Trup na China Street
❖ 1
Zielone kości potoczyły się po zielonym suknie i odbiły od bandy. Pierwsza
zatrzymała się tuż przy brzegu, druga poturlała się na środek stołu: szóstka i jedynka.
Ned Beaumont jęknął cicho, patrząc jak szczęśliwcy zgarniają forsę.
Harry Sloss wyciągnął szeroką, owłosioną rękę, podniósł kości, potrząsnął nimi.
- Stawiam dwadzieścia pięć - oznajmił, rzucając na stół dwa banknoty, dwudziesto - i
pięciodolarowy.
- No, chłopaki, pokażcie, co umiecie - powiedział Ned Beaumont, odsuwając się od
graczy. - Ja na razie pauzuję.
Ruszył przez salę bilardową w stronę drzwi. W progu natknął się na Waltera Ivansa.
- Cześć, Walt - rzekł. Zamierzał minąć mężczyznę, ale ten obrócił się i chwycił go za
łokieć.
- M-m-mówiłeś z P-p-paulem? - spytał, strzykając śliną przy ostatnim słowie.
- Właśnie do niego idę - odparł Ned, ale widząc, jak jasna, okrągła twarz Waltera
ożywia się, a w niebieskich oczach pojawia się błysk podniecenia, dodał przezornie: -
Raczej
się na nic nie nastawiaj. To jeszcze trochę potrwa.
- Ale ona r-r-rodzi już za m-m-miesiąc - wyjąkał Ivans. Broda mu drżała.
W piwnych oczach Neda odmalowało się zaskoczenie. Uwolnił łokieć z uścisku
niższego mężczyzny i cofnął się o krok, wykrzywiając wargi pod ciemnym wąsem.
- To nie najlepszy czas na załatwianie tego typu spraw, Walt. Nie licz na wiele przed
listopadem. Oszczędzisz sobie zawodu. - Spojrzenie Neda stało się chłodne, badawcze.
- Ale mu p-p-powiesz…
- Powiem, spokojna głowa. Dobrze wiesz, Walt, że Paul zrobiłby wszystko, aby ci
pomóc, teraz jednak ma związane ręce. - Wyprostował ramiona. Twarz mu się
nachmurzyła,
ale oczy wciąż miał czujne.
Walter Ivans oblizał wargi i zamrugał nerwowo, po czym wciągnął głęboko powietrze
i obiema rękami poklepał Neda Beaumonta po piersi.
- P-p-pogadaj z nim - poprosił błagalnym tonem. - Z-z-zaczekam tu na ciebie.
❖ 2
Idąc po schodach Ned Beaumont zapalił cienkie zielonkawe cygaro. Na pierwszym
piętrze skręcił przy wiszącym na wprost schodów portrecie gubernatora i ruszył w stronę
frontu budynku. Korytarz kończył się szerokimi dębowymi drzwiami. Ned zapukał.
Słysząc
głośne „proszę!”, nacisnął klamkę i wszedł do środka.
Paul Madvig był sam w pokoju; stał przy oknie, tyłem do drzwi, z rękami w
kieszeniach spodni, i spoglądał w dół na ciemną China Street. Powoli odwrócił się od
okna.
- A, jesteś - powiedział.
Był to mężczyzna czterdziestopięcioletni, wzrostu Beaumonta, choć ze dwadzieścia
kilo od niego cięższy, o zwartej budowie ciała. Włosy miał jasne, z przedziałkiem
pośrodku,
gładko przyczesane, twarz czerstwą, o grubych rysach, w sumie jednak dość przystojną.
Ubrany był w nieco krzykliwy garnitur, ale z doskonałego materiału i o nieskazitelnym
kroju.
Ned Beaumont zamknął drzwi.
- Pożycz mi trochę forsy - poprosił. Blondyn sięgnął do wewnętrznej kieszeni
marynarki i wyciągnął duży brązowy portfel.
- Ile chcesz?
- Dwieście.
Madvig podał Nedowi setkę i pięć dwudziestek.
- Znów przegrałeś w kości?
- Tak. - Beaumont schował pieniądze. - Dzięki.
- Jakoś długo trwa ta twoja zła passa - stwierdził Madvig wsuwając ręce z powrotem
do kieszeni.
- Nie. Ze cztery tygodnie, może sześć. Paul Madvig uśmiechnął się.
- To długo, jak się przegrywa.
- Bywało gorzej. - Z głosu Beaumonta przebijała lekka irytacja.
Blondyn potrząsnął bilonem w kieszeni.
- Jak dzisiaj grają? - spytał. - Stawki wysokie? - Przysiadł na krawędzi biurka i
spojrzał w dół na swoje lśniące brązowe buty. Ned Beaumont popatrzył uważnie na
jasnowłosego mężczyznę, po czym wolno pokręcił głową.
- Nędzne - odparł.
Zbliżył się do okna. Niebo nad budynkami po drugiej stronie ulicy było czarne,
zasnute chmurami. Potem obszedł biurko, sięgnął po stojący na nim telefon i wykręcił
jakiś
numer.
- Halo, Bernie? Tu Ned. Ile płacą za Peggy OToole…? Tylko tyle…? No dobra.
Stawiam pięćset, że przyjdzie pierwsza, pięćset, że druga, i pięćset, że trzecia… Jasne…
Jestem pewien, że będzie lało, a wtedy bez trudu pokona Incineratora… W porządku, daj
mi
lepsze warunki… Dobra. - Odłożył słuchawkę na widełki i stanął przed Paulem.
- Nie mądrzej się wstrzymać, aż szczęście powróci? - spytał blondyn.
Ned Beaumont skrzywił się.
- Cholera, powinienem był postawić półtora kafla, że przyjdzie pierwsza, zamiast się
tak rozdrabniać. A czekanie na szczęście nic nie daje. Złą passę trzeba przełamać.
Blondyn podniósł głowę i roześmiał się.
- Oby to przełamywanie za bardzo nie bolało. Beaumont skrzywił się jeszcze bardziej;
kąciki ust powędrowały w dół, za nimi koniuszki wąsów.
- Wytrzymam każdy ból - rzekł ruszając do drzwi.
Położył dłoń na klamce, kiedy z głębi pokoju doleciał go poważny głos Madviga:
- Chyba rzeczywiście, Ned. Beaumont odwrócił się i cofnął od drzwi.
- Co rzeczywiście? - spytał z rozdrażnieniem.
- Potrafisz wszystko wytrzymać - odparł Madvig, spoglądając przez okno.
Ned Beaumont przez chwilę obserwował profil blondyna. Czując na sobie jego wzrok,
blondyn poruszył się niespokojnie i ponownie brzęknął monetami w kieszeni. Przybierając
niewinny wyraz twarzy, Beaumont spytał zaskoczonym tonem:
- Kto? Ja?
Paul Madvig oblał się rumieńcem. Zeskoczył z biurka i postąpił krok naprzód.
- Idź do diabła!
Ned Beaumont parsknął śmiechem. Madvig uśmiechnął się speszony i otarł twarz
białą chustką o zielonej obwódce.
- Dawno u nas nie byłeś, Ned - powiedział.
- Mama wczoraj mówiła, że już z miesiąc cię nie widziała.
- Może zajrzę w tym tygodniu.
- Wpadnij na kolację. Wiesz, jak matka cię lubi. - Madvig schował do kieszeni
chustkę.
Ned Beaumont ruszył wolno do drzwi, patrząc spod oka na drugiego mężczyznę.
- Czy dlatego chciałeś się ze mną widzieć?
- spytał z ręką na klamce. Madvig zmarszczył czoło.
- Tak. Nie… - Chrząknął. - Jest jeszcze coś.
- Nagle jego nieśmiałość ulotniła się; stał się opanowany, pewien siebie. - Znasz się na
tym lepiej niż ja - rzekł. - W czwartek panna Henry obchodzi urodziny. Jak myślisz, co jej
kupić?
Ned Beaumont puścił klamkę. Zanim odwrócił się twarzą do Madviga, z jego oczu
znikł wyraz niedowierzania. Wydmuchując kłęby dymu, zapytał:
- Wydają z tej okazji przyjęcie?
- Tak.- Jesteś zaproszony? Madvig potrząsnął głową.
- Nie. Ale jutro mam być u nich na kolacji.
Beaumont popatrzył na rozżarzony koniec cygara, po czym ponownie skierował
wzrok na blondyna.
- Zamierzasz poprzeć kandydaturę senatora, Paul?
- Chyba tak.
Beaumont uśmiechnął się łagodnie i łagodnym tonem zadał kolejne pytanie:
- Dlaczego?
- Dlatego… - Madvig odwzajemnił uśmiech - …że z naszym poparciem rozłoży na
łopatki Roana, a my z jego pomocą bez najmniejszego trudu przepchniemy wszystkich
naszych kandydatów.
Beaumont wsadził cygaro do ust.
- Czy bez twojego poparcia senator miałby szansę ponownie wygrać wybory? - spytał
nie zmieniając tonu.
- Nie - odparł stanowczo Madvig.
- A czy zdaje sobie z tego sprawę?
- Powinien. Gdyby sobie nie zdawał… O co ci, do diabła, chodzi, Ned?
Beaumont roześmiał się ironicznie.
- Gdyby sobie nie zdawał, nie zaprosiłby cię jutro na kolację, tak?
- O co ci chodzi, Ned? - powtórzył Madvig marszcząc czoło.
Ned Beaumont wyjął z ust cygaro. Koniec był całkiem zniszczony, zgnieciony zębami
na miazgę.
- O nic, Paul. - Na moment się zadumał. - Myślisz, że nasi kandydaci rzeczywiście
potrzebują jego pomocy?
- Pomoc nigdy nie zaszkodzi - zauważył beztrosko blondyn. - Ale nie obawiaj się; bez
niego też damy sobie radę.
- Obiecałeś mu poparcie? Madvig wydął wargi.
- Właściwie wszystko już ustalone.
Ned Beaumont zbladł. Pochylił nisko głowę i spoglądając spod brwi na swojego
rozmówcę, powiedział ochrypłym głosem:
- Nie zadawaj się z nim, Paul. Daj mu przegrać.
- A niech mnie licho! - zawołał cicho, ze zdumieniem, blondyn, opierając pięści na
biodrach.
Beaumont obszedł go i chudymi, drżącymi palcami zgasił niedopałek w mosiężnej
popielnicy na biurku. Madvig obserwował w milczeniu pochylone plecy Neda, po czym -
gdy
ten się wyprostował i odwrócił - uśmiechnął się do niego z sympatią, a zarazem z lekkim
zniecierpliwieniem.
- Co się z tobą dzieje, Ned? Przez jakiś czas wszystko jest cacy, a potem nagle nic ci
się nie podoba. Jak Boga kocham, czasem zupełnie cię nie rozumiem.
Ned Beaumont skrzywił się z niesmakiem.
- Nie przejmuj się mną - powiedział, lecz bynajmniej nie dał za wygraną. - Myślisz, że
po wyborach senator będzie cię słuchał? - spytał.
- Poradzę sobie z nim - odparł Madvig; nie sprawiał wrażenia zaniepokojonego.
- Może, ale pamiętaj, że jeszcze nikt z nim nie wygrał.
- No właśnie. - Madvig skinął głową. - I to najlepszy powód, żeby z nim trzymać.
- Nie, Paul, to najgorszy. Choćby miał cię łeb rozboleć od myślenia, dobrze się nad
tym zastanów. Czy… czy przypadkiem jego piękna, jasnowłosa córunia nie zawróciła ci w
głowie?
- Zamierzam się ożenić z panną Henry. Beaumont złożył usta jak do gwizdu, ale nie
zagwizdał.
- To część transakcji? - spytał mrużąc oczy. Łobuzerski uśmiech rozjaśnił twarz
blondyna.
- Jeszcze nikt o tym nie wie, tylko ty i ja. Chude policzki Neda zarumieniły się.
- Na pewno nikomu nie powiem - rzekł, zdobywając się na najbardziej czarujący
uśmiech. - Ale dobrze ci radzę: jeśli zależy ci na małżeństwie, sporządź pisemną,
notarialnie
potwierdzoną umowę, z klauzulą przewidującą karę za jej niedotrzymanie. Albo jeszcze
lepiej: żądaj, aby ślub odbył się przed wyborami. Bierz z góry to, co ci się należy.
Madvig przestąpił z nogi na nogę.
- Słuchając cię można by sądzić, że senator to jakiś oprych - oznajmił unikając wzroku
Neda. - A przecież to dżentelmen i…
- Zgadza się. W „Post” piszą, że jest jednym z niewielu arystokratów na scenie
politycznej Ameryki. Jego córka to też arystokratka. I dlatego ci radzę, żebyś przyszył
sobie
koszulę do ciała, bo inaczej wyjdziesz od nich goły jak cię Pan Bóg stworzył. Dla takich
jak
oni jesteś pariasem, podrzędną formą życia, więc żadne obietnice ich nie obowiązują.
Madvig westchnął głęboko.
- Dlaczego jesteś tak cholernie… - zaczął.
Ale Ned Beaumont nagle sobie coś przypomniał i ze złośliwym błyskiem w oczach
mówił dalej:
- Nie zapominajmy, że młody Taylor Henry również należy do arystokracji. Pewnie
dlatego nie chciałeś, żeby Opal się z nim widywała, co? A kiedy ożenisz się z jego siostrą,
Taylor stanie się dla Opal kimś w rodzaju wuja. Czy to mu da prawo zadawać się z twoją
córką?
- Nie zrozumieliśmy się, Ned. - Madvig ziewnął. - Nie zamierzałem toczyć z tobą
dyskusji. Po prostu spytałem, jaki prezent kupić pannie Henry na urodziny.
Ned Beaumont opanował się błyskawicznie; jego twarz przybrała spokojny, nieco
posępny wyraz.
- Co was łączy? - zapytał obojętnym tonem.
- Właściwie nic. Kilka razy rozmawiałem z senatorem u niego w domu. Czasem panna
Henry była obecna, ale zamieniałem z nią tylko parę grzecznościowych słów. Zawsze
kręciło
się wokół pełno osób, więc nie miałem okazji, żeby z nią pogadać.
Ned spojrzał z rozbawieniem na blondyna, po czym przygładził kciukiem wąsy i
spytał:
- Czyli jutro wybierasz się tam po raz pierwszy na kolację?
- Tak. Ale na pewno nie po raz ostatni.
- Na przyjęcie urodzinowe cię jednak nie zaprosili?
- Nie. - Paul Madvig zawahał się. - Jeszcze nie.
- Moja rada ci się nie spodoba.
- Trudno. Wal. - Twarz Madviga nie zdradzała żadnych uczuć.
- Nic nie kupuj. Do licha, Ned!
Beaumont wzruszył ramionami.
- Prosiłeś o radę. Zrobisz, co zechcesz.- Ale dlaczego? - spytał Madvig.
- Bo nie daje się ludziom prezentów nie wiedząc, czy mają ochotę je od ciebie przyjąć.
- Przecież każdy lubi dostawać…
- Może, ale jest i drugi, ważniejszy powód. Kiedy coś komuś dajesz, to tak jakbyś
ogłaszał wszem wobec, że wiesz, iż dana osoba pragnie być przez ciebie obdarowana…
- Kapuję. - Palcami prawej ręki Madvig potarł brodę, po czym zmarszczył czoło. -
Chyba masz rację - przyznał, po chwili jednak twarz mu się rozpogodziła. - Ale co mi
tam!
Nie zamierzam przegapić takiej okazji!
- Od biedy mogą być kwiaty - wtrącił szybko Beaumont. - Albo czekoladki. Coś
niezobowiązującego.
- Kwiaty? Chryste! Myślałem…
- O pięknym wozie sportowym albo o dwóch metrach pereł? Co się odwlecze, to nie
uciecze. Zacznij skromnie, na perły przyjdzie czas.
Madvig skrzywił się.
- No dobra. Lepiej się na tym znasz niż ja. Kupię kwiaty.
- Tylko pamiętaj, mały bukiet, a nie żaden kosz - oznajmił Ned i zmienił temat. - Walt
Ivans wszystkim wkoło mówi, że powinieneś wyciągnąć jego brata.
- To niech wszyscy wkoło powiedzą Waltowi, że Tim pozostanie w pierdlu do czasu
wyborów.
- Pozwolisz, żeby wytoczono mu proces, a nawet go skazano?
- Tak - odparł Madvig i z żarem w głosie dodał: - Cholera, Ned, przecież wiesz, że
mam związane ręce. Zbliżają się wybory, atakują nas różne organizacje kobiece…
Gdybyśmy
próbowali wyciągnąć Tima, sami rzucalibyśmy sobie kłody pod nogi.
Ned Beaumont wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Zanim związaliśmy się z arystokracją, nie przejmowaliśmy się jakimiś babami -
stwierdził.
- A teraz będziemy się przejmować - rzekł Madvig. Spojrzenie miał gniewne.
- Żona Tima rodzi w przyszłym miesiącu. Blondyn westchnął ze zniecierpliwieniem.
- Tego brakowało! Dlaczego, do cholery, nie pomyślą o takich rzeczach, zanim
wpakują się w kłopoty? Nie mają za grosz rozumu!
- Ale ich głosy się liczą - zauważył Beaumont.
- Niestety - burknął Madvig. Przez chwilę wpatrywał się w podłogę, potem uniósł
wzrok.
- Od razu po wyborach zajmiemy się Timem; wcześniej mowy nie ma.
- To się chłopakom nie spodoba - powiedział Ned, zerkając spod oka na rozmówcę. -
Bez względu na to, co sądzisz o ich możliwościach intelektualnych, przyzwyczaili się, że
im
pomagasz.
Madvig wysunął do przodu brodę i utkwiwszy swoje okrągłe, niebieskie oczy w
twarzy Beaumonta, spytał cicho:
- I co z tego?
- To, że wkrótce zaczną szeptać między sobą, że kiedyś, zanim zacząłeś kombinować z
senatorem, było zupełnie inaczej - odparł rzeczowym tonem Ned. Uśmiech nie schodził
mu z
ust.
- I co z tego?
- To, że nim się spostrzeżesz, będą mówić, że Shad 0’Rory lepiej się opiekuje swoimi
ludźmi
- wyjaśnił Ned tym samym rzeczowym tonem i z tym samym uśmiechem na twarzy.
Madvig ze skupieniem słuchał jego słów.- Wiem, że ty nie tylko ich przeciwko mnie
nie podburzysz, ale postarasz się ukrócić te narzekania - powiedział w końcu.
Przez chwilę mężczyźni stali w milczeniu, mierząc się wzrokiem. Ani jeden, ani drugi
nie zmienił wyrazu twarzy. Wreszcie Ned Beaumont przerwał ciszę.
- Dobrze by było, żebyś przynajmniej zaopiekował się żoną Tima i jego dzieciakiem.
- Masz rację! - Madvig cofnął wysuniętą do przodu brodę, z jego oczu znikł gniew. -
Zajmij się tym, zgoda? Zapewnij im wszystko, czego potrzebują.
❖ 3
Walter Ivans czekał na dole przy schodach; z jego oczu przebijała nadzieja.
- N-no i co p-p-powiedział?
- Tak jak ci mówiłem. Na razie nic nie może zrobić. Postara się wyciągnąć Tima, ale
dopiero po wyborach.
Walter Ivans zwiesił głowę, z jego piersi wydobył się cichy jęk. Beaumont położył
rękę na ramieniu niższego mężczyzny.
- Akurat tak się pechowo złożyło, Walt - rzekł współczująco. - Paulowi jest naprawdę
bardzo przykro, ale na razie nic nie może wskórać. Przekaż od niego żonie Tima, że do
czasu
wyjścia męża za nic sama nie musi płacić. Niech wszystkie rachunki za czynsz, żywność,
lekarza, szpital, przysyła Paulowi.
Walter Ivans podniósł głowę i chwycił w dwie ręce dłoń Beaumonta.
- T-to ładnie ze s-strony szefa! - zawołał. Niebieskie oczy mu się zaszkliły. - T-tylko
szkoda, że n-nie może p-p-pomóc Timowi.
- Nigdy nic nie wiadomo, jeszcze wiele może się zdarzyć - powiedział Ned i
oswobodził rękę. - Głowa do góry.
Zostawił Ivansa i wszedł do sali bilardowej. Była pusta. Wziął z szatni płaszcz,
kapelusz i ruszył do drzwi wyjściowych. Ulica była ledwo widoczna w gęstych, szarych
strugach deszczu. Uśmiechając się pod nosem, Beaumont szepnął sam do siebie:
- Kapcie, kapcie, kropeleczki. Od was zależy, czy wygram trzy tysiące dwieście
pięćdziesiąt dolców.
Wrócił do środka i zadzwonił po taksówkę.
❖ 4
Ned Beaumont cofnął ręce od trupa i podniósł się. Mężczyzna leżał z głową przy
krawężniku i twarzą dobrze widoczną w blasku palącej się na rogu latarni. Była to młoda
twarz o gniewnym wyrazie, spotęgowanym przez ciemną bruzdę ciągnącą się od nasady
jasnych kręconych włosów po lewą brew.
Beaumont, wytężając wzrok, rozejrzał się po China Street. Popatrzył w prawo: nie
było tam żywej duszy, ale kiedy popatrzył w lewo, dwie przecznice dalej dostrzegł parę
mężczyzn. Wysiedli z wozu zaparkowanego przed klubem „Chata” należącym do Paula
Madviga i szli w stronę wejścia.
Przez kilka sekund obserwował wóz, po czym znów zerknął w prawo, a następnie
jednym płynnym ruchem obrócił się, skoczył na chodnik i skrył się w cieniu najbliższego
drzewa. Wciągał powietrze ustami. Mimo że przed chwilą, gdy stał w świetle latarni, na
jego
dłoniach lśniły kropelki potu, teraz wzdrygnął się z zimna i postawił kołnierz płaszcza.
Przez dobre pół minuty tkwił bez ruchu w cieniu konarów, oparty ręką o pień. Potem
wyprostował się i ruszył w kierunku „Chaty”. Pochylony do przodu, szedł coraz szybiej,
niemal biegł, gdy nagle zobaczył zbliżającą się z naprzeciwka postać. Natychmiast
zwolnił
kroku. Zanim się minęli, postać skręciła i znikła w drzwiach jakiegoś budynku.
Kiedy dotarł do klubu, oddychał już normalnie, przez nos, ale usta wciąż miał sine.
Nie zatrzymując się, spojrzał na zaparkowany przed budynkiem pusty wóz, po czym
wspiął
się po oświetlonych dwiema latarniami schodach i pchnął drzwi.
Harry Sloss i Ben Ferris szli przez hol, zostawiwszy płaszcze w szatni.
- Cześć, Ned - powiedzieli obaj naraz, a Harry Sloss dodał: - Słyszałem, że postawiłeś
na Peggy OToole.
- Owszem.
- Ile ci wpadło?
- Trzy dwieście.
- Ładnie. - Sloss przesunął językiem po dolnej wardze. - Nie zagrałbyś dziś z nami?
- Może później. Jest Paul?
- Nie wiem. Dopierośmy przyszli. Słuchaj, powiedziałem swojej dziewczynie, że
wrócę wcześnie do domu, więc nie każ nam zbyt długo na siebie czekać.
- Dobra - obiecał Beaumont i ruszył do szatni. - Widziałeś Paula? - zapytał szatniarza.
- Zjawił się jakieś dziesięć minut temu.
Ned Beaumont spojrzał na zegarek: wpół do jedenastej. Udał się szybko na pierwsze
piętro, do pokoju z widokiem na ulicę. Madvig podniósł głowę. Wystrojony w smoking,
siedział przy biurku i właśnie sięgał po telefon.
- Co słychać, Ned? - spytał cofając rękę. Na jego dużej, przystojnej twarzy malował
się spokój.
- Bywało gorzej - odparł Beaumont. Zamknął za sobą drzwi, po czym usiadł na
krześle nie opodal blondyna. - Jak tam przyjęcie u senatora?
Paul Madvig zmrużył oczy.
- Bywałem na gorszych.
Beaumont zaczął przycinać koniec jasnego, cętkowanego cygara. Ręce mu lekko
drżały, lecz głos miał opanowany.
- Czy młody Taylor był obecny? - Spojrzał na Madviga, nie podnosząc głowy.
- Nie siedział z nami przy stole. A bo co?
Ned Beaumont wyciągnął przed siebie skrzyżowane w kostkach nogi, odchylił się na
krześle i ręką, w której trzymał cygaro, niedbale zatoczył w powietrzu łuk.
- Bo leży martwy w rynsztoku, niedaleko stąd.
- Czyżby? - spytał beznamiętnie Madvig. Beaumont pochylił się do przodu, zaciskając
szczęki. Celofan, którym owinięte było cygaro, pękł z cichym trzaskiem w jego palcach.
- Czy zrozumiałeś, co powiedziałem? - rzekł z irytacją.Madvig pokiwał wolno głową.
- No i? - zapytał Ned.
- No i co?
- Ktoś go ukatrupił.
- Czego ode mnie chcesz? Żebym rozrywał szaty?
Beaumont wyprostował się na krześle.
- Mam zawiadomić policję? - spytał. Madvig uniósł ze zdziwieniem brwi.
- To policja jeszcze nie wie?
- W pobliżu nie było nikogo - wyjaśnił Ned, nie spuszczając oczu z blondyna. -
Pomyślałem sobie, że zanim gdziekolwiek zadzwonię, pogadam z tobą. Czyli co, mogę im
powiedzieć, że to ja go znalazłem?
- Czemu nie? - Madvig opuścił brwi.
Ned Beaumont wstał, postąpił dwa kroki w stronę telefonu, po czym przystanął i
ponownie zwrócił się do blondyna:
- Taylor nie miał kapelusza - rzekł.
- Teraz już mu nie będzie potrzebny - odparł Madvig i skrzywiwszy się dodał: - Ale z
ciebie dureń, Ned.
- Albo ze mnie, albo z ciebie, Paul - oświadczył Beaumont, wyciągając rękę po
słuchawkę.
❖ 5
ZABÓJSTWO SYNA SENATORA NA CHINA STREET
Wczoraj tuż po dziesiątej wieczorem na rogu China Street i Pamela Avenue znaleziono
zwłoki Taylora Henry’ego, lat 26, syna senatora Ralpha Bancrofta Henry’ego. Policja
podejrzewa, że powodem zabójstwa był napad rabunkowy. Zdaniem lekarza sądowego,
doktora Williama J. Hoopsa, śmierć nastąpiła na skutek pęknięcia czaszki i wstrząsu
mózgu,
kiedy Taylor Henry, trafiony w czoło pałką lub innym tępym narzędziem, upadł na ziemię
i
uderzył tyłem głowy w krawężnik.
Prawdopodobnie pierwszą osobą, która natknęła się na ciało, był Ned Beaumont
zamieszkały przy Randall Avenue pod numerem 911. Zanim jednak Beaumont dotarł do
klubu
„Chata” oddalonego o dwie przecznice od miejsca zbrodni, skąd zadzwonił na policję,
zwłoki
zostały znalezione przez policjanta Michaela Smitta. Komisarz Frederick M. Rainey
polecił
natychmiast zatrzymać wszystkich podejrzanych osobników w mieście. Oświadczył
również,
że poruszy niebo i ziemię, aby jak najszybciej ująć sprawcę bądź sprawców zbrodni. Jak
twierdzi rodzina, Taylor Henry wyszedł z willi przy Charles Street około wpół do
dziesiątej
wieczorem, żeby…
Ned Beaumont odłożył na bok gazetę, dopił kawę, po czym odstawił filiżankę na
stolik przy łóżku i oparł się wygodnie o poduszki. Twarz miał bladą, zmęczoną.
Podciągnął
kołdrę pod szyję, następnie splótł ręce za głową i leżał tak, wpatrując się z
niezadowoleniem
w akwafortę, która wisiała na ścianie między dwoma oknami.
Nie ruszał się, jeśli nie liczyć mrugania powiek, przez dobre pół godziny. Potem znów
sięgnął po gazetę i jeszcze raz przeczytał artykuł. Niezadowolenie malujące się w jego
oczach
rozprzestrzeniło się na całą twarz. Kiedy skończył czytać, cisnął gazetę na podłogę i
wolno,
ze znużeniem, wstał z łóżka. Na swoje szczupłe, odziane w piżamę ciało zarzucił czarno-
brązowe kimono, wsunął stopy w brązowe pantofle i lekko pokasłując przeszedł do
salonu.
Był to duży, staroświecko urządzony pokój o wysokim suficie i szerokich oknach, z
olbrzymim lustrem zawieszonym nad kominkiem i meblach obitych czerwonym pluszem.
Beaumont wyjął cygaro z pudełka na stole, po czym usiadł w wielkim czerwonym fotelu.
Wyciągnął nogi tak, aby spoczywały na jasnym kwadracie utworzonym przez wpadające
do
środka promienie słońca i obserwował wypuszczane z ust kłęby dymu, które w słońcu
jakby
nabierały kształtów. Siedział ze zmarszczonym czołem, na zmianę to zaciągając się
dymem,
to obgryzając paznokcie.
Słysząc pukanie do drzwi, szybko wyprostował się. Na jego twarzy pojawiła się
czujność.
- Proszę! - zawołał.
Do pokoju wszedł kelner w białej marynarce.
- Tak, skończyłem śniadanie - powiedział zawiedzionym tonem Ned i ponownie oparł
się o czerwone, pluszowe obicie.
Kelner znikł w sypialni, skąd po chwili wyłonił się z tacą pełną talerzy. Kiedy Ned
Beaumont znów został sam, rzucił niedopałek do kominka i pomaszerował do łazienki.
Gdy
po kilku minutach wyszedł ogolony, wykąpany i ubrany, wyglądał zupełnie inaczej; twarz
straciła niezdrowy, blady odcień, w ruchach i całej posturze prawie nie było widać
zmęczenia.
❖ 6
Zbliżało się południe, kiedy Ned Beaumont opuścił mieszkanie i ruszył na piechotę do
szarego budynku znajdującego się osiem przecznic dalej na Link Street. Nacisnął
dzwonek
domofonu. Gdy rozległo się ciche buczenie, pchnął drzwi wejściowe i wjechał windą na
piąte
piętro.
Zadzwonił do mieszkania numer 511. Drzwi otworzyły się natychmiast. Stała w nich
drobna dziewczyna, z wyglądu dziewiętnasto-, może dwudziestoletnia. Na jej bladej
twarzy i
w ciemnych oczach malowała się wściekłość.
- A, cześć - powiedziała cienkim, metalicznym głosem i uśmiechnęła się, podnosząc
uspokajającym gestem dłoń, jakby chciała przeprosić za swój nastrój. Miała krótkie,
lśniące
jak emalia, kruczoczarne włosy przylegające gładko do kształtnej głowy. Z uszu zwisały
jej
długie złote kolczyki z krwawnikami. Ubrana była w brązowe futerko.
Cofnęła się, otwierając szerzej drzwi. Ned Beaumont wszedł do środka i spytał:
- Bernie już wstał?
Na młodej twarzy znów ożyła wściekłość.
- Co za podły skurwysyn! - zawołała piskliwie Nie odwracając się, Beaumont zaniknął
za sobą drzwi. Dziewczyna podeszła bliżej, chwyciła go za ramiona, nieco powyżej łokci,
i
usiłując nim potrząsnąć, zaczęła krzyczeć:
- Wiesz, co ja poświęciłam dla tego drania? Odeszłam z domu, z najlepszego domu,
jaki można sobie wyobrazić! Zostawiłam matkę i ojca! Byłam ich oczkiem w głowie!
Mówili
mi, że Bernie jest nic nie wart! Wszyscy mnie uprzedzali! I mieli rację! Ale ja byłam
głupia i
ślepa! Dopiero teraz zmądrzałam! Co za skurwysyn, co za… - Dalej z jej ust popłynęły
same
przekleństwa.
Ned Beaumont stał bez ruchu, słuchając z powagą. Jego spojrzenie przybierało coraz
bardziej posępny wyraz. Wreszcie, gdy dziewczyna na chwilę zamilkła, żeby nabrać tchu,
wtrącił pośpiesznie:
- Co ci zrobił?
- Co zrobił? Dał drapaka! Ten nędzny… - Znów posypały się przekleństwa.
Beaumont poruszył się nerwowo. Rozchylając wargi w słabym, wymuszonym
uśmiechu, spytał:
- Przypadkiem nie zostawił nic dla mnie? Dziewczyna cmoknęła cicho i
wytrzeszczając oczy, przysunęła twarz bliżej twarzy Neda.
- Był ci coś winien?
- Wygrałem… - Zakasłał. - Za czwartą wczorajszą gonitwę należy mi się trzy tysiące
dwieście pięćdziesiąt zielonych.
Dziewczyna przestała nim potrząsać; opuściła dłonie i roześmiała się szyderczo.
- Możesz się pożegnać z forsą! Spójrz. - Wyciągnęła lewą rękę. Na małym palcu
połyskiwał pierścionek z czerwonym oczkiem. Podniosła obie ręce do uszu i delikatnie
dotknęła kolczyków z krwawnikami. - To wszystko, co mi zostało. Gdybym nie miała
tych
drobiazgów na sobie, to też by mi je podwędził.
- Kiedy się zmył? - spytał Beaumont dziwnie opanowanym głosem.
- Wczoraj wieczorem, chociaż odkryłam to dopiero dziś rano. Ale ja mu pokażę!
Będzie przeklinał dzień, w którym mnie poznał!
Wsunęła rękę za dekolt sukni. Po chwili wyciągnęła ją, zaciśniętą w pięść, i uniosła na
wysokość twarzy mężczyzny. Rozprostowała palce, ukazując trzy zmięte kulki papieru.
Kiedy
Beaumont po nie sięgnął, zacisnęła ponownie palce i cofnęła się o krok.
Beaumont opuścił rękę; na jego twarzy pojawił się wyraz zniecierpliwienia.
- Czytałeś w gazecie o Taylorze Henrym? - spytała podnieconym głosem dziewczyna.
Zaczerpnął gwałtownie powietrza, ale odpowiedział spokojnie:
- Tak.
- Wiesz, co tu mam? - Dziewczyna znów rozprostowała palce, ukazując zmięte kulki.
Mrużąc oczy, pokręcił głową.
- Weksle wystawione przez Taylora Henry’ego
- oznajmiła triumfalnie. - Na tysiąc dwieście dolców!
Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale szybko ugryzł się w język.
- Teraz są gówno warte - stwierdził po chwili beznamiętnym tonem.
Dziewczyna wsunęła świstki z powrotem za dekolt i znów podeszła bliżej.
- Przedtem też były gówno warte - rzekła - i dlatego facet nie żyje.
- Wiesz, czy zgadujesz?
- Nie muszę zgadywać. Słyszałam, jak w piątek Bernie zadzwonił do Taylora i
powiedział, że daje mu trzy dni na zwrot szmalu.
Beaumont pogładził kciukiem wąs.
- Nie mówisz tego, bo jesteś wściekła, co?
- spytał podejrzliwie. Dziewczynie oczy rozbłysły złością.- Pewnie, że jestem
wściekła! - zawołała. - Jestem taka wściekła, że mam ochotę zanieść to na policję. I chyba
tak
zrobię. Jeśli myślisz, że Bernie go nie sprzątnął, jesteś skończonym durniem.
Ned Beaumont wciąż nie był przekonany.
- Skąd masz te weksle? - spytał.
- Znalazłam w sejfie. - Ruchem gładko uczesanej głowy wskazała w stronę pokoju.
- O której się Bernie wczoraj zmył?
- Nie wiem. Wróciłam do domu o wpół do dziesiątej i siedziałam całą noc czekając, aż
się zjawi. Dopiero nad ranem coś mnie tknęło. Przetrząsnęłam dokładnie mieszkanie.
Okazało
się, że zabrał wszystko, całą forsę i całą moją biżuterię poza tym jednym pierścionkiem -
podniosła rękę - i kolczykami, które miałam w uszach.
Beaumont ponownie pogładził kciukiem wąs.
- Jak myślisz? - spytał. - Dokąd uciekł?
W dziewczynę wstąpiła furia; zaczęła tupać, wymachiwać pięściami, piskliwym
głosem wyzywać Berniego od najgorszych.
- Uspokój się, Lee! - Ned chwycił ją za nadgarstki. - Jeśli zamierzasz tu stać i się
wydzierać, to lepiej daj mi te świstki i ja z nimi coś zrobię.
Uwolniła ręce z jego uchwytu.
- Akurat! - krzyknęła. - Nikomu ich nie dam. Sama zaniosę je na policję.
- W porządku. Zanieś - oznajmił Ned i ponownie spytał: - Jak myślisz, dokąd uciekł?
Odparła z goryczą, że nie wie, ale ma nadzieję, że smaży się w piekle.
- Nie wygłupiaj się, Lee - powiedział znużonym tonem. - Złością nic nie wskórasz.
Sądzisz, że wrócił do Nowego Jorku?
- Skąd mam wiedzieć?
Nagle spojrzenie dziewczyny stało się czujne. Beaumontowi poczerwieniały policzki.
- Co knujesz? - zapytał podejrzliwie.
- Ja? - zdziwiła się Lee, przybierając niewinną minę. - Nic.
Pochylił się nad nią i pokręcił wolno głową.
- Chcesz czy nie, kochana - powiedział wymawiając dobitnie każde słowo - zgłosisz
się z tymi wekslami na policję.
- Ależ oczywiście, Ned.
❖ 7
Na parterze budynku znajdowała się drogeria. Ned Beaumont udał się tam, żeby
skorzystać z telefonu. Wykręciwszy numer komisariatu, poprosił do aparatu porucznika
Doolana.
- Halo? Porucznik Doolan? Dzień dobry. Dzwonię w imieniu panny Lee Wilshire,
która przebywa w mieszkaniu Berniego Despaina przy Link Street, pod numerem 1666.
Despain znikł nagle wczoraj wieczorem, zostawiając w domu kilka weksli wystawionych
przez Taylora Henry’ego… No właśnie… Panna Wilshire twierdzi, że parę dni temu
słyszała,
jak mu groził… Tak, chciałaby z panem porozmawiać, najszybciej jak to możliwe… Nie,
lepiej, żeby pan tu przyjechał albo kogoś przysłał, i to zaraz… Tak… Moje nazwisko? Co
za
różnica? Pan mnie nie zna. Panna Wilshire prosiła, żebym zadzwonił, bo wolała nie
korzystać
z telefonu w mieszkaniu Despaina… - Przez chwilę słuchał głosu dobiegającego z aparatu,
po
czym odłożył słuchawkę i wyszedł z drogerii.
❖ 8
Ned Beaumont skierował swoje kroki do schludnego domu z czerwonej cegły
stojącego w rzędzie innych schludnych domów z czerwonej cegły na Thames Street.
Nacisnął
dzwonek. Drzwi uchyliła młoda Murzynka, która na widok gościa uśmiechnęła się od
ucha do
ucha.
- Jak to miło pana widzieć, panie Beaumont - powiedziała, otwierając szeroko drzwi.
- Cześć, June. Zastałem domowników?
- Tak, proszę pana. Jedzą obiad. Beaumont przeszedł do jadalni. Paul Madvig i jego
matka siedzieli naprzeciw siebie przy stole przykrytym czerwono-białym obrusem; trzecie
krzesło stało puste, trzeci talerz i sztućce czekały nie tknięte.
Pani Madvig była wysoką, chudą kobietą o jasnych, jeszcze nie całkiem siwych
włosach, mimo że dawno skończyła siedemdziesiątkę. Oczy miała niebieskie i błyszczące,
równie młodzieńcze jak oczy syna. Obróciła się, żeby zerknąć na wchodzącego do jadalni
gościa i posłała mu szelmowskie spojrzenie.
- No, nareszcie! Niedobry! Nie wstyd ci tak zaniedbywać starą kobietę? - spytała,
marszcząc czoło.
Ned uśmiechnął się promiennie.
- Ależ, mamuśku, jestem dużym chłopcem, a duzi chłopcy mają dużo pracy. -
Pomachał ręką do Madviga. - Cześć, Paul.
- Siadaj, Ned - powiedział blondyn. - June zaraz przyniesie ci talerz.
Beaumont pochylił się, żeby pocałować kościstą dłoń, którą pani Madvig wyciągnęła
na powitanie. Staruszka wyszarpnęła ją pośpiesznie.
- Co to za dziwne obyczaje? - spytała.
- Mówiłem ci, mamuśku, jestem dużym chłopcem… Dzięki, stary - zwrócił się do
Paula - ale niedawno jadłem śniadanie. - Spojrzał na puste krzesło. - Gdzie Opal?
- Śpi - wyjaśniła pani Madvig. - Nie czuje się najlepiej.
Ned Beaumont skinął głową, po czym wbił wzrok w twarz Paula.
- Mam nadzieję, że to nic poważnego?
- A skądże - zapewnił go blondyn. - Przetańczyła pół nocy, więc nic dziwnego, że boli
ją głowa.
- Co z ciebie za ojciec! - oburzyła się pani Madvig. - Nie wiesz, kiedy córka jest
niedysponowana?
Paul uśmiechnął się, mrużąc lekko oczy.
- Mamo, nie przy gościu… Co słychać, Ned? Beaumont obszedł stół i usiadł na
wolnym krześle.
- Bernie Despain dał wczoraj nogę z miasta - powiedział. - Razem z moją wygraną.
Paul Madvig uniósł brwi.
- Zostawił weksle podpisane przez Taylora Henry’ego - ciągnął Beaumont. - Na sumę
tysiąca dwustu zielonych.
Madvig zmrużył powieki.
- Lee twierdzi, że w piątek zadzwonił do Taylora i dał mu trzy dni na skombinowanie
forsy.
- Co za Lee? - zdziwił się Paul, pocierając ręką brodę.
- Dziewczyna Berniego.
- Aha. - Widząc, że Ned nie zamierza kontynuować rozmowy na ten temat, w końcu
spytał: - Mówił, co będzie, jeśli Taylor się nie wywiąże?
- Nie wiem, Paul. - Ned Beaumont oparł łokieć o blat stołu i pochylił się w stronę
blondyna. - Słuchaj, załatw, żeby mianowano mnie zastępcą szeryfa albo kimś w tym
rodzaju.
- Czyś ty oszalał! - Madvig zamrugał zdumiony. - Po jaką cholerę?
- Zamierzam dopaść tego drania. Gwiazda szeryfa ułatwi mi zadanie.
Madvig spojrzał na niego z zatroskaniem.
- O co chodzi, Ned? - spytał po chwili.
- Oskubał mnie na trzy tysiące dwieście pięćdziesiąt dolców.
- Zgadza się - powiedział wolno Madvig - ale wczoraj też byłeś jakiś rozdrażniony,
choć jeszcze nie wiedziałeś, że Bernie nawiał z miasta.
Beaumont machnął zniecierpliwiony ręką.
- Niecodziennie, mój drogi, natykam się na trupy - odparł. - Ale to teraz nieważne.
Ważny jest Bernie. Dopadnę go. Muszę go dopaść. - Twarz miał bladą, wzrok zacięty; z
głosu
przebijał żar. - Słuchaj, Paul. Nie idzie mi o forsę, choć co tu dużo gadać, trzy dwieście
pięćdziesiąt to kupa szmalu, ale tak samo bym zareagował, gdyby w grę wchodziło pięć
dolców. Od dwóch miesięcy przegrywałem. To mnie, cholera, dołowało. No bo co jest
wart
człowiek, którego opuściło szczęście? Czułem się jak zbity pies. Ale wreszcie fortuna się
do
mnie uśmiechnęła. Wyprostowałem podkulony ogon, wypiąłem dumnie pierś, zacząłem
patrzeć ludziom w oczy. Owszem, forsa się liczy, ale nie jest najważniejsza.
Najważniejsze
jest przełamanie złej passy. Rozumiesz? Ciągłe przegrywanie wykańczało mnie
psychicznie. I
kiedy wreszcie zły los się ode mnie odwrócił, Bernie dał drapaka. Nie puszczę mu tego
płazem. Nie będę znów chodził jak zbity pies. Za nic w świecie! Dopadnę skurwiela, czy
mi
pomożesz, czy nie!
Paul Madvig wyciągnął nad stołem potężną dłoń i poklepał napiętą twarz rozmówcy.
- Do diabła, Ned, przecież wiesz, że ci pomogę - rzekł. - Nie lubię, kiedy się wdajesz
w takie historie, ale skoro musisz, to najlepiej zrobimy cię specjalnym oficerem
dochodzeniowym w prokuraturze okręgowej. Twoim zwierzchnikiem będzie Fair, który na
pewno w nic nie będzie ingerował.
Matka Paula wstała od stołu, z talerzami w kościstych rękach.
- Gdyby nie to, że obiecałam sobie nigdy nie wtrącać się do męskich spraw -
oznajmiła surowym tonem - powiedziałabym wam, co o tym wszystkim myślę. Bóg jeden
wie, w jakie wpakujecie się tarapaty i Bóg jeden wie, czy zdołacie się z nich wykaraskać.
Ned Beaumont uśmiechnął się szeroko. Dopiero kiedy staruszka wyszła z jadalni, jego
twarz znów spoważniała.
- Załatwisz to teraz, tak żebym po południu miał już papiery? - spytał, zwracając się
do Madviga.
- Jasne. - Madvig wstał. - Zaraz zadzwonię do Farra. Daj znać, gdybyś jeszcze czegoś
potrzebował.
- W porządku.
Blondyn znikł za drzwiami. Po chwili zjawiła się June i zaczęła sprzątać ze stołu.
- Czy panna Opal śpi? - zapytał Ned.- Nie, proszę pana - odparła Murzynka. - Właśnie
zaniosłam jej na górę herbatę i kilka grzanek.
- Bądź tak miła i spytaj Opal, czy mogę do niej zajrzeć.
- Dobrze, proszę pana.
Kiedy Murzynka wyszła, Beaumont wstał od stołu i zaczął przemierzać pokój.
Policzki miał zarumienione, rozgrzane. Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy Paul wrócił do
jadalni.
- Załatwione - oznajmił blondyn. - Gdyby Farra nie było, zgłoś się do Barbera. Zajmie
się wszystkim i o nic nie będzie pytał.
- Dzięki. - Ned spojrzał na Murzynkę, która ukazała się w drzwiach.
- Opal zaprasza pana na górę.
❖ 9
Pokój Opal Madvig utrzymany był w niebieskiej tonacji. Dziewczyna, ubrana w
opalizujący niebieski szlafrok, leżała na łóżku, wsparta o poduszki. Podobnie jak ojciec i
babka była szczupła, wysoka, cerę miała jasną, różową, wręcz dziecięcą, oczy - tak jak oni
-
błękitne, choć teraz zaczerwienione od płaczu.
Na widok gościa odłożyła na tacę grzankę i wyciągnęła rękę.
- Cześć, Ned - zawołała, ukazując w uśmiechu równe, białe zęby. Ale głos jej drżał.
Beaumont poklepał ją lekko po dłoni.
- Cześć, kwiatuszku - powiedział, siadając na skraju łóżka. Założył nogę na nogę i
wyjął z kieszeni cygaro. - Dym ci nie będzie przeszkadzał?
- Nie.
Bez słowa wsunął cygaro z powrotem do kieszeni i zrezygnował z nonszalanckiej
pozy. Odwrócił się twarzą do dziewczyny i popatrzył na nią ze współczuciem.
- Wiem, mała. Życie jest paskudne - rzekł zachrypłym głosem.
Wytrzeszczyła niewinnie oczy.
- Ech, nie ma o czym mówić. Ból głowy prawie mi minął, a zresztą wcale nie był taki
silny.
- Zdołała się już opanować. Ned uśmiechnął się ironicznie.
- Nie wygłupiaj się. Przecież znam cię nie od dziś - powiedział.
Opal zmarszczyła brwi.
- Nie rozumiem, o co ci chodzi, Ned.
- O Taylora - odparł, przybierając surową minę.
- No tak. - Taca, która leżała na jej kolanach, zadrżała, lecz wyraz twarzy dziewczyny
nie zmienił się. - Ale wiesz… właściwie to nie widzieliśmy się od kilku miesięcy, odkąd
tata
zakazał mi…
Ned Beaumont podniósł się z łóżka.
- W porządku. Cześć - rzucił przez ramię, kierując się do drzwi.
Opal nie zareagowała.
Beaumont wyszedł z pokoju i ruszył schodami na dół. W holu na parterze zastał Paula
Madviga.
- Muszę jechać do biura w sprawie tych kontraktów kanalizacyjnych - powiedział
blondyn.
- Jak chcesz, podwiozę cię do prokuratury.
- Dobra.
Nagle doleciał ich z góry głos Opal.
- Ned! Hej, Ned!
- Słyszę! - zawołał Beaumont. - Jeśli się śpieszysz, nie czekaj na mnie - zwrócił się do
blondyna.
Madvig spojrzał na zegarek.
- Niestety, muszę ruszać - powiedział. - Zobaczymy się wieczorem w klubie?
- Aha - mruknął Ned i udał się na górę. Taca leżała teraz w nogach łóżka.
- Zamknij drzwi - poprosiła dziewczyna, a kiedy spełnił jej życzenie, przesunęła się,
robiąc mu miejsce obok siebie. - Dlaczego tak nagle wyszedłeś?
- Bo mnie okłamałaś - odparł z powagą, siadając przy niej na posłaniu.
- Ja? - Wbiła niebieskie oczy w piwne oczy mężczyzny.
- Kiedy ostatni raz widziałaś się z Taylorem?
- Rozmawialiśmy… bo ja wiem? Kilka tygodni temu. - Była uosobieniem szczerości.
Ned Beaumont podniósł się i znów ruszył do wyjścia.
- W porządku - rzucił przez ramię, tak jak przedtem.
- Ned! - zawołała, gdy był już o krok od drzwi. - Dlaczego tak się nade mną znęcasz?
Odwrócił się powoli, nic po sobie nie okazując.
- Myślałam, że jesteśmy przyjaciółmi - rzekła z wyrzutem.
- Jesteśmy - przyznał obojętnie - ale trudno mi o tym pamiętać, kiedy mnie
okłamujesz.
Wyciągnęła się bokiem na łóżku, oparła policzek o poduszkę i zaczęła płakać. Płakała
bezgłośnie. Łzy ciekły na poszewkę, tworząc mokrą szarą plamę.
Ned cofnął się od drzwi, usiadł z powrotem na posłaniu, podniósł dziewczynę i
przytulił do siebie. Przez kilka minut łkała w milczeniu, z twarzą wciśniętą w jego
płaszcz, i
wreszcie przytłumionym głosem spytała:
- Wiedziałeś… wiedziałeś, że wciąż się z nim spotykam?
- Tak.
Poderwała się wystraszona.
- Tata też wiedział?
- Nie wiem. Chyba nie.
Położyła głowę na jego ramieniu i wyszeptała ochryple:
- Och, Ned, byłam z Taylorem wczoraj po południu. Pół dnia spędziliśmy razem!
Beaumont przytulił mocniej dziewczynę, ale nic nie powiedział.
- Jak myślisz, kto… kto go zabił? - spytała po chwili.
Zesztywniał. Opal podniosła głowę. W jej spojrzeniu nie było już śladu słabości.
- Czy wiesz, kto go zabił, Ned? Beaumont zawahał się, po czym zwilżył wargi.
- Chyba tak - szepnął.
- Kto? Powiedz, kto! - zażądała.
Przez chwilę znów się wahał unikając jej wzroku.
- Obiecasz, że będziesz trzymać język za zębami? - spytał w końcu.
- Tak - odparła szybko, ale zanim mężczyzna zdążył otworzyć usta, chwyciła go
obiema dłońmi za ramię. - Nie! Poczekaj. Obiecam, jeśli dasz mi słowo, że mordercy nie
ujdzie to płazem, że zostanie schwytany i ukarany.
- Nie mogę ci tego przyrzec, ani ja, ani nikt inny. Patrzyła na Beaumonta przygryzając
wargę. Wreszcie powiedziała:
- No dobrze. Obiecuję. Kto?
- Czy Taylor mówił ci kiedykolwiek o tym, że ma dług u bukmachera, Berniego
Despaina? Dług, którego nie może spłacić?
- Czy to właśnie ten… ten Bernie Despain…?
- Tak mi się zdaje. Przypomnij sobie, Opal, czy Taylor wspominał coś o długu?
- Wiedziałam, że ma jakieś kłopoty. Nie mówił jakie, wspomniał tylko, że pokłócił się
z ojcem o forsę i że jest zdesperowany. To jego słowa.
- Nazwisko Despaina nie padło?
- Nie. Myślisz, że to on go zabił?
- Miał weksle wystawione przez Taylora na ponad tysiąc dolców. Wczoraj wieczorem
wyjechał pośpiesznie z miasta. Cała policja go szuka. - Beaumont zniżył głos i patrząc na
dziewczynę kątem oka, spytał: - Zrobiłabyś coś, żeby pomóc go schwytać?
- Oczywiście! Co?
- Wymyśliłem pewien drobny podstęp. To trochę lewa sprawa, ale bez tego mogą być
trudności ze skazaniem Despaina. Jeśli jednak zabił Taylora i jeśli ty pójdziesz mi na rękę,
wtedy już się nie wywinie.
- Zrobię wszystko, co chcesz. Ned westchnął i zagryzł usta.
- No mów. Co mam zrobić? - spytała podniecona.
- Zdobyć dla mnie kapelusz Taylora.
- Co?.
- Musisz zdobyć jakiś kapelusz Taylora - powtórzył. Na jego twarzy zakwitł
rumieniec. - Dasz radę?
- Ale po co? - zdziwiła się.
- Po to, żeby załatwić Despaina. Na razie nic więcej nie mogę ci zdradzić. Więc jak?
- Postaram się, ale wolałabym, żebyś…
- Kiedy tam pójdziesz? - przerwał jej.
- Dziś po południu - rzekła. - Ale powiedz mi…
- Lepiej, żebyś jak najmniej wiedziała - oświadczył, ponownie przerywając jej wpół
słowa. - I żeby jak najmniej osób o czymkolwiek wiedziało. Nie mów nikomu o naszej
rozmowie. - Objął dziewczynę ramieniem i przyciągnął do siebie. - Naprawdę go,
kwiatuszku, kochałaś, czy po prostu ze złości na ojca…
- Kochałam, Ned, naprawdę kochałam. - Zaczęła szlochać.
II
Dashiell Hammett
Szklany klucz Przełożyła Julita Wroniak „KB”
Trup na China Street ❖ 1 Zielone kości potoczyły się po zielonym suknie i odbiły od bandy. Pierwsza zatrzymała się tuż przy brzegu, druga poturlała się na środek stołu: szóstka i jedynka. Ned Beaumont jęknął cicho, patrząc jak szczęśliwcy zgarniają forsę. Harry Sloss wyciągnął szeroką, owłosioną rękę, podniósł kości, potrząsnął nimi. - Stawiam dwadzieścia pięć - oznajmił, rzucając na stół dwa banknoty, dwudziesto - i pięciodolarowy. - No, chłopaki, pokażcie, co umiecie - powiedział Ned Beaumont, odsuwając się od graczy. - Ja na razie pauzuję. Ruszył przez salę bilardową w stronę drzwi. W progu natknął się na Waltera Ivansa. - Cześć, Walt - rzekł. Zamierzał minąć mężczyznę, ale ten obrócił się i chwycił go za łokieć. - M-m-mówiłeś z P-p-paulem? - spytał, strzykając śliną przy ostatnim słowie. - Właśnie do niego idę - odparł Ned, ale widząc, jak jasna, okrągła twarz Waltera ożywia się, a w niebieskich oczach pojawia się błysk podniecenia, dodał przezornie: - Raczej się na nic nie nastawiaj. To jeszcze trochę potrwa. - Ale ona r-r-rodzi już za m-m-miesiąc - wyjąkał Ivans. Broda mu drżała. W piwnych oczach Neda odmalowało się zaskoczenie. Uwolnił łokieć z uścisku niższego mężczyzny i cofnął się o krok, wykrzywiając wargi pod ciemnym wąsem. - To nie najlepszy czas na załatwianie tego typu spraw, Walt. Nie licz na wiele przed listopadem. Oszczędzisz sobie zawodu. - Spojrzenie Neda stało się chłodne, badawcze. - Ale mu p-p-powiesz… - Powiem, spokojna głowa. Dobrze wiesz, Walt, że Paul zrobiłby wszystko, aby ci pomóc, teraz jednak ma związane ręce. - Wyprostował ramiona. Twarz mu się nachmurzyła, ale oczy wciąż miał czujne. Walter Ivans oblizał wargi i zamrugał nerwowo, po czym wciągnął głęboko powietrze i obiema rękami poklepał Neda Beaumonta po piersi. - P-p-pogadaj z nim - poprosił błagalnym tonem. - Z-z-zaczekam tu na ciebie.
❖ 2 Idąc po schodach Ned Beaumont zapalił cienkie zielonkawe cygaro. Na pierwszym piętrze skręcił przy wiszącym na wprost schodów portrecie gubernatora i ruszył w stronę frontu budynku. Korytarz kończył się szerokimi dębowymi drzwiami. Ned zapukał. Słysząc głośne „proszę!”, nacisnął klamkę i wszedł do środka. Paul Madvig był sam w pokoju; stał przy oknie, tyłem do drzwi, z rękami w kieszeniach spodni, i spoglądał w dół na ciemną China Street. Powoli odwrócił się od okna. - A, jesteś - powiedział. Był to mężczyzna czterdziestopięcioletni, wzrostu Beaumonta, choć ze dwadzieścia kilo od niego cięższy, o zwartej budowie ciała. Włosy miał jasne, z przedziałkiem pośrodku, gładko przyczesane, twarz czerstwą, o grubych rysach, w sumie jednak dość przystojną. Ubrany był w nieco krzykliwy garnitur, ale z doskonałego materiału i o nieskazitelnym kroju. Ned Beaumont zamknął drzwi. - Pożycz mi trochę forsy - poprosił. Blondyn sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął duży brązowy portfel. - Ile chcesz? - Dwieście. Madvig podał Nedowi setkę i pięć dwudziestek. - Znów przegrałeś w kości? - Tak. - Beaumont schował pieniądze. - Dzięki. - Jakoś długo trwa ta twoja zła passa - stwierdził Madvig wsuwając ręce z powrotem do kieszeni. - Nie. Ze cztery tygodnie, może sześć. Paul Madvig uśmiechnął się. - To długo, jak się przegrywa. - Bywało gorzej. - Z głosu Beaumonta przebijała lekka irytacja. Blondyn potrząsnął bilonem w kieszeni. - Jak dzisiaj grają? - spytał. - Stawki wysokie? - Przysiadł na krawędzi biurka i spojrzał w dół na swoje lśniące brązowe buty. Ned Beaumont popatrzył uważnie na jasnowłosego mężczyznę, po czym wolno pokręcił głową.
- Nędzne - odparł. Zbliżył się do okna. Niebo nad budynkami po drugiej stronie ulicy było czarne, zasnute chmurami. Potem obszedł biurko, sięgnął po stojący na nim telefon i wykręcił jakiś numer. - Halo, Bernie? Tu Ned. Ile płacą za Peggy OToole…? Tylko tyle…? No dobra. Stawiam pięćset, że przyjdzie pierwsza, pięćset, że druga, i pięćset, że trzecia… Jasne… Jestem pewien, że będzie lało, a wtedy bez trudu pokona Incineratora… W porządku, daj mi lepsze warunki… Dobra. - Odłożył słuchawkę na widełki i stanął przed Paulem. - Nie mądrzej się wstrzymać, aż szczęście powróci? - spytał blondyn. Ned Beaumont skrzywił się. - Cholera, powinienem był postawić półtora kafla, że przyjdzie pierwsza, zamiast się tak rozdrabniać. A czekanie na szczęście nic nie daje. Złą passę trzeba przełamać. Blondyn podniósł głowę i roześmiał się. - Oby to przełamywanie za bardzo nie bolało. Beaumont skrzywił się jeszcze bardziej; kąciki ust powędrowały w dół, za nimi koniuszki wąsów. - Wytrzymam każdy ból - rzekł ruszając do drzwi. Położył dłoń na klamce, kiedy z głębi pokoju doleciał go poważny głos Madviga: - Chyba rzeczywiście, Ned. Beaumont odwrócił się i cofnął od drzwi. - Co rzeczywiście? - spytał z rozdrażnieniem. - Potrafisz wszystko wytrzymać - odparł Madvig, spoglądając przez okno. Ned Beaumont przez chwilę obserwował profil blondyna. Czując na sobie jego wzrok, blondyn poruszył się niespokojnie i ponownie brzęknął monetami w kieszeni. Przybierając niewinny wyraz twarzy, Beaumont spytał zaskoczonym tonem: - Kto? Ja? Paul Madvig oblał się rumieńcem. Zeskoczył z biurka i postąpił krok naprzód. - Idź do diabła! Ned Beaumont parsknął śmiechem. Madvig uśmiechnął się speszony i otarł twarz białą chustką o zielonej obwódce. - Dawno u nas nie byłeś, Ned - powiedział. - Mama wczoraj mówiła, że już z miesiąc cię nie widziała. - Może zajrzę w tym tygodniu.
- Wpadnij na kolację. Wiesz, jak matka cię lubi. - Madvig schował do kieszeni chustkę. Ned Beaumont ruszył wolno do drzwi, patrząc spod oka na drugiego mężczyznę. - Czy dlatego chciałeś się ze mną widzieć? - spytał z ręką na klamce. Madvig zmarszczył czoło. - Tak. Nie… - Chrząknął. - Jest jeszcze coś. - Nagle jego nieśmiałość ulotniła się; stał się opanowany, pewien siebie. - Znasz się na tym lepiej niż ja - rzekł. - W czwartek panna Henry obchodzi urodziny. Jak myślisz, co jej kupić? Ned Beaumont puścił klamkę. Zanim odwrócił się twarzą do Madviga, z jego oczu znikł wyraz niedowierzania. Wydmuchując kłęby dymu, zapytał: - Wydają z tej okazji przyjęcie? - Tak.- Jesteś zaproszony? Madvig potrząsnął głową. - Nie. Ale jutro mam być u nich na kolacji. Beaumont popatrzył na rozżarzony koniec cygara, po czym ponownie skierował wzrok na blondyna. - Zamierzasz poprzeć kandydaturę senatora, Paul? - Chyba tak. Beaumont uśmiechnął się łagodnie i łagodnym tonem zadał kolejne pytanie: - Dlaczego? - Dlatego… - Madvig odwzajemnił uśmiech - …że z naszym poparciem rozłoży na łopatki Roana, a my z jego pomocą bez najmniejszego trudu przepchniemy wszystkich naszych kandydatów. Beaumont wsadził cygaro do ust. - Czy bez twojego poparcia senator miałby szansę ponownie wygrać wybory? - spytał nie zmieniając tonu. - Nie - odparł stanowczo Madvig. - A czy zdaje sobie z tego sprawę? - Powinien. Gdyby sobie nie zdawał… O co ci, do diabła, chodzi, Ned? Beaumont roześmiał się ironicznie. - Gdyby sobie nie zdawał, nie zaprosiłby cię jutro na kolację, tak? - O co ci chodzi, Ned? - powtórzył Madvig marszcząc czoło.
Ned Beaumont wyjął z ust cygaro. Koniec był całkiem zniszczony, zgnieciony zębami na miazgę. - O nic, Paul. - Na moment się zadumał. - Myślisz, że nasi kandydaci rzeczywiście potrzebują jego pomocy? - Pomoc nigdy nie zaszkodzi - zauważył beztrosko blondyn. - Ale nie obawiaj się; bez niego też damy sobie radę. - Obiecałeś mu poparcie? Madvig wydął wargi. - Właściwie wszystko już ustalone. Ned Beaumont zbladł. Pochylił nisko głowę i spoglądając spod brwi na swojego rozmówcę, powiedział ochrypłym głosem: - Nie zadawaj się z nim, Paul. Daj mu przegrać. - A niech mnie licho! - zawołał cicho, ze zdumieniem, blondyn, opierając pięści na biodrach. Beaumont obszedł go i chudymi, drżącymi palcami zgasił niedopałek w mosiężnej popielnicy na biurku. Madvig obserwował w milczeniu pochylone plecy Neda, po czym - gdy ten się wyprostował i odwrócił - uśmiechnął się do niego z sympatią, a zarazem z lekkim zniecierpliwieniem. - Co się z tobą dzieje, Ned? Przez jakiś czas wszystko jest cacy, a potem nagle nic ci się nie podoba. Jak Boga kocham, czasem zupełnie cię nie rozumiem. Ned Beaumont skrzywił się z niesmakiem. - Nie przejmuj się mną - powiedział, lecz bynajmniej nie dał za wygraną. - Myślisz, że po wyborach senator będzie cię słuchał? - spytał. - Poradzę sobie z nim - odparł Madvig; nie sprawiał wrażenia zaniepokojonego. - Może, ale pamiętaj, że jeszcze nikt z nim nie wygrał. - No właśnie. - Madvig skinął głową. - I to najlepszy powód, żeby z nim trzymać. - Nie, Paul, to najgorszy. Choćby miał cię łeb rozboleć od myślenia, dobrze się nad tym zastanów. Czy… czy przypadkiem jego piękna, jasnowłosa córunia nie zawróciła ci w głowie? - Zamierzam się ożenić z panną Henry. Beaumont złożył usta jak do gwizdu, ale nie zagwizdał. - To część transakcji? - spytał mrużąc oczy. Łobuzerski uśmiech rozjaśnił twarz blondyna.
- Jeszcze nikt o tym nie wie, tylko ty i ja. Chude policzki Neda zarumieniły się. - Na pewno nikomu nie powiem - rzekł, zdobywając się na najbardziej czarujący uśmiech. - Ale dobrze ci radzę: jeśli zależy ci na małżeństwie, sporządź pisemną, notarialnie potwierdzoną umowę, z klauzulą przewidującą karę za jej niedotrzymanie. Albo jeszcze lepiej: żądaj, aby ślub odbył się przed wyborami. Bierz z góry to, co ci się należy. Madvig przestąpił z nogi na nogę. - Słuchając cię można by sądzić, że senator to jakiś oprych - oznajmił unikając wzroku Neda. - A przecież to dżentelmen i… - Zgadza się. W „Post” piszą, że jest jednym z niewielu arystokratów na scenie politycznej Ameryki. Jego córka to też arystokratka. I dlatego ci radzę, żebyś przyszył sobie koszulę do ciała, bo inaczej wyjdziesz od nich goły jak cię Pan Bóg stworzył. Dla takich jak oni jesteś pariasem, podrzędną formą życia, więc żadne obietnice ich nie obowiązują. Madvig westchnął głęboko. - Dlaczego jesteś tak cholernie… - zaczął. Ale Ned Beaumont nagle sobie coś przypomniał i ze złośliwym błyskiem w oczach mówił dalej: - Nie zapominajmy, że młody Taylor Henry również należy do arystokracji. Pewnie dlatego nie chciałeś, żeby Opal się z nim widywała, co? A kiedy ożenisz się z jego siostrą, Taylor stanie się dla Opal kimś w rodzaju wuja. Czy to mu da prawo zadawać się z twoją córką? - Nie zrozumieliśmy się, Ned. - Madvig ziewnął. - Nie zamierzałem toczyć z tobą dyskusji. Po prostu spytałem, jaki prezent kupić pannie Henry na urodziny. Ned Beaumont opanował się błyskawicznie; jego twarz przybrała spokojny, nieco posępny wyraz. - Co was łączy? - zapytał obojętnym tonem. - Właściwie nic. Kilka razy rozmawiałem z senatorem u niego w domu. Czasem panna Henry była obecna, ale zamieniałem z nią tylko parę grzecznościowych słów. Zawsze kręciło się wokół pełno osób, więc nie miałem okazji, żeby z nią pogadać. Ned spojrzał z rozbawieniem na blondyna, po czym przygładził kciukiem wąsy i
spytał: - Czyli jutro wybierasz się tam po raz pierwszy na kolację? - Tak. Ale na pewno nie po raz ostatni. - Na przyjęcie urodzinowe cię jednak nie zaprosili? - Nie. - Paul Madvig zawahał się. - Jeszcze nie. - Moja rada ci się nie spodoba. - Trudno. Wal. - Twarz Madviga nie zdradzała żadnych uczuć. - Nic nie kupuj. Do licha, Ned! Beaumont wzruszył ramionami. - Prosiłeś o radę. Zrobisz, co zechcesz.- Ale dlaczego? - spytał Madvig. - Bo nie daje się ludziom prezentów nie wiedząc, czy mają ochotę je od ciebie przyjąć. - Przecież każdy lubi dostawać… - Może, ale jest i drugi, ważniejszy powód. Kiedy coś komuś dajesz, to tak jakbyś ogłaszał wszem wobec, że wiesz, iż dana osoba pragnie być przez ciebie obdarowana… - Kapuję. - Palcami prawej ręki Madvig potarł brodę, po czym zmarszczył czoło. - Chyba masz rację - przyznał, po chwili jednak twarz mu się rozpogodziła. - Ale co mi tam! Nie zamierzam przegapić takiej okazji! - Od biedy mogą być kwiaty - wtrącił szybko Beaumont. - Albo czekoladki. Coś niezobowiązującego. - Kwiaty? Chryste! Myślałem… - O pięknym wozie sportowym albo o dwóch metrach pereł? Co się odwlecze, to nie uciecze. Zacznij skromnie, na perły przyjdzie czas. Madvig skrzywił się. - No dobra. Lepiej się na tym znasz niż ja. Kupię kwiaty. - Tylko pamiętaj, mały bukiet, a nie żaden kosz - oznajmił Ned i zmienił temat. - Walt Ivans wszystkim wkoło mówi, że powinieneś wyciągnąć jego brata. - To niech wszyscy wkoło powiedzą Waltowi, że Tim pozostanie w pierdlu do czasu wyborów. - Pozwolisz, żeby wytoczono mu proces, a nawet go skazano? - Tak - odparł Madvig i z żarem w głosie dodał: - Cholera, Ned, przecież wiesz, że mam związane ręce. Zbliżają się wybory, atakują nas różne organizacje kobiece… Gdybyśmy
próbowali wyciągnąć Tima, sami rzucalibyśmy sobie kłody pod nogi. Ned Beaumont wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Zanim związaliśmy się z arystokracją, nie przejmowaliśmy się jakimiś babami - stwierdził. - A teraz będziemy się przejmować - rzekł Madvig. Spojrzenie miał gniewne. - Żona Tima rodzi w przyszłym miesiącu. Blondyn westchnął ze zniecierpliwieniem. - Tego brakowało! Dlaczego, do cholery, nie pomyślą o takich rzeczach, zanim wpakują się w kłopoty? Nie mają za grosz rozumu! - Ale ich głosy się liczą - zauważył Beaumont. - Niestety - burknął Madvig. Przez chwilę wpatrywał się w podłogę, potem uniósł wzrok. - Od razu po wyborach zajmiemy się Timem; wcześniej mowy nie ma. - To się chłopakom nie spodoba - powiedział Ned, zerkając spod oka na rozmówcę. - Bez względu na to, co sądzisz o ich możliwościach intelektualnych, przyzwyczaili się, że im pomagasz. Madvig wysunął do przodu brodę i utkwiwszy swoje okrągłe, niebieskie oczy w twarzy Beaumonta, spytał cicho: - I co z tego? - To, że wkrótce zaczną szeptać między sobą, że kiedyś, zanim zacząłeś kombinować z senatorem, było zupełnie inaczej - odparł rzeczowym tonem Ned. Uśmiech nie schodził mu z ust. - I co z tego? - To, że nim się spostrzeżesz, będą mówić, że Shad 0’Rory lepiej się opiekuje swoimi ludźmi - wyjaśnił Ned tym samym rzeczowym tonem i z tym samym uśmiechem na twarzy. Madvig ze skupieniem słuchał jego słów.- Wiem, że ty nie tylko ich przeciwko mnie nie podburzysz, ale postarasz się ukrócić te narzekania - powiedział w końcu. Przez chwilę mężczyźni stali w milczeniu, mierząc się wzrokiem. Ani jeden, ani drugi nie zmienił wyrazu twarzy. Wreszcie Ned Beaumont przerwał ciszę. - Dobrze by było, żebyś przynajmniej zaopiekował się żoną Tima i jego dzieciakiem. - Masz rację! - Madvig cofnął wysuniętą do przodu brodę, z jego oczu znikł gniew. -
Zajmij się tym, zgoda? Zapewnij im wszystko, czego potrzebują. ❖ 3 Walter Ivans czekał na dole przy schodach; z jego oczu przebijała nadzieja. - N-no i co p-p-powiedział? - Tak jak ci mówiłem. Na razie nic nie może zrobić. Postara się wyciągnąć Tima, ale dopiero po wyborach. Walter Ivans zwiesił głowę, z jego piersi wydobył się cichy jęk. Beaumont położył rękę na ramieniu niższego mężczyzny. - Akurat tak się pechowo złożyło, Walt - rzekł współczująco. - Paulowi jest naprawdę bardzo przykro, ale na razie nic nie może wskórać. Przekaż od niego żonie Tima, że do czasu wyjścia męża za nic sama nie musi płacić. Niech wszystkie rachunki za czynsz, żywność, lekarza, szpital, przysyła Paulowi. Walter Ivans podniósł głowę i chwycił w dwie ręce dłoń Beaumonta. - T-to ładnie ze s-strony szefa! - zawołał. Niebieskie oczy mu się zaszkliły. - T-tylko szkoda, że n-nie może p-p-pomóc Timowi. - Nigdy nic nie wiadomo, jeszcze wiele może się zdarzyć - powiedział Ned i oswobodził rękę. - Głowa do góry. Zostawił Ivansa i wszedł do sali bilardowej. Była pusta. Wziął z szatni płaszcz, kapelusz i ruszył do drzwi wyjściowych. Ulica była ledwo widoczna w gęstych, szarych strugach deszczu. Uśmiechając się pod nosem, Beaumont szepnął sam do siebie: - Kapcie, kapcie, kropeleczki. Od was zależy, czy wygram trzy tysiące dwieście pięćdziesiąt dolców. Wrócił do środka i zadzwonił po taksówkę. ❖ 4 Ned Beaumont cofnął ręce od trupa i podniósł się. Mężczyzna leżał z głową przy krawężniku i twarzą dobrze widoczną w blasku palącej się na rogu latarni. Była to młoda twarz o gniewnym wyrazie, spotęgowanym przez ciemną bruzdę ciągnącą się od nasady jasnych kręconych włosów po lewą brew. Beaumont, wytężając wzrok, rozejrzał się po China Street. Popatrzył w prawo: nie było tam żywej duszy, ale kiedy popatrzył w lewo, dwie przecznice dalej dostrzegł parę mężczyzn. Wysiedli z wozu zaparkowanego przed klubem „Chata” należącym do Paula Madviga i szli w stronę wejścia.
Przez kilka sekund obserwował wóz, po czym znów zerknął w prawo, a następnie jednym płynnym ruchem obrócił się, skoczył na chodnik i skrył się w cieniu najbliższego drzewa. Wciągał powietrze ustami. Mimo że przed chwilą, gdy stał w świetle latarni, na jego dłoniach lśniły kropelki potu, teraz wzdrygnął się z zimna i postawił kołnierz płaszcza. Przez dobre pół minuty tkwił bez ruchu w cieniu konarów, oparty ręką o pień. Potem wyprostował się i ruszył w kierunku „Chaty”. Pochylony do przodu, szedł coraz szybiej, niemal biegł, gdy nagle zobaczył zbliżającą się z naprzeciwka postać. Natychmiast zwolnił kroku. Zanim się minęli, postać skręciła i znikła w drzwiach jakiegoś budynku. Kiedy dotarł do klubu, oddychał już normalnie, przez nos, ale usta wciąż miał sine. Nie zatrzymując się, spojrzał na zaparkowany przed budynkiem pusty wóz, po czym wspiął się po oświetlonych dwiema latarniami schodach i pchnął drzwi. Harry Sloss i Ben Ferris szli przez hol, zostawiwszy płaszcze w szatni. - Cześć, Ned - powiedzieli obaj naraz, a Harry Sloss dodał: - Słyszałem, że postawiłeś na Peggy OToole. - Owszem. - Ile ci wpadło? - Trzy dwieście. - Ładnie. - Sloss przesunął językiem po dolnej wardze. - Nie zagrałbyś dziś z nami? - Może później. Jest Paul? - Nie wiem. Dopierośmy przyszli. Słuchaj, powiedziałem swojej dziewczynie, że wrócę wcześnie do domu, więc nie każ nam zbyt długo na siebie czekać. - Dobra - obiecał Beaumont i ruszył do szatni. - Widziałeś Paula? - zapytał szatniarza. - Zjawił się jakieś dziesięć minut temu. Ned Beaumont spojrzał na zegarek: wpół do jedenastej. Udał się szybko na pierwsze piętro, do pokoju z widokiem na ulicę. Madvig podniósł głowę. Wystrojony w smoking, siedział przy biurku i właśnie sięgał po telefon. - Co słychać, Ned? - spytał cofając rękę. Na jego dużej, przystojnej twarzy malował się spokój. - Bywało gorzej - odparł Beaumont. Zamknął za sobą drzwi, po czym usiadł na krześle nie opodal blondyna. - Jak tam przyjęcie u senatora?
Paul Madvig zmrużył oczy. - Bywałem na gorszych. Beaumont zaczął przycinać koniec jasnego, cętkowanego cygara. Ręce mu lekko drżały, lecz głos miał opanowany. - Czy młody Taylor był obecny? - Spojrzał na Madviga, nie podnosząc głowy. - Nie siedział z nami przy stole. A bo co? Ned Beaumont wyciągnął przed siebie skrzyżowane w kostkach nogi, odchylił się na krześle i ręką, w której trzymał cygaro, niedbale zatoczył w powietrzu łuk. - Bo leży martwy w rynsztoku, niedaleko stąd. - Czyżby? - spytał beznamiętnie Madvig. Beaumont pochylił się do przodu, zaciskając szczęki. Celofan, którym owinięte było cygaro, pękł z cichym trzaskiem w jego palcach. - Czy zrozumiałeś, co powiedziałem? - rzekł z irytacją.Madvig pokiwał wolno głową. - No i? - zapytał Ned. - No i co? - Ktoś go ukatrupił. - Czego ode mnie chcesz? Żebym rozrywał szaty? Beaumont wyprostował się na krześle. - Mam zawiadomić policję? - spytał. Madvig uniósł ze zdziwieniem brwi. - To policja jeszcze nie wie? - W pobliżu nie było nikogo - wyjaśnił Ned, nie spuszczając oczu z blondyna. - Pomyślałem sobie, że zanim gdziekolwiek zadzwonię, pogadam z tobą. Czyli co, mogę im powiedzieć, że to ja go znalazłem? - Czemu nie? - Madvig opuścił brwi. Ned Beaumont wstał, postąpił dwa kroki w stronę telefonu, po czym przystanął i ponownie zwrócił się do blondyna: - Taylor nie miał kapelusza - rzekł. - Teraz już mu nie będzie potrzebny - odparł Madvig i skrzywiwszy się dodał: - Ale z ciebie dureń, Ned. - Albo ze mnie, albo z ciebie, Paul - oświadczył Beaumont, wyciągając rękę po słuchawkę. ❖ 5 ZABÓJSTWO SYNA SENATORA NA CHINA STREET
Wczoraj tuż po dziesiątej wieczorem na rogu China Street i Pamela Avenue znaleziono zwłoki Taylora Henry’ego, lat 26, syna senatora Ralpha Bancrofta Henry’ego. Policja podejrzewa, że powodem zabójstwa był napad rabunkowy. Zdaniem lekarza sądowego, doktora Williama J. Hoopsa, śmierć nastąpiła na skutek pęknięcia czaszki i wstrząsu mózgu, kiedy Taylor Henry, trafiony w czoło pałką lub innym tępym narzędziem, upadł na ziemię i uderzył tyłem głowy w krawężnik. Prawdopodobnie pierwszą osobą, która natknęła się na ciało, był Ned Beaumont zamieszkały przy Randall Avenue pod numerem 911. Zanim jednak Beaumont dotarł do klubu „Chata” oddalonego o dwie przecznice od miejsca zbrodni, skąd zadzwonił na policję, zwłoki zostały znalezione przez policjanta Michaela Smitta. Komisarz Frederick M. Rainey polecił natychmiast zatrzymać wszystkich podejrzanych osobników w mieście. Oświadczył również, że poruszy niebo i ziemię, aby jak najszybciej ująć sprawcę bądź sprawców zbrodni. Jak twierdzi rodzina, Taylor Henry wyszedł z willi przy Charles Street około wpół do dziesiątej wieczorem, żeby… Ned Beaumont odłożył na bok gazetę, dopił kawę, po czym odstawił filiżankę na stolik przy łóżku i oparł się wygodnie o poduszki. Twarz miał bladą, zmęczoną. Podciągnął kołdrę pod szyję, następnie splótł ręce za głową i leżał tak, wpatrując się z niezadowoleniem w akwafortę, która wisiała na ścianie między dwoma oknami. Nie ruszał się, jeśli nie liczyć mrugania powiek, przez dobre pół godziny. Potem znów sięgnął po gazetę i jeszcze raz przeczytał artykuł. Niezadowolenie malujące się w jego oczach rozprzestrzeniło się na całą twarz. Kiedy skończył czytać, cisnął gazetę na podłogę i wolno, ze znużeniem, wstał z łóżka. Na swoje szczupłe, odziane w piżamę ciało zarzucił czarno- brązowe kimono, wsunął stopy w brązowe pantofle i lekko pokasłując przeszedł do salonu. Był to duży, staroświecko urządzony pokój o wysokim suficie i szerokich oknach, z
olbrzymim lustrem zawieszonym nad kominkiem i meblach obitych czerwonym pluszem. Beaumont wyjął cygaro z pudełka na stole, po czym usiadł w wielkim czerwonym fotelu. Wyciągnął nogi tak, aby spoczywały na jasnym kwadracie utworzonym przez wpadające do środka promienie słońca i obserwował wypuszczane z ust kłęby dymu, które w słońcu jakby nabierały kształtów. Siedział ze zmarszczonym czołem, na zmianę to zaciągając się dymem, to obgryzając paznokcie. Słysząc pukanie do drzwi, szybko wyprostował się. Na jego twarzy pojawiła się czujność. - Proszę! - zawołał. Do pokoju wszedł kelner w białej marynarce. - Tak, skończyłem śniadanie - powiedział zawiedzionym tonem Ned i ponownie oparł się o czerwone, pluszowe obicie. Kelner znikł w sypialni, skąd po chwili wyłonił się z tacą pełną talerzy. Kiedy Ned Beaumont znów został sam, rzucił niedopałek do kominka i pomaszerował do łazienki. Gdy po kilku minutach wyszedł ogolony, wykąpany i ubrany, wyglądał zupełnie inaczej; twarz straciła niezdrowy, blady odcień, w ruchach i całej posturze prawie nie było widać zmęczenia. ❖ 6 Zbliżało się południe, kiedy Ned Beaumont opuścił mieszkanie i ruszył na piechotę do szarego budynku znajdującego się osiem przecznic dalej na Link Street. Nacisnął dzwonek domofonu. Gdy rozległo się ciche buczenie, pchnął drzwi wejściowe i wjechał windą na piąte piętro. Zadzwonił do mieszkania numer 511. Drzwi otworzyły się natychmiast. Stała w nich drobna dziewczyna, z wyglądu dziewiętnasto-, może dwudziestoletnia. Na jej bladej twarzy i w ciemnych oczach malowała się wściekłość. - A, cześć - powiedziała cienkim, metalicznym głosem i uśmiechnęła się, podnosząc uspokajającym gestem dłoń, jakby chciała przeprosić za swój nastrój. Miała krótkie, lśniące
jak emalia, kruczoczarne włosy przylegające gładko do kształtnej głowy. Z uszu zwisały jej długie złote kolczyki z krwawnikami. Ubrana była w brązowe futerko. Cofnęła się, otwierając szerzej drzwi. Ned Beaumont wszedł do środka i spytał: - Bernie już wstał? Na młodej twarzy znów ożyła wściekłość. - Co za podły skurwysyn! - zawołała piskliwie Nie odwracając się, Beaumont zaniknął za sobą drzwi. Dziewczyna podeszła bliżej, chwyciła go za ramiona, nieco powyżej łokci, i usiłując nim potrząsnąć, zaczęła krzyczeć: - Wiesz, co ja poświęciłam dla tego drania? Odeszłam z domu, z najlepszego domu, jaki można sobie wyobrazić! Zostawiłam matkę i ojca! Byłam ich oczkiem w głowie! Mówili mi, że Bernie jest nic nie wart! Wszyscy mnie uprzedzali! I mieli rację! Ale ja byłam głupia i ślepa! Dopiero teraz zmądrzałam! Co za skurwysyn, co za… - Dalej z jej ust popłynęły same przekleństwa. Ned Beaumont stał bez ruchu, słuchając z powagą. Jego spojrzenie przybierało coraz bardziej posępny wyraz. Wreszcie, gdy dziewczyna na chwilę zamilkła, żeby nabrać tchu, wtrącił pośpiesznie: - Co ci zrobił? - Co zrobił? Dał drapaka! Ten nędzny… - Znów posypały się przekleństwa. Beaumont poruszył się nerwowo. Rozchylając wargi w słabym, wymuszonym uśmiechu, spytał: - Przypadkiem nie zostawił nic dla mnie? Dziewczyna cmoknęła cicho i wytrzeszczając oczy, przysunęła twarz bliżej twarzy Neda. - Był ci coś winien? - Wygrałem… - Zakasłał. - Za czwartą wczorajszą gonitwę należy mi się trzy tysiące dwieście pięćdziesiąt zielonych. Dziewczyna przestała nim potrząsać; opuściła dłonie i roześmiała się szyderczo. - Możesz się pożegnać z forsą! Spójrz. - Wyciągnęła lewą rękę. Na małym palcu połyskiwał pierścionek z czerwonym oczkiem. Podniosła obie ręce do uszu i delikatnie dotknęła kolczyków z krwawnikami. - To wszystko, co mi zostało. Gdybym nie miała
tych drobiazgów na sobie, to też by mi je podwędził. - Kiedy się zmył? - spytał Beaumont dziwnie opanowanym głosem. - Wczoraj wieczorem, chociaż odkryłam to dopiero dziś rano. Ale ja mu pokażę! Będzie przeklinał dzień, w którym mnie poznał! Wsunęła rękę za dekolt sukni. Po chwili wyciągnęła ją, zaciśniętą w pięść, i uniosła na wysokość twarzy mężczyzny. Rozprostowała palce, ukazując trzy zmięte kulki papieru. Kiedy Beaumont po nie sięgnął, zacisnęła ponownie palce i cofnęła się o krok. Beaumont opuścił rękę; na jego twarzy pojawił się wyraz zniecierpliwienia. - Czytałeś w gazecie o Taylorze Henrym? - spytała podnieconym głosem dziewczyna. Zaczerpnął gwałtownie powietrza, ale odpowiedział spokojnie: - Tak. - Wiesz, co tu mam? - Dziewczyna znów rozprostowała palce, ukazując zmięte kulki. Mrużąc oczy, pokręcił głową. - Weksle wystawione przez Taylora Henry’ego - oznajmiła triumfalnie. - Na tysiąc dwieście dolców! Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale szybko ugryzł się w język. - Teraz są gówno warte - stwierdził po chwili beznamiętnym tonem. Dziewczyna wsunęła świstki z powrotem za dekolt i znów podeszła bliżej. - Przedtem też były gówno warte - rzekła - i dlatego facet nie żyje. - Wiesz, czy zgadujesz? - Nie muszę zgadywać. Słyszałam, jak w piątek Bernie zadzwonił do Taylora i powiedział, że daje mu trzy dni na zwrot szmalu. Beaumont pogładził kciukiem wąs. - Nie mówisz tego, bo jesteś wściekła, co? - spytał podejrzliwie. Dziewczynie oczy rozbłysły złością.- Pewnie, że jestem wściekła! - zawołała. - Jestem taka wściekła, że mam ochotę zanieść to na policję. I chyba tak zrobię. Jeśli myślisz, że Bernie go nie sprzątnął, jesteś skończonym durniem. Ned Beaumont wciąż nie był przekonany. - Skąd masz te weksle? - spytał. - Znalazłam w sejfie. - Ruchem gładko uczesanej głowy wskazała w stronę pokoju.
- O której się Bernie wczoraj zmył? - Nie wiem. Wróciłam do domu o wpół do dziesiątej i siedziałam całą noc czekając, aż się zjawi. Dopiero nad ranem coś mnie tknęło. Przetrząsnęłam dokładnie mieszkanie. Okazało się, że zabrał wszystko, całą forsę i całą moją biżuterię poza tym jednym pierścionkiem - podniosła rękę - i kolczykami, które miałam w uszach. Beaumont ponownie pogładził kciukiem wąs. - Jak myślisz? - spytał. - Dokąd uciekł? W dziewczynę wstąpiła furia; zaczęła tupać, wymachiwać pięściami, piskliwym głosem wyzywać Berniego od najgorszych. - Uspokój się, Lee! - Ned chwycił ją za nadgarstki. - Jeśli zamierzasz tu stać i się wydzierać, to lepiej daj mi te świstki i ja z nimi coś zrobię. Uwolniła ręce z jego uchwytu. - Akurat! - krzyknęła. - Nikomu ich nie dam. Sama zaniosę je na policję. - W porządku. Zanieś - oznajmił Ned i ponownie spytał: - Jak myślisz, dokąd uciekł? Odparła z goryczą, że nie wie, ale ma nadzieję, że smaży się w piekle. - Nie wygłupiaj się, Lee - powiedział znużonym tonem. - Złością nic nie wskórasz. Sądzisz, że wrócił do Nowego Jorku? - Skąd mam wiedzieć? Nagle spojrzenie dziewczyny stało się czujne. Beaumontowi poczerwieniały policzki. - Co knujesz? - zapytał podejrzliwie. - Ja? - zdziwiła się Lee, przybierając niewinną minę. - Nic. Pochylił się nad nią i pokręcił wolno głową. - Chcesz czy nie, kochana - powiedział wymawiając dobitnie każde słowo - zgłosisz się z tymi wekslami na policję. - Ależ oczywiście, Ned. ❖ 7 Na parterze budynku znajdowała się drogeria. Ned Beaumont udał się tam, żeby skorzystać z telefonu. Wykręciwszy numer komisariatu, poprosił do aparatu porucznika Doolana. - Halo? Porucznik Doolan? Dzień dobry. Dzwonię w imieniu panny Lee Wilshire, która przebywa w mieszkaniu Berniego Despaina przy Link Street, pod numerem 1666. Despain znikł nagle wczoraj wieczorem, zostawiając w domu kilka weksli wystawionych
przez Taylora Henry’ego… No właśnie… Panna Wilshire twierdzi, że parę dni temu słyszała, jak mu groził… Tak, chciałaby z panem porozmawiać, najszybciej jak to możliwe… Nie, lepiej, żeby pan tu przyjechał albo kogoś przysłał, i to zaraz… Tak… Moje nazwisko? Co za różnica? Pan mnie nie zna. Panna Wilshire prosiła, żebym zadzwonił, bo wolała nie korzystać z telefonu w mieszkaniu Despaina… - Przez chwilę słuchał głosu dobiegającego z aparatu, po czym odłożył słuchawkę i wyszedł z drogerii. ❖ 8 Ned Beaumont skierował swoje kroki do schludnego domu z czerwonej cegły stojącego w rzędzie innych schludnych domów z czerwonej cegły na Thames Street. Nacisnął dzwonek. Drzwi uchyliła młoda Murzynka, która na widok gościa uśmiechnęła się od ucha do ucha. - Jak to miło pana widzieć, panie Beaumont - powiedziała, otwierając szeroko drzwi. - Cześć, June. Zastałem domowników? - Tak, proszę pana. Jedzą obiad. Beaumont przeszedł do jadalni. Paul Madvig i jego matka siedzieli naprzeciw siebie przy stole przykrytym czerwono-białym obrusem; trzecie krzesło stało puste, trzeci talerz i sztućce czekały nie tknięte. Pani Madvig była wysoką, chudą kobietą o jasnych, jeszcze nie całkiem siwych włosach, mimo że dawno skończyła siedemdziesiątkę. Oczy miała niebieskie i błyszczące, równie młodzieńcze jak oczy syna. Obróciła się, żeby zerknąć na wchodzącego do jadalni gościa i posłała mu szelmowskie spojrzenie. - No, nareszcie! Niedobry! Nie wstyd ci tak zaniedbywać starą kobietę? - spytała, marszcząc czoło. Ned uśmiechnął się promiennie. - Ależ, mamuśku, jestem dużym chłopcem, a duzi chłopcy mają dużo pracy. - Pomachał ręką do Madviga. - Cześć, Paul. - Siadaj, Ned - powiedział blondyn. - June zaraz przyniesie ci talerz. Beaumont pochylił się, żeby pocałować kościstą dłoń, którą pani Madvig wyciągnęła na powitanie. Staruszka wyszarpnęła ją pośpiesznie.
- Co to za dziwne obyczaje? - spytała. - Mówiłem ci, mamuśku, jestem dużym chłopcem… Dzięki, stary - zwrócił się do Paula - ale niedawno jadłem śniadanie. - Spojrzał na puste krzesło. - Gdzie Opal? - Śpi - wyjaśniła pani Madvig. - Nie czuje się najlepiej. Ned Beaumont skinął głową, po czym wbił wzrok w twarz Paula. - Mam nadzieję, że to nic poważnego? - A skądże - zapewnił go blondyn. - Przetańczyła pół nocy, więc nic dziwnego, że boli ją głowa. - Co z ciebie za ojciec! - oburzyła się pani Madvig. - Nie wiesz, kiedy córka jest niedysponowana? Paul uśmiechnął się, mrużąc lekko oczy. - Mamo, nie przy gościu… Co słychać, Ned? Beaumont obszedł stół i usiadł na wolnym krześle. - Bernie Despain dał wczoraj nogę z miasta - powiedział. - Razem z moją wygraną. Paul Madvig uniósł brwi. - Zostawił weksle podpisane przez Taylora Henry’ego - ciągnął Beaumont. - Na sumę tysiąca dwustu zielonych. Madvig zmrużył powieki. - Lee twierdzi, że w piątek zadzwonił do Taylora i dał mu trzy dni na skombinowanie forsy. - Co za Lee? - zdziwił się Paul, pocierając ręką brodę. - Dziewczyna Berniego. - Aha. - Widząc, że Ned nie zamierza kontynuować rozmowy na ten temat, w końcu spytał: - Mówił, co będzie, jeśli Taylor się nie wywiąże? - Nie wiem, Paul. - Ned Beaumont oparł łokieć o blat stołu i pochylił się w stronę blondyna. - Słuchaj, załatw, żeby mianowano mnie zastępcą szeryfa albo kimś w tym rodzaju. - Czyś ty oszalał! - Madvig zamrugał zdumiony. - Po jaką cholerę? - Zamierzam dopaść tego drania. Gwiazda szeryfa ułatwi mi zadanie. Madvig spojrzał na niego z zatroskaniem. - O co chodzi, Ned? - spytał po chwili. - Oskubał mnie na trzy tysiące dwieście pięćdziesiąt dolców. - Zgadza się - powiedział wolno Madvig - ale wczoraj też byłeś jakiś rozdrażniony,
choć jeszcze nie wiedziałeś, że Bernie nawiał z miasta. Beaumont machnął zniecierpliwiony ręką. - Niecodziennie, mój drogi, natykam się na trupy - odparł. - Ale to teraz nieważne. Ważny jest Bernie. Dopadnę go. Muszę go dopaść. - Twarz miał bladą, wzrok zacięty; z głosu przebijał żar. - Słuchaj, Paul. Nie idzie mi o forsę, choć co tu dużo gadać, trzy dwieście pięćdziesiąt to kupa szmalu, ale tak samo bym zareagował, gdyby w grę wchodziło pięć dolców. Od dwóch miesięcy przegrywałem. To mnie, cholera, dołowało. No bo co jest wart człowiek, którego opuściło szczęście? Czułem się jak zbity pies. Ale wreszcie fortuna się do mnie uśmiechnęła. Wyprostowałem podkulony ogon, wypiąłem dumnie pierś, zacząłem patrzeć ludziom w oczy. Owszem, forsa się liczy, ale nie jest najważniejsza. Najważniejsze jest przełamanie złej passy. Rozumiesz? Ciągłe przegrywanie wykańczało mnie psychicznie. I kiedy wreszcie zły los się ode mnie odwrócił, Bernie dał drapaka. Nie puszczę mu tego płazem. Nie będę znów chodził jak zbity pies. Za nic w świecie! Dopadnę skurwiela, czy mi pomożesz, czy nie! Paul Madvig wyciągnął nad stołem potężną dłoń i poklepał napiętą twarz rozmówcy. - Do diabła, Ned, przecież wiesz, że ci pomogę - rzekł. - Nie lubię, kiedy się wdajesz w takie historie, ale skoro musisz, to najlepiej zrobimy cię specjalnym oficerem dochodzeniowym w prokuraturze okręgowej. Twoim zwierzchnikiem będzie Fair, który na pewno w nic nie będzie ingerował. Matka Paula wstała od stołu, z talerzami w kościstych rękach. - Gdyby nie to, że obiecałam sobie nigdy nie wtrącać się do męskich spraw - oznajmiła surowym tonem - powiedziałabym wam, co o tym wszystkim myślę. Bóg jeden wie, w jakie wpakujecie się tarapaty i Bóg jeden wie, czy zdołacie się z nich wykaraskać. Ned Beaumont uśmiechnął się szeroko. Dopiero kiedy staruszka wyszła z jadalni, jego twarz znów spoważniała. - Załatwisz to teraz, tak żebym po południu miał już papiery? - spytał, zwracając się do Madviga. - Jasne. - Madvig wstał. - Zaraz zadzwonię do Farra. Daj znać, gdybyś jeszcze czegoś
potrzebował. - W porządku. Blondyn znikł za drzwiami. Po chwili zjawiła się June i zaczęła sprzątać ze stołu. - Czy panna Opal śpi? - zapytał Ned.- Nie, proszę pana - odparła Murzynka. - Właśnie zaniosłam jej na górę herbatę i kilka grzanek. - Bądź tak miła i spytaj Opal, czy mogę do niej zajrzeć. - Dobrze, proszę pana. Kiedy Murzynka wyszła, Beaumont wstał od stołu i zaczął przemierzać pokój. Policzki miał zarumienione, rozgrzane. Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy Paul wrócił do jadalni. - Załatwione - oznajmił blondyn. - Gdyby Farra nie było, zgłoś się do Barbera. Zajmie się wszystkim i o nic nie będzie pytał. - Dzięki. - Ned spojrzał na Murzynkę, która ukazała się w drzwiach. - Opal zaprasza pana na górę. ❖ 9 Pokój Opal Madvig utrzymany był w niebieskiej tonacji. Dziewczyna, ubrana w opalizujący niebieski szlafrok, leżała na łóżku, wsparta o poduszki. Podobnie jak ojciec i babka była szczupła, wysoka, cerę miała jasną, różową, wręcz dziecięcą, oczy - tak jak oni - błękitne, choć teraz zaczerwienione od płaczu. Na widok gościa odłożyła na tacę grzankę i wyciągnęła rękę. - Cześć, Ned - zawołała, ukazując w uśmiechu równe, białe zęby. Ale głos jej drżał. Beaumont poklepał ją lekko po dłoni. - Cześć, kwiatuszku - powiedział, siadając na skraju łóżka. Założył nogę na nogę i wyjął z kieszeni cygaro. - Dym ci nie będzie przeszkadzał? - Nie. Bez słowa wsunął cygaro z powrotem do kieszeni i zrezygnował z nonszalanckiej pozy. Odwrócił się twarzą do dziewczyny i popatrzył na nią ze współczuciem. - Wiem, mała. Życie jest paskudne - rzekł zachrypłym głosem. Wytrzeszczyła niewinnie oczy. - Ech, nie ma o czym mówić. Ból głowy prawie mi minął, a zresztą wcale nie był taki silny. - Zdołała się już opanować. Ned uśmiechnął się ironicznie.
- Nie wygłupiaj się. Przecież znam cię nie od dziś - powiedział. Opal zmarszczyła brwi. - Nie rozumiem, o co ci chodzi, Ned. - O Taylora - odparł, przybierając surową minę. - No tak. - Taca, która leżała na jej kolanach, zadrżała, lecz wyraz twarzy dziewczyny nie zmienił się. - Ale wiesz… właściwie to nie widzieliśmy się od kilku miesięcy, odkąd tata zakazał mi… Ned Beaumont podniósł się z łóżka. - W porządku. Cześć - rzucił przez ramię, kierując się do drzwi. Opal nie zareagowała. Beaumont wyszedł z pokoju i ruszył schodami na dół. W holu na parterze zastał Paula Madviga. - Muszę jechać do biura w sprawie tych kontraktów kanalizacyjnych - powiedział blondyn. - Jak chcesz, podwiozę cię do prokuratury. - Dobra. Nagle doleciał ich z góry głos Opal. - Ned! Hej, Ned! - Słyszę! - zawołał Beaumont. - Jeśli się śpieszysz, nie czekaj na mnie - zwrócił się do blondyna. Madvig spojrzał na zegarek. - Niestety, muszę ruszać - powiedział. - Zobaczymy się wieczorem w klubie? - Aha - mruknął Ned i udał się na górę. Taca leżała teraz w nogach łóżka. - Zamknij drzwi - poprosiła dziewczyna, a kiedy spełnił jej życzenie, przesunęła się, robiąc mu miejsce obok siebie. - Dlaczego tak nagle wyszedłeś? - Bo mnie okłamałaś - odparł z powagą, siadając przy niej na posłaniu. - Ja? - Wbiła niebieskie oczy w piwne oczy mężczyzny. - Kiedy ostatni raz widziałaś się z Taylorem? - Rozmawialiśmy… bo ja wiem? Kilka tygodni temu. - Była uosobieniem szczerości. Ned Beaumont podniósł się i znów ruszył do wyjścia. - W porządku - rzucił przez ramię, tak jak przedtem. - Ned! - zawołała, gdy był już o krok od drzwi. - Dlaczego tak się nade mną znęcasz?
Odwrócił się powoli, nic po sobie nie okazując. - Myślałam, że jesteśmy przyjaciółmi - rzekła z wyrzutem. - Jesteśmy - przyznał obojętnie - ale trudno mi o tym pamiętać, kiedy mnie okłamujesz. Wyciągnęła się bokiem na łóżku, oparła policzek o poduszkę i zaczęła płakać. Płakała bezgłośnie. Łzy ciekły na poszewkę, tworząc mokrą szarą plamę. Ned cofnął się od drzwi, usiadł z powrotem na posłaniu, podniósł dziewczynę i przytulił do siebie. Przez kilka minut łkała w milczeniu, z twarzą wciśniętą w jego płaszcz, i wreszcie przytłumionym głosem spytała: - Wiedziałeś… wiedziałeś, że wciąż się z nim spotykam? - Tak. Poderwała się wystraszona. - Tata też wiedział? - Nie wiem. Chyba nie. Położyła głowę na jego ramieniu i wyszeptała ochryple: - Och, Ned, byłam z Taylorem wczoraj po południu. Pół dnia spędziliśmy razem! Beaumont przytulił mocniej dziewczynę, ale nic nie powiedział. - Jak myślisz, kto… kto go zabił? - spytała po chwili. Zesztywniał. Opal podniosła głowę. W jej spojrzeniu nie było już śladu słabości. - Czy wiesz, kto go zabił, Ned? Beaumont zawahał się, po czym zwilżył wargi. - Chyba tak - szepnął. - Kto? Powiedz, kto! - zażądała. Przez chwilę znów się wahał unikając jej wzroku. - Obiecasz, że będziesz trzymać język za zębami? - spytał w końcu. - Tak - odparła szybko, ale zanim mężczyzna zdążył otworzyć usta, chwyciła go obiema dłońmi za ramię. - Nie! Poczekaj. Obiecam, jeśli dasz mi słowo, że mordercy nie ujdzie to płazem, że zostanie schwytany i ukarany. - Nie mogę ci tego przyrzec, ani ja, ani nikt inny. Patrzyła na Beaumonta przygryzając wargę. Wreszcie powiedziała: - No dobrze. Obiecuję. Kto? - Czy Taylor mówił ci kiedykolwiek o tym, że ma dług u bukmachera, Berniego Despaina? Dług, którego nie może spłacić?
- Czy to właśnie ten… ten Bernie Despain…? - Tak mi się zdaje. Przypomnij sobie, Opal, czy Taylor wspominał coś o długu? - Wiedziałam, że ma jakieś kłopoty. Nie mówił jakie, wspomniał tylko, że pokłócił się z ojcem o forsę i że jest zdesperowany. To jego słowa. - Nazwisko Despaina nie padło? - Nie. Myślisz, że to on go zabił? - Miał weksle wystawione przez Taylora na ponad tysiąc dolców. Wczoraj wieczorem wyjechał pośpiesznie z miasta. Cała policja go szuka. - Beaumont zniżył głos i patrząc na dziewczynę kątem oka, spytał: - Zrobiłabyś coś, żeby pomóc go schwytać? - Oczywiście! Co? - Wymyśliłem pewien drobny podstęp. To trochę lewa sprawa, ale bez tego mogą być trudności ze skazaniem Despaina. Jeśli jednak zabił Taylora i jeśli ty pójdziesz mi na rękę, wtedy już się nie wywinie. - Zrobię wszystko, co chcesz. Ned westchnął i zagryzł usta. - No mów. Co mam zrobić? - spytała podniecona. - Zdobyć dla mnie kapelusz Taylora. - Co?. - Musisz zdobyć jakiś kapelusz Taylora - powtórzył. Na jego twarzy zakwitł rumieniec. - Dasz radę? - Ale po co? - zdziwiła się. - Po to, żeby załatwić Despaina. Na razie nic więcej nie mogę ci zdradzić. Więc jak? - Postaram się, ale wolałabym, żebyś… - Kiedy tam pójdziesz? - przerwał jej. - Dziś po południu - rzekła. - Ale powiedz mi… - Lepiej, żebyś jak najmniej wiedziała - oświadczył, ponownie przerywając jej wpół słowa. - I żeby jak najmniej osób o czymkolwiek wiedziało. Nie mów nikomu o naszej rozmowie. - Objął dziewczynę ramieniem i przyciągnął do siebie. - Naprawdę go, kwiatuszku, kochałaś, czy po prostu ze złości na ojca… - Kochałam, Ned, naprawdę kochałam. - Zaczęła szlochać. II