Dashiell Hammett
Dziewczyna o srebrnych oczach
Polski Związek Niewidomych
Zakład Wydawnictw i Nagrań
Warszawa 1990
Przełożyła Maja Gottesman
Tłoczono w nakładzie 10 egz.
pismem punktowym dla niewidomych
w Drukarni PZN,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
Pap. kart. 140 g kl. III_Bą1
Przedruk z wydawnictwa
“Iskry”,
Warszawa 1988
Pisała J. Szopa
Korekty dokonały:
K. Markiewicz
i K. Kruk
Dom przy Turk Street
Dowiedziałem się, że człowiek,
na którego poluję, mieszka
gdzieś przy Turk Street, ale mój
informator nie potrafił podać mi
numeru domu. Tak więc pewnego
deszczowego popołudnia
wędrowałem tą ulicą, dzwoniąc do
kolejnych domów i recytując taką
oto historyjkę: “Jestem z
kancelarii adwokackiej
Wellington i Berkeley. Jedna z
naszych klientek, starsza pani,
została w zeszłym tygodniu
wyrzucona z tylnej platformy
tramwaju i doznała ciężkich
obrażeń. Wśród świadków tego
wypadku był pewien młody
mężczyzna, którego nazwiska nie
znamy. Dowiedzieliśmy się, że
gdzieś tu mieszka”. Potem
opisywałem poszukiwanego przeze
mnie mężczyznę i pytałem: “Czy
mieszka tu ktoś o takim
wyglądzie?”
Wzdłuż całej jednej strony
ulicy słyszałem ciągle tylko:
“Nie”. “Nie”. “Nie”.
Przeszedłem na drugą stronę i
zacząłem robić to samo. Pierwszy
dom: “Nie”. Drugi: “Nie”.
Trzeci. Czwarty. Piąty…
Na mój pierwszy dzwonek nikt
nie otworzył. Po chwili
zadzwoniłem znowu. Już byłem
pewien, że nie ma nikogo, kiedy
klamka lekko się poruszyła i
drzwi otworzyła nieduża, starsza
kobieta, z jakąś szarą robótką
na drutach w ręku, o wyblakłych
oczach mrugających przyjaźnie za
okularami w złotej oprawie. Na
czarnej sukience nosiła mocno
wykrochmalony fartuch.
- Dobry wieczór - powiedziała
cienkim, sympatycznym głosem. -
Przepraszam, że pan czekał. Ale
zawsze zanim otworzę, sprawdzam,
kto jest za drzwiami. Starsze
panie bywają ostrożne.
- Przepraszam, że przeszkadzam
- zacząłem - ale…
- Niech pan wejdzie.
- Chciałem tylko o coś
zapytać. Nie zajmę pani dużo
czasu.
- Proszę jednak wejść -
powiedziała i dodała z udaną
surowością - herbata mi stygnie.
Wzięła mój mokry kapelusz i
płaszcz i poprowadziła mnie
wąskim korytarzem do słabo
oświetlonego pokoju. Siedzący
tam stary, tęgi mężczyzna z
rzadką siwą brodą opadającą na
biały gors, równie mocno
wykrochmalony jak fartuch
kobiety, wstał na nasz widok.
- Tomaszu - powiedziała - to
jest pan…
- Tracy - podsunąłem, bo to
właśnie nazwisko podawałem innym
mieszkańcom ulicy, i
zarumieniłem się jak chyba nigdy
od piętnastu lat. Takim ludziom
się nie kłamie.
Jak się okazało, nazywali się
Quarre i byli kochającym się
starym małżeństwem. Ona zwracała
się do niego “Tomaszu” i
obracała to imię w ustach, jakby
jej smakowało. On mówił do niej
“moja droga”, a dwa razy nawet
wstał, aby poprawić poduszki, o
które opierała się swymi
delikatnymi plecami.
Zanim udało mi się skłonić ich
do wysłuchania mojego pytania,
musiałem wypić z nimi filiżankę
herbaty i zjeść parę małych
korzennych ciasteczek. Następnie
pani Quarre wydała kilka
współczujących cmoknięć, podczas
gdy ja opowiadałem o staruszce,
która wypadła z tramwaju. Potem
staruszek wymamrotał w brodę “to
straszne” i poczęstował mnie
grubym cygarem.
Wreszcie skończyłem z
wypadkiem i opisałem im
poszukiwanego przeze mnie
mężczyznę.
- Tomaszu - powiedziała pani
Quarre - czy to nie ten młody
człowiek, który mieszka w tym
domu z poręczami, ten który
zawsze wygląda na stroskanego?
Staruszek gładził śnieżną
brodę, zastanawiał się przez
chwilę.
- Moja droga, ale czy on nie
ma czasem ciemnych włosów? -
odezwał się w końcu.
Starsza pani rozpromieniła
się.
- Tomasz jest taki
spostrzegawczy - powiedziała z
dumą. - Zapomniałam, ale ten
młody mężczyzna, o którym
mówiłam, rzeczywiście ma ciemne
włosy, więc to nie może być on.
Potem staruszek zasugerował,
że to pewien młodzieniec
mieszkający kilka domów dalej
może być tym, którego szukam.
Dopiero po dłuższej dyskusji
zdeecydowali, że jest on zbyt
wysoki i zbyt stary. Pani Quarre
zaproponowała kogoś innego.
Przedyskutowali i tę
kandydaturę, a następnie
odrzucili. Tomasz znów wysunął
kogoś, kto po rozważeniu sprawy
też został odrzucony. Paplali
dalej.
Zapadł zmrok. Starszy pan
zapalił stojącą lampę, która
rzucała na nas łagodne, żółte
światło, resztę pokoju
pozostawiając w mroku. Pokój był
duży i zagracony; wisiały w nim
grube zasłony i stały ciężkie,
masywne, wypchane włosiem meble
z ubiegłego wieku. Nie
oczekiwałem już żadnej pomocy z
ich strony, ale zrobiło mi się
przyjemnie, a cygaro było
wyśmienite. Jeszcze zdążę wyjść
na tę pluchę, jak wypalę.
Coś zimnego dotknęło mojego
karku.
- Wstawaj!
Nie wstałem. Nie mogłem. Byłem
sparaliżowany. Siedziałem i
gapiłem się na państwa Quarre.
I patrząc na nich wiedziałem,
że to niemożliwe, by coś zimnego
dotykało mego karku, i że to po
prostu niemożliwe, by ostry głos
kazał mi wstać. To nie było
możliwe!
Pani Quarre nadal siedziała
sztywno wyprostowana i wsparta o
poduszki, które jej mąż
poprawił; jej oczy zza okularów
nadal mrugały przyjaźnie.
Starszy pan dalej gładził swą
siwą brodę i leniwie wypuszczał
nosem dym z cygara.
Zaraz zaczną znowu mówić o tym
młodym sąsiedzie, który może być
człowiekiem przeze mnie
poszukiwanym. Nic się nie stało.
Zdrzemnąłem się tylko.
- Wstawaj! - Owo zimne coś,
dotykające mego karku, wbijało
mi się w ciało.
Wstałem.
- Przeszukaj go - dobiegł mnie
z tyłu ten sam ostry głos.
Starszy pan powoli odłożył
cygaro, podszedł i obmacał mnie
ostrożnie. Stwierdziwszy, że nie
jestem uzbrojony, opróżnił moje
kieszenie, wyrzucając zawartość
na krzesło, z którego właśnie
wstałem.
- To wszystko - powiedział do
kogoś stojącego za mną i wrócił
na swoje miejsce.
- Odwróć się - rozkazał mi ten
sam ostry głos.
Odwróciłem się i zobaczyłem
wysokiego, ponurego,
wychudzonego mężczyznę, mniej
więcej w moim wieku, to znaczy
lat trzydziestu pięciu. Miał
brzydką twarz - kościstą, o
zapadłych policzkach, upstrzoną
wielkimi bladymi piegami. Jego
oczy były wodnistoniebieskie, a
nos i broda sterczące.
- Znasz mnie? - zapytał.
- Nie.
- Kłamiesz!
Nie polemizowałem z nim; w
wielkiej, piegowatej dłoni
trzymał pistolet.
- Zanim z tobą skończę,
poznasz mnie całkiem dobrze -
zagroził.
- Hook! - dało się słyszeć zza
osłoniętych portierą drzwi,
przez które brzydal
najwidoczniej się wśliznął.
- Hook, chodź tu! - Głos był
damski, młody, czysty i
dźwięczny.
- O co chodzi?! - odkrzyknął
przez ramię brzydal.
- On jest tutaj.
- W porządku. Pilnuj faceta -
polecił Tomaszowi Quarre.
Gdzieś spomiędzy brody,
marynarki i wykrochmalonej
kamizelki starszy pan wydobył
wielki, czarny pistolet, z
którym obchodził się w sposób
nie wskazujący na brak obycia.
Brzydal zebrał z krzesła
rzeczy, które wyjęto mi z
kieszeni, i zniknął za kotarą.
- Proszę siadać, panie Tracy - z
uśmiechem zwróciła się do mnie
pani Quarre.
Usiadłem.
Zza portiery dobiegł nowy
głos: powolny baryton z wyraźnym
brytyjskim akcentem, i to
znamionującym osobę
wykształconą.
- Co się dzieje, Hook? - pytał
głos.
Ostry głos brzydala:
- Dużo się dzieje. Mają nas!
Właśnie wychodziłem i już na
ulicy zobaczyłem tego faceta,
co to ja go znam. Pięć, sześć
lat temu pokazano mi go w
Filadelfii. Nie wiem, jak się
nazywa, ale pamiętam jego gębę.
Jest z Kontynentalnej Agencji
Detektywistycznej. Cofnąłem się
natychmiast i razem z Elwirą
obserwowaliśmy go przez okno.
Łaził od domu do domu po drugiej
stronie ulicy i o coś pytał.
Potem przeszedł na naszą stronę
i po chwili dzwoni do drzwi.
Mówię starej i jej mężowi, żeby
wpuścili go i próbowali coś z
niego wyciągnąć. Zaczął coś
zmyślać o jakimś facecie, który
był świadkiem, jak jakąś starą
uderzył tramwaj, ale to bzdury.
Jemu chodzi o nas. Wszedłem i
przystawiłem mu lufę do karku.
Chciałem czekać na ciebie, ale
bałem się, że coś zwącha i
zwieje.
Głos o brytyjskim akcencie:
- Nie powinieneś był mu się
pokazywać. Oni by sobie dali z
nim radę.
Hook:
- A co za różnica. I tak
pewnie wszystko o nas wie. A
nawet jak nie, to co za różnica?
Cedzący słowa brytyjski głos:
- Może się okazać, że to
wielka różnica. To było głupie.
Hook, wrzeszcząc:
- Głupie, co? Według ciebie
wszyscy są głupi! Wypchaj się!
Kto robi całą robotę? Kto
wszystko ciągnie? No?! Gdzie…
Młody, damski głos:
- Spokojnie, Hook, znam to już
na pamięć.
Szelest papierów i znowu
brytyjski głos:
- Rzeczywiście, Hook, masz
rację. On jest detektywem. Tu
jest jego legitymacja.
Damski głos z drugiego pokoju:
- No to co robimy?
Hook:
- To proste. Załatwimy
kapusia.
Damski głos:
- I włożymy sobie pętlę na
szyję?
Hook, z pogardą:
- A tak to niby jej nie mamy,
co? Przecież ten facet szuka nas
w związku z tą sprawą w Los
Angeles, nie?
Głos brytyjski:
- Osioł jesteś, Hook, i to
beznadziejny. Załóżmy, że facet
interesuje się tą sprawą z Los
Angeles, co jest całkiem
parawdopodobne, wobec tego co?
Pracuje w Agencji
Kontynentalnej. Czy możliwe, że
jego firma nie wie, gdzie on
jest? Na pewno wiedzą, dokąd
poszedł. I pewnie wiedzą o nas
tyle samo, co on. Nie ma co go
zabijać. To by tylko pogorszyło
sprawę. Trzeba go związać i tu
zostawić. Na pewno do jutra nikt
go nie zacznie szukać.
Ach, jak wdzięczny byłem
brytyjskiemu głosowi. Ktoś był
po mojej stronie, przynajmniej
na tyle, by pozwolić mi żyć.
Przez ostatnie parę minut nie
byłem w najlepszym nastroju. W
pewien sposób fakt, że nie
widziałem ludzi, którzy
decydowali, czy mam żyć, czy
umrzeć, czynił moje położenie
jeszcze bardziej rozpaczliwym.
Teraz czułem się dużo lepiej,
choć daleko mi było do radości.
Czułem zaufanie do brytyjskiego
głosu. Był to głos człowieka
przyzwyczajonego stawiać na
swoim.
Hook, rycząc:
- A teraz ja ci powiem,
bracie! Ten facet musi zniknąć.
Nie ma dwóch zdań. Ja nie
ryzykuję. Gadaj sobie, co chcesz,
ale ja muszę się martwić o
własną głowę, a będzie dużo
bezpieczniej, jeśli ten facet
nie będzie mógł gadać. To pewne!
Damski głos, z niesmakiem:
- Och, Hook, bądź rozsądny!
Głos brytyjski, nadal powoli,
lecz bardzo zdecydowanie:
- Nie ma co z tobą dyskutować,
Hook, bo masz instynkt i rozum
troglodyty. Rozumiesz tylko
jeden język i w tym właśnie
języku ci powiem, synu. Jeśli od
teraz do momentu naszego wyjścia
chciałbyś zrobić coś głupiego,
to powtórz sobie dwa lub trzy
razy: “Jeśli on umrze, umrę i
ja”. Powiedz to tak, jakbyś
cytował Biblię, bo to taka sama
prawda.
A potem nastąpiła cisza tak
pełna napięcia, że poczułem
mrowienie mojej niezbyt
wrażliwej skóry na głowie.
Kiedy w końcu jakiś głos
przerwał tę ciszę, mimo że był
cichy i delikatny, podskoczyłem,
jakby to był strzał.
Był to ów brytyjski głos,
pewny siebie i zwycięski, więc
zacząłem znów oddychać.
- Najpierw wyprowadzimy
staruszków - mówił głos. - Ty
Hook, zajmiesz się naszym
gościem. Zwiąż go, a ja wezmę
akcje. Za niecałe pół godziny
już nas tu nie będzie.
Portiery rozsunęły się i do
pokoju wszedł Hook, groźny Hook,
na którego bladożółtej twarzy
odcinały się zielonkawe piegi.
Skierował na mnie rewolwer i
krótko i ostro zwrócił się do
państwa Quarre:
- Chce was widzieć.
Państwo Quarre wstali i
wyszli.
Tymczasem Hook, ciągle
trzymając mnie na muszce, zerwał
pluszowe sznury przytrzymujące
portiery. Podszedł do mnie i
przywiązał mnie dokładnie do
krzesła: ręce do poręczy, nogi
do nóg krzesła, moje ciało do
oparcia i siedzenia, i zakończył
dzieło kneblując mnie rogiem
wyjątkowo dobrze wypchanej
poduszki.
Kiedy skończył mnie
przywiązywać i odszedł kawałek,
by się nacieszyć moim widokiem,
usłyszałem ciche zamykanie drzwi
frontowych, a potem lekkie kroki
nad głową.
Hook spojrzał w kierunku
kroków, a jego małe, wodniste
oczka złagodniały.
- Elwira! - zawołał cicho.
Portiery wybrzuszyły się,
jakby ktoś za nimi stał, i
usłyszałem znany mi już
dźwięczny damski głos.
- Co?
- Chodź tu.
- Lepiej nie. On…
- Co tam on. Chodź! -
wybuchnął Hook.
Weszła do pokoju i w świetle
lampy zobaczyłem
dwudziestoparoletnią dziewczynę,
szczupłą i gibką, ubraną do
wyjścia; tylko kapelusz trzymała
w ręku. Biała twarz okolona masą
ognistorudych włosów. Szare jak
dym oczy - choć piękne, to
jednak zbyt szeroko rozstawione,
by budzić zaufanie - śmiały się
ze mnie. I jej czerwone usta też
się śmiały, odsłaniając drobne,
ostre jak u zwierzątka zęby.
Była piękna jak diabeł i dwa
razy tak niebezpieczna.
Śmiała się ze mnie - grubego
faceta, związanego, jak mięso do
pieczenia, czerwonym pluszowym
sznurem, z rogiem zielonej
poduszki w ustach.
- Czego chcesz? - spytała
brzydala.
Mówił szeptem, co chwila z
niepokojem spoglądając w górę,
skąd dochodziły ciągle odgłosy
miękkich kroków.
- Co ty na to, żebyśmy go
wyeliminowali?
Z jej dymnoszarych oczu
zniknęło rozbawienie, zaczęła
kalkulować.
- On ma sto tysięcy, jedna
trzecia należy do mnie. Chyba
nie myślisz, że przechrapię taką
okazję, co? Na pewno nie. A
gdybyśmy tak zdobyli całe sto
tysięcy?
- Jak?
- Zostaw to mnie, dziecino,
zostaw to mnie. Pójdziesz ze
mną, jak będę miał wszystko?
Wiesz, że będę dla ciebie dobry.
Dziewczyna uśmiechnęła się,
jak mi się wydawało,
pogardliwie, ale jemu
najwidoczniej się to podobało.
- Mowa, że będziesz dla mnie
dobry - powiedziała - ale
słuchaj, nie uda nam się to,
jeśli go nie załatwisz. Znam go!
Nie ruszę się stąd z niczym, co
do niego należy, jeśli on nie
będzie tak załatwiony, że nie
zdoła nas dorwać.
Hook oblizał wargi i rozglądał
się po pokoju, nie patrząc na
nic konkretnie. Najwyraźniej nie
chciał mieć do czynienia z
właścicielem brytyjskiego
akcentu. Pożądanie było jednak
silniejsze od strachu.
- Zrobię to - wybuchnął. -
Załatwię go. Ale czy mówisz
poważnie? Na pewno pójdziesz ze
mną, jak go załatwię?
Dziewczyna wyciągnęła rękę.
- Umowa stoi - powiedziała, a
on jej uwierzył.
Jego brzydka twarz
rozpromieniła się i
poczerwieniała, i malowało się
na niej bezgraniczne szczęście.
Odetchnął głęboko i wyprostował
ramiona. Na jego miejscu też
pewnie byłbym jej uwierzył -
każdy z nas dał się kiedyś na
coś takiego nabrać - ale patrząc
na to z boku, związany,
wiedziałem, że baryłka
nitrogliceryny byłaby dla niego
bezpieczniejsza niż ta
dziewczyna. Bo dziewczyna była
niebezpieczna. Ciężkie czasy
nadchodziły dla Hooka.
- Zrobimy tak - zaczął Hook i
przerwał, bo język stanął mu
kołkiem.
W sąsiednim pokoju słychać
było kroki. Zza portier
usłyszeliśmy brytyjski głos,
teraz bardzo rozgoryczony:
- Tego już naprawdę za wiele.
Tylko na chwilę was zostawiłem i
już narobiliście szkody -
wymawiał “naphawdę” i
“rhobiliście”. - Co ci strzeliło
do głowy, Elwiro, żeby tu
wchodzić i pokazywać się naszemu
detektywowi?
Strach zabłysnął na moment w
jej szarych oczach, a potem
rzekła spokojnie:
- Uważaj, bo jeszcze bardziej
zżółkniesz ze strachu. Twój
cenny kark i tak ocaleje bez
tego ciągłego pilnowania.
Portiery rozsunęły się i
wyciągnąłem szyję, by po raz
pierwszy zobaczyć człowieka,
dzięki któremu wciąż jeszcze
żyłem. Ujrzałem niskiego,
grubego mężczyznę, w kapeluszu i
płaszczu, z brązową torbą
podróżną w ręce.
Potem jego twarz zbliżyła się
do światła padającego od lampy i
zobaczyłem, że jest to twarz
Chińczyka. Grubego, niskiego
Chińczyka, którego ubranie było
nieskazitelne i tak samo
brytyjskie jak jego akcent.
- Kolor nie ma tu nic do
rzeczy - powiedział i dopiero
wtedy zrozumiałem kąśliwą uwagę
dziewczyny. - To tylko kwestia
zdrowego rozsądku.
Jego twarz była żółtą maską, a
głos miał równie beznamiętny i
spokojny jak przedtem, ale widać
było, że jest tak samo pod
urokiem dziewczyny jak brzydal,
w przeciwnym razie jej gadanie
nie zwabiłoby go tak łatwo do
pokoju. Wątpiłem jednak, czy
ruda tak samo łatwo poradzi
sobie z tym zangliczałym Azjatą
jak z Hookiem.
- Nie było żadnego powodu -
ciągnął Chińczyk - by ten facet
widział którekolwiek z nas. - Po
raz pierwszy spojrzał na mnie
swoimi małymi, matowymi oczami,
podobnymi do dwóch czarnych
ziarenek. - Całkiem możliwe, że
nie znał nikogo z nas, nawet z
opisu. Pokazywanie mu się jest
totalną głupotą.
- O rany, Tai - wykrzyknął
Hook. - Przestań truć. Co za
różnica? Załatwię go i po
sprawie.
Chińczyk postawił swą
brązową torbę i pokręcił głową.
- Nie będzie żadnego zabijania
- wycedził - lub też będzie go
całkiem sporo. Mam nadzieję,
Hook, że dobrze mnie
zrozumiałeś.
Chyba jednak nie zrozumiał.
Jego grdyka ruszała się i widać
było, że z trudem przełyka
ślinę, a ja, zakneblowany
poduszką, jeszcze raz (w duchu)
podziękowałem Chińczykowi.
I wtedy ruda diablica wtrąciła
swoje trzy grosze.
- Hook zawsze tylko gada -
powiedziała.
Brzydka twarz Hooka
poczerwieniała na to
przypomnienie obietnicy
załatwienia Chińczyka; przełknął
jeszcze raz, a jego oczy
zdradzały, że najchętniej
zapadłby się pod ziemię.
Dziewczyna trzymała go w garści;
jej wpływ był silniejszy niż
jego strach.
Podszedł szybko do Chińczyka
i, wyższy o całą głowę, zmierzył
go groźnym wzrokiem.
- Tai - warknął. - Koniec z
tobą. Rzygać mi się chce od
twojego ważniactwa, jakbyś był
królem czy czymś. Ja…
Zająknął się i zamilkł. Tai
patrzył na niego oczami, które
były tak twarde i czarne, i
nieludzkie jak dwa kawałki
węgla. Hook zacisnął wargi i
cofnął się.
Przestałem się pocić. Żółty
znowu wygrał. Zapomniałem jednak
o rudowłosej diablicy. Zaśmiała
się, a jej ironiczny śmiech był
pewnie dla brzydala jak cięcie
brzytwą.
Wydał głęboki ryk i jego
wielka pięść wylądowała na
okrągłej, bladej twarzy
Chińczyka.
Siła ciosu rzuciła Taia w róg
pokoju, wylądował na boku, lecąc
nie spuszczał jednak brzydala z
oka; jeszcze zanim upadł, zdążył
wyciągnąć pistolet, a mówić
zaczął, zanim jeszcze jego nogi
spoczęły na podłodze. Mówił
dalej kulturalnie, z brytyjskim
akcentem:
- Później załatwimy tę sprawę
między sobą. Teraz rzucasz
pistolet i stoisz spokojnie,
dopóki nie wstanę.
Pistolet - tylko na wpół
wyjęty z kieszeni, kiedy Azjata
wziął Hooka na muszkę - upadł
głucho na dywan. Hook stał
sztywno, dysząc ciężko, i
wszystkie piegi wyraźne były na
brudnej bieli jego
przestraszonej twarzy.
Spojrzałem na dziewczynę.
Patrzyła na Hooka z pogardą, ale
bez rozczarowania.
I wtedy dokonałem odkrycia:
coś zmieniło się w pokoju koło
niej!
Zamknąłem oczy i próbowałem
przywołać obraz pokoju sprzed
walki. Otwierając oczy miałem
już gotową odpowiedź.
Na stole koło dziewczyny
leżała przedtem jakaś książka i
pisma. Teraz ich nie było. Około
pół metra dalej stała brązowa
torba, którą przyniósł Tai.
Załóżmy, że w torbie znajdowały
się akcje ze skoku w Los
Angeles, o którym mówili. Pewnie
tak było. Co teraz? Teraz pewnie
była w niej książka i pisma ze
stołu. Dziewczyna sprowokowała
kłótnię między mężczyznami, żeby
odwrócić ich uwagę, i dokonała
zamiany. Gdzie wobec tego jest
łup? Tego nie wiedziałem; był
chyba jednak za duży, by mogła
go mieć przy sobie.
Tuż za stołem stała kanapa,
przykryta szeroką, czerwoną,
spływającą do ziemi narzutą.
Przeniosłem wzrok z kanapy na
dziewczynę. Obserwowała mnie i w
jej oczach, gdy napotkały moje
wracające od kanapy spojrzenie,
błyszczała radość. A więc
kanapa!
Tymczasem Chińczyk odebrał
Hookowi pistolet i mówił:
- Gdybym nie czuł takiej
niechęci do morderstwa i nie
uważał, że możesz się przydać
Elwirze i mnie, to na pewno
uwolniłbym nas od obciążenia,
jakim jest twoja głupota. Ale
dam ci jeszcze jedną szansę.
Radzę ci jednak, byś pomyślał,
zanim poddasz się znowu jednemu
ze swoich gwałtownych impulsów.
Czy to ty nakładłaś Hookowi do
głowy tych głupich pomysłów? -
zwrócił się do dziewczyny.
- Do jego głowy nic nie da się
nakłaść - zaśmiała się.
- Może masz rację - powiedział
i podszedł, by sprawdzić
wiązania wokół moich rąk i
ciała.
Stwierdziwszy, że są w
porządku, podniósł brązową torbę
i oddał Hookowi pistolet.
- Masz swój pistolet, Hook, i
bądź rozsądny. Idziemy.
Staruszek i jego żona zrobią, co
im poleciłem. Są już w drodze do
miasta, którego nazwy nie ma
sensu wymieniać przy naszym
przyjacielu, i będą tam czekać
na nas i na swoją część akcji.
Nie warto chyba nawet wspominać,
że czekać będą długo - są już
wyłączeni. Ale między nami nie
powinno być już zdrady. Jeśli ma
nam się udać, to musimy sobie
pomagać.
W myśl najlepszych zasad
dramaturgii powinni byli
wygłosić do mnie jakieś
sarkastyczne przemowy, ale nie
zrobili tego. Przeszli obok mnie
bez choćby pożegnalnego
spojrzenia i zniknęli w
ciemnościach hallu.
Nagle Chińczyk pojawił się
znów w pokoju: na palcach, z
otwartym nożem w jednej ręce i
pistoletem w drugiej. I to temu
człowiekowi dziękowałem za
ocalenie mi życia! Pochylił się
nade mną.
Nóż zbliżył się do mojego
prawego boku i sznur, który
przytrzymywał moje ramię,
zwolnił ucisk. Zacząłem znowu
oddychać i na nowo poczułem
bicie serca.
- Hook wróci - szepnął Tai i
już go nie było.
Na dywanie, mniej więcej metr
przede mną, leżał pistolet.
Drzwi wejściowe zamknęły się i
na chwilę pozostałem w domu sam.
Chyba nie macie wątpliwości,
że poświęciłem tę chwilę na
walkę z czerwonym pluszowym
sznurem. Tai przeciął jeden
odcinek, luzując tym trochę moje
prawe ramię i dając mi nieco
swobody, lecz wolny nie byłem. A
zapowiedź: “Hook wróci” była
wystarczającą zachętą do walki z
mymi okowami.
Teraz zrozumiałem, dlaczego
Chińczyk tak nalegał, by ocalić
mi życie. To ja miałem być
bronią, która zlikwiduje Hooka.
Chińczyk domyślał się, że jak
tylko znajdą się na ulicy, Hook
wymyśli jakiś pretekst, by
wrócić do domu i mnie załatwić.
Gdyby sam na to nie wpadł,
Chińczyk mu to zasugeruje.
Zostawił więc pistolet na
widoku i poluzował sznury na
tyle, bym uwolnił się dopiero,
gdy on będzie już bezpieczny.
Całe to moje myślenie było
zajęciem ubocznym i nie
zakłócało prób uwolnienia się.
Odpowiedź na pytanie “dlaczego?”
nie była w tej chwili
najważniejsza - musiałem dobrać
się do pistoletu, zanim wróci
brzydal.
W momencie gdy otwierały się
drzwi frontowe, miałem już
oswobodzoną prawą rękę i
wyjmowałem z ust róg poduszki.
Reszta mojego ciała opleciona
Dashiell Hammett Dziewczyna o srebrnych oczach Polski Związek Niewidomych Zakład Wydawnictw i Nagrań Warszawa 1990 Przełożyła Maja Gottesman Tłoczono w nakładzie 10 egz. pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Pap. kart. 140 g kl. III_Bą1 Przedruk z wydawnictwa “Iskry”, Warszawa 1988 Pisała J. Szopa Korekty dokonały: K. Markiewicz i K. Kruk Dom przy Turk Street Dowiedziałem się, że człowiek, na którego poluję, mieszka gdzieś przy Turk Street, ale mój informator nie potrafił podać mi numeru domu. Tak więc pewnego deszczowego popołudnia wędrowałem tą ulicą, dzwoniąc do kolejnych domów i recytując taką oto historyjkę: “Jestem z kancelarii adwokackiej Wellington i Berkeley. Jedna z naszych klientek, starsza pani, została w zeszłym tygodniu
wyrzucona z tylnej platformy tramwaju i doznała ciężkich obrażeń. Wśród świadków tego wypadku był pewien młody mężczyzna, którego nazwiska nie znamy. Dowiedzieliśmy się, że gdzieś tu mieszka”. Potem opisywałem poszukiwanego przeze mnie mężczyznę i pytałem: “Czy mieszka tu ktoś o takim wyglądzie?” Wzdłuż całej jednej strony ulicy słyszałem ciągle tylko: “Nie”. “Nie”. “Nie”. Przeszedłem na drugą stronę i zacząłem robić to samo. Pierwszy dom: “Nie”. Drugi: “Nie”. Trzeci. Czwarty. Piąty… Na mój pierwszy dzwonek nikt nie otworzył. Po chwili zadzwoniłem znowu. Już byłem pewien, że nie ma nikogo, kiedy klamka lekko się poruszyła i drzwi otworzyła nieduża, starsza kobieta, z jakąś szarą robótką na drutach w ręku, o wyblakłych oczach mrugających przyjaźnie za okularami w złotej oprawie. Na czarnej sukience nosiła mocno wykrochmalony fartuch. - Dobry wieczór - powiedziała cienkim, sympatycznym głosem. -
Przepraszam, że pan czekał. Ale zawsze zanim otworzę, sprawdzam, kto jest za drzwiami. Starsze panie bywają ostrożne. - Przepraszam, że przeszkadzam - zacząłem - ale… - Niech pan wejdzie. - Chciałem tylko o coś zapytać. Nie zajmę pani dużo czasu. - Proszę jednak wejść - powiedziała i dodała z udaną surowością - herbata mi stygnie. Wzięła mój mokry kapelusz i płaszcz i poprowadziła mnie wąskim korytarzem do słabo oświetlonego pokoju. Siedzący tam stary, tęgi mężczyzna z rzadką siwą brodą opadającą na biały gors, równie mocno wykrochmalony jak fartuch kobiety, wstał na nasz widok. - Tomaszu - powiedziała - to jest pan… - Tracy - podsunąłem, bo to właśnie nazwisko podawałem innym mieszkańcom ulicy, i zarumieniłem się jak chyba nigdy od piętnastu lat. Takim ludziom się nie kłamie. Jak się okazało, nazywali się Quarre i byli kochającym się
starym małżeństwem. Ona zwracała się do niego “Tomaszu” i obracała to imię w ustach, jakby jej smakowało. On mówił do niej “moja droga”, a dwa razy nawet wstał, aby poprawić poduszki, o które opierała się swymi delikatnymi plecami. Zanim udało mi się skłonić ich do wysłuchania mojego pytania, musiałem wypić z nimi filiżankę herbaty i zjeść parę małych korzennych ciasteczek. Następnie pani Quarre wydała kilka współczujących cmoknięć, podczas gdy ja opowiadałem o staruszce, która wypadła z tramwaju. Potem staruszek wymamrotał w brodę “to straszne” i poczęstował mnie grubym cygarem. Wreszcie skończyłem z wypadkiem i opisałem im poszukiwanego przeze mnie mężczyznę. - Tomaszu - powiedziała pani Quarre - czy to nie ten młody człowiek, który mieszka w tym domu z poręczami, ten który zawsze wygląda na stroskanego? Staruszek gładził śnieżną brodę, zastanawiał się przez chwilę.
- Moja droga, ale czy on nie ma czasem ciemnych włosów? - odezwał się w końcu. Starsza pani rozpromieniła się. - Tomasz jest taki spostrzegawczy - powiedziała z dumą. - Zapomniałam, ale ten młody mężczyzna, o którym mówiłam, rzeczywiście ma ciemne włosy, więc to nie może być on. Potem staruszek zasugerował, że to pewien młodzieniec mieszkający kilka domów dalej może być tym, którego szukam. Dopiero po dłuższej dyskusji zdeecydowali, że jest on zbyt wysoki i zbyt stary. Pani Quarre zaproponowała kogoś innego. Przedyskutowali i tę kandydaturę, a następnie odrzucili. Tomasz znów wysunął kogoś, kto po rozważeniu sprawy też został odrzucony. Paplali dalej. Zapadł zmrok. Starszy pan zapalił stojącą lampę, która rzucała na nas łagodne, żółte światło, resztę pokoju pozostawiając w mroku. Pokój był duży i zagracony; wisiały w nim grube zasłony i stały ciężkie,
masywne, wypchane włosiem meble z ubiegłego wieku. Nie oczekiwałem już żadnej pomocy z ich strony, ale zrobiło mi się przyjemnie, a cygaro było wyśmienite. Jeszcze zdążę wyjść na tę pluchę, jak wypalę. Coś zimnego dotknęło mojego karku. - Wstawaj! Nie wstałem. Nie mogłem. Byłem sparaliżowany. Siedziałem i gapiłem się na państwa Quarre. I patrząc na nich wiedziałem, że to niemożliwe, by coś zimnego dotykało mego karku, i że to po prostu niemożliwe, by ostry głos kazał mi wstać. To nie było możliwe! Pani Quarre nadal siedziała sztywno wyprostowana i wsparta o poduszki, które jej mąż poprawił; jej oczy zza okularów nadal mrugały przyjaźnie. Starszy pan dalej gładził swą siwą brodę i leniwie wypuszczał nosem dym z cygara. Zaraz zaczną znowu mówić o tym młodym sąsiedzie, który może być człowiekiem przeze mnie poszukiwanym. Nic się nie stało. Zdrzemnąłem się tylko.
- Wstawaj! - Owo zimne coś, dotykające mego karku, wbijało mi się w ciało. Wstałem. - Przeszukaj go - dobiegł mnie z tyłu ten sam ostry głos. Starszy pan powoli odłożył cygaro, podszedł i obmacał mnie ostrożnie. Stwierdziwszy, że nie jestem uzbrojony, opróżnił moje kieszenie, wyrzucając zawartość na krzesło, z którego właśnie wstałem. - To wszystko - powiedział do kogoś stojącego za mną i wrócił na swoje miejsce. - Odwróć się - rozkazał mi ten sam ostry głos. Odwróciłem się i zobaczyłem wysokiego, ponurego, wychudzonego mężczyznę, mniej więcej w moim wieku, to znaczy lat trzydziestu pięciu. Miał brzydką twarz - kościstą, o zapadłych policzkach, upstrzoną wielkimi bladymi piegami. Jego oczy były wodnistoniebieskie, a nos i broda sterczące. - Znasz mnie? - zapytał. - Nie. - Kłamiesz! Nie polemizowałem z nim; w
wielkiej, piegowatej dłoni trzymał pistolet. - Zanim z tobą skończę, poznasz mnie całkiem dobrze - zagroził. - Hook! - dało się słyszeć zza osłoniętych portierą drzwi, przez które brzydal najwidoczniej się wśliznął. - Hook, chodź tu! - Głos był damski, młody, czysty i dźwięczny. - O co chodzi?! - odkrzyknął przez ramię brzydal. - On jest tutaj. - W porządku. Pilnuj faceta - polecił Tomaszowi Quarre. Gdzieś spomiędzy brody, marynarki i wykrochmalonej kamizelki starszy pan wydobył wielki, czarny pistolet, z którym obchodził się w sposób nie wskazujący na brak obycia. Brzydal zebrał z krzesła rzeczy, które wyjęto mi z kieszeni, i zniknął za kotarą. - Proszę siadać, panie Tracy - z uśmiechem zwróciła się do mnie pani Quarre. Usiadłem. Zza portiery dobiegł nowy głos: powolny baryton z wyraźnym
brytyjskim akcentem, i to znamionującym osobę wykształconą. - Co się dzieje, Hook? - pytał głos. Ostry głos brzydala: - Dużo się dzieje. Mają nas! Właśnie wychodziłem i już na ulicy zobaczyłem tego faceta, co to ja go znam. Pięć, sześć lat temu pokazano mi go w Filadelfii. Nie wiem, jak się nazywa, ale pamiętam jego gębę. Jest z Kontynentalnej Agencji Detektywistycznej. Cofnąłem się natychmiast i razem z Elwirą obserwowaliśmy go przez okno. Łaził od domu do domu po drugiej stronie ulicy i o coś pytał. Potem przeszedł na naszą stronę i po chwili dzwoni do drzwi. Mówię starej i jej mężowi, żeby wpuścili go i próbowali coś z niego wyciągnąć. Zaczął coś zmyślać o jakimś facecie, który był świadkiem, jak jakąś starą uderzył tramwaj, ale to bzdury. Jemu chodzi o nas. Wszedłem i przystawiłem mu lufę do karku. Chciałem czekać na ciebie, ale bałem się, że coś zwącha i zwieje.
Głos o brytyjskim akcencie: - Nie powinieneś był mu się pokazywać. Oni by sobie dali z nim radę. Hook: - A co za różnica. I tak pewnie wszystko o nas wie. A nawet jak nie, to co za różnica? Cedzący słowa brytyjski głos: - Może się okazać, że to wielka różnica. To było głupie. Hook, wrzeszcząc: - Głupie, co? Według ciebie wszyscy są głupi! Wypchaj się! Kto robi całą robotę? Kto wszystko ciągnie? No?! Gdzie… Młody, damski głos: - Spokojnie, Hook, znam to już na pamięć. Szelest papierów i znowu brytyjski głos: - Rzeczywiście, Hook, masz rację. On jest detektywem. Tu jest jego legitymacja. Damski głos z drugiego pokoju: - No to co robimy? Hook: - To proste. Załatwimy kapusia. Damski głos: - I włożymy sobie pętlę na szyję?
Hook, z pogardą: - A tak to niby jej nie mamy, co? Przecież ten facet szuka nas w związku z tą sprawą w Los Angeles, nie? Głos brytyjski: - Osioł jesteś, Hook, i to beznadziejny. Załóżmy, że facet interesuje się tą sprawą z Los Angeles, co jest całkiem parawdopodobne, wobec tego co? Pracuje w Agencji Kontynentalnej. Czy możliwe, że jego firma nie wie, gdzie on jest? Na pewno wiedzą, dokąd poszedł. I pewnie wiedzą o nas tyle samo, co on. Nie ma co go zabijać. To by tylko pogorszyło sprawę. Trzeba go związać i tu zostawić. Na pewno do jutra nikt go nie zacznie szukać. Ach, jak wdzięczny byłem brytyjskiemu głosowi. Ktoś był po mojej stronie, przynajmniej na tyle, by pozwolić mi żyć. Przez ostatnie parę minut nie byłem w najlepszym nastroju. W pewien sposób fakt, że nie widziałem ludzi, którzy decydowali, czy mam żyć, czy umrzeć, czynił moje położenie jeszcze bardziej rozpaczliwym.
Teraz czułem się dużo lepiej, choć daleko mi było do radości. Czułem zaufanie do brytyjskiego głosu. Był to głos człowieka przyzwyczajonego stawiać na swoim. Hook, rycząc: - A teraz ja ci powiem, bracie! Ten facet musi zniknąć. Nie ma dwóch zdań. Ja nie ryzykuję. Gadaj sobie, co chcesz, ale ja muszę się martwić o własną głowę, a będzie dużo bezpieczniej, jeśli ten facet nie będzie mógł gadać. To pewne! Damski głos, z niesmakiem: - Och, Hook, bądź rozsądny! Głos brytyjski, nadal powoli, lecz bardzo zdecydowanie: - Nie ma co z tobą dyskutować, Hook, bo masz instynkt i rozum troglodyty. Rozumiesz tylko jeden język i w tym właśnie języku ci powiem, synu. Jeśli od teraz do momentu naszego wyjścia chciałbyś zrobić coś głupiego, to powtórz sobie dwa lub trzy razy: “Jeśli on umrze, umrę i ja”. Powiedz to tak, jakbyś cytował Biblię, bo to taka sama prawda. A potem nastąpiła cisza tak
pełna napięcia, że poczułem mrowienie mojej niezbyt wrażliwej skóry na głowie. Kiedy w końcu jakiś głos przerwał tę ciszę, mimo że był cichy i delikatny, podskoczyłem, jakby to był strzał. Był to ów brytyjski głos, pewny siebie i zwycięski, więc zacząłem znów oddychać. - Najpierw wyprowadzimy staruszków - mówił głos. - Ty Hook, zajmiesz się naszym gościem. Zwiąż go, a ja wezmę akcje. Za niecałe pół godziny już nas tu nie będzie. Portiery rozsunęły się i do pokoju wszedł Hook, groźny Hook, na którego bladożółtej twarzy odcinały się zielonkawe piegi. Skierował na mnie rewolwer i krótko i ostro zwrócił się do państwa Quarre: - Chce was widzieć. Państwo Quarre wstali i wyszli. Tymczasem Hook, ciągle trzymając mnie na muszce, zerwał pluszowe sznury przytrzymujące portiery. Podszedł do mnie i przywiązał mnie dokładnie do krzesła: ręce do poręczy, nogi
do nóg krzesła, moje ciało do oparcia i siedzenia, i zakończył dzieło kneblując mnie rogiem wyjątkowo dobrze wypchanej poduszki. Kiedy skończył mnie przywiązywać i odszedł kawałek, by się nacieszyć moim widokiem, usłyszałem ciche zamykanie drzwi frontowych, a potem lekkie kroki nad głową. Hook spojrzał w kierunku kroków, a jego małe, wodniste oczka złagodniały. - Elwira! - zawołał cicho. Portiery wybrzuszyły się, jakby ktoś za nimi stał, i usłyszałem znany mi już dźwięczny damski głos. - Co? - Chodź tu. - Lepiej nie. On… - Co tam on. Chodź! - wybuchnął Hook. Weszła do pokoju i w świetle lampy zobaczyłem dwudziestoparoletnią dziewczynę, szczupłą i gibką, ubraną do wyjścia; tylko kapelusz trzymała w ręku. Biała twarz okolona masą ognistorudych włosów. Szare jak dym oczy - choć piękne, to
jednak zbyt szeroko rozstawione, by budzić zaufanie - śmiały się ze mnie. I jej czerwone usta też się śmiały, odsłaniając drobne, ostre jak u zwierzątka zęby. Była piękna jak diabeł i dwa razy tak niebezpieczna. Śmiała się ze mnie - grubego faceta, związanego, jak mięso do pieczenia, czerwonym pluszowym sznurem, z rogiem zielonej poduszki w ustach. - Czego chcesz? - spytała brzydala. Mówił szeptem, co chwila z niepokojem spoglądając w górę, skąd dochodziły ciągle odgłosy miękkich kroków. - Co ty na to, żebyśmy go wyeliminowali? Z jej dymnoszarych oczu zniknęło rozbawienie, zaczęła kalkulować. - On ma sto tysięcy, jedna trzecia należy do mnie. Chyba nie myślisz, że przechrapię taką okazję, co? Na pewno nie. A gdybyśmy tak zdobyli całe sto tysięcy? - Jak? - Zostaw to mnie, dziecino, zostaw to mnie. Pójdziesz ze
mną, jak będę miał wszystko? Wiesz, że będę dla ciebie dobry. Dziewczyna uśmiechnęła się, jak mi się wydawało, pogardliwie, ale jemu najwidoczniej się to podobało. - Mowa, że będziesz dla mnie dobry - powiedziała - ale słuchaj, nie uda nam się to, jeśli go nie załatwisz. Znam go! Nie ruszę się stąd z niczym, co do niego należy, jeśli on nie będzie tak załatwiony, że nie zdoła nas dorwać. Hook oblizał wargi i rozglądał się po pokoju, nie patrząc na nic konkretnie. Najwyraźniej nie chciał mieć do czynienia z właścicielem brytyjskiego akcentu. Pożądanie było jednak silniejsze od strachu. - Zrobię to - wybuchnął. - Załatwię go. Ale czy mówisz poważnie? Na pewno pójdziesz ze mną, jak go załatwię? Dziewczyna wyciągnęła rękę. - Umowa stoi - powiedziała, a on jej uwierzył. Jego brzydka twarz rozpromieniła się i poczerwieniała, i malowało się na niej bezgraniczne szczęście.
Odetchnął głęboko i wyprostował ramiona. Na jego miejscu też pewnie byłbym jej uwierzył - każdy z nas dał się kiedyś na coś takiego nabrać - ale patrząc na to z boku, związany, wiedziałem, że baryłka nitrogliceryny byłaby dla niego bezpieczniejsza niż ta dziewczyna. Bo dziewczyna była niebezpieczna. Ciężkie czasy nadchodziły dla Hooka. - Zrobimy tak - zaczął Hook i przerwał, bo język stanął mu kołkiem. W sąsiednim pokoju słychać było kroki. Zza portier usłyszeliśmy brytyjski głos, teraz bardzo rozgoryczony: - Tego już naprawdę za wiele. Tylko na chwilę was zostawiłem i już narobiliście szkody - wymawiał “naphawdę” i “rhobiliście”. - Co ci strzeliło do głowy, Elwiro, żeby tu wchodzić i pokazywać się naszemu detektywowi? Strach zabłysnął na moment w jej szarych oczach, a potem rzekła spokojnie: - Uważaj, bo jeszcze bardziej zżółkniesz ze strachu. Twój
cenny kark i tak ocaleje bez tego ciągłego pilnowania. Portiery rozsunęły się i wyciągnąłem szyję, by po raz pierwszy zobaczyć człowieka, dzięki któremu wciąż jeszcze żyłem. Ujrzałem niskiego, grubego mężczyznę, w kapeluszu i płaszczu, z brązową torbą podróżną w ręce. Potem jego twarz zbliżyła się do światła padającego od lampy i zobaczyłem, że jest to twarz Chińczyka. Grubego, niskiego Chińczyka, którego ubranie było nieskazitelne i tak samo brytyjskie jak jego akcent. - Kolor nie ma tu nic do rzeczy - powiedział i dopiero wtedy zrozumiałem kąśliwą uwagę dziewczyny. - To tylko kwestia zdrowego rozsądku. Jego twarz była żółtą maską, a głos miał równie beznamiętny i spokojny jak przedtem, ale widać było, że jest tak samo pod urokiem dziewczyny jak brzydal, w przeciwnym razie jej gadanie nie zwabiłoby go tak łatwo do pokoju. Wątpiłem jednak, czy ruda tak samo łatwo poradzi sobie z tym zangliczałym Azjatą
jak z Hookiem. - Nie było żadnego powodu - ciągnął Chińczyk - by ten facet widział którekolwiek z nas. - Po raz pierwszy spojrzał na mnie swoimi małymi, matowymi oczami, podobnymi do dwóch czarnych ziarenek. - Całkiem możliwe, że nie znał nikogo z nas, nawet z opisu. Pokazywanie mu się jest totalną głupotą. - O rany, Tai - wykrzyknął Hook. - Przestań truć. Co za różnica? Załatwię go i po sprawie. Chińczyk postawił swą brązową torbę i pokręcił głową. - Nie będzie żadnego zabijania - wycedził - lub też będzie go całkiem sporo. Mam nadzieję, Hook, że dobrze mnie zrozumiałeś. Chyba jednak nie zrozumiał. Jego grdyka ruszała się i widać było, że z trudem przełyka ślinę, a ja, zakneblowany poduszką, jeszcze raz (w duchu) podziękowałem Chińczykowi. I wtedy ruda diablica wtrąciła swoje trzy grosze. - Hook zawsze tylko gada - powiedziała.
Brzydka twarz Hooka poczerwieniała na to przypomnienie obietnicy załatwienia Chińczyka; przełknął jeszcze raz, a jego oczy zdradzały, że najchętniej zapadłby się pod ziemię. Dziewczyna trzymała go w garści; jej wpływ był silniejszy niż jego strach. Podszedł szybko do Chińczyka i, wyższy o całą głowę, zmierzył go groźnym wzrokiem. - Tai - warknął. - Koniec z tobą. Rzygać mi się chce od twojego ważniactwa, jakbyś był królem czy czymś. Ja… Zająknął się i zamilkł. Tai patrzył na niego oczami, które były tak twarde i czarne, i nieludzkie jak dwa kawałki węgla. Hook zacisnął wargi i cofnął się. Przestałem się pocić. Żółty znowu wygrał. Zapomniałem jednak o rudowłosej diablicy. Zaśmiała się, a jej ironiczny śmiech był pewnie dla brzydala jak cięcie brzytwą. Wydał głęboki ryk i jego wielka pięść wylądowała na okrągłej, bladej twarzy
Chińczyka. Siła ciosu rzuciła Taia w róg pokoju, wylądował na boku, lecąc nie spuszczał jednak brzydala z oka; jeszcze zanim upadł, zdążył wyciągnąć pistolet, a mówić zaczął, zanim jeszcze jego nogi spoczęły na podłodze. Mówił dalej kulturalnie, z brytyjskim akcentem: - Później załatwimy tę sprawę między sobą. Teraz rzucasz pistolet i stoisz spokojnie, dopóki nie wstanę. Pistolet - tylko na wpół wyjęty z kieszeni, kiedy Azjata wziął Hooka na muszkę - upadł głucho na dywan. Hook stał sztywno, dysząc ciężko, i wszystkie piegi wyraźne były na brudnej bieli jego przestraszonej twarzy. Spojrzałem na dziewczynę. Patrzyła na Hooka z pogardą, ale bez rozczarowania. I wtedy dokonałem odkrycia: coś zmieniło się w pokoju koło niej! Zamknąłem oczy i próbowałem przywołać obraz pokoju sprzed walki. Otwierając oczy miałem już gotową odpowiedź.
Na stole koło dziewczyny leżała przedtem jakaś książka i pisma. Teraz ich nie było. Około pół metra dalej stała brązowa torba, którą przyniósł Tai. Załóżmy, że w torbie znajdowały się akcje ze skoku w Los Angeles, o którym mówili. Pewnie tak było. Co teraz? Teraz pewnie była w niej książka i pisma ze stołu. Dziewczyna sprowokowała kłótnię między mężczyznami, żeby odwrócić ich uwagę, i dokonała zamiany. Gdzie wobec tego jest łup? Tego nie wiedziałem; był chyba jednak za duży, by mogła go mieć przy sobie. Tuż za stołem stała kanapa, przykryta szeroką, czerwoną, spływającą do ziemi narzutą. Przeniosłem wzrok z kanapy na dziewczynę. Obserwowała mnie i w jej oczach, gdy napotkały moje wracające od kanapy spojrzenie, błyszczała radość. A więc kanapa! Tymczasem Chińczyk odebrał Hookowi pistolet i mówił: - Gdybym nie czuł takiej niechęci do morderstwa i nie uważał, że możesz się przydać Elwirze i mnie, to na pewno
uwolniłbym nas od obciążenia, jakim jest twoja głupota. Ale dam ci jeszcze jedną szansę. Radzę ci jednak, byś pomyślał, zanim poddasz się znowu jednemu ze swoich gwałtownych impulsów. Czy to ty nakładłaś Hookowi do głowy tych głupich pomysłów? - zwrócił się do dziewczyny. - Do jego głowy nic nie da się nakłaść - zaśmiała się. - Może masz rację - powiedział i podszedł, by sprawdzić wiązania wokół moich rąk i ciała. Stwierdziwszy, że są w porządku, podniósł brązową torbę i oddał Hookowi pistolet. - Masz swój pistolet, Hook, i bądź rozsądny. Idziemy. Staruszek i jego żona zrobią, co im poleciłem. Są już w drodze do miasta, którego nazwy nie ma sensu wymieniać przy naszym przyjacielu, i będą tam czekać na nas i na swoją część akcji. Nie warto chyba nawet wspominać, że czekać będą długo - są już wyłączeni. Ale między nami nie powinno być już zdrady. Jeśli ma nam się udać, to musimy sobie pomagać.
W myśl najlepszych zasad dramaturgii powinni byli wygłosić do mnie jakieś sarkastyczne przemowy, ale nie zrobili tego. Przeszli obok mnie bez choćby pożegnalnego spojrzenia i zniknęli w ciemnościach hallu. Nagle Chińczyk pojawił się znów w pokoju: na palcach, z otwartym nożem w jednej ręce i pistoletem w drugiej. I to temu człowiekowi dziękowałem za ocalenie mi życia! Pochylił się nade mną. Nóż zbliżył się do mojego prawego boku i sznur, który przytrzymywał moje ramię, zwolnił ucisk. Zacząłem znowu oddychać i na nowo poczułem bicie serca. - Hook wróci - szepnął Tai i już go nie było. Na dywanie, mniej więcej metr przede mną, leżał pistolet. Drzwi wejściowe zamknęły się i na chwilę pozostałem w domu sam. Chyba nie macie wątpliwości, że poświęciłem tę chwilę na walkę z czerwonym pluszowym sznurem. Tai przeciął jeden odcinek, luzując tym trochę moje
prawe ramię i dając mi nieco swobody, lecz wolny nie byłem. A zapowiedź: “Hook wróci” była wystarczającą zachętą do walki z mymi okowami. Teraz zrozumiałem, dlaczego Chińczyk tak nalegał, by ocalić mi życie. To ja miałem być bronią, która zlikwiduje Hooka. Chińczyk domyślał się, że jak tylko znajdą się na ulicy, Hook wymyśli jakiś pretekst, by wrócić do domu i mnie załatwić. Gdyby sam na to nie wpadł, Chińczyk mu to zasugeruje. Zostawił więc pistolet na widoku i poluzował sznury na tyle, bym uwolnił się dopiero, gdy on będzie już bezpieczny. Całe to moje myślenie było zajęciem ubocznym i nie zakłócało prób uwolnienia się. Odpowiedź na pytanie “dlaczego?” nie była w tej chwili najważniejsza - musiałem dobrać się do pistoletu, zanim wróci brzydal. W momencie gdy otwierały się drzwi frontowe, miałem już oswobodzoną prawą rękę i wyjmowałem z ust róg poduszki. Reszta mojego ciała opleciona