tego lata, planował bowiem kilka wyjazdów do Francji i zamierzał spędzać w Antibes każdy wolny weekend. Trudno mu było przełamać stare nawyki, nie potrafił się też oprzeć czarowi córki. Zawsze byli przyjaciółmi. - Bonjur, ma chere. - Powiedział do niej "moja droga", a nie ma cherie, najdroższa. Deanna zauważył, że w ostatnich latach z jego słownika zniknęły superlatywy. - Ładnie dziś wyglądasz. - Dziękuję - cień uśmiechu przemknął przez jej twarz, gdy spostrzegła, że Marc już pogrążył się w przeglądaniu gazet. Komplement był bardziej formalnością niż pochwałą. Taka francuska sztuczka. Znała ją świetnie. - Co nowego w Paryżu? - Opowiem ci po powrocie. Będę tam jutro przejazdem - odparł, z jego tonu wynikało wszakże, iż jego pobyt potrwa dłużej, niż zapowiadał, jak zwykle. Spojrzał na nią lekko rozbawiony i natychmiast oczywiście przypomniała sobie, dlaczego ongiś się w nim zakochała. Marc był niesamowicie przystojnym mężczyzną, miał delikatne szlachetne rysy twarzy i niebieskie oczy błyszczące jeszcze bardziej niż oczy Pilar. Siwizna na skroniach była prawie niewidoczna wśród jasnych włosów. Wciąż wyglądał młodo i energicznie i

prawie zawsze był w dobrym humorze, zwłaszcza w Stanach. Uważał, że Amerykanie są "śmieszni": bawiło go, gdy przegrywali z nim w tenisa i squasha, w brydża i tryktraka, nade wszystko zaś gdyż zwyciężał nad nimi w sądzie. Pracował tak samo, jak grał - ostro, szybko i dobrze, wyniki osiągając nieprzeciętne. Mężczyźni mu zazdrościli, każdą kobietę mógł mieć u stóp. I zawsze wygrywał. Początkowo Deanna kochała w nim ten właśnie styl wiecznego zwycięzcy, toteż gdy wyznał jej miłość, ogarnęło ją przyjemne poczucie triumfu. - Pytałam, na jak długo wyjeżdżasz - rzekła Deanna z nutką szorstkości w głosie. - Nie wiem dokładnie. Na kilka dni. Czy to ważne? - Oczywiście - jej głos zabrzmiał jeszcze ostrzej. - A co? Czy mamy jakieś plany? - popatrzył na nią nieco zdziwiony i zajrzał do kalendarza, lecz nic w nim nie znalazł. No powiedz mu, mówiła sobie Deanna. Powiedz, że to nic ważnego, że chodzi tylko o nas. - Nie, nic takiego - odparła. - Po prostu chciałabym wiedzieć. - Dam ci znać jeszcze dzisiaj. Mam kilka spotkań, po których wszystko powinno się wyklarować. Chodzi o duży proces z armatorem. Z Paryża będę musiał chyba polecieć do Aten. - Znowu? - Wygląda na to, że tak. Wrócił do gazet i nie odrywał się od nich, aż Margaret postawiła przed nim jajecznicę. Wtedy podniósł wzrok na żonę. - Odwieziesz Pilar na lotnisko? - Oczywiście. - Dopilnuj z łaski swojej, żeby się odpowiednio ubrała. Mama dostałaby zawału, gdyby znowu wysiadła z samolotu, w którymś z tych swoich koszmarnych ciuchów. - Dlaczego sam nie dopilnujesz? - Deanne spojrzała na niego swymi zielonymi oczami. - Wydawało mi się, że to twoja działka - odparł z niewzruszonym spokojem. - Co? Dyscyplina czy jej ubiór? - Oboje wiedzieli, że jedno i drugie jest niewdzięcznym zadaniem. - W pewnym sensie i to, i to - wyjaśnił uprzejmie. Deanna miałą ochotę zapytać, w jakim sensie, ale zrezygnowała. Wiedziała przecież, że w każdej dziedzinie ma na córkę wpływ w takim sensie, w jakim jej oboje z ojcem i jego rodziną pozwalają. - Dostała kieszonkowe na wakacje. Nie musisz jej już nic dawać. - Ile? - Słucham? - rzucił jej ostre spojrzenie. - Pytam, ile pieniędzy jej dałeś - odpowiedziała spokojnie.

- Czy to ważne? - Myślę, że tak. Czy tylko dyscyplina i ubiór mogą mnie obchodzić? - w jej tonie zabrzmiało doświadczenie nabyte w ciągu osiemnastu lat małżeństwa. - Niekoniecznie. Ale nie martw się, wystarczy jej. - W to nie wątpię. - Więc o co ci chodzi? - Ton Marca nie był już uprzejmy, a spojrzenie Deanny przybrało odcień stalowy. - Uważam, że nie powinna mieć na wakacjach za dużo pieniędzy. Nie będą jej potrzebne. - Przecież to rozsądna dziewczyna.- Marc, ona nie ma jeszcze szesnastu lat? Ile jej dałeś? - Tysiąc - odrzekł spokojnie, jak gdyby zamierzał na tym skończyć dyskusję. - Dolarów? - otworzyła szeroko oczy. - To po prostu skandal! - Czyżby? - Dobrze wiesz, że tak. I dobrze wiesz, co z nimi zrobi. - Myślę, że się zabawi. To jej nie zaszkodzi. - Nieprawda, kupi sobie ten cholerny motocykl, o którym tak marzy! A ja absolutnie się na to nie zgadzam! - Gniew był tylko oznaką bezsilności, o czym Deanna doskonale wiedziała. Pilar wyjeżdżała teraz do "nich", wymykała się spod jej kontroli. - Nie chcę, żeby miała tyle pieniędzy. - Nie bądź śmieszna. - Marc, na miłość boską... Telefon zadzwonił akurat w chwili, gdy zaczynała przedkładać swoje racje. Była to rozmowa do Marca z Mediolanu. Później nie miał już czasu jej wysłuchać, o wpół do dziesiątej był bowiem umówiony. - Przestań histeryzować, Deanno - rzekł spoglądając na zegarek. - Oddajemy dziecko w dobre ręce. Czuł, że to również należałoby omówić, lecz nie miał teraz czasu. - Do zobaczenia wieczorem. - Będziesz w domu na kolacji? - Chyba nie. Poproszę Dominique, żeby do ciebie zadzwoniła. - Dziękuję. Patrzyła za nim, gdy zamykał drzwi, chwilę później usłyszała na drodze warkot jego jaguara. Następna przegrana bitwa. - Nie dający jej spokoju temat pieniędzy poruszyła jeszcze z Pilar w drodze na lotnisko. - Ja rozumiem, ojciec dał ci na wakacje spore kieszonkowe. - Tak. A o co chodzi?

- Dobrze wiesz, o co chodzi. O ten cholerny motocykl. Powiem ci wprost, kochanie: jeśli go sobie kupisz, dostaniesz w domu lanie. Pilar miała ochotę roześmiać się i zapytać, skąd by się matka dowiedziała, nie starczyło jej wszakże tupetu. - No dobrze, nie kupię go. - I nie będę jeździć - podpowiedziała Deanna. - I nie będę jeździć - powtórzyła Pilar jak papuga, a Deanna poczuła, że po raz pierwszy od bardzo dawna chce jej się krzyczeć. Prowadząc samochód przez chwilę patrzyła na córkę, potem znowu prosto przed siebie. - Czy musimy się wiecznie kłócić? Wyjeżdżasz na trzy miesiące, tyle czasu nie będziemy się widzieć... Mogłybyśmy chociaż dzisiaj być dla siebie miłe. - Nie ja zaczęłam. Ty się czepiałaś o motocykl. - A jak myślisz, dlaczego?... Bo cię kocham, bo mi na tobie zależy. Bo nie chcę, żebyś się zabiła. Czy to do ciebie dociera? - w jej głosie zabrzmiała desperacja i gniew. - Mhm. Oczywiście. Dalej jechały w milczeniu. Deanna znowu czuła, że łzy napływają jej do oczu, lecz nie chciała, by Pilar to zauważyła. Musiała być doskonała, musiała być silna. Taki był Marc, za taką pragnęła uchodzić cała ta jego francuska rodzina, taka chciała być Pilar. Dojechawszy na lotnisko, Deanna zostawiła samochód parkingowemu i podążyła do hali dworca. Pilar poszła załatwiać formalności. Gdy urzędnik oddał jej paszport i bilet, odwróciła się do matki. - Odprowadzisz mnie do wyjścia? - w jej głosie było więcej wahania niż zachęty. - Myślałam, że sprawi ci to przyjemność. Czy masz coś przeciw? - Nie - odparła ponuro i gniewnie. Cholerna smarkula! Deanna miała ochotę uderzyć ją w twarz. Kim ona właściwie jest? Co wyrosło z jej małej córeczki? Gdzie się podziała ta jasnowłosa kochająca dziewczynka? Do wyjścia doszły pogrążone we własnych myślach. Ludzie oglądali się za nimi z podziwem, stanowiły bowiem rzucającą się w oczy parę: Deanna - czarnowłosa piękność w doskonale skrojonej czarnej sukience z najlepszej wełny ze starannie upiętym kokiem, z czerwonym żakietem przerzuconym przez ramię i Pilar - tryskająca młodością blondynka, wysoka, smukła i zgrabna w białej lnianej sukience. Matka nie miała zastrzeżeń do tego ubioru, gdy ujrzała córkę idącą schodami na dół. Nawet babci powinna przypaść do gustu, chyba że uzna sukienkę za zbyt amerykańską w kroju. W przypadku pani Duras wszystko było możliwe.

Gdy dotarły na miejsce, pasażerowie wsiadali już do samolotu, toteż Deanna mogła tylko uścisnąć córkę. - Kochanie, tak się martwię o ten motocykl... Proszę... - Dobrze, dobrze. - Pilar nie patrzyła już na Deannę, pragnąc jak najszybciej znaleźć się w samolocie. - Zadzwonię do ciebie. Albo ty zadzwoń, gdybyś miała problemy. - Na pewno nie będę miała - odparła z pewnością siebie właściwą nastolatkom. - Mam nadzieję - twarz Deanny złagodniała, gdy popatrzyła na córkę i przytuliła ją mocno. - Kocham cię, skarbie. Baw się dobrze. - Dziękuję, mamusiu - obdarowała matkę przelotnym uśmiechem, skinęła ręką na pożegnanie, po czym jej złota grzywa zniknęła w przejściu. Deanna poczuła nagle kamień na sercu. Jej dziecko znowu wyjechało. Dziewczynka z jasnymi lokami, córeczka, która co wieczór ufnie wyciągała do niej ręce, aby ją przytuliła i pocałowała... Usiadła w holu czekając, aż boeing 747 wystartuje. Kiedy wzbił się w powietrze wstała i wolnym krokiem udała się na parking. Parkingowy uprzejmie uchylił czapki, gdy wręczyła mu dolara, i przyglądał się jej, gdy z gracją wsiadała do wozu, ukazując zgrabne nogi. Była naprawdę artakcyjną kobietą, trudno nawet powiedzieć, ile mogła mieć lat. Dwadzieścia osiem? Trzydzieści dwa? Trzydzieści pięć? Czterdzieści? Naprawdę trudno było zgadnąć. Miała bardzo młodą twarz, a reszta jej ciała, sposób poruszania, wzrok nosiły znamiona starości. Deanna szczotkowała prze toaletce włosy, gdy usłyszała kroki Marca na schodach. Było już dwadzieścia po dziesiątej. Wracał jak zwykle późno, lecz nie zdzwonił do niej przez cały dzień. Tylko Dominique, jego sekretarka, zostawiła w południe wiadomość u Margaret: pan Duras nie przyjdzie do domu na kolację. Deanna więc zjadła sama w pracowni, nie przerywając rysowania, choć myślami przez cały czas była zupełnie gdzie indziej, martwiąc się o Pilar. Kiedy wszedł do pokoju, odwróciła się i przywitała go uśmiechem. Mimo wszystko stęskniła się za nim, a panująca przez cały dzień w domu dziwna cisza przerażała ją. - Cześć, kochanie. Miałeś dzisiaj długi dzień. - O tak, bardzo długi. A ty? - Spokojny, może nawet za bardzo. Strasznie tu cicho bez Pilar. - Nigdy nie sądziłem, że usłyszę to od ciebie. - Marc-Edouard uśmiechnął się do żony i usiadł w ogromnym fotelu obitym błękitnym welwetem, który stał tuż przy kominku. - Ja też nie przypuszczałam, że kiedyś to powiem. Jak udały się spotkania?

- Bardzo mnie zmęczyły. Marc nie był zbyt rozmowny. Deanna odwróćiła się i spojrzała na męża. - Jutrzejszy wyjazd do Paryża jest aktualny? Marc skinął głową i rozprostował swoje długie nogi. Deanna nie spuszczała z niego wzroku. Nie było widać po nim zmęczenia, wyglądał zupełnie tak samo jak rano, jak gdyby w każdej chwili był gotów rozpocząć nowy dzień. "Męczące" spotkania widać służyły mu doskonale. Wstał i powoli zbliżył się do niej z uśmiechem w oczach. - Tak, jadę jutro do Paryża. Na pewno nie chcesz zobaczyć się z Pilar i moją matką w Antibes? - Na pewno - odparła Deanna kategorycznie. - Dlaczego miałabym chcieć? - Mówiłaś, że tu jest za cicho, pomyślałem więc, że może... - Stojąc za nią krótką chwilę położył dłonie na jej ramionach. - Deanno, nie będzie mnie przez całe lato. - Poczuł, że jej ramiona zadrżały. - Przez całe lato? - Prawie całe. Sprawa Salco jest zbyt poważna, żebym ją powierzył komu innemu. Przez całe lato będę krążył między Paryżem i Atenami... I po prostu nie dam rady tu przyjeżdżać. - Mówił teraz z trochę wyraźniejszym akcentem francuskim, jakby już wyjechał ze Stanów. - Ale za to będę miał większą możliwość dopilnowania Pilar, co powinno cię cieszyć, chociaż my się długo nie zobaczymy - ciągnął. Deanna chciała zapytać, czy to ma dla niego jeszcze jakieś znaczenie, lecz w końcu zrezygnowała. - Myślę, że proces się przeciągnie i... i potrwa około trzech miesięcy. Dla Deanny zabrzmiało to prawie jak wyrok śmierci. - Trzy miesięca? - powtórzyła ledwie słyszalnym głosem. - Teraz rozumiesz, dlaczego pytałem, czy chciałabyś pojechać do Antibes. Czy nadal nie zmienisz zdania? Wolno potrząsnęła głową. - Nie, nie zmienię. I tak ciebie tam nie będzie, a Pilar, jak sądzę, chciałaby odpocząć ode mnie. Nie mówiąc już o... - urwała. - O mojej matce? - domyślił się Marc. Skinęła głową. - Rozumiem. A więc będziesz, ma cherie, siedzieć w domu zupełnie sama. Dlaczego, do diabła, nie poprosił, aby z nim pojechała, aby z nim krążyła pomiędzy Paryżem i Atenami? W pierwszej chwili miała ochotę podsunąć mu tę myśl, wiedziała jednak, że nie pozwoli jej jechać, toteż dała temu spokój. Zawsze chciał być swobodny gdy pracował, i nigdy nie zabierał rodziny. - Dasz sobie radę sama? - zapytał.

- A mam inne wyjście? Czy mogę powiedzieć, że sobie nie poradzę, i ty wtedy nie pojedziesz? - Podniosła głowę i spojrzała mu w oczy. - Przecież wiesz, że to niemożliwe. - Wiem. - Przez chwilę milczała, potem wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się. - Jakoś sobie poradzę. - Wiem. Skąd wiesz, do diabła? No skąd?, pomyślała. A gdyby było inaczej? gdybym cię potrzebowała, co wtedy? - Deanno, jesteś wspaniałą żoną. Przez chwilę nie była pewna, czy ma podziękować za ten komplement, czy raczej wymierzyć mu policzek. - W jakim sensie? - spytała. - Chodzi ci tylko o to, że nie skarżę się za bardzo? A może powinnam? - uśmiechnęła się, by ukryć, co naprawdę myśli i w ten sposób pozwolić mu wykręcić się od odpowiedzi na pytania, na które nie miał ochoty odpowiadać. - Nie, nie powinnaś. Jesteś wspaniała taka, jaka jesteś. - Merci, monesieur - wstała i odwróciła się, aby nie widział jej twarzy. - Spakujesz się sam czy mam ci pomóc? - Zrobię to sam. Idź do łóżka. Ja też zaraz się położę. Deanna patrzyła, jak przez chwilę kręcił się po garderobie, potem zszedł na dół, zapewne do swojego gabinetu. Zgasiła światła w sypialni i leżała cicho na swoim brzegu łóżka. Po chwili zjawił się Marc. - Tu dors? Śpisz? - Nie - odparła matowym głosem. - Bon. Dobrze. Dlaczego dobrze? Jakie miało znaczenie, czy śpi, czy nie? Czyżby chciał porozmawiać? powiedzieć, że ją kocha i że mu przykro, iż wyjeżdża. Wcale nie było mu przykro. o czym oboje wiedzieli. Marc lubił podróże. Praca zawsze sprawiała mu ogromną radość. Wsunął się do łóżka i przez chwilę leżeli cicho i bez ruchu, ale żadne nie zasypiało. - Masz mi za złe, że wyjeżdżam na tak długo? - Nie, nie mam ci za złe, ale jest mi przykro. Będę za tobą tęsknić... Bardzo. - Czas szybko ci przeleci. - Nie odpowiedziała, oparł się więc na łokciu, aby lepiej widzieć jej twarz. - Bardzo mi przykro, Deanno. Naprawdę. - Mnie też.

Marc delikatnie pogładził jej włosy i uśmiechnął się. Powoli odwróciła głowę i spojrzała na niego. - Cięgle jesteś tak samo piękna, wiesz? Nawet piękniejsza, niż kiedy byłaś młodą dziewczyną. Bardzo ładną zresztą. Tego jednak Deannie było za mało. Pragnęła w jego oczach być nie tylko piękną kobietą - jak ongiś chciała być jego Dianą. - Pilar też kiedyś będzie taka - dodał z dumą. - Już jest bardzo ładna - odparła Deanna z lekkim rozdrażnieniem, ale bez zazdrości. - Jesteś o nią zazdrosna? - zaciekawił się, wyraźnie zadowolony, że taka myśl przyszła mu do głowy, co Deannę zdumiało. Czyżby o to mu chodziło? Czyżby dzięki temu czuł się ważniejszy albo młodszy? Uznała, że nie powinna zaczepki pominąć milczeniem. Bo niby dlaczego? - Tak, czasami jestem o nią zazdrosna. Chciałabym być znowu taka młoda, pewna siebie i ciekawa życia. Dla osoby w jej wieku wszystko jest takie oczywiste! Zasługujesz na to, co najlepsze, i będziesz to mieć. Ja też tak kiedyś myślałam. - A teraz? Co teraz myślisz? Czy dostałaś od życia to, co ci się należało? - W pewnym sensie tak. Ich spojrzenia się spotkały i Marc spostrzegł w jej oczach smutek. Po raz pierwszy od wielu lat wrócił wspomnieniami do dnia, kiedy zobaczył osiemnastoletnią sierotę w "małej czarnej" od Diora. Zastanawiał się, czy istotnie ją unieszczęśliwił. Może potrzebowała od niego czegoś więcej? Ale tak wiele przecież jej dał! Klejnoty, futra, samochody, dom - wszystko, czego może pożądać kobieta. Cóż jeszcze mogłaby od niego chcieć? Wpatrywał się w nią przez długą chwilę i nagle przyszła mu do głowy pewna myśl. Czyżby naprawdę zupełnie jej nie rozumiał? - Deanno?... - Nie miał ochoty zadawać jej tego pytania, lecz naraz poczuł, że musi. W jej spojrzeniu było coś, co zmuszało go do tego. - Czy czujesz się nieszczęśliwa? Popatrzyła mu w oczy otwarcie. Korciło ją, by odpowiedzieć twierdząco, obawiała się jednak, że wtedy straci Marca, a przecież nie o to jej szło. - Czy czuję się nieszczęśliwa? - powtórzyła pytanie ze smutkiem, który mówił wszystko. Nie musiała już dodawać ani słowa, raptem wszystko stało się jasne, nawet dla niego. - Czasem tak, czasem nie. Najczęściej w ogóle nie myślę o tym. Żal mi tylko... żal mi tamtych dni, kiedy poznaliśmy się, kiedy byliśmy tacy młodzi - rzekła cichutko.

- Dorośliśmy, Deanno, tego nie można już cofnąć. - Marc nachylił się i dotknął jej policzka, jakby chciał ją pocałować. - Byłaś uroczym dzieckiem - uśmiechnął się na tamto wspomnienie. - Nienawidziłem twojego ojca, że tak cię zostawił. - Ja też. Ale on po prostu taki był, już się z tym pogodziłam. - Naprawdę? - Skinęła twierdząco głową. - Jesteś pewna? - A dlaczego nie miałabym się pogodzić? - Czasami zdaje mi się, że jeszcze masz do niego żal. Sądzę, że dlatego właśnie malujesz. Chcesz sobie udowodnić, że potrafisz coś zrobić samodzielnie, gdybyś kiedyś znowu musiała. Patrzył na nią w napięciu, marszcząc czoło. - A przecież wiesz, że nie będziesz musiała. Nigdy nie zostawię cię w takim położeniu, w jakim znalazłaś się przez ojca. - O to się nie martwię. A ty się mylisz: maluję dlatego, że to lubię, że to jest cząstką mojego życia i mnie - rzekła, choć wiedziała, że go nie przekona. Marc bowiem nigdy nie wierzył i nie chciał wierzyć, iż to, co maluje,, jest odzwierciedleniem jej duszy. Przez chwilę nie odpowiadał , w zadumie wpatrzony w sufit. - Będziesz się gniewać, że wyjeżdżam na całe lato? - Przecież już powiedziałam, że nie. Będę malować, odpoczywać, czytać, spotykać się z przyjaciółmi... - Często będziesz wychodziła z domu? - Marc sprawiał wrażenie zmartwionego, co trochę ją rozbawiło. Skąd mu to przyszło do głowy? - Nie wiem, głuptasie. Ale skoro już pytasz, to chyba muszę ci zdradzić szczegóły. Otóż na pewno co wieczór będę chodzić na uroczyste kolacje, benefisy, koncerty i tym podobne imprezy. - Marc bez słowa skinął głową. - Panie Duras, czyżbyś był zazdrosny? - spojrzała na niego figlarnie, lecz kiedy popatrzył jej prosto w twarz, roześmiała się w głos. - O! widzę, że naprawdę jesteś zazdrosny! Zabawne, że dopiero teraz, po tylu latach! - A kiedy miałbym być zazdrosny, jeśli nie teraz? - Nie bądź śmieszny. Przecież wiesz, że to zupełnie nie w moim stylu. Istotnie, to niewątpliwie nie było w stylu Deany. - Wiem - przyznał - ale nigdy nic nie wiadomo. - Jak możesz tak w ogóle myśleć? - Bo mam tak piękną żonę, że każdy mężczyzna musiałby być z kamienia, żeby się w niej nie zakochać. - Był to chyba najbardziej wyszukany komplement, jaki Deanna usłyszała od męża w ciągu ostatnich lat, toteż nie ukrywała zdziwienia. - Myślisz, że tego nie widzę? To ty nie bądź śmieszna. Jesteś przecież młodą piękną kobietą.

- Skoro tak, to nie jedź do Grecji - uśmiechnęła się niczym mała dziewczynka. Marc wszakże nie miał akurat ochoty na żarty. - Przecież wiesz, że muszę. - To weź mnie ze sobą - jej głos zabrzmiał dziwnie, na poły przekornie, na poły poważnie. Marc przez długą chwilę nie odpowiadał. - Mogę jechać z tobą? Potrząsnął głową. - Nie, nie możesz. - Cóż, w takim razie chyba powinieneś być zazdrosny. - Nie żartowali tak ze sobą od lat. Zapowiedź trzymiesięcznego wyjazdu Marca przywołała jakieś dziwne wspomnienia i uczucia. Deanna nie chciała go jednak denerwować, toteż dodała: - Ale tak naprawdę, kochanie, możesz się nie obawiać. - Mam nadzieję. - Marc! Przestań. - Nachyliła się i chwyciła go za ręce. Marc nie uwalniał się z jej uścisku. - Kocham cię, wiesz? - Wiem. A czy ty wiesz, że ja cię też kocham? Deanna spojrzała nań poważnie. - Czasami nie jestem tego pewna... - Stale był zbyt zajęty, aby okazać jej miłość, zresztą nie leżało to w jego stylu. Teraz jednak coś mówiło jej, że dotknęła czułego punktu, toteż wpatrywała się weń z coraz większym zdziwieniem. Czyżby nie wiedział? Czyżby nie uświadamiał sobie, co zrobił? Zbudował przecież wokół siebie mur, uciekł w pracę i interesy, znikał na całe dni, tygodnie, a nawet miesiące. Tylko w Pilar miał sprzymierzeńca. - Wybacz skarbie. Wiem, że mnie kochasz, ale nieraz sama muszę sobie o tym przypominać. - Ależ ja naprawdę cię kocham! Chyba to czujesz, prawda? - Tak, właśnie tak... - Jego uczuć była pewna, gdy wspominała wspólnie spędzone chwile, które coś w jej życiu znaczyły i układały się w piękną baśń. Dlatego właśnie wciąż jeszcze go kochała. Marc westchnął. - Musisz być pewna, tak, kochanie? - Przytaknęła i poczuła się znów młoda i odważna. - Rozumiem, że potrzebujesz nie tylko mojego uczucia, ale i czasu. Potrzebujesz... enfin czegoś, czego nie mogę ci dać. - Nieprawda! Przecież możesz mieć czas dla siebie. Możemy znowu robić to, co kiedyś. Naprawdę możemy - mówiła jak dziecko na granicy łez. Wiedziała, że sprawia takie wrażenie, i była o to zła na siebie. Zachowała się niczym dziecko, które próbuje zmusić ojca, aby zabrał je ze sobą. A przyrzekała sobie, że już nigdy tak nie zrobi! - Przepraszam, rozumiem... - spuściła wzrok i zamilkła.

- Naprawdę rozumiesz? - spojrzał na nią badawczo. - Oczywiście. - Oh, ma Diane... - wziął ją w ramiona z dziwnym zakłopotaniem w oczach. Deanna wszakże tego nie zauważyła, jej oczy bowiem wypełniły się naraz łzami. W końcu powiedział to, na co czekała tak długo: "Ma Diana..."

2 - W banku masz tyle pieniędzy, że powinno ci wystarczyć na czas, kiedy mnie nie będzie. Gdybyś jednak potrzebowała więcej, zadzwoń do Dominique, to zrobi przelew. Powiedziałem Sullivanowi, żeby zaglądał do ciebie przynajmniej dwa razy w tygodniu. I... Deanna spojrzała na męża ze zdziwieniem. - Powiedziałeś Jimowi, żeby zaglądał do mnie? Po co? - Jim Sullivan był amerykańskim wspólnikiem Marca-Edouarda, jednym z nielicznych Amerykanów, których naprawdę lubił. - Chcę mieć pewność, że wszystko u ciebie w porządku, że jesteś szczęśliwa i niczego ci nie brakuje. - Dziękuję, ale to bez sensu. Fatygować Jima!... - Zrobi to z przyjemnością. Możesz mu pokazać swoje obawy, możecie zjeść razem kolację... Ufam mu... - spojrzał na żonę z uśmiechem, który Deanna odwzajemniła. - Mnie też możesz ufać. - Przez osiemnaście lat małżeństwa nigdy nie oszukała Marca i nadal nie miała takiego zamiaru. - Oczywiście, że ci ufam - zapewnił. - Będę dzwonił, jak tylko czas mi pozwoli, zresztą wiesz, gdzie mnie szukać. Gdyby coś się stało, dzwoń, a jeśli mnie nie zastaniesz, na pewno się odezwę. Deanna skinęła głową bez słowa i cicho westchnęła, Jaguar mknął niemal bezszelestnie. Marc odwrócił nieco głowę i spojrzał na nią. W jego oczach na krótką chwilę pojawiło się zatroskanie. - Wszystko będzie dobrze, Deanno, zobaczysz. Ich oczy spotkały się i Deanna przytaknęła: - Tak, wszystko będzie dobrze, tylko że będę za tobą tęskniła. Marc znowu patrzył na drogę. - Czas szybko zleci, ale oczywiście gdybyś zmieniła zdanie, zawsze możesz przyjechać do Antibes, do matki i Pilar - uśmiechnął się do żony. - Ale na pewno nie o tym marzysz. - Właśnie. - Deanna odwzajemniła uśmiech. - Ależ z ciebie uparciuch! Tylko że chyba właśnie dlatego cię kocham. - Dlatego? A ja tak się głowiłam!... - w jej oczach zabłysły przekorne iskierki, gdy uważnie spoglądała na szlachetny profil mężczyzny siedzącego obok niej w samochodzie. - Będziesz na siebie uważał, prawda? Nie będziesz się przepracowywał? - rzekła choć obydwoje wiedzieli, że mówi na darmo. - Nie będę - uśmiechnął się lekko.

- Będziesz. - Będę. - I będziesz się cieszył każdą minutą tej harówki - skonstantowała. - Mam nadzieję, że wygrasz ten proces. - No pewnie. Co do tego nie ma wątpliwości. - Marcu-Edouardzie Duras, jesteś niemożliwie zarozumiały. Czy ktoś ci to już powiedział? - Jedyna kobieta, którą kochałem. - Skręcił w kierunku lotniska i wyciągnął do niej rękę. Deanna dotknęła lekko jego palców. Wspomniała ostatnią noc. Powiedział do niej "Ma Diane"... - Kocham cię. - Podniosła jego dłoń do ust i delikatnie pocałowała końce palców. - Chciałabym, żebyśmy mieli więcej czasu dla siebie. - Ja też. I kiedyś będziemy mieli. Tak, tylko kiedy?, westchnęła Deanna w duchu. Położyła rękę na fotelu i ich palce znów się splotły. - Myślisz, że będziemy mogli wyjechać razem na wakacje, jak już wrócisz? - patrzyła nań szeroko otwartymi jak u dziecka oczami. Wciąż go pragnęła, chciała być jego. Po tylu latach nadal jej zależało, i to tak bardzo, aż sama się czasem dziwiła. - A dokąd chciałabyś pojechać? - Gdziekolwiek, byle gdzie. Ważne, żebyśmy byli razem. - I sami, dodała w myśli. Przyglądała mu się przez dłuższą chwilę, gdy skręcili na lotnisko, i wydawało jej się, że w jego spojrzeniu mignął smutek. - Tak, oczywiście, wyjedziemy gdzieś, jak wrócę - na moment jakby wstrzymał oddech. - Deanno, ja... Czekała w napięciu, lecz nie powiedział nic więcej, objął ją tylko i przytulił. Deanna odwzajemniła uścisk, mocno oplatając męża ramionami. Zacisnęła powieki. Mając Marca tak blisko, pragnęła go tym bardziej, czego się oczywiście nie domyślał. Marc poczuł, że cała drży w jego ramionach, i spojrzał na nią nieco zdziwiony. - Tu pleurs? Płaczesz? - Un peu. Troszeczkę - odparła, a Marc się uśmiechnął. Tak dawno nie mówiła do niego po francusku! - Nie chcę, żebyś wyjeżdżał - kaprysiła. Gdyby tylko mógł zostać, gdyby mieli dla siebie choć trochę czasu, bez Pilar... - Ja też nie chcę wyjeżdżać - skłamał, czego Deanna byłą świadoma. Wyjął kluczyki ze stacyjki, otworzył drzwi i skinął na parkingowego. Deanna spokojnie podążała za nim pogrążona w myślach, aż doszli do sali dla pasażerów pierwszej klasy, gdzie zazwyczaj oczekiwał na samolot. Usiadła obok niego i uśmiechnęła się, lecz