DANIELLE STEEL
PODARUNEK
podarunkom, które otrzymałam od życia,
mojemu mężowi Johnowi, moim dzieciom
i aniołom, które zatrzymały się przy mnie
na krócej lub na dłużej,
by obdarzyć mnie szczęściem.
Z wyrazami miłości
D.S.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Annie Whittaker ubóstwiała Boże Narodzenie - prószący śnieg, rozjarzone choinki
stojące na trawnikach przed domami, kolędy i dreszczyk emocji towarzyszący oczekiwaniu
na przybycie świętego Mikołaja, który miał się wkraść do pokoju przez komin, zostawić
prezenty i umknąć tą samą drogą. Ubóstwiała chodzić na ślizgawkę i pić gorącą czekoladę,
nawlekać wraz z mamą na nitki ziarenka prażonej kukurydzy, a potem siedzieć w salonie i z
zachwytem wpatrywać się w ustrojoną choinkę, skrzącą się od bombek, oświetloną
kolorowymi lampkami.
Elizabeth Whittaker urodziła Annie w wieku czterdziestu jeden lat i była to wielka
radość, radosna niespodzianka. Kiedyś marzyła o drugim dziecku, lecz po wielokrotnych
nieudanych próbach traciła w końcu wszelką nadzieję. Tommy miał już dziesięć lat i Liz
pogodziła się z myślą, że pozostanie jedynakiem. Wyrósł na wspaniałego chłopca, a Liz i
John byli z niego bardzo dumni. Grał nieźle w futbol i baseball, każdej zimy zaś okazywał się
gwiazdorem młodzieżowej drużyny hokejowej. Był grzeczny, posłuszny, kochający i
przynosił ze szkoły same dobre stopnie, lecz na szczęście potrafił też łobuzować jak każde
normalne dziecko. Nie był ideałem - po prostu zwyczajnym dobrym chłopcem. Miał jasne
włosy Liz i bystre niebieskie oczy ojca. Odznaczał się inteligencją i poczuciem humoru i choć
w pierwszej chwili zaniemówił ze zdumienia, szybko się pogodził z myślą, że będzie miał
siostrzyczkę.
Pięcioletnia Annie, oczko w głowie rodziców, była drobną, chudą istotką o
zaraźliwym uśmiechu; gdy tylko ona i Tommy przebywali razem, w domu nieustannie
dźwięczał jej radosny śmieszek. Codziennie czekała niecierpliwie, aż brat wróci ze szkoły, a
później jedli w kuchni ciastka i pili mleko. Po urodzeniu Annie Liz, pracująca jako
nauczycielka w szkole średniej, przeszła na zastępstwa. Twierdziła, że chce spędzać jak
najwięcej czasu z córeczką. I rzeczywiście, prawie się nie rozstawały.
Liz zaczęła również pomagać w zajęciach plastycznych w przedszkolu, do którego
chodziła Annie. Po południu piekły razem ciasteczka, herbatniki i biszkopty albo siedziały w
obszernej, przytulnej kuchni i Liz czytała córeczce bajki. Żyli we czwórkę w ciepłej domowej
atmosferze, czuli się bezpiecznie i nie zagrożeni nieszczęściami spadającymi na innych. A
John zapewniał im dobrobyt materialny. Prowadził największą hurtownię artykułów
spożywczych w stanie, co dawało niezłe dochody. Miał łatwy start, bo odziedziczył firmę po
ojcu i dziadku. Mieszkali w ładnym domu, w lepszej części miasta. Nie byli z pewnością
milionerami, lecz nie zagrażały im nagłe zmiany koniunktury, które dotykały farmerów i
ludzi pracujących w branżach bardziej podatnych na kaprysy mody. Wszyscy potrzebują
dobrego jedzenia, a John Whittaker zawsze potrafił je dostarczyć. Był czułym, kochającym
mężem i miał nadzieję, że w przyszłości Tommy przejmie po nim interes. Najpierw jednak
syn powinien skończyć college. Annie zresztą też, bo John chciał, by córka była równie
inteligentna i wykształcona jak matka. Annie mówiła, że chce zostać nauczycielką, tak samo
jak mamusia, ale John wymarzył ją sobie w roli lekarki albo prawniczki. W tysiąc dziewięćset
pięćdziesiątym drugim roku były to śmiałe marzenia, lecz John zgromadził już odpowiedni
fundusz na edukację Annie. Kilka lat wcześniej przeznaczył także sporą sumkę na
wykształcenie Tommy'ego, toteż studia mieli oboje zapewnione. John święcie wierzył w
potęgę marzeń. Powtarzał, że jeśli ktoś czegoś bardzo pragnie i jest dostatecznie pracowity,
zawsze osiągnie cel. Sam zresztą także odznaczał się wyjątkową pracowitością. Kiedyś Liz
pomagała mu w firmie, lecz teraz z radością pozwolił żonie zostać w domu. Wracał późnym
popołudniem i zastawał ją z Annie na kolanach albo obserwował, jak bawią się lalkami w
pokoju córki. Kiedy na nie patrzył, czuł w sercu ciepło. Skończył czterdzieści dziewięć lat,
miał cudowną żonę, dwoje wspaniałych dzieci i był szczęśliwy.
- Gdzie jesteście? - zawołał, wróciwszy tego popołudnia do domu, otrzepując z
kapelusza i płaszcza płatki śniegu i odpychając sukę, która merdała ogonem i ślizgała się w
kałuży wody z roztopionego śniegu ściekającego z jego butów. Była to duża seterzyca
irlandzka, której nadali imię żony prezydenta Trumana, Bess. Liz uznała to początkowo za
afront wobec ówczesnej pani prezydentowej, lecz imię pasowało i w końcu się przyjęło, a w
tej chwili nikt już nie pamiętał o jego pochodzeniu.
- Tu, w salonie! - odkrzyknęła Liz, a John wszedł do pokoju i zastał żonę i córkę
wieszające na choince ludziki z piernika.
Piekły je razem całe popołudnie, a gdy figurki leżały w piekarniku, Annie kleiła
papierowe łańcuchy.
- Cześć, tato! Jak ci się podoba choinka? Prawda, że ładna?
- Śliczna, kochanie!
Uśmiechnął się do córeczki, a później bez wysiłku uniósł ją i wziął na ręce. Był
potężnie zbudowanym mężczyzną o rumianej cerze swoich irlandzkich przodków, z
kruczoczarnymi włosami, z których wciąż nie widać było siwizny, choć zbliżał się już
przecież do pięćdziesiątki. Czysty błękit jego oczu odziedziczyli zarówno Tommy, jak i
Annie. Liz, choć blondynka, miała oczy piwne, czasami wręcz orzechowe. Ale oczy Annie
były jasne, niemal białe. Uśmiechała się do ojca i figlarnie pocierała swoim noskiem o jego
nos, śliczna jak aniołek. Postawił ją delikatnie na podłodze, a później pocałował żonę, patrząc
na nią rozkochanym wzrokiem.
- Coście dzisiaj robiły? - spytał ciepło.
Byli małżeństwem od dwudziestu dwu lat, lecz zazwyczaj, gdy nie dokuczały im
drobne codzienne kłopoty, wciąż wydawali się zakochanymi nowożeńcami, którzy świata
poza sobą nie widzą. Pobrali się dwa lata po uzyskaniu przez Liz dyplomu. Pracowała już
wówczas jako nauczycielka, a Tommy urodził się dopiero siedem lat po ślubie. Stary doktor
Thompson tak naprawdę nigdy nie zdołał znaleźć jasnego wytłumaczenia, dlaczego Liz ma
ciągle pecha i nie może zostać matką. Zanim wydała na świat Tommy'ego, przeszła trzy
poronienia i to, że urodziła wreszcie zdrowego chłopca, graniczyło z cudem. A gdy po
kolejnych dziesięciu latach pojawiła się Annie, Elizabeth i John uznali się za prawdziwych
wybrańców losu. Byli niezmierni dumni z dzieci i przyznawali bez skrępowania, że są one dla
nich głównym źródłem radości i treścią ich życia.
- Dostałem dziś pomarańcze z Florydy - oznajmił John, siadając i wyjmując fajkę. Na
kominku płonął wesoło ogień, a dom pachniał piernikami i prażoną kukurydzą. - Jutro trochę
wam przyniosę.
- Wspaniale! Przepadam za pomarańczami!
Annie klasnęła w rączki i wdrapała się ojcu na kolana, a tymczasem Bess wspięła się
na tylne łapy, próbując iść w ślady dziewczynki. John odsunął łagodnie psa, Liz zaś zeszła z
drabiny, pocałowała męża i zaproponowała mu szklankę grzanego wina.
- Propozycja nie do odrzucenia!
Uśmiechnął się i trzymając Annie za rękę podążył za żoną do kuchni, podziwiając w
duchu jej zgrabną figurę. Wtem trzasnęły drzwi frontowe i do domu wszedł Tommy, z
zaczerwienionym nosem i łyżwami w ręku.
- Mmm... ładny zapach! Cześć, mamo!... Cześć, tato!... No i co dzisiaj porabiałaś,
smarkulo? Pewnie wyjadałaś mamie wszystkie ciasteczka!
Zmierzwił włosy Annie i ucałował ją, przytykając zimny policzek do jej twarzy. Był
mróz i padał coraz gęstszy śnieg.
- Nie zjadłam, tylko upiekłam ciasteczka razem z mamusią. Zjadłam tylko cztery! -
odpowiedziała rezolutnie siostra i oboje wybuchnęli śmiechem.
Annie celowała w takich zgrabnych ripostach i prawie nikt nie umiał się oprzeć jej
wdziękowi, a już na pewno nie brat ani zapatrzeni w nią rodzice. Nie była jednak
rozpieszczona. Po prostu wzrastała otoczona miłością, dzięki czemu nabywała swobody w
obcowaniu z ludźmi i naturalnej sympatii do nich. Uwielbiała się śmiać, uwielbiała gry i
zagadki, uwielbiała biegać po polu z rozwianymi włosami, uwielbiała zabawy z Bess... ale
najbardziej ze wszystkiego uwielbiała starszego brata. Spoglądała nań w tej chwili
roziskrzonym wzrokiem, zerkając na stare, podniszczone łyżwy.
- Pójdziemy jutro na ślizgawkę, Tommy?
W pobliżu znajdował się zamarznięty staw i w sobotnie ranki brat często zabierał tam
Annie.
- Jeśli przestanie padać, bo inaczej nawet nie znajdziemy jeziorka pod śniegiem -
odpowiedział z ustami pełnymi pysznych ciasteczek.
Na ich widok pociekła mu ślinka i gdy Liz ostrożnie zdejmowała fartuch, od razu się
nimi poczęstował. Miała na sobie schludną bluzkę i szarą spódnicę, a John po raz kolejny
skonstantował z zadowoleniem, że ma ciągle taką samą zgrabną figurę jak w szkole średniej,
gdy ją poznał. Chodziła do pierwszej klasy, on zaś do ostatniej; przez dłuższy czas wstydził
się przyznać, że się zakochał w takiej smarkuli, lecz w końcu wszystko i tak się wydało.
Koledzy z początku nabijali się z niego, lecz potem jakoś się przyzwyczaili. W rok później
rozpoczął pracę w hurtowni ojca, a Liz skończyła najpierw szkołę, potem college, po czym
pracowała dwa lata jako nauczycielka. Ożenił się z nią dopiero po dziewięciu latach
znajomości, lecz ani przez chwilę nie wątpił, że warto tak długo czekać. Przez całe życie
realizował swoje plany bardzo powoli; tak samo było z dziećmi. Ale cierpliwość sowicie się
opłaciła. Byli szczęśliwi. Osiągnęli wszystko, co sobie wymarzyli.
- Jutro po południu mam mecz - zauważył niedbale Tommy, wpychając do ust dwa
kolejne ciasteczka.
- Na dzień przed Wigilią?! - spytała ze zdziwieniem matka. - Nie wiem, czy to
najlepsza pora na grę w hokeja.
Rodzice zawsze chodzili na mecze Tommy'ego, chyba że przeszkodziło im coś
naprawdę ważnego. John również z pasją grywał kiedyś w hokeja i futbol i cieszył się, że syn
poszedł w jego ślady. Parę sezonów temu dwóch chłopców wybiło sobie zęby podczas meczu,
ale Tommy grał ostrożnie i dopisywało mu szczęście. Żadnych złamań, żadnych
poważniejszych urazów, tylko kilka zwichnięć i mnóstwo siniaków, a John twierdził, że to
nieodłączna część frajdy.
- To przecież normalny chłopak, na litość boską! Nie możemy trzymać go wiecznie
pod kloszem!
Ale Liz nieraz przyznawała się w duchu, że chętnie trzymałaby Tommy'ego pod
kloszem. Głęboko kochała dzieci i męża, i nie była w stanie znieść myśli, że mogłoby ich
spotkać coś złego. Była kobietą, która czujnie strzeże swojego szczęścia.
- Masz od jutra ferie? - spytała z ciekawością Annie, a Tommy kiwnął głową,
uśmiechając się szeroko.
Snuł bogate plany świąteczne dotyczące dziewczyny imieniem Emily, na którą miał
oko od Święta Dziękczynienia. Jej rodzice, matka pielęgniarka i ojciec lekarz, przeprowadzili
się do Drinnell dopiero w tym roku. Przyjechali z Chicago i Emily była bardzo fajna. Na tyle
fajna, że Tommy zaprosił ją na kilka meczów hokejowych. Ale nie posunął się na razie dalej.
W przyszłym tygodniu zamierzał wybrać się z nią do kina, a może nawet zaproponować
wspólne spędzenie sylwestra, choć nie zdobył się jeszcze na odwagę, by jej o tym wspomnieć.
Annie domyśliła się, że brat lubi Emily. Pewnego dnia, gdy wybrali się razem na
łyżwy, zauważyła, jak na nią patrzy, a oprócz tego raz zderzył się z nią podczas jazdy i
okropnie się zarumienił. Emily przyszła na ślizgawkę ze starszą siostrą i dwiema
koleżankami. Annie uważała ją za miłą, ale nie rozumiała, dlaczego brat dostał takiego hopla
na jej punkcie. Emily miała długie, lśniące czarne włosy i całkiem nieźle radziła sobie na
łyżwach. Prawie nie odzywała się do Tommy;ego, tylko zerkała na nich kątem oka, ale
później, gdy zbierali się do odejścia, serdecznie wycałowała Annie.
- Zrobiła to, bo cię lubi - wyjaśniła rzeczowo siostra, wracając do domu z Tommym,
który niósł jej łyżwy.
- Skąd ci to przyszło do głowy? - spytał, siląc się na chłód, choć widać było, że jest
zmieszany i trochę podenerwowany.
- Jak jeździłeś na łyżwach, przez cały czas gapiła się na ciebie cielęcymi oczami -
powiedziała Annie, odrzucając na ramiona swoje długie jasne włosy i uśmiechając się
chytrze.
- Jakimi oczami?
- Dobrze wiesz jakimi. Podkochuje się w tobie. Dlatego była dla mnie taka słodka.
Ona też ma młodszą siostrę, ale nigdy jej tak nie obściskuje. Lubi cię, to jasne jak słońce.
- Nie bądź taka mądralińska, Annie. Lepiej zajmij się lalkami lub czymś w tym
rodzaju, dobrze?
Tommy próbował udawać, że słowa Annie nie robią na nim żadnego wrażenia, a
później powiedział sobie, że byłby skończonym głupcem, gdyby brał sobie do serca paplaninę
pięcioletniej siostry.
- Lubisz ją, prawda? - spytała prowokacyjnie Annie i zachichotała.
- Czy mogłabyś wreszcie przestać wścibiać nos w nie swoje sprawy? - odparował
ostro Tommy. Rzadko odzywał się do siostry takim tonem, ale Annie wcale się tym nie
przejęła.
- Jej starsza siostra wydaje mi się znacznie fajniejsza.
- Zapamiętam to sobie na wypadek, gdybym chciał się umówić z dziewczyną z
najstarszej klasy.
- Nie podobają ci się dziewczyny z najstarszej klasy? - zdziwiła się Annie, nieco
zaintrygowana.
- Jasne, że mi się podobają, ale siostra Emily skończyła już siedemnaście lat - wyjaśnił
Tommy, a Annie ze zrozumieniem skinęła głową, uśmiechając się chytrze.
- Aha, jest dla ciebie za stara. To znaczy, że Emily jest w sam raz?
- Jakbyś zgadła, mała diablico!
- Dziękuję za komplement - odpowiedziała z powagą Annie, po czym weszli do domu,
podążyli do kuchni i wypili dla rozgrzewki po filiżance gorącej czekolady.
Chociaż siostra często robiła różne uwagi na temat dziewcząt, które spotykała w
otoczeniu Tommy'ego, brat chętnie spędzał czas w jej towarzystwie. Annie zawsze
manifestacyjnie okazywała mu podziw i czuł się przy niej strasznie ważny. Kochała go i
wcale się z tym nie kryła. Ubóstwiała go - a on ją.
Poprzedniego wieczoru, nim poszła spać, siedziała mu na kolanach, on zaś czytał jej
ulubione bajki. Najkrótszą przeczytał dwa razy, po czym matka zabrała Annie do łóżka, a
Tommy zaczął gawędzić z ojcem. Rozmawiali o wyborach prezydenckich sprzed miesiąca, w
których zwyciężył Eisenhower, i zmianach, jakie może to spowodować. A później, jak
zwykle, o hurtowni. John chciał, żeby Tommy poszedł na ekonomikę rolnictwa.
Whittakerowie wierzyli w najbardziej podstawowe wartości: rodzinę, dzieci, świętość
małżeństwa, uczciwość, przyjaźń. Cieszyli się powszechną sympatią i szacunkiem. John
Whittaker uchodził zawsze za dobrego męża, fajnego chłopa i przyzwoitego pracodawcę.
Tego wieczoru Tommy umówił się ze swoim najlepszym kolegą. Pogoda była taka
paskudna, że nie prosił nawet o pożyczenie auta, tylko poszedł na piechotę i wrócił o wpół do
dwunastej. Rodzice nigdy nie musieli się o niego martwić. Zanim skończył piętnasty rok
życia, miał już na koncie kilka wybryków: dwa razy opił się piwem i wymiotował, gdy ojciec
odwoził go samochodem do domu. Whittakerom nie przypadło to szczególnie do gustu, ale
też nie robili z tego tragedii. Tommy był dobrym synem, a takie rzeczy przytrafiają się
większości dorastających chłopców. Johnowi również zdarzyło się parę drobnych wyskoków,
nawet znacznie gorszych, zwłaszcza gdy Liz była na studiach. Niekiedy żartowała z niego na
ten temat; upierał się, że był wówczas wzorem cnót, ona zaś unosiła ironicznie brwi, po czym
zwykle całowała męża.
Tego wieczoru poszli wcześnie spać, a nazajutrz rano, wyjrzawszy przez okno,
zobaczyli krajobraz jak ze świątecznej pocztówki. Wszystko pokrywał nieskazitelnie biały
puch i już o wpół do dziewiątej Annie zaciągnęła Tommy'ego na dwór, by pomógł jej lepić
bałwana. Włożyła ulubioną czapkę hokejową brata, który powiedział, że po południu musi ją
od niej pożyczyć na mecz, na co odrzekła, że się zastanowi. Przewrócił ją na śnieg i leżeli
oboje na plecach, robiąc orła.
Po południu poszli całą rodziną na mecz, a chociaż drużyna Tommy'ego przegrała, nie
zepsuło im to humoru. Pojawiła się również Emily w towarzystwie grupki rozchichotanych
koleżanek; twierdziła, że to one chciały przyjść, ona zaś przypadkowo się do nich
przyłączyła. Była w kraciastej spódnicy i ciepłych butach; długie ciemne włosy związała w
koński ogon, a Annie orzekła, że zrobiła sobie makijaż.
- Skąd wiesz? - spytał ze zdziwieniem i rozbawieniem Tommy, gdy opuścili szkolne
lodowisko i zmierzali w stronę domu. Emily i jej gadatliwe przyjaciółki oddaliły się
wcześniej w nieznanym kierunku.
- Ja też się czasami maluję, tak samo jak mama - odpowiedziała rezolutnie Annie, a
John i Tommy popatrzyli z uśmiechem na idącego między nimi figlarnego gnoma.
- Mama się nie maluje! - zaprzeczył z przekonaniem brat.
- A maluje się! Używa pudru i różu, a czasem szminki.
- Doprawdy? - zdumiał się Tommy. Matka zwykle wyglądała bardzo ładnie, lecz nie
podejrzewał, że wspomaga naturę jakimiś sztucznymi środkami.
- Czasami nakłada też coś czarnego na rzęsy, ale ja od tego płaczę - stwierdziła Annie,
a Liz wybuchnęła śmiechem.
- Ja też płaczę, więc przestałam tego używać.
Później rozmawiali o meczu i innych sprawach. Wieczorem Tommy znów wybrał się
do kolegów, a jedna z jego koleżanek z klasy przyszła posiedzieć z Annie, bo rodzice byli
zaproszeni na przyjęcie bożonarodzeniowe u sąsiadów.
Wrócili do domu przed dziesiątą i położyli się spać o północy; kiedy się zjawili, Annie
spała jak suseł. Ale nazajutrz rano zerwała się skoro świt, dziko podekscytowana. Była
Wigilia i myślała tylko o prezentach, o które prosiła świętego Mikołaja. Marzyła o lalce
Madame Alexander i nie była wcale pewna, czy znajdzie ją pod choinką. Chciała także dostać
nowe sanki i rower, choć zdawała sobie sprawę, że rower byłby stosowniejszym prezentem na
urodziny, przypadające na wiosnę.
W Wigilię pozostało jeszcze mnóstwo rzeczy do zrobienia: przez cały ranek uwijali
się jak w ukropie. Zaprosili gości na pierwszy dzień świąt i Liz musiała przygotować kilka
wypieków. A wieczorem wybierali się na pasterkę. Annie za tym przepadała, choć w istocie
nie rozumiała jeszcze symbolicznego znaczenia pasterki. Ale uwielbiała chodzić z rodzicami
do kościoła późno w nocy, siedzieć w ścisku na ławce, czuć ciepło i woń kadzideł, słuchać
kolęd. Przy ołtarzu stała piękna szopka ze żłobkiem, Marią i Józefem i gromadką zwierząt. A
dokładnie o północy do żłobka wkładano także Dzieciątko Jezus. Przed wyjściem z kościoła
Annie, choć senna, sprawdzała zawsze, czy Dzieciątko tam jest, i cieszyła się, że zostaje w
stajence razem z tatą i mamą.
- To taka sama rodzina jak my, prawda, mamusiu? - spytała, przytulając się do Liz, a
matka pochyliła się i pocałowała ją w policzek.
- Tak, kruszynko, taka sama - odpowiedziała łagodnie, znów nie mogąc się nadziwić
swojemu szczęściu. - Kocham cię, Annie.
- J ciebie też - szepnęła córeczka.
Tej nocy Annie poszła jak zwykle na pasterkę i zdrzemnęła się, siedząc wygodnie
pomiędzy rodzicami. W przytulnym, pięknie przystrojonym kościele było ciepło, a muzyka
ukołysała ją do snu. Ale przed wyjściem jak zwykle sprawdziła, czy w żłobku naprawdę leży
Dzieciątko Jezus. Leżało. Annie uśmiechnęła się na widok malutkiej postaci, a później
popatrzyła na matkę i ścisnęła mocno jej dłoń, Liz zaś spojrzała na córeczkę i do oczu
napłynęły jej łzy. Annie była prawdziwym skarbem zesłanym przez Boga, cudownym
podarunkiem, źródłem radości, ciepła i szczęścia.
Wrócili d domu tuż po pierwszej i położyli śpiącą Annie do łóżka. Kiedy Tommy
wszedł do jej pokoju, by pocałować ją na dobranoc, zapadła już w głęboki sen; z jej ust
dochodziło leciutkie pochrapywanie. Muskając wargami jej czoło, zauważył, że jest dziwnie
ciepłe, ale jakoś przeszedł nad tym do porządku i nawet nie wspomniał o niczym matce.
Wyglądała tak anielsko spokojnie, że nie przyszło mu w ogóle do głowy, iż coś może być nie
w porządku.
W pierwszy dzień świąt Annie spała do późna, a gdy wreszcie się obudziła, była jakby
nieco oszołomiona. Poprzedniej nocy Liz własnoręcznie postawiła na ganku talerz marchwi z
solą dla reniferów i naszykowała ciasteczka dla świętego Mikołaja, bo córeczka była zbyt
senna, by to zrobić. Ale po przebudzeniu Annie pobiegła sprawdzić, czy renifery zjadły
marchewkę. Była trochę senna i skarżyła się na ból głowy, ale nie miała gorączki i Liz doszła
do wniosku, że mogą to być początki lekkiej grypy. Ostatnio zaczęły się mrozy i Annie mogła
się przeziębić, gdy lepiła z Tommym bałwana. Ale już wczesnym popołudniem dziewczynka
odzyskała wigor. Cieszyła się z Madame Alexander, z nowych sanek i pozostałych
prezentów. Wyszła z bratem na dwór i bawiła się przez godzinę, a gdy wróciła na gorącą
czekoladę, była zarumieniona, wesoła i wyglądała jak okaz zdrowia.
- No i jak ci się podobają prezenty, księżniczko? - spytał z uśmiechem ojciec, pykając
piękną holenderską fajką, którą dostał od Liz wraz z rzeźbioną drewnianą podstawką na fajki.
- Są cudowne! - odpowiedziała Annie, uśmiechając się promiennie. - Moja nowa lalka
jest prześliczna, tatusiu!
Popatrzyła zmrużonymi oczami na ojca, jakby wiedziała, od kogo ją naprawdę dostała,
choć rzecz jasna tak nie było. Cała rodzina dokładała starań, aby Annie w dalszym ciągu
wierzyła w świętego Mikołaja. Kilka jej koleżanek znało już prawdę, ale Liz powtarzała z
uporem, że święty Mikołaj zawsze daje dzieciom prezenty - grzecznym, bo są grzeczne, a tym
mniej grzecznym w nadziei, że się poprawią. Naturalnie nie było żadnych wątpliwości, do
której kategorii dzieci należała Annie. Rodzice, brat i wszyscy, co ją znali, uważali ją za ideał.
Późnym popołudniem u Whittakerów zjawili się goście: trzy rodziny z sąsiedztwa oraz dwaj
pracownicy Johna z żonami i dziećmi. Dom szybko wypełnił się gwarem i śmiechem. Wśród
przybyłych znalazło się także dwóch nastolatków w wieku Tommy'ego, który pokazał im z
dumą swoją nową wędkę. Marzył, by ją wypróbować, i nie mógł się wprost doczekać wiosny.
Przyjęcie było bardzo udane, a wieczorem, zostawszy sami, Whittakerowie zjedli
spokojnie kolację, złożoną z zupy z indyka, pieczeni pozostałej z obiadu oraz smakołyków
przyniesionych przez gości.
- Chyba nie tknę jedzenia przez miesiąc - oznajmił wreszcie John, przeciągając się na
krześle. Liz uśmiechnęła się i zauważyła, że Annie jest blada i że ma nieco szklisty wzrok; na
jej policzkach widać dwie jasnoczerwone plamy. W pierwszej chwili pomyślała, że to róż,
którym dziewczynka tak lubiła się bawić.
- Znowu dobrałaś się do moich kosmetyków? - spytała z rozbawieniem, choć poczuła
lekkie ukłucie niepokoju.
- Nie... upadło na śnieg a ja potem...
Najwyraźniej mówiła od rzeczy, lecz po chwili popatrzyła ze zdziwieniem na matkę,
jakby sama nie była pewna, co powiedziała, i trochę ją o przestraszyło.
- Co ci jest, kruszynko? - Liz pochyliła się i delikatnie położyła dłoń na czole córki.
Mała była rozpalona i miała wypieki. Przez całe popołudnie śmiała się, cieszyła,
bawiła swoją nową lalką i biegała jak szalona po domu. - Źle się czujesz, kochanie?
- Troszeczkę.
Annie wzruszyła ramionami i wydała się nagle bardzo krucha i bezbronna, a Liz
wzięła ją na kolana i przytuliła. Nie musiała sięgać po termometr, by wiedzieć, że córeczka
ma gorączkę. Znów przyłożyła jej dłoń do czoła i zaczęła się zastanawiać, czy nie wezwać
lekarza.
-Głupio zawracać mu głowę w pierwszy dzień świąt - odezwała się niepewnie.
Oprócz tego panował siarczysty mróz, a na noc zapowiadano zamieć.
- Niech się porządnie wyśpi, to jutro będzie jak skowronek - rzekł spokojnie John. Nie
wpadał w panikę tak łatwo jak Liz. - Mieliśmy dziś za dużo emocji jak na taką małą pannę.
Już od tygodnia żyli w nieustannym podnieceniu: spotkania z przyjaciółmi, mecz
hokejowy Tommy'ego, Wigilia, prezenty, przygotowania do świąt. Liz doszła do wniosku, że
mąż ma rację. Mała mogła rzeczywiście dostać gorączki od tylu wrażeń.
- Chcesz, żeby tatuś zaniósł cię do łóżeczka na barana?
Propozycja przypadła Annie do gustu, ale kiedy John próbował ją podnieść, pisnęła
cicho i poskarżyła się na ból szyi.
- Co jej jest, jak myślisz? - spytała Liz, gdy wyszedł z pokoju córki.
- Przeziębiła się. Wszyscy w firmie mieli już grypę i dzieciaki w szkole na pewno też
chorują jedno po drugim. Nic jej nie będzie. - Pogładził żonę po plecach. starając się ją
uspokoić. Liz wiedziała, że John ma rację, choć nie mogła się uwolnić od prześladującego ją
irracjonalnego lęku przed chorobą Heinego-Medina i gruźlicą. - Na pewno nic jej nie będzie,
wierz mi - powtórzył, znając skłonność żony do przesadnego niepokoju o dzieci.
Liz poszła pocałować córeczkę na dobranoc, a gdy ją ujrzała, trochę się uspokoiła.
Choć ciągle blada i rozpalona, Annie mówiła do rzeczy. Prawdopodobnie była po prostu
zmęczona i nadmiernie rozemocjonowana. John miał rację. Przeziębiła się albo złapała grypę.
- Śpij, maleńka, a jakbyś się źle czuła, wstań i obudź nas - powiedziała, otulając i
całując Annie. - Bardzo, bardzo cię kocham, kruszynko, i dzięki za ten śliczny obrazek, który
dałaś na gwiazdkę mnie i tatusiowi.
Ponadto Annie zrobiła popielniczkę dla Johna; pomalowała ją na jasnozielono, jego
ulubiony kolor, jak twierdziła.
Mała prawie natychmiast zasnęła. Skończywszy zmywać, matka znów poszła do niej
na górę. Annie była jeszcze bardziej rozgorączkowana. Rzucała się pod kołdrą, mamrotała coś
przez sen i nie obudziła się, gdy Liz ją dotknęła. Była dziesiąta i Liz zdecydowała się jednak
zadzwonić do lekarza.
Zastała go w domu i powiedziała, że córeczka ma gorączkę. Nie chciała jej teraz
mierzyć, by się nie zbudziła, ale nim Annie poszła spać, termometr wskazywał trzydzieści
osiem stopni i trzy kreski. Wspominała o bólu szyi, a doktor stwierdził, że bóle mięśni to
normalny objaw grypy. Zgodził się z Johnem: dziewczynka prawdopodobnie przeżyła zbyt
wiele wrażeń, no i złapała jakąś infekcję.
- Jeśli rano gorączka minie, przywieź ją do mnie, Liz; jeżeli nie, ja do was wpadnę.
Zadzwoń do mnie, jak się obudzi. Nic jej nie będzie. Miałem ostatnio mnóstwo przypadków
przeziębienia. To nic groźnego, choć oczywiście mała trochę się nacierpi. Dobrze ją przykryj,
gorączka może opaść już rano.
- Dzięki, Walt.
Doktor Walter Stone opiekował się rodziną Whittakerów od urodzenia Tommy'ego i
serdecznie się z nimi zaprzyjaźnił. Rozmowa z Waltem jak zawsze podziałała na Liz
uspokajająco. Miał rację. To na pewno nic groźnego.
Owego wieczoru siedziała długo z Johnem w salonie; rozmawiali o przyjaciołach, o
swoim życiu, o dzieciach; o tym, jak dobrze im się wiedzie; ile lat upłynęło, odkąd się
poznali; ile mięli szczęścia. Dokonali obrachunku, z którego płynął tylko jeden wniosek: są
wybrańcami losu.
Nim Liz poszła spać, zajrzała jeszcze raz do Annie; gorączka nie wzrosła, a
dziewczynka przestała się rzucać.
Leżała bez ruchu, oddychając miarowo. U stóp łóżka warowała swoim zwyczajem
Bess. Ani córeczka, ani suka nie poruszyły się, gdy Liz wyszła z pokoju i wróciła do sypialni.
- Jak się czuje? - spytał John, wślizgując się do łóżka.
- Śpi spokojnie - uśmiechnęła się Liz. - Za bardzo się o nią martwię, ale nie mogę nic
na to poradzić.
- Troszczysz się o nas i właśnie dlatego cię kocham. Szczęściarz ze mnie; sam nie
wiem, czym sobie na to zasłużyłem.
- Byłeś po prostu sprytny: poderwałeś mnie, jak miałam czternaście lat.
Liz nie kochała nigdy żadnego innego mężczyzny. Odkąd poznała Johna, minęły
trzydzieści dwa lata i w tym czasie jej miłość zmieniła się w dojrzałą namiętność.
- Teraz też wyglądasz co najwyżej na czternaście - rzekł nieśmiało i pociągnął ją
łagodnie ku sobie. Nie opierała się, on zaś rozpiął jej powoli bluzkę, po czym Liz wyślizgnęła
się z aksamitnej świątecznej spódnicy.
- Kocham cię, Liz - szepnął jej do ucha, a ona poczuła wzbierające w niej pożądanie.
Przesunął lekko dłońmi po jej nagich barkach, zmierzając ku wyczekującym piersiom,
i mocno pocałował ją w usta.
Leżeli długo razem, aż wreszcie zapadli w sen, zaspokojeni i szczęśliwi. W ciągu
długich lat małżeństwa pracowicie budowali swoje szczęście. Kochali się, szanowali i
wspierali w trudnych chwilach. Zapadając w sen, Liz myślała o mężu. Przylgnął do niej,
obejmując ramieniem jej kibić, przytulony do pośladków, z twarzą zakopaną w pięknych
jasnych włosach. Spali spokojnie aż do rana.
Po przebudzeniu Liz pośpieszyła natychmiast do Annie. Weszła do jej pokoju,
zawiązując pasek od szlafroka; małą ciągle spała. Nie wyglądała na chorą, ale zbliżywszy się,
Liz spostrzegła, że jest śmiertelnie blada i ledwo oddycha. Serce zatrzepotało jej w piersi,
potrząsnęła lekko córeczką czekając, aż się zbudzi, lecz w odpowiedzi rozległ się tylko cichy
jęk. Annie nie obudziła się nawet wtedy, gdy Liz mocno nią szarpnęła i zaczęła wołać ją po
imieniu. Po chwili usłyszał ją Tommy i przybiegł sprawdzić co się dzieje.
- Co się stało, mamo? - spytał, jakby wyczuł, że zdarzyło się coś złego. Był jeszcze w
piżamie, zaspany i rozczochrany.
- Nie wiem. Powiedz ojcu, żeby wezwał doktora Stone'a. Nie mogę obudzić Annie.
Liz rozpłakała się. Zbliżyła twarz do twarzy Annie i poczuła jej oddech, ale dziecko
było nieprzytomne; od razu się zorientowała, że od wczoraj gorączka straszliwie wzrosła. Liz
nie poszła jednak do łazienki po termometr, bo nie chciała zostawiać córeczki ani na chwilę
samej.
- Pośpiesz się! - zawołała za odchodzącym Tommym, po czym spróbowała posadzić
Annie. Tym razem dziewczynka lekko się poruszyła i wydała przytłumiony okrzyk, ale nie
odezwała się ani nie otworzyła oczu, jakby pogrążona w śpiączce. Najwyraźniej nie
wiedziała, co się wokół niej dzieje. Liz usiadła na skraju łóżka, trzymając ją w ramionach i
płacząc cicho.
- Proszę cię, dziecinko... proszę, obudź się... proszę... kocham cię... proszę, Annie...
Ciągle płakała, gdy po chwili do pokoju wpadł John wraz z Tommym.
- Walt mówił, że nic jej nie będzie. Co się stało?!
John również wyglądał na przestraszonego, choć za nic w świecie nie przyznałby się
do tego przed żoną. Tommy płakał cicho, stojąc tuż za plecami ojca.
- Nie wiem... ma chyba straszną gorączkę... Nie mogę jej obudzić... O Boże!... Och,
John... proszę...
Szlochała, przyciskając córeczkę do piersi i kołysząc nią, lecz tym razem Annie nawet
nie jęknęła. Leżała jak martwa w ramionach matki, a John i Tommy przyglądali się temu
bezradnie.
- Przejdzie jej. Dzieciom zdarzają się takie rzeczy, a potem, już po paru godzinach
czują się świetnie - rzekł uspokajająco John, usiłując ukryć fakt, że sam również wpadł w
panikę. - Dobrze o tym wiesz.
- Nie mów mi, co wiem, a czego nie wiem! Wiem tylko, że jest bardzo chora! -
zawołała nerwowo Liz.
- Walt powiedział, że w razie czego weźmie ją do szpitala - odparł John. Cała rodzina
zdawała już sobie sprawę z oczywistego faktu, że będzie to konieczne.
- Dlaczego się nie ubierzesz? - zasugerował łagodnie. - Będę ją miał na oku.
- Nie odejdę od niej ani na krok! - stwierdziła z determinacją Liz. Położyła Annie z
powrotem do łóżka i przygładziła włosy, gdy tymczasem Tommy patrzył z trwogą na siostrę.
Byłą taka bledziutka, że wyglądała jak nieżywa, i na pozór prawie nie oddychała. Bardzo
pragnął wierzyć, że za chwilę się zbudzi, radosna i roześmiana jak na co dzień, choć niestety
nie wydawało się to byt prawdopodobne.
- Jak mogła się tak szybko rozchorować? Przecież jeszcze wczoraj była taka wesoła -
spytał, czując zamęt w głowie.
- Źle się czuła, ale ja to zlekceważyłam. - Nagle Liz spojrzała gniewnym wzrokiem na
męża, jakby to on ponosił winę za nie wezwanie lekarza. Przypomniała sobie ze wstydem, że
w nocy się kochali, gdy tymczasem Annie leżała nieprzytomna w swoim pokoju. - Wczoraj
powinnam była poprosić Waltera, żeby przyszedł.
- Nie mogłaś wiedzieć, że jej stan się pogorszy - odpowiedział John.
Zapadło milczenie.
Wreszcie usłyszeli dzwonek do drzwi. John pobiegł na dół i wpuścił lekarza. Na
dworze panował trzaskający mróz i nadeszła zapowiadana zamieć. Padał gęsty śnieg i świat
wyglądał ponuro i nieprzytulnie.
- Co się stało? - spytał Walter, wchodząc szybko wraz z Johnem na górę.
- nie mam pojęcia. Liz nie może jej obudzić, a poza tym chyba wzrosła gorączka.
Dotarli wreszcie do pokoju. Prawie nie zważając na Liz i Tommy'ego, doktor podszedł
szybko do łóżka Annie, dotknął jej czoła, zbadał sztywność karku i obejrzał źrenice. Osłuchał
ją, w absolutnej ciszy sprawdził kilka odruchów, po czym odwrócił się i spojrzał zbolałym
wzrokiem na rodziców.
- Muszę ją zabrać do szpitala i zrobić punkcję. Podejrzewam zapalenie mózgu.
- O Boże!... - Liz nie wiedziała, co to może oznaczać, lecz na pewno nie były to dobre
nowiny, zwłaszcza biorąc pod uwagę wygląd Annie. - Wyzdrowieje? - spytała ledwo
dosłyszalnym szeptem, chwytając Johna za rękę i zapominając na chwilę o Tommym, który
stał na progu pokoju i płakał, patrząc na uwielbianą siostrę. Liz czekała z bijącym sercem na
odpowiedź lekarza. Był od lat ich przyjacielem, ale teraz, gdy od jego słów zależał los Annie,
wydawał się nieomal wrogiem.
- Nie wiem - odpowiedział uczciwie. - Jest bardzo chora. Muszę ją natychmiast zabrać
do szpitala. Czy jedno z was może ze mną pojechać?
- Pojedziemy oboje - stwierdził zdecydowanie John. - Daj nam tylko chwilę na ubranie
się. Tommy, zostań z doktorem i Annie.
- Ja... Tato... - Chłopiec krztusił się i jąkał, a po policzkach spływały mu łzy. - Ja też
chcę pojechać... Ja... ja... muszę tam być...
John już zamierzał się sprzeciwić, lecz po chwili skinął głową. Rozumiał syna.
Wiedział, ile Annie dla niego znaczy, ile znaczy dla całej rodziny. Nie mogli jej stracić.
- Idź się ubrać - rzekł, po czym zwrócił się w stronę lekarza. - Będziemy gotowi za
minutę.
Liz ubierała się już w sypialni. Błyskawicznie włożyła majtki, stanik, pas i pończochy,
wskoczyła w starą spódnicę i zimowe buty, wrzuciła na siebie sweter, przyczesała włosy,
chwyciła torebkę i płaszcz, po czym pobiegła z powrotem do pokoju Annie.
- No i jak? - spytała bez tchu, wszedłszy do środka.
- Bez zmian - odpowiedział cicho lekarz. Nieustannie kontrolował stan dziewczynki.
Annie miała bardzo niskie ciśnienie, ledwo wyczuwalne tętno i zapadła w jeszcze głębszą
śpiączkę. Chciał czym prędzej przewieźć ją do szpitala, choć wiedział aż za dobrze, że
możliwości leczenia zapalenia mózgu są bardzo ograniczone nawet w szpitalu.
Po chwili pojawił się także John w nie pasujących do siebie częściach garderoby oraz
Tommy w stroju hokejowym, który pierwszy wpadł mu w ręce.
- Chodźmy - odezwał się John, po czym uniósł Annie, Liz zaś opatuliła ją dwoma
grubymi kocami.
Główka dziewczynki była straszliwie gorąca, a wargi, suche i spękane, miały sinawą
barwę. Pobiegli do samochodu doktora; John z Annie na ręku zajął miejsce na tylnym
siedzeniu, Liz usiadła obok, Tommy zaś koło lekarza. Gdy wsiedli, Annie poruszyła się lekko
i westchnęła, ale podczas jazdy do szpitala nie wydała żadnego dźwięku i wszyscy obecni
milczeli. Liz nie spuszczała wzroku z córki, odgarniała jej z oczu jasne włosy i parę razy
pocałował ją w czoło. Muskając je wargami, stwierdziła z przerażeniem, że jest straszliwie
gorące.
John wniósł Annie do izby przyjęć, gdzie czekały już pielęgniarki; nim wyszli z domu,
Walt zatelefonował do szpitala. Natychmiast przystąpił do punkcji, gdy tymczasem Liz stała i
trzymała dziewczynkę za rękę, cała rozdygotana. Później kazano jej wyjść z pokoju, ale nie
zgodziła się.
- Zostanę z nią! - rzekła z determinacją. Pielęgniarki popatrzyły po sobie, lecz lekarz
skinął przyzwalająco głową.
Późnym popołudniem diagnoza się potwierdziła. Annie naprawdę miała zapalenie
mózgu. Z upływem godzin gorączka jeszcze wzrosła. Termometr wskazywał czterdzieści
jeden stopni i sześć kresek; żadne próby obniżenia temperatury nie dawały rezultatu. Annie
leżała w separatce na oddziale dziecięcym, nie odstępowana ani na krok przez rodziców i
brata; od czasu do czasu jęczała cichutko, ale nie odzyskiwała przytomności ani nie poruszała
się. Podczas badania okazało się, że ma zupełnie sztywny kark. Walter Stone zdawał sobie
sprawę, że rokowanie jest bardzo złe, chyba że gorączka opadnie albo dziewczynka odzyska
przytomność, lecz nie był w stanie udzielić jej pomocy w walce z chorobą. Życie Annie
wisiało na włosku. Pięć lat temu otrzymali od Boga podarunek zwiastujący radość i szczęście,
a teraz mogli tylko błagać dziewczynkę, by nie umierała. Jednakże Annie zdawała się nie
słyszeć matki, która stała koło niej, całowała jej twarzyczkę i gładziła rozpaloną małą rączkę.
Drugą rączkę trzymali na przemian John i Tommy, a później wyszli płacząc na korytarz.
Żaden z nich nie czuł się jeszcze nigdy równie bezradny. Jednakże Liz nie zrezygnowała, nie
chciała się poddać bez walki. Czuła, że gdyby opuściła córeczkę choćby na chwilę, mogłaby
przegrać bitwę. Nie zamierzała pozwolić Annie odejść w milczeniu w ciemność. Postanowiła
się jej uczepić, trzymać, walczyć o nią.
- Kochamy cię, maleńka... Wszyscy tak bardzo cię kochamy... tata, Tommy i ja...
Musisz się zbudzić... musisz otworzyć oczy... Spróbuj, dziecinko, spróbuj... Wiem, że
potrafisz... Będziesz zdrowa... To po prostu jakiś głupi zarazek, który chce, żebyś chorowała,
ale my mu nie pozwolimy, prawda?... Spróbuj, Annie... spróbuj, maleńka...
Całymi godzinami niestrudzenie przemawiała do córeczki i nie zgodziła się jej opuścić
nawet pod wieczór. Usiadła na krześle, wciąż trzymając Annie za rękę, to milcząc, to mówiąc
do niej czule, John zaś musiał od czasu do czasu wychodzić, bo nie mógł już na to patrzeć. W
porze kolacji pielęgniarki zabrały Tommy'ego, który widząc ukochaną siostrę leżącą bez
życia na łóżku i słuchając, jak matka błaga ją, by żyła, był bliski załamania. Zdawał sobie
sprawę, co się dzieje z ojcem i matką, i nie potrafił tego znieść. Stał tylko i szlochał, a Liz nie
miała sił go pocieszać. Przytuliła go na chwilę, po czym wyszedł z pielęgniarkami na
korytarz. Nie mogła opuścić Annie i zająć się Tommym, bo dziewczynka za bardzo jej
potrzebowała. Porozmawia z synem później.
W godzinę po jego wyjściu Annie jęknęła cichutko i zatrzepotała rzęsami. Przez
chwilę zdawało się, że otworzy oczy, lecz tymczasem znów jęknęła cichutko i delikatnie
ścisnęła rękę matki. Wreszcie uniosła powieki i spojrzała na Liz, jakby obudziła się wreszcie
z długiego snu.
- Annie? - szepnęła Liz, głęboko wstrząśnięta. Dała znak Johnowi, by się zbliżył;
wszedł akurat do pokoju i stał przy drzwiach. - Witaj kruszyno... Tata i ja jesteśmy przy tobie.
Bardzo cię kochamy.
Ojciec dotarł już do łóżka i stanął po drugiej stronie. Annie nie mogła obrócić głowy
ku żadnemu z rodziców, choć na pewno ich widziała. Wydała im się jakby zaspana; zamknęła
na chwilę oczy, po czym znów je otworzyła i uśmiechnęła się.
- Kocham was... - szepnęła tak cicho, że ledwo ją usłyszeli. - Tommy?...
- Jest tutaj.
Liz delikatnie pocałowała ją w czoło, płacząc jak bóbr. John także płakał, zupełnie się
tego nie wstydząc. Zrobiłby wszystko, byle tylko córeczka wyzdrowiała.
- Kocham Tommy'ego... - znów szepnęła Annie. - Kocham was.
Uśmiechnęła się, skończenie pięknie, jeszcze bardziej urocza niż kiedykolwiek. Z
jasnymi włosami, z dużymi błękitnymi oczyma, z małymi krągłymi policzkami, które tak
uwielbiali całować, wyglądała niczym aniołek. Uśmiechała się do nich, jakby poznała jakiś
sekret, o którym oni nie mieli pojęcia. W tej samej chwili do pokoju wszedł Tommy i
zobaczył siostrę, która spojrzała na drzwi usytuowane naprzeciw łóżka, i także go zauważyła.
Pomyślał, że czuje się lepiej, i rozpłakał się ze szczęścia. A później Annie wypowiedziała
jedno proste słowo, od którego serca im stopniały w piersiach.
- Dziękuję... - szepnęła cichutko.
Zamknęła oczy i zasnęła, wyczerpana. Tommy wyszedł z pokoju, ciesząc się, iż
siostra wraca do zdrowia, ale Liz wiedziała, że to nieprawda. Wyczuwała, że coś jest nie w
porządku, że to tylko pozory poprawy. Patrząc na nią miała wrażenie, że Annie się od niej
oddala. Traciła ją. Odbierano im największy skarb ich życia. Była z nimi tak krótko, zaledwie
chwilę. Siedziała trzymając córkę za rękę i patrząc na jej ukochaną twarzyczkę, gdy
tymczasem John wchodził i wychodził, a Tommy spał na krześle w korytarzu. A tuż przed
północą Annie ostatecznie odeszła. Nie otworzyła już oczu. Nie obudziła się. Powiedziała, co
chciała powiedzieć... Powiedziała matce, ojcu i bratu, jak bardzo ich kocha... nawet im
podziękowała... Dziękuję... za pięć szczęśliwych lat, które minęły jak mgnienie oka...
Dziękuję za miłość i dobroć, które mi okazaliście... Kiedy umarła, Liz i John stali przy łóżku i
trzymali ją za ręce, nie tyle po to, by ją zatrzymać, ile podziękować za to wszystko, co im
dała. Wiedzieli już, że nie zdołają ocalić jej od śmierci, i chcieli po prostu być przy niej, gdy
odejdzie.
- Kocham was... - szepnęła, wydając ostatnie tchnienie. - Kocham was...
Było to zaledwie echo. Odleciała na anielskich skrzydłach. Skarb został im odebrany.
Dusza Annie Whittaker odłączyła się od ciała. A jej brat spał na korytarzu, wspominając ją,
myśląc o niej, wspominając dzień, gdy robili orły na śniegu. Teraz Annie przemieniła się w
anioła.
ROZDZIAŁ DRUGI
Pogrzeb był katuszą, koszmarnym snem przeżywanym na jawie. Annie pochowano na
dwa dni przed sylwestrem i na cmentarz przyszli wszyscy przyjaciele i znajomi Whittakerów:
dzieci, rodzice, opiekunki Annie z przedszkola, klienci i pracownicy Johna, nauczycielki ze
szkoły Liz, a także doktor Walter Stone. Lekarz zwierzył się Whittakerom, że ma wyrzuty
sumienia, iż nie przyjechał do nich wieczorem po telefonie Liz. Uznał chorobę Annie za
przeziębienie albo grypę, a nie powinien był zakładać niczego z góry. Stwierdził jednak, że
nawet gdyby przyjechał, niewiele by to zmieniło. Statystyki umieralności na zapalenie mózgu
u dzieci w tym wieku przedstawiały się katastrofalnie. Whittakerowie odpowiedzieli łagodnie,
iż nie mają do niego żalu, choć Liz wyrzucała sobie, iż nie wezwała go do domu, a John nie
mógł sobie wybaczyć bagatelizowania choroby córki. Oprócz tego oboje czuli głęboki wstyd
na myśl, że kochali się tej nocy, gdy Annie zapadła w śpiączkę. Tommy także obwiniał siebie
za śmierć siostry, choć nie umiał sobie tego wytłumaczyć. Powinien był coś zauważyć,
czegoś się domyślić. Nikt nie przewidział, jak może się skończyć jej choroba.
Ksiądz, który wygłosił nad grobem krótkie kazanie, powiedział, że Annie była darem
zesłanym przez Boga, aniołem, który zatrzymał się na chwilę w domu Whittakerów, aby dać
im lekcję miłości. I osiągnęła swój cel. Wszyscy obecni świetnie pamiętali jej figlarny
uśmiech, wielkie błękitne oczy, radosną małą twarzyczkę, dziecięcy wdzięk, któremu nikt nie
potrafił się oprzeć. Nikt nie wątpił, że Annie była darem Bożym, najcenniejszym skarbem,
znakiem miłości. Problem polegał na tym, jak żyć bez niej. Śmierć dziecka to jakby kara za
grzechy dorosłych, przypomnienie, co wszyscy możemy w każdej chwili stracić. To utrata
nadziei i marzeń, utrata przyszłości. Utrata źródła radości i szczęścia. I tego mroźnego
grudniowego poranka Liz, John i Tommy Whittakerowie byli najbardziej samotnymi ludźmi
na świecie. Stali nad grobem Annie, otoczeni przez przyjaciół, i nie mogli się zdobyć na to,
by odejść i pozostawić córkę w małej białej trumience przybranej kwiatami.
- Nie mogę - rzekła zduszonym głosem Liz, gdy ksiądz przestał mówić. John
natychmiast zrozumiał, co ma na myśli, i chwycił ją za ramię w obawie, że może wpaść w
histerię. Od wielu dni oboje byli tego bardzo bliscy, a Liz wyglądała w tej chwili jeszcze
gorzej niż zwykle.
- Nie mogę jej zostawić... Nie mogę...
Krztusiła się łzami, John zaś przyciągnął ją ku sobie, choć stawiała opór.
- Już jej nie ma, Liz... Odeszła... Teraz jest jej dobrze.
- Nie jest jej dobrze. Należy do mnie... Chcę, żeby wróciła! - odpowiedziała łkając
Liz. Przyjaciele Whittakerów zaczęli się powoli rozchodzić, nie wiedząc, jak jej pomóc.
Żadne wypowiedziane przez nich słowa nie mogły uśmierzyć bólu Liz ani dodać otuchy. A
Tommy stał obok rodziców i patrzył na nich, pełen żalu po Annie.
- Dobrze się czujesz, synu? - spytał trener hokejowy, ocierając łzy i nie próbując
nawet tego ukryć. Tommy chciał skinąć głową, gdy nagle padł z płaczem w ramiona
barczystego mężczyzny.
- Wiem, wiem... Jak miałem dwadzieścia jeden lat, sam straciłem piętnastoletnią
siostrę... To okropne... naprawdę okropne. Staraj się ją pamiętać... Była wspaniałą
dziewczynką - ciągnął trener płacząc wraz z Tommym. - Nie zapominaj jej, synu. Przez całe
życie będzie do ciebie wracać i obdarzać radością. Anioły dają nam takie podarunki... choć
my czasem nawet tego nie zauważamy. Ale są przy nas. Annie też jest tutaj. Porozmawiaj z
nią czasami, jak będziesz sam... Usłyszy cię... I ty ją usłyszysz... Nigdy się z tobą nie
rozstanie.
Tommy spoglądał nań przez chwilę dziwnym wzrokiem, zastanawiając się, czy trener
postradał zmysły, po czym kiwnął głową. A ojcu z wielkim trudem udało się wreszcie skłonić
Liz, by odeszła od grobu. Słaniając się na nogach dobrnęła do samochodu, po czym pojechali
razem do domu, nie zamieniając po drodze ani słowa.
Przez całe popołudnie odwiedzali ich przyjaciele, przynosząc jedzenie. Niektórzy
zostawiali je wraz z kwiatami na ganku, by im nie przeszkadzać. Mimo to wokół kręciło się
stale wiele osób, choć kilku znajomych w ogóle się nie pojawiło, jakby z obawy, że gdyby
zetknęli się z Whittakerami, mogłoby ich spotkać coś złego. Jakby nieszczęście było
zaraźliwe.
Liz i John siedzieli w salonie, wyczerpani i odrętwiali, próbując rozmawiać z
przyjaciółmi, i poczuli ogromną ulgę, gdy było już na tyle późno, że mogli zamknąć drzwi
frontowe i przestać podnosić słuchawkę telefonu. Tommy tkwił przez cały czas w swoim
pokoju i z nikim się nie witał. Przeszedł kilka razy koło otwartych drzwi do pokoju Annie, ale
nie mogąc znieść tego widoku, w końcu je zamknął. Bez przerwy stała mu przed oczami, taka
jaką widział na kilka godzin przed śmiercią: blada, chora, pogrążona w śpiączce. Z trudem
przypominał ją sobie jako zdrową, wesołą dziewczynkę, która wciąż śmiała się i żartowała.
Wyobraził sobie jej twarzyczkę, kiedy leżała na szpitalnym łóżku i szepnęła:
„Dziękuję”, a później umarła. Prześladowały go jej słowa, jej twarz, nie opuszczały go myśli
o przyczynach jej śmierci. Dlaczego umarła? Dlaczego nie umarł zamiast niej? Ale nie
zdradził nikomu swoich uczuć. Z nikim się nimi nie dzielił. W istocie rzeczy przez resztę
tygodnia Whittakerowie w ogóle ze sobą nie rozmawiali. Odzywali się tylko do przyjaciół,
gdy zachodziła taka potrzeba, a Tommy trzymał się stale na uboczu.
Sylwester i Nowy Rok nie różniły się od innych dni i minęły niepostrzeżenie.
Czwartego stycznia Tommy poszedł z powrotem do szkoły, lecz nikt nie rozmawiał z nim o
śmierci siostrzyczki. Trener drużyny hokejowej był serdeczny, nie wspominał jednak o swojej
siostrze ani o Annie. Nikt nie poruszał z Tommym tego tematu i nie miał się on komu
zwierzyć. Nawet Emily, z którą flirtował nieśmiało od kilku miesięcy, zaczęła działać mu
nagle na nerwy, bo kiedyś rozmawiał o niej z Annie. Wszystko przypominało mu o utracie
siostry i nie mógł tego znieść. Czuł nieustanny ból, jak po amputowanej ręce; na dodatek
nienawidził tego, że wszyscy spoglądają nań ze współczuciem. A może uważali go za
dziwaka? W ogóle się do niego nie odzywali. Pozostawili go samego, toteż spędzał czas w
samotności. To samo stało się z rodzicami. Z początku w domu roiło się od ludzi, lecz później
John i Liz przestali się z kimkolwiek spotykać. Prawie nie widywali się też nawzajem, a
Tommy nie jadał już z nimi posiłków. Nie był w stanie siedzieć przy stole w kuchni bez
Annie, nie mógł wracać popołudniu do domu, wiedząc, że nie będzie pić z nią mleka i jeść
ciasteczek. Po prostu nie potrafił wytrzymać w domu bez siostry. Spędzał coraz więcej czasu
na treningach, a później zjadał samotnie kolację przygotowaną przez matkę. Najczęściej
zaspokajał pospiesznie głód, stojąc koło kuchenki, a później wyrzucał połowę jedzenia do
kosza na śmieci. Czasem brał do swojego pokoju szklankę mleka i garść ciasteczek,
rezygnując z kolacji. Liz na pozór w ogóle nic nie jadła, ojciec zaś wracał z pracy coraz
później i później, również bez apetytu. Prawdziwe wspólne kolacje należały już do
przeszłości, która budziła w nich lęk i o której z całych sił starali się nie myśleć. Kiedy
przebywali we troje, nieobecność czwartej, brakującej osoby stawała się nieznośnie bolesna.
Wiedzieli o tym, toteż ukrywali się przed sobą i spędzali czas w samotności.
Wszystko przypominało im Annie, wszędzie czaiły się bolesne wspomnienia, a
cierpienie niekiedy przygasało na chwilę, po czym wybuchało ze zdwojoną siłą.
Trener hokejowy widział, co się dzieje z Tommym, a jeden z nauczycieli wspominał o
tym na radzie pedagogicznej tuż przed feriami wiosennymi. Po raz pierwszy w całej swojej
karierze szkolnej Tommy miał kiepskie stopnie; teraz, gdy nie było Annie, na niczym już mu
nie zależało.
- Bardzo mnie niepokoi Tommy Whittaker - rzekła któregoś dnia wychowawczyni,
siedząc w bufecie z nauczycielką matematyki. - W zeszłym tygodniu chciałam już wezwać
jego matkę, ale później zobaczyłam ją na mieście. Zrobiła na mnie jeszcze smutniejsze
wrażenie niż syn. Chyba strasznie przeżyli śmierć córki.
- Nic dziwnego - zauważyła ze współczuciem nauczycielka matematyki. Miała własne
dzieci i nie wyobrażała sobie, jak sama przeżyłaby taką tragedię. - Co się z nim dzieje? Jest
zagrożony z któregoś przedmiotu?
- Jeszcze nie, ale jest tego bliski - odparła szczerze wychowawczyni. - Był dotychczas
jednym z najlepszych uczniów. Rodzicom bardzo zależy, żeby poszedł na studia. Ojciec chce
go nawet wysłać na renomowany uniwersytet, jeśli chłopak okaże się zdolny. Rodzice na
pewno o niczym nie wiedzą.
- Może wkrótce weźmie się w garść. Minęły dopiero trzy miesiące. Dajmy mu szansę.
Myślę, że powinniśmy zostawić ich na razie w spokoju i zaczekać do końca roku szkolnego.
Zobaczymy, jak się będzie uczył. Jeśli zawali jakiś egzamin, zawsze możemy wezwać
rodziców.
- To miły chłopiec. Po prostu nie mogę patrzeć, jak się marnuje.
- Może nie potrafi się skupić? Może musi w tej chwili walczyć, żeby przetrwać? Na
pewno bardzo kochał siostrę. Niełatwo mi to przyznać, ale w życiu bywają ważniejsze rzeczy
niż historia i trygonometria. Dajmy chłopcu szansę. Niech złapie oddech i odzyska
równowagę.
- To już prawie cały semestr - zauważyła wychowawczyni.
Zbliżał się koniec marca. Eisenhower urzędował w Białym Domu już od dwóch
miesięcy, ogłoszono wynalezienie skutecznej szczepionki przeciwko chorobie Heinego-
Medina, a prasa rozpisywała się o długo oczekiwanym dziecku Lucille Ball. Życie
błyskawicznie posuwało się do przodu, ale nie dla Tommy'ego Whittakera. Jego życie
zatrzymało się w chwili śmierci Annie.
- Gdyby mnie coś takiego spotkało, na pewno nie otrząsnęłabym się z tego w trzy
miesiące - odezwała się bardziej współczująca z dwóch nauczycielek.
- Wiem.
Zamilkły, myśląc o własnych rodzinach, a pod koniec posiłku zgodziły się, że trzeba
dać Tommy'emu jeszcze trochę czasu. Ale wszyscy już zauważyli, że się zmienił.
Najwyraźniej przestał się czymkolwiek interesować. Postanowił nawet zrezygnować tej
wiosny z gry w koszykówkę i baseball, choć trener usiłował go namówić do zmiany decyzji.
W jego pokoju panował straszliwy bałagan, przestał pomagać matce w domu i po raz
pierwszy w życiu zaczął się kłócić z rodzicami.
Rodzice także się kłócili, nieustannie się o coś obwiniając. Liz wyrzucała Johnowi, że
nie zatankował paliwa do samochodu, nie wyrzucił śmieci, nie wyprowadził psa, nie zapłacił
rachunku, nie nadał przekazu, nie kupił kawy, nie odpowiedział na list, a mąż rewanżował się
tym samym. Były to drobnostki, lecz ustawicznie się o nie spierali. Ojciec prawie przestał
bywać w domu, a matka nigdy się nie uśmiechała. Nie mówili sobie niczego miłego, nie byli
nawet smutni, tylko wiecznie rozdrażnieni. Gniewali się na siebie nawzajem, na świat, na
życie, na okrucieństwo losu, który odebrał im Annie. Ale nie wypowiadali tego na głos; po
prostu krzyczeli na siebie pod byle pretekstem, zirytowani wysokością rachunku za światło.
Tommy zaczął ich stopniowo unikać. Najczęściej snuł się po ogrodzie, siedział na
ganku z tyłu domu i myślał. Zaczął także palić papierosy. Parę razy kupił sobie także kilka
butelek piwa. Siadał na ganku, osłonięty przed strugami deszczu, który lał jak z cebra przez
cały miesiąc. Czuł się dzięki temu strasznie dorosły i raz nawet uśmiechnął się na myśl, co
powiedziałaby Annie, gdyby go zobaczyła. Ale siostra nie mogła go zobaczyć, a rodzice nie
zwracali na niego uwagi, toteż mógł robić, co chciał. Poza tym miał już przecież szesnaście
lat. Był dorosły.
- Nie obchodzi mnie, że masz już szesnaście lat, Maribeth! - zawołał pewnego
marcowego wieczoru do córki Bert Robertson. Działo się to w Onawie, w stanie Iowa, około
czterystu kilometrów od Grinnel, gdzie Tommy upijał się powoli piwem na ganku i spoglądał
na strugi wody zalewające rabatki. - Nie pójdziesz nigdzie w tej nieprzyzwoitej sukience,
umalowana jak lafirynda! Idź się umyć i zdejmij tę sukienkę.
- Ależ tato! To szkolny bal z okazji święta wiosny! Wszystkie dziewczęta będą miały
makijaż i suknie balowe.
Dwa lata temu starszy brat Maribeth poszedł na bal z dziewczyną w jej wieku, która
ubrała się znacznie śmielej, a ojciec nie protestował. Ale była to dziewczyna Ryana, co
zupełnie zmieniało sytuację. Ryan mógł robić, co chciał, bo był chłopcem.
- Jak chcesz iść na bal, włóż przyzwoitą sukienkę, albo siedź z matką w domu i słuchaj
radia!
Maribeth czuła silną pokusę pozostania w domu, ale przecież wiosenny bal jest tylko
raz w roku. Chętnie by z niego zrezygnowała, zwłaszcza gdyby musiała włożyć jakiś
zgrzebny łach, w którym wyglądałaby jak zakonnica, lecz nie chciała także siedzieć w domu.
Od starszej siostry jednej z koleżanek pożyczyła suknię balową, śliczną, choć trochę za luźną,
z niebieskozielonej, mieniącej się tafty. Przyciasne pantofelki w tym samym kolorze
sprawiały Maribeth nieznośne męki, lecz znakomicie uzupełniały całość. Suknia była bez
ramion, za to miała oddzielne krótkie bolerko; dopasowana góra podkreślała bujny biust
Maribeth. Niewątpliwie właśnie to najbardziej nie spodobało się ojcu.
- Przyrzekam, że nie będę zdejmowała bolerka, tato.
- Z bolerkiem, czy bez bolerka, możesz nosić tę sukienkę w domu, gdy jesteś z matką.
Znajdź sobie inne ubranie albo zapomnij o tańcach. Twoje koleżanki ubierają się tak kuso, że
wyglądają jak prawdziwe ladacznice! Żeby przyciągnąć uwagę chłopca, nie trzeba mu wcale
pokazywać swojego ciała, Maribeth. Naucz się tego już teraz albo zaczniesz zadawać się z
łobuzami, zapamiętaj moje słowa! - zakończył surowo, a Noelle, młodsza siostra Maribeth,
zaczęła przewracać oczami. Miała dopiero trzynaście lat, lecz była z natury znacznie bardziej
buntownicza. Żadna nie sprawiała rodzicom większych kłopotów, ale Noelle miała naturę
kokietki i już w wieku trzynastu lat robiła słodkie oczy do każdego chłopca, który raczył na
nią spojrzeć. Szesnastoletnia Maribeth zachowywała się znacznie powściągliwiej i niechętnie
wdawała się w spory z ojcem.
W końcu Maribeth pobiegła do swojego pokoju i rzuciła się z płaczem na łóżko.
Podążyła za nią matka, by znaleźć dla niej jakieś ubranie. Spośród niewielu strojów córki
wybrała przyjemną granatową sukienkę z długimi rękawami i białym kołnierzykiem;
Margaret Robertson wiedziała, że mąż ją zaakceptuje. Ale Maribeth na sam jej widok łzy
znów napłynęły do oczu. Sukienka była okropna.
- Będę wyglądać jak zakonnica, mamo! Stanę się pośmiewiskiem!
Wpadła w rozpacz, bo zawsze nienawidziła tej sukienki.
- Nie wszystkie dziewczęta będą w sukniach balowych, Maribeth - zauważyła pani
Roberston, wskazując pożyczoną sukienkę z niebieskozielonej tafty. Musiała przyznać, że jest
ładna, choć ją także trochę przeraziła. Maribeth wyglądała w niej jak dorosła kobieta.
Skończyła dopiero szesnaście lat, ale miała wydatny biust, wąskie biodra, zgrabnie wciętą
talię i długie kształtne nogi. Nawet w codziennym ubraniu trudno było niezauważyć jej
niezwykłej urody. Była wyższa niż większość koleżanek i nad wiek rozwinięta.
Namówienie Maribeth, by włożyła granatową sukienkę, zajęło matce całą godzinę, a
tymczasem ojciec siedział w salonie i brutalnie, bezlitośnie dręczył chłopca, który po nią
przyszedł. Maribeth słabo go znała; siedział jak na rozżarzonych węglach, gdy pan Robertson
wypytywał go, co zamierza robić po ukończeniu szkoły. Odpowiedział, że jeszcze się nie
zdecydował. Bert Robertson stwierdził, że nie zaszkodziłoby mu trochę ciężkiej pracy albo
wojska. David O'Connor przyznał mu rację z wyrazem rosnącej depresji na twarzy, aż
wreszcie do salonu weszła z ociąganiem Maribeth w znienawidzonej sukience, ożywionej
nieco sznurem pereł matki. Zamiast satynowych szpilek miała na nogach granatowe pantofle
na płaskim obcasie, lecz i tak była wyższa od Davida, toteż powtarzała sobie w duchu, że
może i lepiej się stało. Wiedziała, że wygląda okropnie, a ciemna sukienka kontrastująca z
płomiennorudymi włosami tworzyła kombinację przyprawiającą o zawrót głowy. Maribeth
jeszcze nigdy nie czuła się taka brzydka.
- Bardzo ładnie wyglądasz - stwierdził bez przekonania David, ubrany w ciemny
garnitur starszego brata, kilka numerów za duży, po czym podał Maribeth bukiecik. Chciał go
jej przypiąć do sukni, ale ręce tak mu się trzęsły, że wyręczyła go w końcu matka.
- Bawcie się dobrze - rzekła łagodnie, gdy wychodzili.
Prawie współczuła Maribeth. Chyba rzeczywiście powinna była włożyć tę
niebieskozieloną sukienkę balową. Wyglądała w niej tak ładnie i dojrzale. Ale gdy Bert wbił
sobie coś do głowy, nie było sensu się z nim kłócić. Margaret Robertson wiedziała, jak bardzo
niepokoi się o córki. Przed laty jego dwie siostry musiały wyjść za mąż, bo zaszły w ciążę, i
Bert Robertson postanowił nie dopuścić, by to samo spotkało Maribeth i Noelle. Miały być
porządnymi dziewczętami i poślubić porządnych chłopców. Jego dom nie będzie miejscem
schadzek; nie pozwoli na żadne orgie i nie wychowa córek na ladacznice. Ryan mógł robić,
co chciał, ale był przecież chłopcem. Miał już osiemnaście lat i pracował w warsztacie Berta,
zarabiając trzy dolary na godzinę. Bert Robertson prowadził najlepszy warsztat samochodowy
w Onawie i był z tego niezmiernie dumny.
Ryan lubił swoją pracę i uważał się za równie dobrego mechanika jak ojciec. Świetnie
się rozumieli, a w weekendy jeździli niekiedy na ryby albo na polowanie, gdy tymczasem
Margaret zostawała w domu z dziewczętami, zabierała je do kina albo szyła. Nigdy nie
pracowała zarobkowo; Bert szczycił się tym. Nie był bogaty, ale mógł chodzić po mieście z
podniesioną głową i nie zamierzał pozwolić, by jego córka wystawiała rodzinę na
pośmiewisko, idąc na wiosenny bal wyfiołkowana jak zwykła dziwka. Była ładną
dziewczyną, toteż tym bardziej należało trzymać ją w karbach, by nie zeszła na psy.
Sam poślubił niezbyt atrakcyjną dziewczynę; Margaret O'Brien, nim go poznała,
chciała zostać zakonnicą. Przez prawie dwadzieścia lat była wzorową żoną, ale Bert
Robertson nigdy nie poprosiłby jej o rękę, gdyby ubierała się jak lafirynda, gdyby próbowała
nosić takie nieskromne stroje jak Maribeth albo ta mała pyskata Noelle. Już dawno doszedł do
wniosku, że łatwiej wychowywać syna niż córki, choć Maribeth nie sprawiała nigdy żadnych
kłopotów. Stale wygłaszała jednak zwariowane opinie na temat roli kobiet i ich rzekomych
praw, a nawet o potrzebie wysyłania ich na uniwersytet. Nauczyciele w szkole wbili jej do
głowy, że jest bardzo inteligentna. Co do Berta, nie miał on nic przeciwko wykształceniu
kobiet, naturalnie w rozsądnych granicach. Powtarzał często, że nie trzeba kończyć studiów,
by umieć zmieniać pieluchy. Oczywiście trochę wykształcenia nie zawadzi; na przykład
bardzo by się cieszył, gdyby Maribeth nauczyła się księgowości i zaczęła mu pomagać w
firmie. Jednakże jej niektóre szalone pomysły przejmowały go wręcz grozą. Po co, u licha,
kobiety mają zostawać lekarkami, inżynierami, adwokatkami, a nawet pielęgniarkami? Co
ona bredzi?! Zupełnie nie mógł tego zrozumieć. Dziewczęta powinny dobrze się prowadzić,
żeby nie zrujnować sobie życia, a potem wyjść za mąż i rodzić tyle dzieci, ile chcą mieć ich
mężowie. A jeszcze później zajmować się domem, siedzieć cicho i nie sprawiać kłopotów.
Powtarzał to Ryanowi i ostrzegał go, żeby nie zrobił dzieciaka jakiejś latawicy, z którą
musiałby się potem ożenić. Jego córki powinny świecić przykładem: być wzorem skromności,
a nie chodzić pół nagie na tańce albo denerwować ojca i matkę niedowarzonymi idiotyzmami
na temat kobiet. Czasami się zastanawiał, czy te zwariowane pomysły nie biorą się z filmów,
na które zabiera je Margaret, bo ich źródłem z pewnością nie była ona sama. Miała poczciwy
charakter i nigdy nie sprawiała żadnych kłopotów. Ale Maribeth to zupełnie inna para
kaloszy. Dotąd była posłuszna, lecz może jeszcze nawarzyć piwa przez te nowomodne
głupstwa, które chodzą jej po głowie.
Maribeth i David spóźnili się na bal przeszło godzinę; wyglądało na to, że wszyscy
świetnie się bez nich bawią. Chociaż alkohol był rzekomo zakazany, część chłopców z klasy
sprawiała wrażenie pijanych, podobnie jak niektóre dziewczęta. W samochodach stojących
przed szkołą migdaliło się kilka par, lecz Maribeth starała się nie patrzeć. Idąc z Davidem,
wstydziła się zwracać na nie uwagę. Prawie go nie znała i nie byli prawdziwymi przyjaciółmi,
ale nikt inny nie zaprosił jej na bal, a chciała pójść, żeby się przekonać, jak to naprawdę jest.
Znudziło jej się dotychczasowe stanie na uboczu. Nigdy nie potrafiła się dogadać z kolegami.
Byłą zawsze inna. Już od kilku lat miała najlepsze stopnie w klasie; część kolegów nie znosiła
jej za to, reszta zaś po prostu ją ignorowała.
A gdy rodzice przychodzili do szkoły, zawsze musiała się ich wstydzić. Matka była
taka potulna i zastraszona, a ojciec zachowywał się głośno i pouczał wszystkich dokoła,
zwłaszcza żonę. Nigdy nie potrafiła mu się przeciwstawić i zawsze zgadzała się z tym, co
mówił, nawet gdy w oczywisty sposób nie miał racji. On zaś bez żenady wygłaszał swoje
opinie, głównie na temat kobiet, ich roli w życiu, na temat ważności mężczyzn i zbędności
wykształcenia. Nieustannie stawiał samego siebie za wzór. Był sierotą z Buffalo i odniósł
sukces, choć skończył zaledwie sześć klas szkoły podstawowej. Uważał to za najzupełniej
wystarczające i szczerze się dziwił, że syn zrobił maturę. Ryan uczył się fatalnie i wciąż
zawieszano go za złe zachowanie, ale ponieważ chodziło o syna, a nie o jedną z córek, ojciec
uważał to za dobry kawał. Gdyby nie płaskostopie i kontuzja kolana podczas meczu futbolu,
Ryan prawdopodobnie walczyłby w tej chwili w Korei jako żołnierz piechoty morskiej.
Maribeth i Ryan zawsze mieli sobie bardzo niewiele do powiedzenia. Nie mieściło się wręcz
w głowie, że pochodzą z tej samej rodziny i że urodzili się na tej samej planecie.
Ryan, przystojny i pewny siebie, nie był zbyt bystry i trudno było uwierzyć, że są
DANIELLE STEEL PODARUNEK podarunkom, które otrzymałam od życia, mojemu mężowi Johnowi, moim dzieciom i aniołom, które zatrzymały się przy mnie na krócej lub na dłużej, by obdarzyć mnie szczęściem. Z wyrazami miłości D.S.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Annie Whittaker ubóstwiała Boże Narodzenie - prószący śnieg, rozjarzone choinki stojące na trawnikach przed domami, kolędy i dreszczyk emocji towarzyszący oczekiwaniu na przybycie świętego Mikołaja, który miał się wkraść do pokoju przez komin, zostawić prezenty i umknąć tą samą drogą. Ubóstwiała chodzić na ślizgawkę i pić gorącą czekoladę, nawlekać wraz z mamą na nitki ziarenka prażonej kukurydzy, a potem siedzieć w salonie i z zachwytem wpatrywać się w ustrojoną choinkę, skrzącą się od bombek, oświetloną kolorowymi lampkami. Elizabeth Whittaker urodziła Annie w wieku czterdziestu jeden lat i była to wielka radość, radosna niespodzianka. Kiedyś marzyła o drugim dziecku, lecz po wielokrotnych nieudanych próbach traciła w końcu wszelką nadzieję. Tommy miał już dziesięć lat i Liz pogodziła się z myślą, że pozostanie jedynakiem. Wyrósł na wspaniałego chłopca, a Liz i John byli z niego bardzo dumni. Grał nieźle w futbol i baseball, każdej zimy zaś okazywał się gwiazdorem młodzieżowej drużyny hokejowej. Był grzeczny, posłuszny, kochający i przynosił ze szkoły same dobre stopnie, lecz na szczęście potrafił też łobuzować jak każde normalne dziecko. Nie był ideałem - po prostu zwyczajnym dobrym chłopcem. Miał jasne włosy Liz i bystre niebieskie oczy ojca. Odznaczał się inteligencją i poczuciem humoru i choć w pierwszej chwili zaniemówił ze zdumienia, szybko się pogodził z myślą, że będzie miał siostrzyczkę. Pięcioletnia Annie, oczko w głowie rodziców, była drobną, chudą istotką o zaraźliwym uśmiechu; gdy tylko ona i Tommy przebywali razem, w domu nieustannie dźwięczał jej radosny śmieszek. Codziennie czekała niecierpliwie, aż brat wróci ze szkoły, a później jedli w kuchni ciastka i pili mleko. Po urodzeniu Annie Liz, pracująca jako nauczycielka w szkole średniej, przeszła na zastępstwa. Twierdziła, że chce spędzać jak najwięcej czasu z córeczką. I rzeczywiście, prawie się nie rozstawały. Liz zaczęła również pomagać w zajęciach plastycznych w przedszkolu, do którego chodziła Annie. Po południu piekły razem ciasteczka, herbatniki i biszkopty albo siedziały w obszernej, przytulnej kuchni i Liz czytała córeczce bajki. Żyli we czwórkę w ciepłej domowej atmosferze, czuli się bezpiecznie i nie zagrożeni nieszczęściami spadającymi na innych. A John zapewniał im dobrobyt materialny. Prowadził największą hurtownię artykułów spożywczych w stanie, co dawało niezłe dochody. Miał łatwy start, bo odziedziczył firmę po ojcu i dziadku. Mieszkali w ładnym domu, w lepszej części miasta. Nie byli z pewnością
milionerami, lecz nie zagrażały im nagłe zmiany koniunktury, które dotykały farmerów i ludzi pracujących w branżach bardziej podatnych na kaprysy mody. Wszyscy potrzebują dobrego jedzenia, a John Whittaker zawsze potrafił je dostarczyć. Był czułym, kochającym mężem i miał nadzieję, że w przyszłości Tommy przejmie po nim interes. Najpierw jednak syn powinien skończyć college. Annie zresztą też, bo John chciał, by córka była równie inteligentna i wykształcona jak matka. Annie mówiła, że chce zostać nauczycielką, tak samo jak mamusia, ale John wymarzył ją sobie w roli lekarki albo prawniczki. W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym drugim roku były to śmiałe marzenia, lecz John zgromadził już odpowiedni fundusz na edukację Annie. Kilka lat wcześniej przeznaczył także sporą sumkę na wykształcenie Tommy'ego, toteż studia mieli oboje zapewnione. John święcie wierzył w potęgę marzeń. Powtarzał, że jeśli ktoś czegoś bardzo pragnie i jest dostatecznie pracowity, zawsze osiągnie cel. Sam zresztą także odznaczał się wyjątkową pracowitością. Kiedyś Liz pomagała mu w firmie, lecz teraz z radością pozwolił żonie zostać w domu. Wracał późnym popołudniem i zastawał ją z Annie na kolanach albo obserwował, jak bawią się lalkami w pokoju córki. Kiedy na nie patrzył, czuł w sercu ciepło. Skończył czterdzieści dziewięć lat, miał cudowną żonę, dwoje wspaniałych dzieci i był szczęśliwy. - Gdzie jesteście? - zawołał, wróciwszy tego popołudnia do domu, otrzepując z kapelusza i płaszcza płatki śniegu i odpychając sukę, która merdała ogonem i ślizgała się w kałuży wody z roztopionego śniegu ściekającego z jego butów. Była to duża seterzyca irlandzka, której nadali imię żony prezydenta Trumana, Bess. Liz uznała to początkowo za afront wobec ówczesnej pani prezydentowej, lecz imię pasowało i w końcu się przyjęło, a w tej chwili nikt już nie pamiętał o jego pochodzeniu. - Tu, w salonie! - odkrzyknęła Liz, a John wszedł do pokoju i zastał żonę i córkę wieszające na choince ludziki z piernika. Piekły je razem całe popołudnie, a gdy figurki leżały w piekarniku, Annie kleiła papierowe łańcuchy. - Cześć, tato! Jak ci się podoba choinka? Prawda, że ładna? - Śliczna, kochanie! Uśmiechnął się do córeczki, a później bez wysiłku uniósł ją i wziął na ręce. Był potężnie zbudowanym mężczyzną o rumianej cerze swoich irlandzkich przodków, z kruczoczarnymi włosami, z których wciąż nie widać było siwizny, choć zbliżał się już przecież do pięćdziesiątki. Czysty błękit jego oczu odziedziczyli zarówno Tommy, jak i Annie. Liz, choć blondynka, miała oczy piwne, czasami wręcz orzechowe. Ale oczy Annie były jasne, niemal białe. Uśmiechała się do ojca i figlarnie pocierała swoim noskiem o jego
nos, śliczna jak aniołek. Postawił ją delikatnie na podłodze, a później pocałował żonę, patrząc na nią rozkochanym wzrokiem. - Coście dzisiaj robiły? - spytał ciepło. Byli małżeństwem od dwudziestu dwu lat, lecz zazwyczaj, gdy nie dokuczały im drobne codzienne kłopoty, wciąż wydawali się zakochanymi nowożeńcami, którzy świata poza sobą nie widzą. Pobrali się dwa lata po uzyskaniu przez Liz dyplomu. Pracowała już wówczas jako nauczycielka, a Tommy urodził się dopiero siedem lat po ślubie. Stary doktor Thompson tak naprawdę nigdy nie zdołał znaleźć jasnego wytłumaczenia, dlaczego Liz ma ciągle pecha i nie może zostać matką. Zanim wydała na świat Tommy'ego, przeszła trzy poronienia i to, że urodziła wreszcie zdrowego chłopca, graniczyło z cudem. A gdy po kolejnych dziesięciu latach pojawiła się Annie, Elizabeth i John uznali się za prawdziwych wybrańców losu. Byli niezmierni dumni z dzieci i przyznawali bez skrępowania, że są one dla nich głównym źródłem radości i treścią ich życia. - Dostałem dziś pomarańcze z Florydy - oznajmił John, siadając i wyjmując fajkę. Na kominku płonął wesoło ogień, a dom pachniał piernikami i prażoną kukurydzą. - Jutro trochę wam przyniosę. - Wspaniale! Przepadam za pomarańczami! Annie klasnęła w rączki i wdrapała się ojcu na kolana, a tymczasem Bess wspięła się na tylne łapy, próbując iść w ślady dziewczynki. John odsunął łagodnie psa, Liz zaś zeszła z drabiny, pocałowała męża i zaproponowała mu szklankę grzanego wina. - Propozycja nie do odrzucenia! Uśmiechnął się i trzymając Annie za rękę podążył za żoną do kuchni, podziwiając w duchu jej zgrabną figurę. Wtem trzasnęły drzwi frontowe i do domu wszedł Tommy, z zaczerwienionym nosem i łyżwami w ręku. - Mmm... ładny zapach! Cześć, mamo!... Cześć, tato!... No i co dzisiaj porabiałaś, smarkulo? Pewnie wyjadałaś mamie wszystkie ciasteczka! Zmierzwił włosy Annie i ucałował ją, przytykając zimny policzek do jej twarzy. Był mróz i padał coraz gęstszy śnieg. - Nie zjadłam, tylko upiekłam ciasteczka razem z mamusią. Zjadłam tylko cztery! - odpowiedziała rezolutnie siostra i oboje wybuchnęli śmiechem. Annie celowała w takich zgrabnych ripostach i prawie nikt nie umiał się oprzeć jej wdziękowi, a już na pewno nie brat ani zapatrzeni w nią rodzice. Nie była jednak rozpieszczona. Po prostu wzrastała otoczona miłością, dzięki czemu nabywała swobody w obcowaniu z ludźmi i naturalnej sympatii do nich. Uwielbiała się śmiać, uwielbiała gry i
zagadki, uwielbiała biegać po polu z rozwianymi włosami, uwielbiała zabawy z Bess... ale najbardziej ze wszystkiego uwielbiała starszego brata. Spoglądała nań w tej chwili roziskrzonym wzrokiem, zerkając na stare, podniszczone łyżwy. - Pójdziemy jutro na ślizgawkę, Tommy? W pobliżu znajdował się zamarznięty staw i w sobotnie ranki brat często zabierał tam Annie. - Jeśli przestanie padać, bo inaczej nawet nie znajdziemy jeziorka pod śniegiem - odpowiedział z ustami pełnymi pysznych ciasteczek. Na ich widok pociekła mu ślinka i gdy Liz ostrożnie zdejmowała fartuch, od razu się nimi poczęstował. Miała na sobie schludną bluzkę i szarą spódnicę, a John po raz kolejny skonstantował z zadowoleniem, że ma ciągle taką samą zgrabną figurę jak w szkole średniej, gdy ją poznał. Chodziła do pierwszej klasy, on zaś do ostatniej; przez dłuższy czas wstydził się przyznać, że się zakochał w takiej smarkuli, lecz w końcu wszystko i tak się wydało. Koledzy z początku nabijali się z niego, lecz potem jakoś się przyzwyczaili. W rok później rozpoczął pracę w hurtowni ojca, a Liz skończyła najpierw szkołę, potem college, po czym pracowała dwa lata jako nauczycielka. Ożenił się z nią dopiero po dziewięciu latach znajomości, lecz ani przez chwilę nie wątpił, że warto tak długo czekać. Przez całe życie realizował swoje plany bardzo powoli; tak samo było z dziećmi. Ale cierpliwość sowicie się opłaciła. Byli szczęśliwi. Osiągnęli wszystko, co sobie wymarzyli. - Jutro po południu mam mecz - zauważył niedbale Tommy, wpychając do ust dwa kolejne ciasteczka. - Na dzień przed Wigilią?! - spytała ze zdziwieniem matka. - Nie wiem, czy to najlepsza pora na grę w hokeja. Rodzice zawsze chodzili na mecze Tommy'ego, chyba że przeszkodziło im coś naprawdę ważnego. John również z pasją grywał kiedyś w hokeja i futbol i cieszył się, że syn poszedł w jego ślady. Parę sezonów temu dwóch chłopców wybiło sobie zęby podczas meczu, ale Tommy grał ostrożnie i dopisywało mu szczęście. Żadnych złamań, żadnych poważniejszych urazów, tylko kilka zwichnięć i mnóstwo siniaków, a John twierdził, że to nieodłączna część frajdy. - To przecież normalny chłopak, na litość boską! Nie możemy trzymać go wiecznie pod kloszem! Ale Liz nieraz przyznawała się w duchu, że chętnie trzymałaby Tommy'ego pod kloszem. Głęboko kochała dzieci i męża, i nie była w stanie znieść myśli, że mogłoby ich spotkać coś złego. Była kobietą, która czujnie strzeże swojego szczęścia.
- Masz od jutra ferie? - spytała z ciekawością Annie, a Tommy kiwnął głową, uśmiechając się szeroko. Snuł bogate plany świąteczne dotyczące dziewczyny imieniem Emily, na którą miał oko od Święta Dziękczynienia. Jej rodzice, matka pielęgniarka i ojciec lekarz, przeprowadzili się do Drinnell dopiero w tym roku. Przyjechali z Chicago i Emily była bardzo fajna. Na tyle fajna, że Tommy zaprosił ją na kilka meczów hokejowych. Ale nie posunął się na razie dalej. W przyszłym tygodniu zamierzał wybrać się z nią do kina, a może nawet zaproponować wspólne spędzenie sylwestra, choć nie zdobył się jeszcze na odwagę, by jej o tym wspomnieć. Annie domyśliła się, że brat lubi Emily. Pewnego dnia, gdy wybrali się razem na łyżwy, zauważyła, jak na nią patrzy, a oprócz tego raz zderzył się z nią podczas jazdy i okropnie się zarumienił. Emily przyszła na ślizgawkę ze starszą siostrą i dwiema koleżankami. Annie uważała ją za miłą, ale nie rozumiała, dlaczego brat dostał takiego hopla na jej punkcie. Emily miała długie, lśniące czarne włosy i całkiem nieźle radziła sobie na łyżwach. Prawie nie odzywała się do Tommy;ego, tylko zerkała na nich kątem oka, ale później, gdy zbierali się do odejścia, serdecznie wycałowała Annie. - Zrobiła to, bo cię lubi - wyjaśniła rzeczowo siostra, wracając do domu z Tommym, który niósł jej łyżwy. - Skąd ci to przyszło do głowy? - spytał, siląc się na chłód, choć widać było, że jest zmieszany i trochę podenerwowany. - Jak jeździłeś na łyżwach, przez cały czas gapiła się na ciebie cielęcymi oczami - powiedziała Annie, odrzucając na ramiona swoje długie jasne włosy i uśmiechając się chytrze. - Jakimi oczami? - Dobrze wiesz jakimi. Podkochuje się w tobie. Dlatego była dla mnie taka słodka. Ona też ma młodszą siostrę, ale nigdy jej tak nie obściskuje. Lubi cię, to jasne jak słońce. - Nie bądź taka mądralińska, Annie. Lepiej zajmij się lalkami lub czymś w tym rodzaju, dobrze? Tommy próbował udawać, że słowa Annie nie robią na nim żadnego wrażenia, a później powiedział sobie, że byłby skończonym głupcem, gdyby brał sobie do serca paplaninę pięcioletniej siostry. - Lubisz ją, prawda? - spytała prowokacyjnie Annie i zachichotała. - Czy mogłabyś wreszcie przestać wścibiać nos w nie swoje sprawy? - odparował ostro Tommy. Rzadko odzywał się do siostry takim tonem, ale Annie wcale się tym nie przejęła.
- Jej starsza siostra wydaje mi się znacznie fajniejsza. - Zapamiętam to sobie na wypadek, gdybym chciał się umówić z dziewczyną z najstarszej klasy. - Nie podobają ci się dziewczyny z najstarszej klasy? - zdziwiła się Annie, nieco zaintrygowana. - Jasne, że mi się podobają, ale siostra Emily skończyła już siedemnaście lat - wyjaśnił Tommy, a Annie ze zrozumieniem skinęła głową, uśmiechając się chytrze. - Aha, jest dla ciebie za stara. To znaczy, że Emily jest w sam raz? - Jakbyś zgadła, mała diablico! - Dziękuję za komplement - odpowiedziała z powagą Annie, po czym weszli do domu, podążyli do kuchni i wypili dla rozgrzewki po filiżance gorącej czekolady. Chociaż siostra często robiła różne uwagi na temat dziewcząt, które spotykała w otoczeniu Tommy'ego, brat chętnie spędzał czas w jej towarzystwie. Annie zawsze manifestacyjnie okazywała mu podziw i czuł się przy niej strasznie ważny. Kochała go i wcale się z tym nie kryła. Ubóstwiała go - a on ją. Poprzedniego wieczoru, nim poszła spać, siedziała mu na kolanach, on zaś czytał jej ulubione bajki. Najkrótszą przeczytał dwa razy, po czym matka zabrała Annie do łóżka, a Tommy zaczął gawędzić z ojcem. Rozmawiali o wyborach prezydenckich sprzed miesiąca, w których zwyciężył Eisenhower, i zmianach, jakie może to spowodować. A później, jak zwykle, o hurtowni. John chciał, żeby Tommy poszedł na ekonomikę rolnictwa. Whittakerowie wierzyli w najbardziej podstawowe wartości: rodzinę, dzieci, świętość małżeństwa, uczciwość, przyjaźń. Cieszyli się powszechną sympatią i szacunkiem. John Whittaker uchodził zawsze za dobrego męża, fajnego chłopa i przyzwoitego pracodawcę. Tego wieczoru Tommy umówił się ze swoim najlepszym kolegą. Pogoda była taka paskudna, że nie prosił nawet o pożyczenie auta, tylko poszedł na piechotę i wrócił o wpół do dwunastej. Rodzice nigdy nie musieli się o niego martwić. Zanim skończył piętnasty rok życia, miał już na koncie kilka wybryków: dwa razy opił się piwem i wymiotował, gdy ojciec odwoził go samochodem do domu. Whittakerom nie przypadło to szczególnie do gustu, ale też nie robili z tego tragedii. Tommy był dobrym synem, a takie rzeczy przytrafiają się większości dorastających chłopców. Johnowi również zdarzyło się parę drobnych wyskoków, nawet znacznie gorszych, zwłaszcza gdy Liz była na studiach. Niekiedy żartowała z niego na ten temat; upierał się, że był wówczas wzorem cnót, ona zaś unosiła ironicznie brwi, po czym zwykle całowała męża. Tego wieczoru poszli wcześnie spać, a nazajutrz rano, wyjrzawszy przez okno,
zobaczyli krajobraz jak ze świątecznej pocztówki. Wszystko pokrywał nieskazitelnie biały puch i już o wpół do dziewiątej Annie zaciągnęła Tommy'ego na dwór, by pomógł jej lepić bałwana. Włożyła ulubioną czapkę hokejową brata, który powiedział, że po południu musi ją od niej pożyczyć na mecz, na co odrzekła, że się zastanowi. Przewrócił ją na śnieg i leżeli oboje na plecach, robiąc orła. Po południu poszli całą rodziną na mecz, a chociaż drużyna Tommy'ego przegrała, nie zepsuło im to humoru. Pojawiła się również Emily w towarzystwie grupki rozchichotanych koleżanek; twierdziła, że to one chciały przyjść, ona zaś przypadkowo się do nich przyłączyła. Była w kraciastej spódnicy i ciepłych butach; długie ciemne włosy związała w koński ogon, a Annie orzekła, że zrobiła sobie makijaż. - Skąd wiesz? - spytał ze zdziwieniem i rozbawieniem Tommy, gdy opuścili szkolne lodowisko i zmierzali w stronę domu. Emily i jej gadatliwe przyjaciółki oddaliły się wcześniej w nieznanym kierunku. - Ja też się czasami maluję, tak samo jak mama - odpowiedziała rezolutnie Annie, a John i Tommy popatrzyli z uśmiechem na idącego między nimi figlarnego gnoma. - Mama się nie maluje! - zaprzeczył z przekonaniem brat. - A maluje się! Używa pudru i różu, a czasem szminki. - Doprawdy? - zdumiał się Tommy. Matka zwykle wyglądała bardzo ładnie, lecz nie podejrzewał, że wspomaga naturę jakimiś sztucznymi środkami. - Czasami nakłada też coś czarnego na rzęsy, ale ja od tego płaczę - stwierdziła Annie, a Liz wybuchnęła śmiechem. - Ja też płaczę, więc przestałam tego używać. Później rozmawiali o meczu i innych sprawach. Wieczorem Tommy znów wybrał się do kolegów, a jedna z jego koleżanek z klasy przyszła posiedzieć z Annie, bo rodzice byli zaproszeni na przyjęcie bożonarodzeniowe u sąsiadów. Wrócili do domu przed dziesiątą i położyli się spać o północy; kiedy się zjawili, Annie spała jak suseł. Ale nazajutrz rano zerwała się skoro świt, dziko podekscytowana. Była Wigilia i myślała tylko o prezentach, o które prosiła świętego Mikołaja. Marzyła o lalce Madame Alexander i nie była wcale pewna, czy znajdzie ją pod choinką. Chciała także dostać nowe sanki i rower, choć zdawała sobie sprawę, że rower byłby stosowniejszym prezentem na urodziny, przypadające na wiosnę. W Wigilię pozostało jeszcze mnóstwo rzeczy do zrobienia: przez cały ranek uwijali się jak w ukropie. Zaprosili gości na pierwszy dzień świąt i Liz musiała przygotować kilka wypieków. A wieczorem wybierali się na pasterkę. Annie za tym przepadała, choć w istocie
nie rozumiała jeszcze symbolicznego znaczenia pasterki. Ale uwielbiała chodzić z rodzicami do kościoła późno w nocy, siedzieć w ścisku na ławce, czuć ciepło i woń kadzideł, słuchać kolęd. Przy ołtarzu stała piękna szopka ze żłobkiem, Marią i Józefem i gromadką zwierząt. A dokładnie o północy do żłobka wkładano także Dzieciątko Jezus. Przed wyjściem z kościoła Annie, choć senna, sprawdzała zawsze, czy Dzieciątko tam jest, i cieszyła się, że zostaje w stajence razem z tatą i mamą. - To taka sama rodzina jak my, prawda, mamusiu? - spytała, przytulając się do Liz, a matka pochyliła się i pocałowała ją w policzek. - Tak, kruszynko, taka sama - odpowiedziała łagodnie, znów nie mogąc się nadziwić swojemu szczęściu. - Kocham cię, Annie. - J ciebie też - szepnęła córeczka. Tej nocy Annie poszła jak zwykle na pasterkę i zdrzemnęła się, siedząc wygodnie pomiędzy rodzicami. W przytulnym, pięknie przystrojonym kościele było ciepło, a muzyka ukołysała ją do snu. Ale przed wyjściem jak zwykle sprawdziła, czy w żłobku naprawdę leży Dzieciątko Jezus. Leżało. Annie uśmiechnęła się na widok malutkiej postaci, a później popatrzyła na matkę i ścisnęła mocno jej dłoń, Liz zaś spojrzała na córeczkę i do oczu napłynęły jej łzy. Annie była prawdziwym skarbem zesłanym przez Boga, cudownym podarunkiem, źródłem radości, ciepła i szczęścia. Wrócili d domu tuż po pierwszej i położyli śpiącą Annie do łóżka. Kiedy Tommy wszedł do jej pokoju, by pocałować ją na dobranoc, zapadła już w głęboki sen; z jej ust dochodziło leciutkie pochrapywanie. Muskając wargami jej czoło, zauważył, że jest dziwnie ciepłe, ale jakoś przeszedł nad tym do porządku i nawet nie wspomniał o niczym matce. Wyglądała tak anielsko spokojnie, że nie przyszło mu w ogóle do głowy, iż coś może być nie w porządku. W pierwszy dzień świąt Annie spała do późna, a gdy wreszcie się obudziła, była jakby nieco oszołomiona. Poprzedniej nocy Liz własnoręcznie postawiła na ganku talerz marchwi z solą dla reniferów i naszykowała ciasteczka dla świętego Mikołaja, bo córeczka była zbyt senna, by to zrobić. Ale po przebudzeniu Annie pobiegła sprawdzić, czy renifery zjadły marchewkę. Była trochę senna i skarżyła się na ból głowy, ale nie miała gorączki i Liz doszła do wniosku, że mogą to być początki lekkiej grypy. Ostatnio zaczęły się mrozy i Annie mogła się przeziębić, gdy lepiła z Tommym bałwana. Ale już wczesnym popołudniem dziewczynka odzyskała wigor. Cieszyła się z Madame Alexander, z nowych sanek i pozostałych prezentów. Wyszła z bratem na dwór i bawiła się przez godzinę, a gdy wróciła na gorącą czekoladę, była zarumieniona, wesoła i wyglądała jak okaz zdrowia.
- No i jak ci się podobają prezenty, księżniczko? - spytał z uśmiechem ojciec, pykając piękną holenderską fajką, którą dostał od Liz wraz z rzeźbioną drewnianą podstawką na fajki. - Są cudowne! - odpowiedziała Annie, uśmiechając się promiennie. - Moja nowa lalka jest prześliczna, tatusiu! Popatrzyła zmrużonymi oczami na ojca, jakby wiedziała, od kogo ją naprawdę dostała, choć rzecz jasna tak nie było. Cała rodzina dokładała starań, aby Annie w dalszym ciągu wierzyła w świętego Mikołaja. Kilka jej koleżanek znało już prawdę, ale Liz powtarzała z uporem, że święty Mikołaj zawsze daje dzieciom prezenty - grzecznym, bo są grzeczne, a tym mniej grzecznym w nadziei, że się poprawią. Naturalnie nie było żadnych wątpliwości, do której kategorii dzieci należała Annie. Rodzice, brat i wszyscy, co ją znali, uważali ją za ideał. Późnym popołudniem u Whittakerów zjawili się goście: trzy rodziny z sąsiedztwa oraz dwaj pracownicy Johna z żonami i dziećmi. Dom szybko wypełnił się gwarem i śmiechem. Wśród przybyłych znalazło się także dwóch nastolatków w wieku Tommy'ego, który pokazał im z dumą swoją nową wędkę. Marzył, by ją wypróbować, i nie mógł się wprost doczekać wiosny. Przyjęcie było bardzo udane, a wieczorem, zostawszy sami, Whittakerowie zjedli spokojnie kolację, złożoną z zupy z indyka, pieczeni pozostałej z obiadu oraz smakołyków przyniesionych przez gości. - Chyba nie tknę jedzenia przez miesiąc - oznajmił wreszcie John, przeciągając się na krześle. Liz uśmiechnęła się i zauważyła, że Annie jest blada i że ma nieco szklisty wzrok; na jej policzkach widać dwie jasnoczerwone plamy. W pierwszej chwili pomyślała, że to róż, którym dziewczynka tak lubiła się bawić. - Znowu dobrałaś się do moich kosmetyków? - spytała z rozbawieniem, choć poczuła lekkie ukłucie niepokoju. - Nie... upadło na śnieg a ja potem... Najwyraźniej mówiła od rzeczy, lecz po chwili popatrzyła ze zdziwieniem na matkę, jakby sama nie była pewna, co powiedziała, i trochę ją o przestraszyło. - Co ci jest, kruszynko? - Liz pochyliła się i delikatnie położyła dłoń na czole córki. Mała była rozpalona i miała wypieki. Przez całe popołudnie śmiała się, cieszyła, bawiła swoją nową lalką i biegała jak szalona po domu. - Źle się czujesz, kochanie? - Troszeczkę. Annie wzruszyła ramionami i wydała się nagle bardzo krucha i bezbronna, a Liz wzięła ją na kolana i przytuliła. Nie musiała sięgać po termometr, by wiedzieć, że córeczka ma gorączkę. Znów przyłożyła jej dłoń do czoła i zaczęła się zastanawiać, czy nie wezwać lekarza.
-Głupio zawracać mu głowę w pierwszy dzień świąt - odezwała się niepewnie. Oprócz tego panował siarczysty mróz, a na noc zapowiadano zamieć. - Niech się porządnie wyśpi, to jutro będzie jak skowronek - rzekł spokojnie John. Nie wpadał w panikę tak łatwo jak Liz. - Mieliśmy dziś za dużo emocji jak na taką małą pannę. Już od tygodnia żyli w nieustannym podnieceniu: spotkania z przyjaciółmi, mecz hokejowy Tommy'ego, Wigilia, prezenty, przygotowania do świąt. Liz doszła do wniosku, że mąż ma rację. Mała mogła rzeczywiście dostać gorączki od tylu wrażeń. - Chcesz, żeby tatuś zaniósł cię do łóżeczka na barana? Propozycja przypadła Annie do gustu, ale kiedy John próbował ją podnieść, pisnęła cicho i poskarżyła się na ból szyi. - Co jej jest, jak myślisz? - spytała Liz, gdy wyszedł z pokoju córki. - Przeziębiła się. Wszyscy w firmie mieli już grypę i dzieciaki w szkole na pewno też chorują jedno po drugim. Nic jej nie będzie. - Pogładził żonę po plecach. starając się ją uspokoić. Liz wiedziała, że John ma rację, choć nie mogła się uwolnić od prześladującego ją irracjonalnego lęku przed chorobą Heinego-Medina i gruźlicą. - Na pewno nic jej nie będzie, wierz mi - powtórzył, znając skłonność żony do przesadnego niepokoju o dzieci. Liz poszła pocałować córeczkę na dobranoc, a gdy ją ujrzała, trochę się uspokoiła. Choć ciągle blada i rozpalona, Annie mówiła do rzeczy. Prawdopodobnie była po prostu zmęczona i nadmiernie rozemocjonowana. John miał rację. Przeziębiła się albo złapała grypę. - Śpij, maleńka, a jakbyś się źle czuła, wstań i obudź nas - powiedziała, otulając i całując Annie. - Bardzo, bardzo cię kocham, kruszynko, i dzięki za ten śliczny obrazek, który dałaś na gwiazdkę mnie i tatusiowi. Ponadto Annie zrobiła popielniczkę dla Johna; pomalowała ją na jasnozielono, jego ulubiony kolor, jak twierdziła. Mała prawie natychmiast zasnęła. Skończywszy zmywać, matka znów poszła do niej na górę. Annie była jeszcze bardziej rozgorączkowana. Rzucała się pod kołdrą, mamrotała coś przez sen i nie obudziła się, gdy Liz ją dotknęła. Była dziesiąta i Liz zdecydowała się jednak zadzwonić do lekarza. Zastała go w domu i powiedziała, że córeczka ma gorączkę. Nie chciała jej teraz mierzyć, by się nie zbudziła, ale nim Annie poszła spać, termometr wskazywał trzydzieści osiem stopni i trzy kreski. Wspominała o bólu szyi, a doktor stwierdził, że bóle mięśni to normalny objaw grypy. Zgodził się z Johnem: dziewczynka prawdopodobnie przeżyła zbyt wiele wrażeń, no i złapała jakąś infekcję. - Jeśli rano gorączka minie, przywieź ją do mnie, Liz; jeżeli nie, ja do was wpadnę.
Zadzwoń do mnie, jak się obudzi. Nic jej nie będzie. Miałem ostatnio mnóstwo przypadków przeziębienia. To nic groźnego, choć oczywiście mała trochę się nacierpi. Dobrze ją przykryj, gorączka może opaść już rano. - Dzięki, Walt. Doktor Walter Stone opiekował się rodziną Whittakerów od urodzenia Tommy'ego i serdecznie się z nimi zaprzyjaźnił. Rozmowa z Waltem jak zawsze podziałała na Liz uspokajająco. Miał rację. To na pewno nic groźnego. Owego wieczoru siedziała długo z Johnem w salonie; rozmawiali o przyjaciołach, o swoim życiu, o dzieciach; o tym, jak dobrze im się wiedzie; ile lat upłynęło, odkąd się poznali; ile mięli szczęścia. Dokonali obrachunku, z którego płynął tylko jeden wniosek: są wybrańcami losu. Nim Liz poszła spać, zajrzała jeszcze raz do Annie; gorączka nie wzrosła, a dziewczynka przestała się rzucać. Leżała bez ruchu, oddychając miarowo. U stóp łóżka warowała swoim zwyczajem Bess. Ani córeczka, ani suka nie poruszyły się, gdy Liz wyszła z pokoju i wróciła do sypialni. - Jak się czuje? - spytał John, wślizgując się do łóżka. - Śpi spokojnie - uśmiechnęła się Liz. - Za bardzo się o nią martwię, ale nie mogę nic na to poradzić. - Troszczysz się o nas i właśnie dlatego cię kocham. Szczęściarz ze mnie; sam nie wiem, czym sobie na to zasłużyłem. - Byłeś po prostu sprytny: poderwałeś mnie, jak miałam czternaście lat. Liz nie kochała nigdy żadnego innego mężczyzny. Odkąd poznała Johna, minęły trzydzieści dwa lata i w tym czasie jej miłość zmieniła się w dojrzałą namiętność. - Teraz też wyglądasz co najwyżej na czternaście - rzekł nieśmiało i pociągnął ją łagodnie ku sobie. Nie opierała się, on zaś rozpiął jej powoli bluzkę, po czym Liz wyślizgnęła się z aksamitnej świątecznej spódnicy. - Kocham cię, Liz - szepnął jej do ucha, a ona poczuła wzbierające w niej pożądanie. Przesunął lekko dłońmi po jej nagich barkach, zmierzając ku wyczekującym piersiom, i mocno pocałował ją w usta. Leżeli długo razem, aż wreszcie zapadli w sen, zaspokojeni i szczęśliwi. W ciągu długich lat małżeństwa pracowicie budowali swoje szczęście. Kochali się, szanowali i wspierali w trudnych chwilach. Zapadając w sen, Liz myślała o mężu. Przylgnął do niej, obejmując ramieniem jej kibić, przytulony do pośladków, z twarzą zakopaną w pięknych jasnych włosach. Spali spokojnie aż do rana.
Po przebudzeniu Liz pośpieszyła natychmiast do Annie. Weszła do jej pokoju, zawiązując pasek od szlafroka; małą ciągle spała. Nie wyglądała na chorą, ale zbliżywszy się, Liz spostrzegła, że jest śmiertelnie blada i ledwo oddycha. Serce zatrzepotało jej w piersi, potrząsnęła lekko córeczką czekając, aż się zbudzi, lecz w odpowiedzi rozległ się tylko cichy jęk. Annie nie obudziła się nawet wtedy, gdy Liz mocno nią szarpnęła i zaczęła wołać ją po imieniu. Po chwili usłyszał ją Tommy i przybiegł sprawdzić co się dzieje. - Co się stało, mamo? - spytał, jakby wyczuł, że zdarzyło się coś złego. Był jeszcze w piżamie, zaspany i rozczochrany. - Nie wiem. Powiedz ojcu, żeby wezwał doktora Stone'a. Nie mogę obudzić Annie. Liz rozpłakała się. Zbliżyła twarz do twarzy Annie i poczuła jej oddech, ale dziecko było nieprzytomne; od razu się zorientowała, że od wczoraj gorączka straszliwie wzrosła. Liz nie poszła jednak do łazienki po termometr, bo nie chciała zostawiać córeczki ani na chwilę samej. - Pośpiesz się! - zawołała za odchodzącym Tommym, po czym spróbowała posadzić Annie. Tym razem dziewczynka lekko się poruszyła i wydała przytłumiony okrzyk, ale nie odezwała się ani nie otworzyła oczu, jakby pogrążona w śpiączce. Najwyraźniej nie wiedziała, co się wokół niej dzieje. Liz usiadła na skraju łóżka, trzymając ją w ramionach i płacząc cicho. - Proszę cię, dziecinko... proszę, obudź się... proszę... kocham cię... proszę, Annie... Ciągle płakała, gdy po chwili do pokoju wpadł John wraz z Tommym. - Walt mówił, że nic jej nie będzie. Co się stało?! John również wyglądał na przestraszonego, choć za nic w świecie nie przyznałby się do tego przed żoną. Tommy płakał cicho, stojąc tuż za plecami ojca. - Nie wiem... ma chyba straszną gorączkę... Nie mogę jej obudzić... O Boże!... Och, John... proszę... Szlochała, przyciskając córeczkę do piersi i kołysząc nią, lecz tym razem Annie nawet nie jęknęła. Leżała jak martwa w ramionach matki, a John i Tommy przyglądali się temu bezradnie. - Przejdzie jej. Dzieciom zdarzają się takie rzeczy, a potem, już po paru godzinach czują się świetnie - rzekł uspokajająco John, usiłując ukryć fakt, że sam również wpadł w panikę. - Dobrze o tym wiesz. - Nie mów mi, co wiem, a czego nie wiem! Wiem tylko, że jest bardzo chora! - zawołała nerwowo Liz. - Walt powiedział, że w razie czego weźmie ją do szpitala - odparł John. Cała rodzina
zdawała już sobie sprawę z oczywistego faktu, że będzie to konieczne. - Dlaczego się nie ubierzesz? - zasugerował łagodnie. - Będę ją miał na oku. - Nie odejdę od niej ani na krok! - stwierdziła z determinacją Liz. Położyła Annie z powrotem do łóżka i przygładziła włosy, gdy tymczasem Tommy patrzył z trwogą na siostrę. Byłą taka bledziutka, że wyglądała jak nieżywa, i na pozór prawie nie oddychała. Bardzo pragnął wierzyć, że za chwilę się zbudzi, radosna i roześmiana jak na co dzień, choć niestety nie wydawało się to byt prawdopodobne. - Jak mogła się tak szybko rozchorować? Przecież jeszcze wczoraj była taka wesoła - spytał, czując zamęt w głowie. - Źle się czuła, ale ja to zlekceważyłam. - Nagle Liz spojrzała gniewnym wzrokiem na męża, jakby to on ponosił winę za nie wezwanie lekarza. Przypomniała sobie ze wstydem, że w nocy się kochali, gdy tymczasem Annie leżała nieprzytomna w swoim pokoju. - Wczoraj powinnam była poprosić Waltera, żeby przyszedł. - Nie mogłaś wiedzieć, że jej stan się pogorszy - odpowiedział John. Zapadło milczenie. Wreszcie usłyszeli dzwonek do drzwi. John pobiegł na dół i wpuścił lekarza. Na dworze panował trzaskający mróz i nadeszła zapowiadana zamieć. Padał gęsty śnieg i świat wyglądał ponuro i nieprzytulnie. - Co się stało? - spytał Walter, wchodząc szybko wraz z Johnem na górę. - nie mam pojęcia. Liz nie może jej obudzić, a poza tym chyba wzrosła gorączka. Dotarli wreszcie do pokoju. Prawie nie zważając na Liz i Tommy'ego, doktor podszedł szybko do łóżka Annie, dotknął jej czoła, zbadał sztywność karku i obejrzał źrenice. Osłuchał ją, w absolutnej ciszy sprawdził kilka odruchów, po czym odwrócił się i spojrzał zbolałym wzrokiem na rodziców. - Muszę ją zabrać do szpitala i zrobić punkcję. Podejrzewam zapalenie mózgu. - O Boże!... - Liz nie wiedziała, co to może oznaczać, lecz na pewno nie były to dobre nowiny, zwłaszcza biorąc pod uwagę wygląd Annie. - Wyzdrowieje? - spytała ledwo dosłyszalnym szeptem, chwytając Johna za rękę i zapominając na chwilę o Tommym, który stał na progu pokoju i płakał, patrząc na uwielbianą siostrę. Liz czekała z bijącym sercem na odpowiedź lekarza. Był od lat ich przyjacielem, ale teraz, gdy od jego słów zależał los Annie, wydawał się nieomal wrogiem. - Nie wiem - odpowiedział uczciwie. - Jest bardzo chora. Muszę ją natychmiast zabrać do szpitala. Czy jedno z was może ze mną pojechać? - Pojedziemy oboje - stwierdził zdecydowanie John. - Daj nam tylko chwilę na ubranie
się. Tommy, zostań z doktorem i Annie. - Ja... Tato... - Chłopiec krztusił się i jąkał, a po policzkach spływały mu łzy. - Ja też chcę pojechać... Ja... ja... muszę tam być... John już zamierzał się sprzeciwić, lecz po chwili skinął głową. Rozumiał syna. Wiedział, ile Annie dla niego znaczy, ile znaczy dla całej rodziny. Nie mogli jej stracić. - Idź się ubrać - rzekł, po czym zwrócił się w stronę lekarza. - Będziemy gotowi za minutę. Liz ubierała się już w sypialni. Błyskawicznie włożyła majtki, stanik, pas i pończochy, wskoczyła w starą spódnicę i zimowe buty, wrzuciła na siebie sweter, przyczesała włosy, chwyciła torebkę i płaszcz, po czym pobiegła z powrotem do pokoju Annie. - No i jak? - spytała bez tchu, wszedłszy do środka. - Bez zmian - odpowiedział cicho lekarz. Nieustannie kontrolował stan dziewczynki. Annie miała bardzo niskie ciśnienie, ledwo wyczuwalne tętno i zapadła w jeszcze głębszą śpiączkę. Chciał czym prędzej przewieźć ją do szpitala, choć wiedział aż za dobrze, że możliwości leczenia zapalenia mózgu są bardzo ograniczone nawet w szpitalu. Po chwili pojawił się także John w nie pasujących do siebie częściach garderoby oraz Tommy w stroju hokejowym, który pierwszy wpadł mu w ręce. - Chodźmy - odezwał się John, po czym uniósł Annie, Liz zaś opatuliła ją dwoma grubymi kocami. Główka dziewczynki była straszliwie gorąca, a wargi, suche i spękane, miały sinawą barwę. Pobiegli do samochodu doktora; John z Annie na ręku zajął miejsce na tylnym siedzeniu, Liz usiadła obok, Tommy zaś koło lekarza. Gdy wsiedli, Annie poruszyła się lekko i westchnęła, ale podczas jazdy do szpitala nie wydała żadnego dźwięku i wszyscy obecni milczeli. Liz nie spuszczała wzroku z córki, odgarniała jej z oczu jasne włosy i parę razy pocałował ją w czoło. Muskając je wargami, stwierdziła z przerażeniem, że jest straszliwie gorące. John wniósł Annie do izby przyjęć, gdzie czekały już pielęgniarki; nim wyszli z domu, Walt zatelefonował do szpitala. Natychmiast przystąpił do punkcji, gdy tymczasem Liz stała i trzymała dziewczynkę za rękę, cała rozdygotana. Później kazano jej wyjść z pokoju, ale nie zgodziła się. - Zostanę z nią! - rzekła z determinacją. Pielęgniarki popatrzyły po sobie, lecz lekarz skinął przyzwalająco głową. Późnym popołudniem diagnoza się potwierdziła. Annie naprawdę miała zapalenie mózgu. Z upływem godzin gorączka jeszcze wzrosła. Termometr wskazywał czterdzieści
jeden stopni i sześć kresek; żadne próby obniżenia temperatury nie dawały rezultatu. Annie leżała w separatce na oddziale dziecięcym, nie odstępowana ani na krok przez rodziców i brata; od czasu do czasu jęczała cichutko, ale nie odzyskiwała przytomności ani nie poruszała się. Podczas badania okazało się, że ma zupełnie sztywny kark. Walter Stone zdawał sobie sprawę, że rokowanie jest bardzo złe, chyba że gorączka opadnie albo dziewczynka odzyska przytomność, lecz nie był w stanie udzielić jej pomocy w walce z chorobą. Życie Annie wisiało na włosku. Pięć lat temu otrzymali od Boga podarunek zwiastujący radość i szczęście, a teraz mogli tylko błagać dziewczynkę, by nie umierała. Jednakże Annie zdawała się nie słyszeć matki, która stała koło niej, całowała jej twarzyczkę i gładziła rozpaloną małą rączkę. Drugą rączkę trzymali na przemian John i Tommy, a później wyszli płacząc na korytarz. Żaden z nich nie czuł się jeszcze nigdy równie bezradny. Jednakże Liz nie zrezygnowała, nie chciała się poddać bez walki. Czuła, że gdyby opuściła córeczkę choćby na chwilę, mogłaby przegrać bitwę. Nie zamierzała pozwolić Annie odejść w milczeniu w ciemność. Postanowiła się jej uczepić, trzymać, walczyć o nią. - Kochamy cię, maleńka... Wszyscy tak bardzo cię kochamy... tata, Tommy i ja... Musisz się zbudzić... musisz otworzyć oczy... Spróbuj, dziecinko, spróbuj... Wiem, że potrafisz... Będziesz zdrowa... To po prostu jakiś głupi zarazek, który chce, żebyś chorowała, ale my mu nie pozwolimy, prawda?... Spróbuj, Annie... spróbuj, maleńka... Całymi godzinami niestrudzenie przemawiała do córeczki i nie zgodziła się jej opuścić nawet pod wieczór. Usiadła na krześle, wciąż trzymając Annie za rękę, to milcząc, to mówiąc do niej czule, John zaś musiał od czasu do czasu wychodzić, bo nie mógł już na to patrzeć. W porze kolacji pielęgniarki zabrały Tommy'ego, który widząc ukochaną siostrę leżącą bez życia na łóżku i słuchając, jak matka błaga ją, by żyła, był bliski załamania. Zdawał sobie sprawę, co się dzieje z ojcem i matką, i nie potrafił tego znieść. Stał tylko i szlochał, a Liz nie miała sił go pocieszać. Przytuliła go na chwilę, po czym wyszedł z pielęgniarkami na korytarz. Nie mogła opuścić Annie i zająć się Tommym, bo dziewczynka za bardzo jej potrzebowała. Porozmawia z synem później. W godzinę po jego wyjściu Annie jęknęła cichutko i zatrzepotała rzęsami. Przez chwilę zdawało się, że otworzy oczy, lecz tymczasem znów jęknęła cichutko i delikatnie ścisnęła rękę matki. Wreszcie uniosła powieki i spojrzała na Liz, jakby obudziła się wreszcie z długiego snu. - Annie? - szepnęła Liz, głęboko wstrząśnięta. Dała znak Johnowi, by się zbliżył; wszedł akurat do pokoju i stał przy drzwiach. - Witaj kruszyno... Tata i ja jesteśmy przy tobie. Bardzo cię kochamy.
Ojciec dotarł już do łóżka i stanął po drugiej stronie. Annie nie mogła obrócić głowy ku żadnemu z rodziców, choć na pewno ich widziała. Wydała im się jakby zaspana; zamknęła na chwilę oczy, po czym znów je otworzyła i uśmiechnęła się. - Kocham was... - szepnęła tak cicho, że ledwo ją usłyszeli. - Tommy?... - Jest tutaj. Liz delikatnie pocałowała ją w czoło, płacząc jak bóbr. John także płakał, zupełnie się tego nie wstydząc. Zrobiłby wszystko, byle tylko córeczka wyzdrowiała. - Kocham Tommy'ego... - znów szepnęła Annie. - Kocham was. Uśmiechnęła się, skończenie pięknie, jeszcze bardziej urocza niż kiedykolwiek. Z jasnymi włosami, z dużymi błękitnymi oczyma, z małymi krągłymi policzkami, które tak uwielbiali całować, wyglądała niczym aniołek. Uśmiechała się do nich, jakby poznała jakiś sekret, o którym oni nie mieli pojęcia. W tej samej chwili do pokoju wszedł Tommy i zobaczył siostrę, która spojrzała na drzwi usytuowane naprzeciw łóżka, i także go zauważyła. Pomyślał, że czuje się lepiej, i rozpłakał się ze szczęścia. A później Annie wypowiedziała jedno proste słowo, od którego serca im stopniały w piersiach. - Dziękuję... - szepnęła cichutko. Zamknęła oczy i zasnęła, wyczerpana. Tommy wyszedł z pokoju, ciesząc się, iż siostra wraca do zdrowia, ale Liz wiedziała, że to nieprawda. Wyczuwała, że coś jest nie w porządku, że to tylko pozory poprawy. Patrząc na nią miała wrażenie, że Annie się od niej oddala. Traciła ją. Odbierano im największy skarb ich życia. Była z nimi tak krótko, zaledwie chwilę. Siedziała trzymając córkę za rękę i patrząc na jej ukochaną twarzyczkę, gdy tymczasem John wchodził i wychodził, a Tommy spał na krześle w korytarzu. A tuż przed północą Annie ostatecznie odeszła. Nie otworzyła już oczu. Nie obudziła się. Powiedziała, co chciała powiedzieć... Powiedziała matce, ojcu i bratu, jak bardzo ich kocha... nawet im podziękowała... Dziękuję... za pięć szczęśliwych lat, które minęły jak mgnienie oka... Dziękuję za miłość i dobroć, które mi okazaliście... Kiedy umarła, Liz i John stali przy łóżku i trzymali ją za ręce, nie tyle po to, by ją zatrzymać, ile podziękować za to wszystko, co im dała. Wiedzieli już, że nie zdołają ocalić jej od śmierci, i chcieli po prostu być przy niej, gdy odejdzie. - Kocham was... - szepnęła, wydając ostatnie tchnienie. - Kocham was... Było to zaledwie echo. Odleciała na anielskich skrzydłach. Skarb został im odebrany. Dusza Annie Whittaker odłączyła się od ciała. A jej brat spał na korytarzu, wspominając ją, myśląc o niej, wspominając dzień, gdy robili orły na śniegu. Teraz Annie przemieniła się w anioła.
ROZDZIAŁ DRUGI Pogrzeb był katuszą, koszmarnym snem przeżywanym na jawie. Annie pochowano na dwa dni przed sylwestrem i na cmentarz przyszli wszyscy przyjaciele i znajomi Whittakerów: dzieci, rodzice, opiekunki Annie z przedszkola, klienci i pracownicy Johna, nauczycielki ze szkoły Liz, a także doktor Walter Stone. Lekarz zwierzył się Whittakerom, że ma wyrzuty sumienia, iż nie przyjechał do nich wieczorem po telefonie Liz. Uznał chorobę Annie za przeziębienie albo grypę, a nie powinien był zakładać niczego z góry. Stwierdził jednak, że nawet gdyby przyjechał, niewiele by to zmieniło. Statystyki umieralności na zapalenie mózgu u dzieci w tym wieku przedstawiały się katastrofalnie. Whittakerowie odpowiedzieli łagodnie, iż nie mają do niego żalu, choć Liz wyrzucała sobie, iż nie wezwała go do domu, a John nie mógł sobie wybaczyć bagatelizowania choroby córki. Oprócz tego oboje czuli głęboki wstyd na myśl, że kochali się tej nocy, gdy Annie zapadła w śpiączkę. Tommy także obwiniał siebie za śmierć siostry, choć nie umiał sobie tego wytłumaczyć. Powinien był coś zauważyć, czegoś się domyślić. Nikt nie przewidział, jak może się skończyć jej choroba. Ksiądz, który wygłosił nad grobem krótkie kazanie, powiedział, że Annie była darem zesłanym przez Boga, aniołem, który zatrzymał się na chwilę w domu Whittakerów, aby dać im lekcję miłości. I osiągnęła swój cel. Wszyscy obecni świetnie pamiętali jej figlarny uśmiech, wielkie błękitne oczy, radosną małą twarzyczkę, dziecięcy wdzięk, któremu nikt nie potrafił się oprzeć. Nikt nie wątpił, że Annie była darem Bożym, najcenniejszym skarbem, znakiem miłości. Problem polegał na tym, jak żyć bez niej. Śmierć dziecka to jakby kara za grzechy dorosłych, przypomnienie, co wszyscy możemy w każdej chwili stracić. To utrata nadziei i marzeń, utrata przyszłości. Utrata źródła radości i szczęścia. I tego mroźnego grudniowego poranka Liz, John i Tommy Whittakerowie byli najbardziej samotnymi ludźmi na świecie. Stali nad grobem Annie, otoczeni przez przyjaciół, i nie mogli się zdobyć na to, by odejść i pozostawić córkę w małej białej trumience przybranej kwiatami. - Nie mogę - rzekła zduszonym głosem Liz, gdy ksiądz przestał mówić. John natychmiast zrozumiał, co ma na myśli, i chwycił ją za ramię w obawie, że może wpaść w histerię. Od wielu dni oboje byli tego bardzo bliscy, a Liz wyglądała w tej chwili jeszcze gorzej niż zwykle. - Nie mogę jej zostawić... Nie mogę... Krztusiła się łzami, John zaś przyciągnął ją ku sobie, choć stawiała opór. - Już jej nie ma, Liz... Odeszła... Teraz jest jej dobrze.
- Nie jest jej dobrze. Należy do mnie... Chcę, żeby wróciła! - odpowiedziała łkając Liz. Przyjaciele Whittakerów zaczęli się powoli rozchodzić, nie wiedząc, jak jej pomóc. Żadne wypowiedziane przez nich słowa nie mogły uśmierzyć bólu Liz ani dodać otuchy. A Tommy stał obok rodziców i patrzył na nich, pełen żalu po Annie. - Dobrze się czujesz, synu? - spytał trener hokejowy, ocierając łzy i nie próbując nawet tego ukryć. Tommy chciał skinąć głową, gdy nagle padł z płaczem w ramiona barczystego mężczyzny. - Wiem, wiem... Jak miałem dwadzieścia jeden lat, sam straciłem piętnastoletnią siostrę... To okropne... naprawdę okropne. Staraj się ją pamiętać... Była wspaniałą dziewczynką - ciągnął trener płacząc wraz z Tommym. - Nie zapominaj jej, synu. Przez całe życie będzie do ciebie wracać i obdarzać radością. Anioły dają nam takie podarunki... choć my czasem nawet tego nie zauważamy. Ale są przy nas. Annie też jest tutaj. Porozmawiaj z nią czasami, jak będziesz sam... Usłyszy cię... I ty ją usłyszysz... Nigdy się z tobą nie rozstanie. Tommy spoglądał nań przez chwilę dziwnym wzrokiem, zastanawiając się, czy trener postradał zmysły, po czym kiwnął głową. A ojcu z wielkim trudem udało się wreszcie skłonić Liz, by odeszła od grobu. Słaniając się na nogach dobrnęła do samochodu, po czym pojechali razem do domu, nie zamieniając po drodze ani słowa. Przez całe popołudnie odwiedzali ich przyjaciele, przynosząc jedzenie. Niektórzy zostawiali je wraz z kwiatami na ganku, by im nie przeszkadzać. Mimo to wokół kręciło się stale wiele osób, choć kilku znajomych w ogóle się nie pojawiło, jakby z obawy, że gdyby zetknęli się z Whittakerami, mogłoby ich spotkać coś złego. Jakby nieszczęście było zaraźliwe. Liz i John siedzieli w salonie, wyczerpani i odrętwiali, próbując rozmawiać z przyjaciółmi, i poczuli ogromną ulgę, gdy było już na tyle późno, że mogli zamknąć drzwi frontowe i przestać podnosić słuchawkę telefonu. Tommy tkwił przez cały czas w swoim pokoju i z nikim się nie witał. Przeszedł kilka razy koło otwartych drzwi do pokoju Annie, ale nie mogąc znieść tego widoku, w końcu je zamknął. Bez przerwy stała mu przed oczami, taka jaką widział na kilka godzin przed śmiercią: blada, chora, pogrążona w śpiączce. Z trudem przypominał ją sobie jako zdrową, wesołą dziewczynkę, która wciąż śmiała się i żartowała. Wyobraził sobie jej twarzyczkę, kiedy leżała na szpitalnym łóżku i szepnęła: „Dziękuję”, a później umarła. Prześladowały go jej słowa, jej twarz, nie opuszczały go myśli o przyczynach jej śmierci. Dlaczego umarła? Dlaczego nie umarł zamiast niej? Ale nie zdradził nikomu swoich uczuć. Z nikim się nimi nie dzielił. W istocie rzeczy przez resztę
tygodnia Whittakerowie w ogóle ze sobą nie rozmawiali. Odzywali się tylko do przyjaciół, gdy zachodziła taka potrzeba, a Tommy trzymał się stale na uboczu. Sylwester i Nowy Rok nie różniły się od innych dni i minęły niepostrzeżenie. Czwartego stycznia Tommy poszedł z powrotem do szkoły, lecz nikt nie rozmawiał z nim o śmierci siostrzyczki. Trener drużyny hokejowej był serdeczny, nie wspominał jednak o swojej siostrze ani o Annie. Nikt nie poruszał z Tommym tego tematu i nie miał się on komu zwierzyć. Nawet Emily, z którą flirtował nieśmiało od kilku miesięcy, zaczęła działać mu nagle na nerwy, bo kiedyś rozmawiał o niej z Annie. Wszystko przypominało mu o utracie siostry i nie mógł tego znieść. Czuł nieustanny ból, jak po amputowanej ręce; na dodatek nienawidził tego, że wszyscy spoglądają nań ze współczuciem. A może uważali go za dziwaka? W ogóle się do niego nie odzywali. Pozostawili go samego, toteż spędzał czas w samotności. To samo stało się z rodzicami. Z początku w domu roiło się od ludzi, lecz później John i Liz przestali się z kimkolwiek spotykać. Prawie nie widywali się też nawzajem, a Tommy nie jadał już z nimi posiłków. Nie był w stanie siedzieć przy stole w kuchni bez Annie, nie mógł wracać popołudniu do domu, wiedząc, że nie będzie pić z nią mleka i jeść ciasteczek. Po prostu nie potrafił wytrzymać w domu bez siostry. Spędzał coraz więcej czasu na treningach, a później zjadał samotnie kolację przygotowaną przez matkę. Najczęściej zaspokajał pospiesznie głód, stojąc koło kuchenki, a później wyrzucał połowę jedzenia do kosza na śmieci. Czasem brał do swojego pokoju szklankę mleka i garść ciasteczek, rezygnując z kolacji. Liz na pozór w ogóle nic nie jadła, ojciec zaś wracał z pracy coraz później i później, również bez apetytu. Prawdziwe wspólne kolacje należały już do przeszłości, która budziła w nich lęk i o której z całych sił starali się nie myśleć. Kiedy przebywali we troje, nieobecność czwartej, brakującej osoby stawała się nieznośnie bolesna. Wiedzieli o tym, toteż ukrywali się przed sobą i spędzali czas w samotności. Wszystko przypominało im Annie, wszędzie czaiły się bolesne wspomnienia, a cierpienie niekiedy przygasało na chwilę, po czym wybuchało ze zdwojoną siłą. Trener hokejowy widział, co się dzieje z Tommym, a jeden z nauczycieli wspominał o tym na radzie pedagogicznej tuż przed feriami wiosennymi. Po raz pierwszy w całej swojej karierze szkolnej Tommy miał kiepskie stopnie; teraz, gdy nie było Annie, na niczym już mu nie zależało. - Bardzo mnie niepokoi Tommy Whittaker - rzekła któregoś dnia wychowawczyni, siedząc w bufecie z nauczycielką matematyki. - W zeszłym tygodniu chciałam już wezwać jego matkę, ale później zobaczyłam ją na mieście. Zrobiła na mnie jeszcze smutniejsze wrażenie niż syn. Chyba strasznie przeżyli śmierć córki.
- Nic dziwnego - zauważyła ze współczuciem nauczycielka matematyki. Miała własne dzieci i nie wyobrażała sobie, jak sama przeżyłaby taką tragedię. - Co się z nim dzieje? Jest zagrożony z któregoś przedmiotu? - Jeszcze nie, ale jest tego bliski - odparła szczerze wychowawczyni. - Był dotychczas jednym z najlepszych uczniów. Rodzicom bardzo zależy, żeby poszedł na studia. Ojciec chce go nawet wysłać na renomowany uniwersytet, jeśli chłopak okaże się zdolny. Rodzice na pewno o niczym nie wiedzą. - Może wkrótce weźmie się w garść. Minęły dopiero trzy miesiące. Dajmy mu szansę. Myślę, że powinniśmy zostawić ich na razie w spokoju i zaczekać do końca roku szkolnego. Zobaczymy, jak się będzie uczył. Jeśli zawali jakiś egzamin, zawsze możemy wezwać rodziców. - To miły chłopiec. Po prostu nie mogę patrzeć, jak się marnuje. - Może nie potrafi się skupić? Może musi w tej chwili walczyć, żeby przetrwać? Na pewno bardzo kochał siostrę. Niełatwo mi to przyznać, ale w życiu bywają ważniejsze rzeczy niż historia i trygonometria. Dajmy chłopcu szansę. Niech złapie oddech i odzyska równowagę. - To już prawie cały semestr - zauważyła wychowawczyni. Zbliżał się koniec marca. Eisenhower urzędował w Białym Domu już od dwóch miesięcy, ogłoszono wynalezienie skutecznej szczepionki przeciwko chorobie Heinego- Medina, a prasa rozpisywała się o długo oczekiwanym dziecku Lucille Ball. Życie błyskawicznie posuwało się do przodu, ale nie dla Tommy'ego Whittakera. Jego życie zatrzymało się w chwili śmierci Annie. - Gdyby mnie coś takiego spotkało, na pewno nie otrząsnęłabym się z tego w trzy miesiące - odezwała się bardziej współczująca z dwóch nauczycielek. - Wiem. Zamilkły, myśląc o własnych rodzinach, a pod koniec posiłku zgodziły się, że trzeba dać Tommy'emu jeszcze trochę czasu. Ale wszyscy już zauważyli, że się zmienił. Najwyraźniej przestał się czymkolwiek interesować. Postanowił nawet zrezygnować tej wiosny z gry w koszykówkę i baseball, choć trener usiłował go namówić do zmiany decyzji. W jego pokoju panował straszliwy bałagan, przestał pomagać matce w domu i po raz pierwszy w życiu zaczął się kłócić z rodzicami. Rodzice także się kłócili, nieustannie się o coś obwiniając. Liz wyrzucała Johnowi, że nie zatankował paliwa do samochodu, nie wyrzucił śmieci, nie wyprowadził psa, nie zapłacił rachunku, nie nadał przekazu, nie kupił kawy, nie odpowiedział na list, a mąż rewanżował się
tym samym. Były to drobnostki, lecz ustawicznie się o nie spierali. Ojciec prawie przestał bywać w domu, a matka nigdy się nie uśmiechała. Nie mówili sobie niczego miłego, nie byli nawet smutni, tylko wiecznie rozdrażnieni. Gniewali się na siebie nawzajem, na świat, na życie, na okrucieństwo losu, który odebrał im Annie. Ale nie wypowiadali tego na głos; po prostu krzyczeli na siebie pod byle pretekstem, zirytowani wysokością rachunku za światło. Tommy zaczął ich stopniowo unikać. Najczęściej snuł się po ogrodzie, siedział na ganku z tyłu domu i myślał. Zaczął także palić papierosy. Parę razy kupił sobie także kilka butelek piwa. Siadał na ganku, osłonięty przed strugami deszczu, który lał jak z cebra przez cały miesiąc. Czuł się dzięki temu strasznie dorosły i raz nawet uśmiechnął się na myśl, co powiedziałaby Annie, gdyby go zobaczyła. Ale siostra nie mogła go zobaczyć, a rodzice nie zwracali na niego uwagi, toteż mógł robić, co chciał. Poza tym miał już przecież szesnaście lat. Był dorosły. - Nie obchodzi mnie, że masz już szesnaście lat, Maribeth! - zawołał pewnego marcowego wieczoru do córki Bert Robertson. Działo się to w Onawie, w stanie Iowa, około czterystu kilometrów od Grinnel, gdzie Tommy upijał się powoli piwem na ganku i spoglądał na strugi wody zalewające rabatki. - Nie pójdziesz nigdzie w tej nieprzyzwoitej sukience, umalowana jak lafirynda! Idź się umyć i zdejmij tę sukienkę. - Ależ tato! To szkolny bal z okazji święta wiosny! Wszystkie dziewczęta będą miały makijaż i suknie balowe. Dwa lata temu starszy brat Maribeth poszedł na bal z dziewczyną w jej wieku, która ubrała się znacznie śmielej, a ojciec nie protestował. Ale była to dziewczyna Ryana, co zupełnie zmieniało sytuację. Ryan mógł robić, co chciał, bo był chłopcem. - Jak chcesz iść na bal, włóż przyzwoitą sukienkę, albo siedź z matką w domu i słuchaj radia! Maribeth czuła silną pokusę pozostania w domu, ale przecież wiosenny bal jest tylko raz w roku. Chętnie by z niego zrezygnowała, zwłaszcza gdyby musiała włożyć jakiś zgrzebny łach, w którym wyglądałaby jak zakonnica, lecz nie chciała także siedzieć w domu. Od starszej siostry jednej z koleżanek pożyczyła suknię balową, śliczną, choć trochę za luźną, z niebieskozielonej, mieniącej się tafty. Przyciasne pantofelki w tym samym kolorze sprawiały Maribeth nieznośne męki, lecz znakomicie uzupełniały całość. Suknia była bez ramion, za to miała oddzielne krótkie bolerko; dopasowana góra podkreślała bujny biust Maribeth. Niewątpliwie właśnie to najbardziej nie spodobało się ojcu. - Przyrzekam, że nie będę zdejmowała bolerka, tato. - Z bolerkiem, czy bez bolerka, możesz nosić tę sukienkę w domu, gdy jesteś z matką.
Znajdź sobie inne ubranie albo zapomnij o tańcach. Twoje koleżanki ubierają się tak kuso, że wyglądają jak prawdziwe ladacznice! Żeby przyciągnąć uwagę chłopca, nie trzeba mu wcale pokazywać swojego ciała, Maribeth. Naucz się tego już teraz albo zaczniesz zadawać się z łobuzami, zapamiętaj moje słowa! - zakończył surowo, a Noelle, młodsza siostra Maribeth, zaczęła przewracać oczami. Miała dopiero trzynaście lat, lecz była z natury znacznie bardziej buntownicza. Żadna nie sprawiała rodzicom większych kłopotów, ale Noelle miała naturę kokietki i już w wieku trzynastu lat robiła słodkie oczy do każdego chłopca, który raczył na nią spojrzeć. Szesnastoletnia Maribeth zachowywała się znacznie powściągliwiej i niechętnie wdawała się w spory z ojcem. W końcu Maribeth pobiegła do swojego pokoju i rzuciła się z płaczem na łóżko. Podążyła za nią matka, by znaleźć dla niej jakieś ubranie. Spośród niewielu strojów córki wybrała przyjemną granatową sukienkę z długimi rękawami i białym kołnierzykiem; Margaret Robertson wiedziała, że mąż ją zaakceptuje. Ale Maribeth na sam jej widok łzy znów napłynęły do oczu. Sukienka była okropna. - Będę wyglądać jak zakonnica, mamo! Stanę się pośmiewiskiem! Wpadła w rozpacz, bo zawsze nienawidziła tej sukienki. - Nie wszystkie dziewczęta będą w sukniach balowych, Maribeth - zauważyła pani Roberston, wskazując pożyczoną sukienkę z niebieskozielonej tafty. Musiała przyznać, że jest ładna, choć ją także trochę przeraziła. Maribeth wyglądała w niej jak dorosła kobieta. Skończyła dopiero szesnaście lat, ale miała wydatny biust, wąskie biodra, zgrabnie wciętą talię i długie kształtne nogi. Nawet w codziennym ubraniu trudno było niezauważyć jej niezwykłej urody. Była wyższa niż większość koleżanek i nad wiek rozwinięta. Namówienie Maribeth, by włożyła granatową sukienkę, zajęło matce całą godzinę, a tymczasem ojciec siedział w salonie i brutalnie, bezlitośnie dręczył chłopca, który po nią przyszedł. Maribeth słabo go znała; siedział jak na rozżarzonych węglach, gdy pan Robertson wypytywał go, co zamierza robić po ukończeniu szkoły. Odpowiedział, że jeszcze się nie zdecydował. Bert Robertson stwierdził, że nie zaszkodziłoby mu trochę ciężkiej pracy albo wojska. David O'Connor przyznał mu rację z wyrazem rosnącej depresji na twarzy, aż wreszcie do salonu weszła z ociąganiem Maribeth w znienawidzonej sukience, ożywionej nieco sznurem pereł matki. Zamiast satynowych szpilek miała na nogach granatowe pantofle na płaskim obcasie, lecz i tak była wyższa od Davida, toteż powtarzała sobie w duchu, że może i lepiej się stało. Wiedziała, że wygląda okropnie, a ciemna sukienka kontrastująca z płomiennorudymi włosami tworzyła kombinację przyprawiającą o zawrót głowy. Maribeth jeszcze nigdy nie czuła się taka brzydka.
- Bardzo ładnie wyglądasz - stwierdził bez przekonania David, ubrany w ciemny garnitur starszego brata, kilka numerów za duży, po czym podał Maribeth bukiecik. Chciał go jej przypiąć do sukni, ale ręce tak mu się trzęsły, że wyręczyła go w końcu matka. - Bawcie się dobrze - rzekła łagodnie, gdy wychodzili. Prawie współczuła Maribeth. Chyba rzeczywiście powinna była włożyć tę niebieskozieloną sukienkę balową. Wyglądała w niej tak ładnie i dojrzale. Ale gdy Bert wbił sobie coś do głowy, nie było sensu się z nim kłócić. Margaret Robertson wiedziała, jak bardzo niepokoi się o córki. Przed laty jego dwie siostry musiały wyjść za mąż, bo zaszły w ciążę, i Bert Robertson postanowił nie dopuścić, by to samo spotkało Maribeth i Noelle. Miały być porządnymi dziewczętami i poślubić porządnych chłopców. Jego dom nie będzie miejscem schadzek; nie pozwoli na żadne orgie i nie wychowa córek na ladacznice. Ryan mógł robić, co chciał, ale był przecież chłopcem. Miał już osiemnaście lat i pracował w warsztacie Berta, zarabiając trzy dolary na godzinę. Bert Robertson prowadził najlepszy warsztat samochodowy w Onawie i był z tego niezmiernie dumny. Ryan lubił swoją pracę i uważał się za równie dobrego mechanika jak ojciec. Świetnie się rozumieli, a w weekendy jeździli niekiedy na ryby albo na polowanie, gdy tymczasem Margaret zostawała w domu z dziewczętami, zabierała je do kina albo szyła. Nigdy nie pracowała zarobkowo; Bert szczycił się tym. Nie był bogaty, ale mógł chodzić po mieście z podniesioną głową i nie zamierzał pozwolić, by jego córka wystawiała rodzinę na pośmiewisko, idąc na wiosenny bal wyfiołkowana jak zwykła dziwka. Była ładną dziewczyną, toteż tym bardziej należało trzymać ją w karbach, by nie zeszła na psy. Sam poślubił niezbyt atrakcyjną dziewczynę; Margaret O'Brien, nim go poznała, chciała zostać zakonnicą. Przez prawie dwadzieścia lat była wzorową żoną, ale Bert Robertson nigdy nie poprosiłby jej o rękę, gdyby ubierała się jak lafirynda, gdyby próbowała nosić takie nieskromne stroje jak Maribeth albo ta mała pyskata Noelle. Już dawno doszedł do wniosku, że łatwiej wychowywać syna niż córki, choć Maribeth nie sprawiała nigdy żadnych kłopotów. Stale wygłaszała jednak zwariowane opinie na temat roli kobiet i ich rzekomych praw, a nawet o potrzebie wysyłania ich na uniwersytet. Nauczyciele w szkole wbili jej do głowy, że jest bardzo inteligentna. Co do Berta, nie miał on nic przeciwko wykształceniu kobiet, naturalnie w rozsądnych granicach. Powtarzał często, że nie trzeba kończyć studiów, by umieć zmieniać pieluchy. Oczywiście trochę wykształcenia nie zawadzi; na przykład bardzo by się cieszył, gdyby Maribeth nauczyła się księgowości i zaczęła mu pomagać w firmie. Jednakże jej niektóre szalone pomysły przejmowały go wręcz grozą. Po co, u licha, kobiety mają zostawać lekarkami, inżynierami, adwokatkami, a nawet pielęgniarkami? Co
ona bredzi?! Zupełnie nie mógł tego zrozumieć. Dziewczęta powinny dobrze się prowadzić, żeby nie zrujnować sobie życia, a potem wyjść za mąż i rodzić tyle dzieci, ile chcą mieć ich mężowie. A jeszcze później zajmować się domem, siedzieć cicho i nie sprawiać kłopotów. Powtarzał to Ryanowi i ostrzegał go, żeby nie zrobił dzieciaka jakiejś latawicy, z którą musiałby się potem ożenić. Jego córki powinny świecić przykładem: być wzorem skromności, a nie chodzić pół nagie na tańce albo denerwować ojca i matkę niedowarzonymi idiotyzmami na temat kobiet. Czasami się zastanawiał, czy te zwariowane pomysły nie biorą się z filmów, na które zabiera je Margaret, bo ich źródłem z pewnością nie była ona sama. Miała poczciwy charakter i nigdy nie sprawiała żadnych kłopotów. Ale Maribeth to zupełnie inna para kaloszy. Dotąd była posłuszna, lecz może jeszcze nawarzyć piwa przez te nowomodne głupstwa, które chodzą jej po głowie. Maribeth i David spóźnili się na bal przeszło godzinę; wyglądało na to, że wszyscy świetnie się bez nich bawią. Chociaż alkohol był rzekomo zakazany, część chłopców z klasy sprawiała wrażenie pijanych, podobnie jak niektóre dziewczęta. W samochodach stojących przed szkołą migdaliło się kilka par, lecz Maribeth starała się nie patrzeć. Idąc z Davidem, wstydziła się zwracać na nie uwagę. Prawie go nie znała i nie byli prawdziwymi przyjaciółmi, ale nikt inny nie zaprosił jej na bal, a chciała pójść, żeby się przekonać, jak to naprawdę jest. Znudziło jej się dotychczasowe stanie na uboczu. Nigdy nie potrafiła się dogadać z kolegami. Byłą zawsze inna. Już od kilku lat miała najlepsze stopnie w klasie; część kolegów nie znosiła jej za to, reszta zaś po prostu ją ignorowała. A gdy rodzice przychodzili do szkoły, zawsze musiała się ich wstydzić. Matka była taka potulna i zastraszona, a ojciec zachowywał się głośno i pouczał wszystkich dokoła, zwłaszcza żonę. Nigdy nie potrafiła mu się przeciwstawić i zawsze zgadzała się z tym, co mówił, nawet gdy w oczywisty sposób nie miał racji. On zaś bez żenady wygłaszał swoje opinie, głównie na temat kobiet, ich roli w życiu, na temat ważności mężczyzn i zbędności wykształcenia. Nieustannie stawiał samego siebie za wzór. Był sierotą z Buffalo i odniósł sukces, choć skończył zaledwie sześć klas szkoły podstawowej. Uważał to za najzupełniej wystarczające i szczerze się dziwił, że syn zrobił maturę. Ryan uczył się fatalnie i wciąż zawieszano go za złe zachowanie, ale ponieważ chodziło o syna, a nie o jedną z córek, ojciec uważał to za dobry kawał. Gdyby nie płaskostopie i kontuzja kolana podczas meczu futbolu, Ryan prawdopodobnie walczyłby w tej chwili w Korei jako żołnierz piechoty morskiej. Maribeth i Ryan zawsze mieli sobie bardzo niewiele do powiedzenia. Nie mieściło się wręcz w głowie, że pochodzą z tej samej rodziny i że urodzili się na tej samej planecie. Ryan, przystojny i pewny siebie, nie był zbyt bystry i trudno było uwierzyć, że są