uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 863 563
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 659

Danielle Steel - Życie na ulicy, Jedenaście lat pomocy dla bezdomnych

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :419.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Danielle Steel - Życie na ulicy, Jedenaście lat pomocy dla bezdomnych.pdf

uzavrano EBooki D Danielle Steel
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 106 stron)

Danielle Steel ZYCIE NA ULICY

Dla Nicka, który znów pomógł tak wielu ludziom, nawet pod swoją nieobecność. Był światłem przewodnim, które poprowadziło mnie na ulice i zatrzymało mnie tam, dla niego. Dla moich cudownych dzieci, Beatrix, Trevora, Todda, Sama, Victorii, Vanessy, Maxxa i Zary, które mnie zachęcały i pozwoliły to robić, choć było to czasochłonne, kosztowne i ryzykowne. Dla Boba, Cody'ego, Jane, Jill, Joego, Johna, Paula, Randy'ego, Tony'ego i Younesa, za lata ciężkiej pracy, ryzykowania życia, hojnego rozdawania miłości i czasu oraz za to, że są tak niezwykłymi ludźmi. To prawdziwe anioły w tej historii, zarówno dla mnie, jak dla wielu innych. Dla wielu, naprawdę wielu cudownych ludzi, których spotkałam na ulicach, za ich życzliwość, człowieczeństwo, godność, za to, że pozwolili nam pracować w swoim środowisku i że mieliśmy przywilej im służyć. Z najgłębszym szacunkiem oddaję cześć waszej odwadze, miłości i łasce, dziękując za liczne dary, które od was otrzymałam. Dla Toma za to, że naciskał na mnie, abym to napisała, pomimo moich protestów, oraz za zachętę do pracy na ulicach, od samego początku. Dla was wszystkich, z płynącą z głębi serca miłością i wdzięcznością, i ogromnym szacunkiem. d.s. A także pamięci Maksa Leavitta, którego wszyscy bardzo kochali i którego będzie nam wszystkim brakowało.

Gdyby nie nadzieja, człowiekowi pękłoby serce. (przysłowie szkockie) Przedmowa Przez jedenaście lat pracowałam na ulicach z bezdomnymi i nie ulega wątpliwości, że to odmieniło moje życie. Nie może być inaczej, kiedy patrzy się w oczy ludzi, którzy są zagubieni, cierpią, chorują na ciele i umyśle i z których większość utraciła nadzieję. To zapomniani ludzie, których nikt nie chce znać ani którymi nikt nie zamierza zaprzątać sobie głowy Dla większości osób przerażające jest samo myślenie o nich albo ich widok... a gdyby to przydarzyło się nam? To bulwersująca myśl. Widziałam, jak tam, na ulicach, ludzie powoli się dezintegrują i jak niektóre osoby niemające domu stają się istotami pozbawionymi wszelkiego życia, wszelkich nadziei, dla których powrót z ulicy do normalności nie jest już możliwy. Niektórzy zniknęli, niektórzy poumierali, kilkoro młodszych wróciło do domu, paru z nich otrzymało pomoc od funkcjonujących dostępnych programów i agencji, większość jednak wciąż tam jest, a ich sytuacja pogarsza się z dnia na dzień. Moje cele nigdy nie były wygórowane. Początkowo w ogóle nie stawiałam sobie żadnych celów. Pogrążona w żałobie po stracie syna próbowałam pomóc ludziom, którzy zdawali się cierpieć tak jak ja, choć z innych powodów. Zaczęłam dowiadywać się, czego potrzebują i jak mogę zaspokajać ich potrzeby. A w końcu uświadomiłam sobie, że moja „misja", jeżeli można tak ją nazwać, miała na celu jedynie utrzymanie tych ludzi przy życiu do czasu, gdy pojawi się prawdziwa pomoc, by sprostać ich potrzebom w szerszym zakresie. Koncentrowałam się na rzeczach podstawowych:

utrzymaniu ich przy życiu na ulicach, zadbaniu, by mieli ciepło, sucho, byli najedzeni i w tej przerażającej sytuacji mieli zapewniony względny komfort. To wszystko, co mogłam uczynić. Nie miałam koneksji politycznych, znajomości w rządzie ani funduszy, by ocalić ich wszystkich, nie jestem lekarzem ani psychiatrą, by móc zaradzić ich problemom zdrowotnym. Byłam jedynie osobą, która chciała uczynić, co w jej mocy, dzięki wsparciu dziesięciorga innych, którzy pomogli mi stworzyć skutecznie działający zespół. Wychodziliśmy w teren noc w noc, stawialiśmy czoło temu, z czym się stykaliśmy, i wspomagaliśmy trzysta osób każdej nocy, w sumie trzy do czterech tysięcy rocznie. Rozdawaliśmy im nowe, czyste ubrania, przybory, których potrzebowali, środki czystości i bezpieczną, paczkowaną żywność. Staraliśmy się też dawać im nadzieję, może udało nam się dzięki temu ocalić kilka istnień. Było dla mnie istotne, abym w tej pracy pozostała anonimowa, zarówno dla ludzi, z którymi pracowałam, jak i dla całego świata. Byłam przekonana, że to, kim jestem, nie ma znaczenia, że mam być tylko kimś, kto daje tym ludziom to, czego w danym momencie potrzebują, a moja tożsamość jest nieistotna i mogłaby jedynie przysporzyć niepotrzebnych trudności. Zresztą w świecie, w którym żyję, rozmowy o mojej pracy na ulicach także nie miałyby większego sensu. Byłam pewna, że wszyscy, którzy dowiedzieliby się o tym, traktowaliby to z pogardą, podejrzliwością albo wykorzystali ten fakt jako trampolinę do sławy, a tego wolałam uniknąć. Chciałam to robić bez rozgłosu, po cichu, i tak właśnie było przez ten cały czas. Z moich obserwacji wynika, że na ulicach nic się nie zmieniło, chyba że na gorsze. Jest tam więcej ludzi niż kiedykolwiek, a pieniędzy na pomoc dla nich - coraz mniej, należałoby też zmienić prawo dotyczące hospitalizacji osób psychicznie chorych. Zanim jednak cokolwiek będzie

można zmienić, ludzie muszą chcieć dostrzec bezdomnych, a nie udawać, że ich w ogóle nie ma. Oni rozpaczliwie potrzebują naszej pomocy, pod wieloma względami. My zaś nie możemy im pomóc ani niczego zmienić, jeśli odwracamy się od tego problemu. W ubiegłym roku zrozumiałam, że ci ludzie potrzebują czegoś więcej niż czystych, ciepłych, suchych ubrań, butelkowanej wody, latarek, koców, brezentu, śpiworów, grzebieni, maszynek do golenia, rękawiczek czy nawet jedzenia. Musiałam dać im swój głos, ten, którego starałam się dotąd nie wykorzystywać. Jeżeli ja, która obcowałam z tymi ludźmi przez jedenaście lat, nie przemówię w ich imieniu, to kto miałby to zrobić? Choć zawsze zarzekałam się, że nigdy tego nie zrobię i nie będę się z tym afiszować, w końcu uznałam, iż muszę zabrać głos i podzielić się swoimi doświadczeniami. Jestem dla świata głosem, którego oni nie mają. Potrzebują wielu rzeczy, miejsc noclegowych, opieki medycznej, opieki psychiatrycznej, szkoleń i silnej ręki, która pomogłaby im podźwignąć się z dna, na które spadli. Jednak poza tym wszystkim, poza rzeczami, które możemy zrobić, musimy dać im na początek... dar nadziei. To właśnie starałam się robić na ulicach przez te wszystkie lata. Zatrzymujemy nasze furgonetki, wysiadamy z nich i podchodzimy do ludzi, którzy nigdy wcześniej nas nie widzieli, i zapewne nigdy więcej nas nie zobaczą, rozdając im torby, których zawartość powinna im pomóc przetrwać kilka kolejnych tygodni albo nawet miesięcy I niczego nie chcemy w zamian. Niczego. Ci ludzie nie musieli wyznawać tej samej religii co my, podzielać naszych przekonań politycznych, nic z tych rzeczy. Nie musieli wiedzieć, skąd przybywamy i dlaczego. Nie musieli nawet mówić dziękuję, choć zawsze to robili, zawsze dziękowali, częściej nawet niż większość moich przyjaciół.

Przez jedną krótką chwilę z absolutną, niezłomną pewnością wiedzieli, że ktoś się o nich troszczy, że ktoś zjawił się nagle jak w odpowiedzi na ich modlitwy. I to powinno pomóc im uwierzyć, że jeszcze spotka ich w życiu coś dobrego. To największy dar, jaki możemy ofiarować sobie wzajemnie, niekiedy nawet ważniejszy aniżeli miłość, dar nadziei.

Rozdział 1 Jak to wszystko się zaczęło Praca w mobilnym zespole ds. pomocy bezdomnym, która odmieniła moje życie i życie wielu innych ludzi, rozpoczęła się w bardzo trudnym dla mnie okresie. Mój syn Nick od wczesnego dzieciństwa wykazywał symptomy choroby afektywnej dwubiegunowej. Gdy miał osiemnaście miesięcy, odkryłam, że jest „inny", ale wiedziałam to już znacznie wcześniej (zaczął chodzić, mając osiem miesięcy, a jako roczne dziecko mówił pełnymi zdaniami w dwóch językach). W wieku czterech lat zdradzał już pierwsze objawy manii. Kiedy miał pięć lat, zasięgnęłam porady u lekarzy i psychiatrów, którzy nieco mnie uspokoili, zapewniając, że chłopiec rozwija się „nieźle". Gdy miał siedem lat, na przemian ogarniały mnie panika i rozpacz, byłam pewna, że mój synek jest chory, błagałam o pomoc dla niego, jednak wszyscy lekarze, u których zasięgałam opinii, uspokajali mnie i twierdzili, że nie dzieje się nic złego. Obecnie jestem pełna życzliwości dla lekarzy, którzy szanują więź łączącą matkę z dzieckiem i przyznają, że to właśnie matka zna swoje dziecko lepiej niż wszyscy. Wiedziałam, że mój synek jest chory, ale lekarze nie chcieli przyznać mi racji. Kiedy Nick był mały, czyli stosunkowo niedawno, większość psychiatrów uważała, że depresji maniakalnej, inaczej zwanej chorobą afektywną dwubiegunową, nie sposób zdiagnozować, dopóki pacjent nie ukończy dwudziestego roku życia i przed osiągnięciem tego wieku nie może być poddawany leczeniu z użyciem stosownych leków Najpopularniejszym lekiem stosowanym wówczas przy terapii depresji maniakalnej był lit. Gdy pewien bardzo szanowany specjalista od depresji maniakalnej, którego znalazłam na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles, podał Nickowi

lit, gdy chłopiec miał zaledwie szesnaście lat, uznano to za rewolucyjne posunięcie. Przez kilka lat lek działał cudownie. Po raz pierwszy od długiego czasu Nick był w stanie wieść, jak dla niego, całkiem zwyczajne życie. Postawiono także diagnozę: cierpiał na chorobę dwubiegunową. Wówczas zdiagnozowanie kogokolwiek w tak młodym wieku było rzeczą wręcz niesłychaną. Dziś podaje się lit nawet cztero - i pięciolatkom, u których podejrzewa się wystąpienie zaburzeń afektywnych dwubiegunowych. Kiedy Nick był w tym wieku, było to nie do pomyślenia. Napisałam książkę o nim, o jego chorobie i jego życiu, o jego zwycięstwach i porażkach i o naszej ogromnej miłości do niego, więc nie będę tu wdawała się w szczegóły. Odkąd zaczął przyjmować leki, miał całe dwa solidne lata produktywnego, normalnego życia. W wieku osiemnastu lat, wciąż przyjmując właściwe leki, poczuł się na tyle dobrze, że uparł się, by przestać je przyjmować. Ku mojemu wielkiemu zmartwieniu i przerażeniu, kiedy je odstawił, momentalnie jego stan się pogorszył i po zaledwie pięciu tygodniach podjął pierwszą próbę samobójczą, która omal nie zakończyła się tragedią. Jakimś cudem przeżył i choć zapewniał mnie, że więcej tego nie zrobi, dziesięć dni później ponownie targnął się na swoje życie, lecz i tym razem go odratowano. W ciągu trzech miesięcy jeszcze trzykrotnie podejmował próby samobójcze, a kiedy ponownie zaczął brać leki, jego stan rychło się poprawił, ja zaś z naiwnością typową dla kochających rodziców sądziłam, że kryzys został zażegnany Po tych trzech próbach samobójczych wydawał się szczęśliwszy, zdrowszy, bardziej produktywny i sprawny niż kiedykolwiek, aż pół roku po trzeciej próbie dopadła go gwałtowna depresja. Po raz kolejny targnął się na swoje życie jedenaście miesięcy po pierwszej próbie i zmarł, mając dziewiętnaście lat.

To był tragiczny czas dla mnie, moich pozostałych ośmiorga dzieci i tych wszystkich, którzy go znali i kochali. Choć wszystkie moje dzieci są naprawdę cudowne i jestem im za to bezgranicznie wdzięczna, Nick pozostawił po sobie ogromną pustkę w naszym życiu i zawsze będzie nam go brakowało. Pierwsze miesiące po jego śmierci były, delikatnie mówiąc, ponure. Jak wielu pogrążonych w żałobie rodziców miałam kłopot z życiem z dnia na dzień. Jakby tego było mało, co się niekiedy zdarza w trudnych chwilach, takich jak śmierć w rodzinie, moje względnie nowe małżeństwo się rozpadło, być może pod ciężarem tego smutku, a ja po rozejściu się z mężem jeszcze bardziej posmutniałam. Wydawało mi się, że po tragicznej śmierci Nicka i rozpadzie małżeństwa moje życie straciło sens. A kiedy zaczęły się zbliżać święta Bożego Narodzenia, ogarnęła mnie czarna rozpacz. Przed laty moja najstarsza córka, wtenczas piętnastoletnia, uświadomiła mi coś bardzo ważnego. Miała poważny wypadek na motorowerze na naszym podjeździe. Uszkadziła sobie wtedy kolano, w wyniku czego doznała wyjątkowo bolesnej dolegliwości zwanej odruchową dystrofią współczulną. Z powodu poważnego uszkodzenia nerwu w kolanie przez następnych siedem lat córka musiała poddać się kolejnym operacjom i żmudnej rehabilitacji, na przemian poruszając się na wózku albo o kulach. Dla każdego byłoby to wyzwanie nie lada, a co dopiero dla nastolatki. Była bardzo dzielna. Aby za dużo nie myślała o swoich problemach, jeden z jej lekarzy zasugerował, że powinna popracować trochę z ludźmi doświadczonymi przez los o wiele bardziej niż ona. Wzięła sobie tę radę do serca i niedługo później zgłosiła się jako wolontariuszka na dziecięcy oddział onkologiczny. To, co tam zobaczyła, nie tylko pozwoliło jej zapomnieć o własnych problemach, lecz również pomogło jej odnaleźć

prawdziwą pasję i powołanie życiowe. Pracowała tam jako wolontariuszka, odnajdując w sobie miłość do tych małych pacjentów, i przez wiele lat uczestniczyła jako wolontariuszka w letnich obozach dla dzieci z chorobami nowotworowymi, a obecnie, po ukończeniu studiów i zdobyciu kilku fakultetów, jest terapeutką i pracownicą społeczną na oddziale onkologicznym dla dzieci. Nie potrafię wyobrazić sobie bardziej chwytającego za serce zajęcia i podziwiam ją za to, ona po prostu kocha swoją pracę. To jej prawdziwa pasja. I jestem pewna, że na początku, kiedy miała piętnaście lat, to pomogło jej zapomnieć o nodze i dojmującym bólu, który bez przerwy odczuwała. W tych pierwszych tygodniach i miesiącach po śmierci syna i po rozpadzie małżeństwa, usiłując nadać sens swojemu życiu i jakoś przetrwać te trudne chwile, codziennie uczęszczałam do kościoła. Rozumiem, że to nie dla każdego, ale mnie akurat pomagało jakoś żyć z dnia na dzień. I gdy pewnego zimowego wieczoru przypomniałam sobie, co zrobiła moja córka, będąc jeszcze nastolatką, jak pospieszyła z pomocą ludziom znajdującym się w znacznie trudniejszej sytuacji niż ona sama, zaczęłam modlić się o to, klęcząc w mrocznym, rozjaśnionym jedynie blaskiem świec, wnętrzu kościoła. Wtedy przy życiu trzymały mnie tylko moje dzieci i wiara. I tak, ukrywając twarz w dłoniach, modliłam się o coś, co pomogłoby mi wytrwać i dało w życiu nowy cel, bym mogła wspierać osoby doświadczone przez los dotkliwiej niż ja. Odpowiedź nadeszła szybciej, niż się spodziewałam, była głośna i wyraźna, choć bynajmniej nie na taką odpowiedź czekałam. Nie wiem, czy podświadomie chciałam dostać konkretną wskazówkę, ale na pewno nie spodziewałam się czegoś takiego. Nie spodobała mi się myśl, która wpadła mi do głowy po krótkiej modlitwie z prośbą o wskazanie mi kierunku i celu w życiu. Odpowiedź była bardzo prosta:

„Pomóż bezdomnym", a ja pamiętam, że pomyślałam wtedy: „O nie! Tylko nie to!!!... błagam!!!". Klęczałam jeszcze przez chwilę, po czym zapaliłam kilka świeczek, udając, że nie usłyszałam wyraźnie tego przekazu w swojej głowie. Może coś innego? Jakiś inny projekt? Dajmy na to, praca z dziećmi? Byłam w tym dobra, podobnie jak w wielu innych, schludnych zajęciach. Przez całe życie byłam dość bojaźliwa, denerwowali mnie dziwni, groźnie wyglądający ludzie, bałam się, kiedy pijacy albo bezdomni podchodzili do mnie na ulicy. Wolałam nie dostrzegać tych ludzi, nie dopuścić do pojawienia się w moim uporządkowanym, czystym życiu. Starałam się zawsze utrzymywać w domu nienaganny porządek, a moje dzieci były zazwyczaj dobrze ubrane, a przynajmniej czyste. Jednak ni stąd, ni zowąd zrozumiałam, że w moim życiu nie ma już ładu. Po śmierci syna i odejściu męża to życie było zdruzgotane, pogrążyło się w chaosie. Śmierć Nicka nieomal mnie unicestwiła i przez dobre trzy miesiące po tej tragedii błąkałam się po domu w koszuli nocnej, zbyt roztrzęsiona, by się ubrać, i rzadko pamiętałam o tym, by się uczesać. Wszystko się zmieniło. W tych wyjątkowo ciężkich chwilach dzieci były wobec mnie i siebie nawzajem nadzwyczajne. Przepełniały nas uczucie solidarności i wola przetrwania emanujące od dzieci, które przecież były wtedy jeszcze małe (kiedy odszedł ich brat, pięcioro z nich, w wieku od dziewięciu do piętnastu lat, wciąż pozostawało w domu). To zbliżyło nas jeszcze bardziej, choć i tak byliśmy ze sobą blisko, nawet przed śmiercią Nicka, i od tej pory ta więź tylko się umocniła. Pamiętam, jak pewnego wieczoru, niedługo po tym, jak umarł, pomyślałam, gdy zebraliśmy się na kolację, że wyglądamy jak rozbitkowie z Titanica albo innego wraku, skuleni nad talerzami,

zaniedbani, milczący lub małomówni w poczuciu wspólnej straty Mimo to trzymaliśmy się razem, pragnąc przetrwać te trudne chwile i doczekać dnia, gdy życie będzie mogło potoczyć się dalej. To był powolny, żmudny proces, z licznymi wybojami po drodze. W tej atmosferze bezsensu życia i ogólnej rozpaczy przyszła do mnie ta wiadomość, którą usłyszałam w kościele. Pomóż bezdomnym. Nic z tego. Mowy nie ma. Opierałam się temu z całych sił. Nick zawsze był szczególnie wrażliwy na ciężki los bezdomnych. Kiedy tylko zobaczył bezdomnego, przerywał to, co akurat robił, szedł do najbliższej restauracji czy sklepu i kupował mu posiłek oraz „paczkę fajek". Wracał z tym podarunkiem i nigdy nie szczędził na to czasu. Odwiedzał schroniska, a jako główny wokalista zaskakująco popularnej kapeli, kiedy tylko mógł, występował w rodzinnych przytuliskach. Wiedziałam zatem, że pomoc bezdomnym byłaby dla niego jak najbardziej sensowna i znacząca, i dlatego tym trudniej było mi zignorować ten głos. A jednak pomysł ten wciąż mi się nie podobał. Ani trochę. Założyłam już fundację non profit imienia Nicka, która ma na celu wspomaganie osób chorych psychicznie. Ale to było coś innego. Nie chodziło o ludzi psychicznie chorych, lecz o bezdomnych. Ponieważ ten pomysł przyszedł mi do głowy w czasie modlitwy, przesłanie miało dla mnie szczególny wydźwięk i trudno mi je było zignorować. Zbliżało się Boże Narodzenie i poczułam, jakbym dostała właśnie zlecenie „z góry". Może trudno mi było to zignorować, ale łatwo z tym polemizować. Bez względu na to, skąd pochodziło przesłanie, tego wieczoru spędziłam w kościele jeszcze kilka minut na klęczkach, prowadząc negocjacje. Ależ Boże... może jednak nie to... może coś innego? Nic z tego. Przesłanie wracało jak reklama podprogowa: Pomóż bezdomnym. Jeżeli to ci się nie

podoba, trudno. Pytałaś, komu masz pomóc. Powiedziałem ci. A teraz idź i zajmij się tym. Tyle. Chciałam robić wszystko, tylko nie to, ale ogarnęło mnie dziwne, nieprzeparte odczucie, że nie mam wyboru. Zapewniam was jednak, że nie o pomaganie bezdomnym mi chodziło. Na samą myśl o tym paraliżował mnie strach. Przerażała mnie świadomość, że miałabym się do nich zbliżyć. Podejrzewam, że nie jest to niezwykła reakcja, gdyż większość z nas woli udawać, że bezdomni nie istnieją. Ludzie traktują ich jak powietrze, odwracają wzrok lub zwyczajnie obchodzą szerokim łukiem. I z pewnością wolą pozostawić rozwiązanie tego problemu i zajmowanie się bezdomnymi komuś innemu. Szczerze mówiąc, w swojej ignorancji tego wieczoru ja również podzielałam te odczucia. Jednak jako osoba wierząca uznałam, że powierzono mi misję. I słowo daję, wcale się z tego nie ucieszyłam. Nie było jednak odwrotu, nie mogłam udawać, że nie usłyszałam tego przekazu. Kiedy cichcem wychodziłam z kościoła, żałowałam, że w ogóle zapytałam. Rozmyślałam o przesłaniu, które usłyszałam, kiedy wracałam tego wieczoru do domu, myślałam też następnego dnia i następnego. Jednak wyraźny przekaz nie znikał. I ostatecznie powiedziałam: dobrze, Boże, już rozumiem, słyszę cię, w porządku, zrobię to. Uważałam, że jeśli zrobię to raz, będę mieć z głowy I co mi tam, raz mogłam to zrobić. No jasne. Zastanowiłam się, jak to zorganizować. Poprosiłam kogoś, kto dla mnie pracował, żeby wyszedł ze mną tego wieczoru, tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Kupiłam ciepłe kurtki, stertę śpiworów, trochę wełnianych skarpet i rękawiczek. Nie pamiętałam ile, zapewne po czterdzieści, pięćdziesiąt sztuk. Wrzuciliśmy to wszystko do furgonetki i wyruszyliśmy w mroźną noc. Muszę przyznać, że zgrzytałam zębami, ale czułam coś w rodzaju przypływu adrenaliny. Było

w tym nie tyle podniecenie, ile strach. Nie miałam pojęcia, kogo ani co napotkamy, ani czego mogę się spodziewać, i bardzo chciałam wypełnić moją misję, odwalić swoje, aby mieć wreszcie spokój. W przesłaniu nie było mowy o tym, że mam to zrobić więcej niż raz. Przypomniałam sobie kilku bezdomnych, których widywałam w bramach w mojej okolicy, i najpierw właśnie tam się zatrzymaliśmy. Zanim wyruszyliśmy, bezdomni już rozłożyli się na noc, kryjąc się za kawałkami kartonowych pudeł i starając się, najlepiej jak umieli, zapewnić sobie odrobinę ciepła. Za każdym razem, kiedy się zatrzymywaliśmy, reakcją było zaskoczenie i natychmiastowa wdzięczność. Ich twarze nagle się rozpromieniały, gdy czyste, nowe, markowe śpiwory trafiały do ich rąk, gdy otrzymywali ciepłe kurtki i natychmiast je na siebie wkładali, podobnie jak rękawiczki, albo zdejmowali stare zniszczone buty, by nałożyć ciepłe skarpety I kiedy tak na nich patrzyłam, napotykałam ich spojrzenia i dotykałam ich dłoni, nie bałam się już, lecz byłam głęboko poruszona ich ciepłem i człowieczeństwem. Nagle się zawstydziłam, że przez tyle lat żywiłam wobec nich jakiekolwiek uprzedzenia. Poza narodzinami moich dzieci był to z pewnością jeden z najważniejszych wieczorów w moim życiu. Zdążyłam już boleśnie przekonać się o tym, że bez względu na to, jak „komfortowo" urządziliśmy się w życiu, niezależnie od naszego statusu i pozycji, chociaż wydaje się nam, że jesteśmy absolutnie bezpieczni, to nieprawda. Znajdujemy się na pierwszej linii, narażeni na burze i zawirowania, bez względu na to, co osiągnęliśmy i kim jesteśmy. Utraciłam mego ukochanego, cudnego synka, a potem męża, którego również kochałam. Na własnej skórze przekonałam się, że tragedia i rozczarowanie mogą dosięgnąć nas w każdej chwili. Moja sytuacja już się nie pogarszała.

Ludziom przydarzają się jednak inne rzeczy, wyniszczające choroby, tragedie, całe rodziny giną w pożarach, zarówno wśród bogatych, jak i ubogich. W wypadkach drogowych giną gimnazjaliści i licealiści mający kochające rodziny, a ci ludzie, którym właśnie rozdawałam śpiwory, skończyli na ulicy. Czy zatem ktokolwiek z nas jest bezpieczny? Ani trochę. Złe rzeczy przydarzają się dobrym ludziom każdego dnia. A słowa „Niechaj Bóg ma mnie w swojej opiece" nigdy nie wydawały mi się prawdziwsze niż tej nocy Kiedy zaczęliśmy rozdawać kurtki i śpiwory, nie mogłam przestać myśleć o tym, jak dumny byłby ze mnie Nick. Ja, która tak często stałam z tyłu, kiedy podchodził z ciepłym posiłkiem do jakiegoś bezdomnego, i wydymając wargi, mówiłam, żeby go nie obejmował, bo może się czymś zarazić. Wybacz mi, Boże. Do jakże innego świata wkroczyłam owego wieczoru. Po rozdaniu zakupionych rzeczy ludziom w miejscach, o których wiedziałam, zaczęliśmy jeździć po mieście, przemieszczając się z dzielnicy, w której mieszkałam, do innej, mniej znanej, i było to jak przekroczenie granicy i wjazd na nieopisane terytoria. Ludzi, których szukałam, nietrudno było znaleźć. Leżeli w bramach, na parkingach, w ciemnych zaułkach, niekiedy po pięciu czy sześciu, kiedy indziej dwójkami albo samotnie, zawsze zaskoczeni, nie mogli pojąć, co się właściwie dzieje. Dlaczego rozdajemy im rzeczy, których rozpaczliwie potrzebują, i nie chcemy niczego w zamian? O co w tym wszystkim chodzi? Nie byliśmy przedstawicielami żadnego kościoła, żadnej organizacji, związku wyznaniowego, agencji czy przytuliska. Niczego od nich nie chcieliśmy. Po prostu się zatrzymywaliśmy, pytaliśmy, czy potrzebują tego, co mamy do rozdania, i okazywało się, że tak. Jedni się śmiali, inni płakali, jeszcze inni nas obejmowali, a przed odjazdem wszyscy mówili

zgodnie: „Dziękuję. Niech was Bóg błogosławi". Wszyscy co do jednego. Byłam pod wrażeniem ich życzliwości, przyzwoitości i dobrych manier. Nie jestem pewna, czy wszyscy moi znajomi byliby tak skłonni do podziękowań, i nie przypominałam sobie, kiedy ostatni raz ktoś powiedział do mnie „Niech cię Bóg błogosławi", nawet w kościele. Raz czy dwa, kiedy odnajdywałam ich wzrok, szeptałam: „Odmów, proszę, modlitwę za chłopca imieniem Nick", i czułam się skrępowana, że ich w ogóle o to prosiłam, ale słowa same wypływały z moich ust. Tak często ich dokarmiał i śpiewał dla nich w schroniskach, mogli więc teraz pomodlić się za niego. Może to pomoże. Odszedł dokładnie trzy miesiące temu. Nie zadawałam pytań bezdomnym, których spotkałam tego wieczoru, ani tym, z którymi zetknęłam się w kolejnych latach. Ludzie zawsze zastanawiają się, co sprawiło, że ci nieszczęśnicy znaleźli się na ulicach. Czy to był pech, złe zarządzanie środkami, alkohol, narkotyki, rozpad małżeństwa albo choroba? Wszystko to naraz? Kiedy jednak się z nimi stykałam, nie znałam odpowiedzi na te pytania i czułam, że nie mam prawa ich zadawać. Teraz mogę się różnych rzeczy domyślać, a niektórzy z bezdomnych z własnej woli opowiedzieli mi swoje losy, ale ja nigdy ich o to nie pytałam. Ich prywatność to ostatni strzępek godności, jaki im jeszcze pozostał. Nie musieli zdradzać mi, co ich spotkało, by „zasłużyć" na to, co chciałam im dać. Prócz zapasów dawałam im swoje serce oraz szacunek. Nie oczekiwałam niczego w zamian, nawet opowieści o ich życiu, które należały tylko do nich. Czy tego wieczoru widzieliśmy osoby pod wpływem alkoholu i narkotyków? Kilka. Czy spotkaliśmy osoby zdradzające objawy chorób psychicznych? Tak, nawet sporo. Jednak gdybym miała żyć na ulicy w zimie, bez nadziei na zmianę warunków bytowania, nie wiem, czy nie sięgnęłabym

po narkotyki i alkohol, choć są to obce mi używki. Jednak w takiej sytuacji, w jakiej oni się znaleźli, kto wie, jak byśmy się zachowali. Robimy, co możemy, by przetrwać. Dla osób chorych psychicznie, które powinny brać leki, na jakie ich nie stać i do których nie mają dostępu, alkohol i prochy stanowią jedyną dostępną formę przytępienia bólu towarzyszącego ich codziennemu życiu. Czy czułam się zagrożona? Nie. Czy nam grożono albo próbowano stosować wobec nas przemoc? Nie. Ci ludzie, zziębnięci, rozdygotani, przemarznięci, byli przede wszystkim wdzięczni i życzliwi nam. Tego pierwszego wieczoru odwiedziliśmy uboższe rejony, ale nie dotarliśmy do naprawdę niebezpiecznych dzielnic, dokąd zapuszczaliśmy się później. To był nasz chrzest bojowy i przeszedł stosunkowo łagodnie. Pracownik, którego zabrałam ze sobą, był pod równie silnym wrażeniem jak ja. A skoro nie mieliśmy pojęcia, co właściwie robimy i jak, nasza wyprawa była jedną wielką improwizacją. Z tyłu w furgonetce mieliśmy cały stos kurtek (w jednym rozmiarze, chyba L). Wszędzie walały się śpiwory i przez cały czas szukaliśmy odpowiednich rękawiczek albo skarpet, by wyjść z naręczem rzeczy, rozdać potrzebującym i pojechać dalej. To nie była gładka operacja, raczej orka na ugorze, ale wkładaliśmy w to sporo serca. I w sumie uznaliśmy, że idzie nam całkiem nieźle. To, co mieliśmy do rozdania, w ciągu godziny poznikało w kolejnych bramach i ciemnych zaułkach. Tych ludzi było tak wielu, tylu potrzebujących, że moglibyśmy w jedną noc rozdać setki śpiworów i kurtek. Gdyby było nas stać, moglibyśmy rozdać ich nawet tysiąc. Rozdanie czterdziestu czy pięćdziesięciu kurtek i śpiworów było jak kropla w morzu potrzeb. Nigdy dotąd nie czułam się tak mała i nic nieznacząca.

Ciężko było stawić czoło tak oczywistym potrzebom, niedoli i poczuciu bezradności. To rozdzierało serce, a w każdym razie ja tak się czułam. Uważałam, że to Bóg kazał mi pomóc bezdomnym. Nie powiedział, ile razy mam to zrobić. Sądziłam, że raz wystarczy. Dlatego uważałam to za jedyne w swoim rodzaju nadzwyczajne doświadczenie i byłam zarazem poruszona i pełna euforii, kiedy wyskakiwaliśmy z furgonetki. Pod wieloma względami była to dla mnie najlepsza noc od bardzo dawna, a z pewnością najbardziej produktywna. Jak się łatwo domyślić, przynajmniej na pewien czas to przeżycie pomogło mi zapomnieć o wszystkich troskach. Ci ludzie byli bez wątpienia w znacznie gorszym położeniu niż ja. Dlatego ta misja, podjęta przeze mnie owej chłodnej, grudniowej nocy, okazała się sukcesem. Później stwierdziłam i powtarzało się to wielokrotnie w późniejszych latach, że Bóg rzucił nam podkręconą piłkę właśnie podczas naszego ostatniego postoju. Zawsze tak robi. I zawsze skutecznie. W drodze powrotnej do mojego domu zatrzymaliśmy się przed bankiem. Zobaczyliśmy dwie sterty „rzeczy", pudła, koc i coś, co wyglądało jak śmieci, dopóki nie uświadomiłam sobie, że to był czyjś dom albo „kojo", jak je nazywano na ulicy Jeden z mężczyzn, który dołączył do nas w tej pracy niedługo potem i jest jednym z założycieli „grupy", widywał takie koja i radośnie wołał: „Stolik dla dwojga!", żebyśmy wiedzieli, dla ilu osób szykować rzeczy. Tak czy owak wiedzieliśmy, że zatrzymujemy się dla dwóch osób, i jak dotąd wieczór był naprawdę udany Mieliśmy poczucie dobrze wypełnionego obowiązku i choć było to niezwykłe doświadczenie, cieszyłam się, że nie będę musiała go powtarzać. Gdy zbliżyliśmy się do drzwi banku, które znajdowały się nieco w głębi, ujrzeliśmy tylko jedną osobę, jeden kształt pomiędzy dwiema stertami „rzeczy". Trudno było określić,

jakiej płci i w jakim wieku jest osoba leżąca na pojedynczym kartonie i nakryta cienkim, postrzępionym kocem. Na skraju tej sterty rupieci dostrzegłam wózek inwalidzki i domyśliłam się, że spotkamy starszego mężczyznę albo starszą kobietę. Zapytaliśmy głośno, czy przydałby się śpiwór albo ciepła kurtka, i spod koca podniosła się młoda kobieta, po czym spojrzała mi w oczy. Była piękna, miała buzię jak anioł, długie blond włosy, starannie uczesane, i duże niebieskie oczy. Patrzyła na mnie, odrobinę wystraszona, a my wyjaśniliśmy, że mamy do rozdania ciepłe kurtki, śpiwory, rękawiczki i skarpety. Zostały nam już tylko dwa komplety i nie zatrzymywaliśmy się, napotykając po drodze większe grupy, aby nikogo nie zawieść ani nie wywołać sprzeczki. To był z całą pewnością nasz ostatni postój. - Rozdajecie je za darmo? - spytała, wyraźnie oszołomiona. Pokiwałam głową i uśmiechnęłam się, gdy jej usta wygięły się w podkówkę i wybuchnęła płaczem. Nie była w stanie nic powiedzieć, siedziała tylko na ulicy, szlochając i dygocząc z zimna. Podziękowała nam gorąco, kiedy trochę się uspokoiła. Powiedziała, że jest z matką, która poszła do pobliskiego McDonalda, by skorzystać z toalety, i zaraz wróci. Poszliśmy do furgonetki, wzięliśmy pozostałe rzeczy i żałowaliśmy, że nie mamy więcej. Kiedy wróciliśmy, dziewczyna powiedziała, że ma dwadzieścia jeden lat, raka, właśnie zaczęła chemię i zaczyna tracić włosy. Słuchałam z zapartym tchem. Była w wieku moich starszych dzieci. Jak mogła żyć na ulicy przykryta jednym cienkim kocem, i brać chemię? Ona wciąż nam dziękowała i płakała, nie mogąc uwierzyć, że mieliśmy coś, co chcieliśmy jej dać; niedługo potem zjawiła się jej matka i zaczęliśmy rozmawiać we czwórkę. Kobiety powiedziały, że bały się pójść do schroniska, bo bywały tam wcześniej krzywdzone (gwałty,

rozboje i kradzieże są w schroniskach dla bezdomnych codziennością). Wolały spróbować żyć na ulicy, gdzie czuły się bezpieczniejsze, niż ryzykować, że w schronisku padną ofiarą przemocy. Szybko włożyły kurtki, weszły do śpiworów i po dłuższej pogawędce, czując się kompletnie bezradni, życzyliśmy im wszystkiego dobrego. Podziękowały nam równie szczerze i żarliwie jak wszyscy inni, po czym odjechaliśmy. Przez całą drogę do mego domu milczeliśmy. Żadne z nas nie odezwało się słowem. Miałam wciąż przed oczami to wszystko, co zobaczyliśmy, a na wspomnienie tej pięknej, bardzo chorej dziewczyny serce mi się krajało. Nie dawało mi spokoju wspomnienie jej twarzy i wszystkiego, co powiedziała. Jeszcze wtedy tego nie wiedziałam, kiedy wysiadałam z furgonetki pod swoim domem, ale ten ostatni postój przesądził o wszystkim. Widok dwudziestojednoletniej chorej na raka dziewczyny rozdarł mi serce. Podkręcona piłka rzucona przez Boga trafiła mnie w dołek. I dałam się złapać na haczyk.

Rozdział 2 Noc druga Następnego wieczoru po naszej jednorazowej akcji niesienia pomocy bezdomnym (co to za pomoc? raptem parę kurtek i śpiworów, toż to kropla w morzu potrzeb) miało odbyć się doroczne, bożonarodzeniowe przyjęcie, które urządzałam od dwudziestu lat. Setka gości pod krawatem i w sukniach wieczorowych, znane osobistości, celebryci, burmistrz, gromadka polityków, członkini Kongresu, senator i kilku sędziów. Choć moje codzienne życie oscylowało pomiędzy gabinetem ortodonty, stadionami piłkarskimi i parkingami, jak to życie matki dziewięciorga dzieci, przyjęcia urządzałam zawsze z wielką pompą i dawałam z siebie wszystko. W tym roku co prawda zastanawiałam się nad rezygnacją z przyjęcia, uznałam jednak, że byłoby o wiele bardziej przygnębiające, gdybyśmy ja i moje dzieci zdecydowali się na siedzenie w ciemnym domu zamiast spotkać się z przyjaciółmi, zgodnie z rodzinną tradycją. Dlatego jak co roku urządziłam przyjęcie. Włożyłam długą suknię, goście mieli na sobie eleganckie stroje i drogie klejnoty. Był także zespół muzyczny. Ludzie tańczyli. Bez wątpienia impreza była cudowna, choć nie bawiłam się najlepiej, starałam się jednak tego nie okazywać. Prawda była i jest taka, że nawet gdybym włożyła na siebie worek po ziemniakach i posypała głowę popiołem, nie zmieniłoby to losu ludzi na ulicach. Inne rzeczy mogą to zmienić, ale nie rezygnacja z mojej dorocznej, świątecznej imprezy, a w każdym razie nie tego wieczoru. Dlatego przyjęcie się odbyło. Jednakże po tym, co zobaczyłam poprzedniego wieczoru, miałam wrażenie, jakbym wychodziła z siebie. Byłam zdenerwowana, rozkojarzona, udręczona tym wszystkim, co ujrzeliśmy, a zwłaszcza wspomnieniem dziewczyny i jej matki podczas naszego ostatniego postoju.

Zostałam posadzona obok burmistrza i jakby mimochodem podjęłam temat stale rosnącej liczby bezdomnych w mieście. Burmistrz był moim dobrym przyjacielem i z niejakim rozdrażnieniem zaczął utyskiwać, że ludzie, którzy próbują pomagać bezdomnym, nie mają pojęcia, jak się do tego zabrać, i tylko pogarszają całą sytuację. Im więcej się daje bezdomnym, twierdził, tym bardziej się zakotwiczają i pozostają na ulicach. Ta teoria wydała mi się dziwna. Dlaczego ktoś miałby chcieć pozostać na ulicy w zamian za śpiwór i parę ciepłych skarpet? Uznałam, że to bezsensowne (i dalej tak uważam, choć tego wyjaśnienia często używają ci, którzy nie robią nic, by pomóc). Zmieniliśmy temat. Burmistrz i ja zatańczyliśmy raz czy dwa i w końcu wszyscy rozeszli się do domów. Ja wtedy niemal już wychodziłam z siebie. Wiedziałam dokładnie, co chcę zrobić. Miałam tylko nadzieję, że zdołam je odnaleźć ponownie w tym samym miejscu, pod bankiem. Pracownik, który pomagał mi poprzedniego wieczoru, tej nocy także pracował. W stroju wieczorowym wyglądał zupełnie inaczej niż dzień wcześniej. Ja miałam na sobie długą czarną suknię. Wyjawiłam mu swój plan, kiedy tylko goście wyszli, a jego oczy rozjarzyły się, gdy zgodził się towarzyszyć mi w krótkim wypadzie na miasto. Pobiegłam na górę, zrzuciłam suknię i przebrałam się w dżinsy, botki, wełnianą czapeczkę, sweter i narciarską kurtkę puchową. Pięć minut później wyruszyliśmy w drogę furgonetką. Czułam się trochę jak Robin Hood, w jednej chwili tańczyłam z burmistrzem, a w następnej pędziłam furgonetką w noc. Jakież było moje rozczarowanie, gdy po dotarciu pod bank nie zastaliśmy tam kobiet, których szukaliśmy. Szlag. Choć pomysł wydawał się trafiony, ponieśliśmy porażkę. Przez następną godzinę jeździliśmy po mieście. Nie chciałam wrócić do domu, dopóki

ich nie odnajdziemy Nie mogłam znieść myśli o chorej dziewczynie i jej matce pozostających na ulicach. Odnaleźliśmy je w ciemnym zakamarku przy pobliskim parkingu, obudziłam je delikatnie. Młodą, chorą na raka dziewczynę i jej matkę. Naszą uwagę zwrócił błysk wózka inwalidzkiego. Zaproponowaliśmy, że odwieziemy je do schroniska, lecz odmówiły, a ja dałam im pieniądze, by wystarczyło im na tygodniowy nocleg w hotelu. Powiedziały, że znają taki, w którym mogłyby się zatrzymać. Znów był płacz, uściski, podziękowania i błogosławieństwa. Podaliśmy im numery naszych komórek i poprosiliśmy, aby dały nam znać, jak sobie radzą. W następnych miesiącach kilkakrotnie odwiedzaliśmy je na ulicy, rozmawialiśmy z nimi przez telefon, dwukrotnie próbowaliśmy umieścić je w schronisku, ale nie chciały tam pozostać. Śledziliśmy ich losy przez blisko rok, może dłużej, nie mogąc zapewnić długoterminowej pomocy, a jedynie przekonanie, że komuś na nich zależy. Zawsze wracały na ulicę, matka była niepokorna i nie przestrzegała zasad obowiązujących w schronisku. W końcu dowiedzieliśmy się, że dziewczyna zmarła. Nie udało mi się później odnaleźć jej matki, zniknęła z ulic. Nie wiem, co się z nią stało, ale to ta młoda kobieta z piękną twarzą i łagodnym usposobieniem sprawiła, że tyle lat zajmowałam się ludźmi żyjącymi na ulicach. Nigdy jej nie zapomnę. Od tamtej pory było wiele twarzy i wielu ludzi, którzy chwycili mnie za serce i zaprzątali mój umysł, ale ta dziewczyna okazała się dla mnie kimś szczególnym. Żałowałam tylko, że nie mogłam uczynić dla niej nic więcej. Przynajmniej miała świadomość, że komuś na niej zależy To wszystko, co mogliśmy jej podarować. I tak długo jak mogliśmy, próbowaliśmy dać jej nadzieję. Jednak ona i jej matka były podobne do wielu osób, które na ulicach czują się jak w domu pomimo złej pogody, złych ludzi i złych

czasów. Takim jak one osobom schroniska wydają się o wiele bardziej niebezpieczne, postrzegają je jako miejsca, gdzie króluje przemoc, przestępczość i rozmaite choroby. Na ulicach mają przyjaciół i czują się bezpiecznie. Dla niektórych powrót do czterech ścian oznacza samotność, a w efekcie depresję i niekiedy targnięcie się na życie. Choć na ulicach zagrożenia są oczywiste, dla wielu bezdomnych to środowisko jest jak najbardziej przyjazne i komfortowe. Po drugim spotkaniu z dziewczyną i jej matką poczułam, że wypełniłam swoją misję i zrobiłam, co do mnie należało. Coś jednak zmieniło się w moim życiu w ciągu tych dwóch nocy, jakiś fragmencik mnie przemienił się i odmienił mnie na zawsze. Nie sposób wrócić po czymś takim do tego, co było. To na zawsze zmienia człowieka. Gdy poznasz życie na ulicach, to cię odmienia. Wtedy jednak jeszcze tego nie wiedziałam. Sądziłam, że będę już miała święty spokój. Przesłanie, jakie otrzymałam, nie nakazywało mi tego kontynuować, miałam to zrobić i zrobiłam. A potem wróciłam do moich codziennych spraw i zwyczajnego życia, pracy i dzieci. Nie zamierzałam tego powtarzać. I nagle tydzień później znów mnie trzepnęło. To było tuż przed świętami. Tym razem usłyszałam, że mam „wrócić i zrobić to jeszcze raz". Cholera. Wahałam się krócej niż poprzednim razem, ale muszę przyznać, że trochę się ociągałam. W końcu jednak spasowałam. Dobra, dobra, zrobię to. Czasami Bóg bywa ciut natarczywy i kiedy trzeba, potrafi przykręcić śrubę. Zrobił to. Tym razem poprosiłam dwóch pracowników i dwoje moich przyjaciół, aby do mnie dołączyli, i wypełniliśmy furgonetkę po brzegi. Tym razem mieliśmy po siedemdziesiąt pięć sztuk wszystkiego, nawet kurtki były w dwóch rozmiarach (te mniejsze w sam raz dla kobiet), i wyruszyliśmy w zimną, deszczową noc na ponowną wyprawę na ulice

miasta. Zastanawiałam się, czy to wystarczy i czy robimy to po raz ostatni. Nie miałam jednak co do tego pewności i chyba wcale tego nie chciałam. Para, która do nas dołączyła, idealnie się nadawała do tego rodzaju misji. Byli moimi przyjaciółmi od wielu lat i wielokrotnie uczestniczyli w różnego rodzaju akcjach charytatywnych, ostatnio zajmowali się chorymi na AIDS, przynosząc im posiłki i pociechę duchową. Niedole ludzkiego losu nie były im obce i bardzo się zapalili do pomocy bezdomnym. Byli jedynymi ludźmi, którym zwierzyłam się z tego, co robiłam. Od samego początku, nie wiem nawet dlaczego, miałam silne przekonanie, że nie jest to coś, o czym chciałabym mówić albo czym chciałabym dzielić się ze znajomymi. Zawsze przepełniało mnie silne przeświadczenie, że dobre uczynki należy spełniać anonimowo i w milczeniu. Gdy zaczynasz o nich trąbić, tracą na znaczeniu, podobnie jak wówczas, gdy spodziewasz się pochwał, opowiadając o tym. Jedenaście lat trwało, zanim przerwałam milczenie, a zrobiłam to, by pomóc tej sprawie i tym ludziom. I dlatego muszę powiedzieć głośno, czego doświadczyłam i czego byłam świadkiem. Tak wiele pozostaje do zrobienia, a nawet najdrobniejszy wkład z naszej strony się liczy. Ubrania, posiłki, opieka medyczna, pomoc psychiatryczna, opatrywanie ran, dowóz do ośrodków medycznych, koce, życzliwa dłoń. Nawet niezrzeszeni też mogą pomóc. A żeby działania przynosiły efekty, potrzeba wkładu wielu ludzi. Ta książka to wołanie o pomoc. Tak niewielu z nas usiłuje dotrzeć do ludzi na ulicach, w bezgłośnej, niewidzialnej wojnie, gdzie zbyt wielu potraciło życie, a przecież tylu można było ocalić, gdyby tylko ludzie wiedzieli albo gdyby im zależało. W każdym mieście przecież działa kilka grup, które z poświęceniem pomagają bezdomnym, wiele z nich to