uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 243
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 896

Dashiell Hammett - Dziewczyna o srebrnych oczach

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :285.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Dashiell Hammett - Dziewczyna o srebrnych oczach.pdf

uzavrano EBooki D Dashiell Hammett
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 44 osób, 42 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 135 stron)

Dashiell Hammett Dziewczyna o srebrnych oczach Polski Związek Niewidomych Zakład Wydawnictw i Nagrań Warszawa 1990 Przełożyła Maja Gottesman Tłoczono w nakładzie 10 egz. pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Pap. kart. 140 g kl. III_Bą1 Przedruk z wydawnictwa “Iskry”, Warszawa 1988 Pisała J. Szopa Korekty dokonały: K. Markiewicz i K. Kruk Dom przy Turk Street Dowiedziałem się, że człowiek, na którego poluję, mieszka gdzieś przy Turk Street, ale mój informator nie potrafił podać mi numeru domu. Tak więc pewnego deszczowego popołudnia wędrowałem tą ulicą, dzwoniąc do kolejnych domów i recytując taką oto historyjkę: “Jestem z kancelarii adwokackiej Wellington i Berkeley. Jedna z naszych klientek, starsza pani, została w zeszłym tygodniu

wyrzucona z tylnej platformy tramwaju i doznała ciężkich obrażeń. Wśród świadków tego wypadku był pewien młody mężczyzna, którego nazwiska nie znamy. Dowiedzieliśmy się, że gdzieś tu mieszka”. Potem opisywałem poszukiwanego przeze mnie mężczyznę i pytałem: “Czy mieszka tu ktoś o takim wyglądzie?” Wzdłuż całej jednej strony ulicy słyszałem ciągle tylko: “Nie”. “Nie”. “Nie”. Przeszedłem na drugą stronę i zacząłem robić to samo. Pierwszy dom: “Nie”. Drugi: “Nie”. Trzeci. Czwarty. Piąty… Na mój pierwszy dzwonek nikt nie otworzył. Po chwili zadzwoniłem znowu. Już byłem pewien, że nie ma nikogo, kiedy klamka lekko się poruszyła i drzwi otworzyła nieduża, starsza kobieta, z jakąś szarą robótką na drutach w ręku, o wyblakłych oczach mrugających przyjaźnie za okularami w złotej oprawie. Na czarnej sukience nosiła mocno wykrochmalony fartuch. - Dobry wieczór - powiedziała cienkim, sympatycznym głosem. -

Przepraszam, że pan czekał. Ale zawsze zanim otworzę, sprawdzam, kto jest za drzwiami. Starsze panie bywają ostrożne. - Przepraszam, że przeszkadzam - zacząłem - ale… - Niech pan wejdzie. - Chciałem tylko o coś zapytać. Nie zajmę pani dużo czasu. - Proszę jednak wejść - powiedziała i dodała z udaną surowością - herbata mi stygnie. Wzięła mój mokry kapelusz i płaszcz i poprowadziła mnie wąskim korytarzem do słabo oświetlonego pokoju. Siedzący tam stary, tęgi mężczyzna z rzadką siwą brodą opadającą na biały gors, równie mocno wykrochmalony jak fartuch kobiety, wstał na nasz widok. - Tomaszu - powiedziała - to jest pan… - Tracy - podsunąłem, bo to właśnie nazwisko podawałem innym mieszkańcom ulicy, i zarumieniłem się jak chyba nigdy od piętnastu lat. Takim ludziom się nie kłamie. Jak się okazało, nazywali się Quarre i byli kochającym się

starym małżeństwem. Ona zwracała się do niego “Tomaszu” i obracała to imię w ustach, jakby jej smakowało. On mówił do niej “moja droga”, a dwa razy nawet wstał, aby poprawić poduszki, o które opierała się swymi delikatnymi plecami. Zanim udało mi się skłonić ich do wysłuchania mojego pytania, musiałem wypić z nimi filiżankę herbaty i zjeść parę małych korzennych ciasteczek. Następnie pani Quarre wydała kilka współczujących cmoknięć, podczas gdy ja opowiadałem o staruszce, która wypadła z tramwaju. Potem staruszek wymamrotał w brodę “to straszne” i poczęstował mnie grubym cygarem. Wreszcie skończyłem z wypadkiem i opisałem im poszukiwanego przeze mnie mężczyznę. - Tomaszu - powiedziała pani Quarre - czy to nie ten młody człowiek, który mieszka w tym domu z poręczami, ten który zawsze wygląda na stroskanego? Staruszek gładził śnieżną brodę, zastanawiał się przez chwilę.

- Moja droga, ale czy on nie ma czasem ciemnych włosów? - odezwał się w końcu. Starsza pani rozpromieniła się. - Tomasz jest taki spostrzegawczy - powiedziała z dumą. - Zapomniałam, ale ten młody mężczyzna, o którym mówiłam, rzeczywiście ma ciemne włosy, więc to nie może być on. Potem staruszek zasugerował, że to pewien młodzieniec mieszkający kilka domów dalej może być tym, którego szukam. Dopiero po dłuższej dyskusji zdeecydowali, że jest on zbyt wysoki i zbyt stary. Pani Quarre zaproponowała kogoś innego. Przedyskutowali i tę kandydaturę, a następnie odrzucili. Tomasz znów wysunął kogoś, kto po rozważeniu sprawy też został odrzucony. Paplali dalej. Zapadł zmrok. Starszy pan zapalił stojącą lampę, która rzucała na nas łagodne, żółte światło, resztę pokoju pozostawiając w mroku. Pokój był duży i zagracony; wisiały w nim grube zasłony i stały ciężkie,

masywne, wypchane włosiem meble z ubiegłego wieku. Nie oczekiwałem już żadnej pomocy z ich strony, ale zrobiło mi się przyjemnie, a cygaro było wyśmienite. Jeszcze zdążę wyjść na tę pluchę, jak wypalę. Coś zimnego dotknęło mojego karku. - Wstawaj! Nie wstałem. Nie mogłem. Byłem sparaliżowany. Siedziałem i gapiłem się na państwa Quarre. I patrząc na nich wiedziałem, że to niemożliwe, by coś zimnego dotykało mego karku, i że to po prostu niemożliwe, by ostry głos kazał mi wstać. To nie było możliwe! Pani Quarre nadal siedziała sztywno wyprostowana i wsparta o poduszki, które jej mąż poprawił; jej oczy zza okularów nadal mrugały przyjaźnie. Starszy pan dalej gładził swą siwą brodę i leniwie wypuszczał nosem dym z cygara. Zaraz zaczną znowu mówić o tym młodym sąsiedzie, który może być człowiekiem przeze mnie poszukiwanym. Nic się nie stało. Zdrzemnąłem się tylko.

- Wstawaj! - Owo zimne coś, dotykające mego karku, wbijało mi się w ciało. Wstałem. - Przeszukaj go - dobiegł mnie z tyłu ten sam ostry głos. Starszy pan powoli odłożył cygaro, podszedł i obmacał mnie ostrożnie. Stwierdziwszy, że nie jestem uzbrojony, opróżnił moje kieszenie, wyrzucając zawartość na krzesło, z którego właśnie wstałem. - To wszystko - powiedział do kogoś stojącego za mną i wrócił na swoje miejsce. - Odwróć się - rozkazał mi ten sam ostry głos. Odwróciłem się i zobaczyłem wysokiego, ponurego, wychudzonego mężczyznę, mniej więcej w moim wieku, to znaczy lat trzydziestu pięciu. Miał brzydką twarz - kościstą, o zapadłych policzkach, upstrzoną wielkimi bladymi piegami. Jego oczy były wodnistoniebieskie, a nos i broda sterczące. - Znasz mnie? - zapytał. - Nie. - Kłamiesz! Nie polemizowałem z nim; w

wielkiej, piegowatej dłoni trzymał pistolet. - Zanim z tobą skończę, poznasz mnie całkiem dobrze - zagroził. - Hook! - dało się słyszeć zza osłoniętych portierą drzwi, przez które brzydal najwidoczniej się wśliznął. - Hook, chodź tu! - Głos był damski, młody, czysty i dźwięczny. - O co chodzi?! - odkrzyknął przez ramię brzydal. - On jest tutaj. - W porządku. Pilnuj faceta - polecił Tomaszowi Quarre. Gdzieś spomiędzy brody, marynarki i wykrochmalonej kamizelki starszy pan wydobył wielki, czarny pistolet, z którym obchodził się w sposób nie wskazujący na brak obycia. Brzydal zebrał z krzesła rzeczy, które wyjęto mi z kieszeni, i zniknął za kotarą. - Proszę siadać, panie Tracy - z uśmiechem zwróciła się do mnie pani Quarre. Usiadłem. Zza portiery dobiegł nowy głos: powolny baryton z wyraźnym

brytyjskim akcentem, i to znamionującym osobę wykształconą. - Co się dzieje, Hook? - pytał głos. Ostry głos brzydala: - Dużo się dzieje. Mają nas! Właśnie wychodziłem i już na ulicy zobaczyłem tego faceta, co to ja go znam. Pięć, sześć lat temu pokazano mi go w Filadelfii. Nie wiem, jak się nazywa, ale pamiętam jego gębę. Jest z Kontynentalnej Agencji Detektywistycznej. Cofnąłem się natychmiast i razem z Elwirą obserwowaliśmy go przez okno. Łaził od domu do domu po drugiej stronie ulicy i o coś pytał. Potem przeszedł na naszą stronę i po chwili dzwoni do drzwi. Mówię starej i jej mężowi, żeby wpuścili go i próbowali coś z niego wyciągnąć. Zaczął coś zmyślać o jakimś facecie, który był świadkiem, jak jakąś starą uderzył tramwaj, ale to bzdury. Jemu chodzi o nas. Wszedłem i przystawiłem mu lufę do karku. Chciałem czekać na ciebie, ale bałem się, że coś zwącha i zwieje.

Głos o brytyjskim akcencie: - Nie powinieneś był mu się pokazywać. Oni by sobie dali z nim radę. Hook: - A co za różnica. I tak pewnie wszystko o nas wie. A nawet jak nie, to co za różnica? Cedzący słowa brytyjski głos: - Może się okazać, że to wielka różnica. To było głupie. Hook, wrzeszcząc: - Głupie, co? Według ciebie wszyscy są głupi! Wypchaj się! Kto robi całą robotę? Kto wszystko ciągnie? No?! Gdzie… Młody, damski głos: - Spokojnie, Hook, znam to już na pamięć. Szelest papierów i znowu brytyjski głos: - Rzeczywiście, Hook, masz rację. On jest detektywem. Tu jest jego legitymacja. Damski głos z drugiego pokoju: - No to co robimy? Hook: - To proste. Załatwimy kapusia. Damski głos: - I włożymy sobie pętlę na szyję?

Hook, z pogardą: - A tak to niby jej nie mamy, co? Przecież ten facet szuka nas w związku z tą sprawą w Los Angeles, nie? Głos brytyjski: - Osioł jesteś, Hook, i to beznadziejny. Załóżmy, że facet interesuje się tą sprawą z Los Angeles, co jest całkiem parawdopodobne, wobec tego co? Pracuje w Agencji Kontynentalnej. Czy możliwe, że jego firma nie wie, gdzie on jest? Na pewno wiedzą, dokąd poszedł. I pewnie wiedzą o nas tyle samo, co on. Nie ma co go zabijać. To by tylko pogorszyło sprawę. Trzeba go związać i tu zostawić. Na pewno do jutra nikt go nie zacznie szukać. Ach, jak wdzięczny byłem brytyjskiemu głosowi. Ktoś był po mojej stronie, przynajmniej na tyle, by pozwolić mi żyć. Przez ostatnie parę minut nie byłem w najlepszym nastroju. W pewien sposób fakt, że nie widziałem ludzi, którzy decydowali, czy mam żyć, czy umrzeć, czynił moje położenie jeszcze bardziej rozpaczliwym.

Teraz czułem się dużo lepiej, choć daleko mi było do radości. Czułem zaufanie do brytyjskiego głosu. Był to głos człowieka przyzwyczajonego stawiać na swoim. Hook, rycząc: - A teraz ja ci powiem, bracie! Ten facet musi zniknąć. Nie ma dwóch zdań. Ja nie ryzykuję. Gadaj sobie, co chcesz, ale ja muszę się martwić o własną głowę, a będzie dużo bezpieczniej, jeśli ten facet nie będzie mógł gadać. To pewne! Damski głos, z niesmakiem: - Och, Hook, bądź rozsądny! Głos brytyjski, nadal powoli, lecz bardzo zdecydowanie: - Nie ma co z tobą dyskutować, Hook, bo masz instynkt i rozum troglodyty. Rozumiesz tylko jeden język i w tym właśnie języku ci powiem, synu. Jeśli od teraz do momentu naszego wyjścia chciałbyś zrobić coś głupiego, to powtórz sobie dwa lub trzy razy: “Jeśli on umrze, umrę i ja”. Powiedz to tak, jakbyś cytował Biblię, bo to taka sama prawda. A potem nastąpiła cisza tak

pełna napięcia, że poczułem mrowienie mojej niezbyt wrażliwej skóry na głowie. Kiedy w końcu jakiś głos przerwał tę ciszę, mimo że był cichy i delikatny, podskoczyłem, jakby to był strzał. Był to ów brytyjski głos, pewny siebie i zwycięski, więc zacząłem znów oddychać. - Najpierw wyprowadzimy staruszków - mówił głos. - Ty Hook, zajmiesz się naszym gościem. Zwiąż go, a ja wezmę akcje. Za niecałe pół godziny już nas tu nie będzie. Portiery rozsunęły się i do pokoju wszedł Hook, groźny Hook, na którego bladożółtej twarzy odcinały się zielonkawe piegi. Skierował na mnie rewolwer i krótko i ostro zwrócił się do państwa Quarre: - Chce was widzieć. Państwo Quarre wstali i wyszli. Tymczasem Hook, ciągle trzymając mnie na muszce, zerwał pluszowe sznury przytrzymujące portiery. Podszedł do mnie i przywiązał mnie dokładnie do krzesła: ręce do poręczy, nogi

do nóg krzesła, moje ciało do oparcia i siedzenia, i zakończył dzieło kneblując mnie rogiem wyjątkowo dobrze wypchanej poduszki. Kiedy skończył mnie przywiązywać i odszedł kawałek, by się nacieszyć moim widokiem, usłyszałem ciche zamykanie drzwi frontowych, a potem lekkie kroki nad głową. Hook spojrzał w kierunku kroków, a jego małe, wodniste oczka złagodniały. - Elwira! - zawołał cicho. Portiery wybrzuszyły się, jakby ktoś za nimi stał, i usłyszałem znany mi już dźwięczny damski głos. - Co? - Chodź tu. - Lepiej nie. On… - Co tam on. Chodź! - wybuchnął Hook. Weszła do pokoju i w świetle lampy zobaczyłem dwudziestoparoletnią dziewczynę, szczupłą i gibką, ubraną do wyjścia; tylko kapelusz trzymała w ręku. Biała twarz okolona masą ognistorudych włosów. Szare jak dym oczy - choć piękne, to

jednak zbyt szeroko rozstawione, by budzić zaufanie - śmiały się ze mnie. I jej czerwone usta też się śmiały, odsłaniając drobne, ostre jak u zwierzątka zęby. Była piękna jak diabeł i dwa razy tak niebezpieczna. Śmiała się ze mnie - grubego faceta, związanego, jak mięso do pieczenia, czerwonym pluszowym sznurem, z rogiem zielonej poduszki w ustach. - Czego chcesz? - spytała brzydala. Mówił szeptem, co chwila z niepokojem spoglądając w górę, skąd dochodziły ciągle odgłosy miękkich kroków. - Co ty na to, żebyśmy go wyeliminowali? Z jej dymnoszarych oczu zniknęło rozbawienie, zaczęła kalkulować. - On ma sto tysięcy, jedna trzecia należy do mnie. Chyba nie myślisz, że przechrapię taką okazję, co? Na pewno nie. A gdybyśmy tak zdobyli całe sto tysięcy? - Jak? - Zostaw to mnie, dziecino, zostaw to mnie. Pójdziesz ze

mną, jak będę miał wszystko? Wiesz, że będę dla ciebie dobry. Dziewczyna uśmiechnęła się, jak mi się wydawało, pogardliwie, ale jemu najwidoczniej się to podobało. - Mowa, że będziesz dla mnie dobry - powiedziała - ale słuchaj, nie uda nam się to, jeśli go nie załatwisz. Znam go! Nie ruszę się stąd z niczym, co do niego należy, jeśli on nie będzie tak załatwiony, że nie zdoła nas dorwać. Hook oblizał wargi i rozglądał się po pokoju, nie patrząc na nic konkretnie. Najwyraźniej nie chciał mieć do czynienia z właścicielem brytyjskiego akcentu. Pożądanie było jednak silniejsze od strachu. - Zrobię to - wybuchnął. - Załatwię go. Ale czy mówisz poważnie? Na pewno pójdziesz ze mną, jak go załatwię? Dziewczyna wyciągnęła rękę. - Umowa stoi - powiedziała, a on jej uwierzył. Jego brzydka twarz rozpromieniła się i poczerwieniała, i malowało się na niej bezgraniczne szczęście.

Odetchnął głęboko i wyprostował ramiona. Na jego miejscu też pewnie byłbym jej uwierzył - każdy z nas dał się kiedyś na coś takiego nabrać - ale patrząc na to z boku, związany, wiedziałem, że baryłka nitrogliceryny byłaby dla niego bezpieczniejsza niż ta dziewczyna. Bo dziewczyna była niebezpieczna. Ciężkie czasy nadchodziły dla Hooka. - Zrobimy tak - zaczął Hook i przerwał, bo język stanął mu kołkiem. W sąsiednim pokoju słychać było kroki. Zza portier usłyszeliśmy brytyjski głos, teraz bardzo rozgoryczony: - Tego już naprawdę za wiele. Tylko na chwilę was zostawiłem i już narobiliście szkody - wymawiał “naphawdę” i “rhobiliście”. - Co ci strzeliło do głowy, Elwiro, żeby tu wchodzić i pokazywać się naszemu detektywowi? Strach zabłysnął na moment w jej szarych oczach, a potem rzekła spokojnie: - Uważaj, bo jeszcze bardziej zżółkniesz ze strachu. Twój

cenny kark i tak ocaleje bez tego ciągłego pilnowania. Portiery rozsunęły się i wyciągnąłem szyję, by po raz pierwszy zobaczyć człowieka, dzięki któremu wciąż jeszcze żyłem. Ujrzałem niskiego, grubego mężczyznę, w kapeluszu i płaszczu, z brązową torbą podróżną w ręce. Potem jego twarz zbliżyła się do światła padającego od lampy i zobaczyłem, że jest to twarz Chińczyka. Grubego, niskiego Chińczyka, którego ubranie było nieskazitelne i tak samo brytyjskie jak jego akcent. - Kolor nie ma tu nic do rzeczy - powiedział i dopiero wtedy zrozumiałem kąśliwą uwagę dziewczyny. - To tylko kwestia zdrowego rozsądku. Jego twarz była żółtą maską, a głos miał równie beznamiętny i spokojny jak przedtem, ale widać było, że jest tak samo pod urokiem dziewczyny jak brzydal, w przeciwnym razie jej gadanie nie zwabiłoby go tak łatwo do pokoju. Wątpiłem jednak, czy ruda tak samo łatwo poradzi sobie z tym zangliczałym Azjatą

jak z Hookiem. - Nie było żadnego powodu - ciągnął Chińczyk - by ten facet widział którekolwiek z nas. - Po raz pierwszy spojrzał na mnie swoimi małymi, matowymi oczami, podobnymi do dwóch czarnych ziarenek. - Całkiem możliwe, że nie znał nikogo z nas, nawet z opisu. Pokazywanie mu się jest totalną głupotą. - O rany, Tai - wykrzyknął Hook. - Przestań truć. Co za różnica? Załatwię go i po sprawie. Chińczyk postawił swą brązową torbę i pokręcił głową. - Nie będzie żadnego zabijania - wycedził - lub też będzie go całkiem sporo. Mam nadzieję, Hook, że dobrze mnie zrozumiałeś. Chyba jednak nie zrozumiał. Jego grdyka ruszała się i widać było, że z trudem przełyka ślinę, a ja, zakneblowany poduszką, jeszcze raz (w duchu) podziękowałem Chińczykowi. I wtedy ruda diablica wtrąciła swoje trzy grosze. - Hook zawsze tylko gada - powiedziała.

Brzydka twarz Hooka poczerwieniała na to przypomnienie obietnicy załatwienia Chińczyka; przełknął jeszcze raz, a jego oczy zdradzały, że najchętniej zapadłby się pod ziemię. Dziewczyna trzymała go w garści; jej wpływ był silniejszy niż jego strach. Podszedł szybko do Chińczyka i, wyższy o całą głowę, zmierzył go groźnym wzrokiem. - Tai - warknął. - Koniec z tobą. Rzygać mi się chce od twojego ważniactwa, jakbyś był królem czy czymś. Ja… Zająknął się i zamilkł. Tai patrzył na niego oczami, które były tak twarde i czarne, i nieludzkie jak dwa kawałki węgla. Hook zacisnął wargi i cofnął się. Przestałem się pocić. Żółty znowu wygrał. Zapomniałem jednak o rudowłosej diablicy. Zaśmiała się, a jej ironiczny śmiech był pewnie dla brzydala jak cięcie brzytwą. Wydał głęboki ryk i jego wielka pięść wylądowała na okrągłej, bladej twarzy

Chińczyka. Siła ciosu rzuciła Taia w róg pokoju, wylądował na boku, lecąc nie spuszczał jednak brzydala z oka; jeszcze zanim upadł, zdążył wyciągnąć pistolet, a mówić zaczął, zanim jeszcze jego nogi spoczęły na podłodze. Mówił dalej kulturalnie, z brytyjskim akcentem: - Później załatwimy tę sprawę między sobą. Teraz rzucasz pistolet i stoisz spokojnie, dopóki nie wstanę. Pistolet - tylko na wpół wyjęty z kieszeni, kiedy Azjata wziął Hooka na muszkę - upadł głucho na dywan. Hook stał sztywno, dysząc ciężko, i wszystkie piegi wyraźne były na brudnej bieli jego przestraszonej twarzy. Spojrzałem na dziewczynę. Patrzyła na Hooka z pogardą, ale bez rozczarowania. I wtedy dokonałem odkrycia: coś zmieniło się w pokoju koło niej! Zamknąłem oczy i próbowałem przywołać obraz pokoju sprzed walki. Otwierając oczy miałem już gotową odpowiedź.

Na stole koło dziewczyny leżała przedtem jakaś książka i pisma. Teraz ich nie było. Około pół metra dalej stała brązowa torba, którą przyniósł Tai. Załóżmy, że w torbie znajdowały się akcje ze skoku w Los Angeles, o którym mówili. Pewnie tak było. Co teraz? Teraz pewnie była w niej książka i pisma ze stołu. Dziewczyna sprowokowała kłótnię między mężczyznami, żeby odwrócić ich uwagę, i dokonała zamiany. Gdzie wobec tego jest łup? Tego nie wiedziałem; był chyba jednak za duży, by mogła go mieć przy sobie. Tuż za stołem stała kanapa, przykryta szeroką, czerwoną, spływającą do ziemi narzutą. Przeniosłem wzrok z kanapy na dziewczynę. Obserwowała mnie i w jej oczach, gdy napotkały moje wracające od kanapy spojrzenie, błyszczała radość. A więc kanapa! Tymczasem Chińczyk odebrał Hookowi pistolet i mówił: - Gdybym nie czuł takiej niechęci do morderstwa i nie uważał, że możesz się przydać Elwirze i mnie, to na pewno

uwolniłbym nas od obciążenia, jakim jest twoja głupota. Ale dam ci jeszcze jedną szansę. Radzę ci jednak, byś pomyślał, zanim poddasz się znowu jednemu ze swoich gwałtownych impulsów. Czy to ty nakładłaś Hookowi do głowy tych głupich pomysłów? - zwrócił się do dziewczyny. - Do jego głowy nic nie da się nakłaść - zaśmiała się. - Może masz rację - powiedział i podszedł, by sprawdzić wiązania wokół moich rąk i ciała. Stwierdziwszy, że są w porządku, podniósł brązową torbę i oddał Hookowi pistolet. - Masz swój pistolet, Hook, i bądź rozsądny. Idziemy. Staruszek i jego żona zrobią, co im poleciłem. Są już w drodze do miasta, którego nazwy nie ma sensu wymieniać przy naszym przyjacielu, i będą tam czekać na nas i na swoją część akcji. Nie warto chyba nawet wspominać, że czekać będą długo - są już wyłączeni. Ale między nami nie powinno być już zdrady. Jeśli ma nam się udać, to musimy sobie pomagać.

W myśl najlepszych zasad dramaturgii powinni byli wygłosić do mnie jakieś sarkastyczne przemowy, ale nie zrobili tego. Przeszli obok mnie bez choćby pożegnalnego spojrzenia i zniknęli w ciemnościach hallu. Nagle Chińczyk pojawił się znów w pokoju: na palcach, z otwartym nożem w jednej ręce i pistoletem w drugiej. I to temu człowiekowi dziękowałem za ocalenie mi życia! Pochylił się nade mną. Nóż zbliżył się do mojego prawego boku i sznur, który przytrzymywał moje ramię, zwolnił ucisk. Zacząłem znowu oddychać i na nowo poczułem bicie serca. - Hook wróci - szepnął Tai i już go nie było. Na dywanie, mniej więcej metr przede mną, leżał pistolet. Drzwi wejściowe zamknęły się i na chwilę pozostałem w domu sam. Chyba nie macie wątpliwości, że poświęciłem tę chwilę na walkę z czerwonym pluszowym sznurem. Tai przeciął jeden odcinek, luzując tym trochę moje

prawe ramię i dając mi nieco swobody, lecz wolny nie byłem. A zapowiedź: “Hook wróci” była wystarczającą zachętą do walki z mymi okowami. Teraz zrozumiałem, dlaczego Chińczyk tak nalegał, by ocalić mi życie. To ja miałem być bronią, która zlikwiduje Hooka. Chińczyk domyślał się, że jak tylko znajdą się na ulicy, Hook wymyśli jakiś pretekst, by wrócić do domu i mnie załatwić. Gdyby sam na to nie wpadł, Chińczyk mu to zasugeruje. Zostawił więc pistolet na widoku i poluzował sznury na tyle, bym uwolnił się dopiero, gdy on będzie już bezpieczny. Całe to moje myślenie było zajęciem ubocznym i nie zakłócało prób uwolnienia się. Odpowiedź na pytanie “dlaczego?” nie była w tej chwili najważniejsza - musiałem dobrać się do pistoletu, zanim wróci brzydal. W momencie gdy otwierały się drzwi frontowe, miałem już oswobodzoną prawą rękę i wyjmowałem z ust róg poduszki. Reszta mojego ciała opleciona