Dashiell Hammett
Złota Podkowa
Przełożył Wacław Niepokólczycki
Słowem o autorze poprzedził Krzysztof Zarzecki
Słowo o autorze
Dashiell Hammett (1894 — 1961) zapisał się na trwałe jako jeden z
najwybitniejszych twórców w historii powieści detektywistycznej.
Urodzony na farmie swego dziadka w stanie Maryland na wschodnim wybrzeżu
Stanów Zjednoczonych, nie odebrał prawie żadnego formalnego wykształcenia.
Garnął się wprawdzie do nauki, pożerał książki i wykazywał nieprzeciętne
zdolności, jednakże niepowodzenia finansowe ojca, który się przeniósł do
Baltimore, gdzie z mizernymi rezultatami szukał szczęścia w interesach, zmusiły
czternastoletniego Dashiella do porzucenia średniej szkoły politechnicznej i
podjęcia pracy dla zasilenia budżetu rodzinnego. Imał się różnych zajęć, które czę-
sto zmieniał, znudzony ich monotonią i brakiem perspektyw. Był posłańcem na
kolei Baltimore — Ohio, dokerem, gońcem w biurze maklerskim, robotnikiem w
fabryce skrzynek, pracownikiem transportu. Aż w roku 1915 otrzymał z
ogłoszenia pracę w baltimorskim oddziale słynnej Agencji Detektywistycznej
Pinkertona. Po krótkim stażu biurowym i przeszkoleniu w rudymentach zawodu
— został wywiadowcą. Zajęcie było wprawdzie uciążliwe, lecz nareszcie trafiło
mu się coś, co odpowiadało jego ruchliwej, niespokojnej naturze. Niestety
przerwała tę pracę wojna. Służył przez rok w wojskowej kolumnie sanitarnej pod
Baltimore, na front go nie wysłano. Przeszedł natomiast podczas światowej
epidemii 1918 roku influencę, zwaną wówczas hiszpanką, a w jej wyniku
odezwała się gruźlica, którą prawdopodobnie zaraził się jeszcze jako chłopiec od
matki. Choroba, chociaż zaleczona podczas paru pobytów w szpitalach
wojskowych, nadwerężyła mu jednak zdrowie na resztę życia i powracała potem
kilkoma falami. Pomiędzy kolejnymi atakami gruźlicy próbował podejmować na
nowo pracę agenta Pinkertona, tym razem na zachodnim wybrzeżu, w Spokane w
stanie Waszyngton i w. San Francisco w Kalifornii, ale przerastało to już jego siły.
Zahaczył się więc jako agent reklamowy wielkiej kalifornijskiej firmy jubilerskiej,
nade wszystko jednak zaczął gorączkowo pisać wiersze i opowiadania.
Cztery i pół roku, które w sumie przepracował w agencji Pinkertona,
przesądziło niewątpliwie o gatunku literackim, jaki sobie ostatecznie obrał i w
jakim wkrótce zdobył nie lada sławę. Od 1923 roku w popularnym magazynie
„Black Mask” zaczęły się regularnie ukazywać jego pisane w pierwszej osobie
opowiadania o bezimiennym wywiadowcy Kontynentalnej Agencji
Detektywistycznej, znanym tylko jako Continental Op (skrót od „Operative”).-
Osobiste doświadczenia przydawały
autentyzmu jego prozie. Demitologizował zawód detektywa również w
wypowiedziach publicystycznych drukowanych periodycznie w prasie.
Szczególnie głośny stał się cykl sarkastycznych wspomnień Hammetta o jego
karierze agenta Pinkertona, ogłoszony w 1923 roku w elitarnym miesięczniku
literackim „Smart Set”. A oto co pisał dwa lata później w „Black Mask”:
„Wspaniałe bywają niektóre sposoby «naukowego» śledztwa, pod warunkiem,
że się je ogranicza do właściwych proporcji, ale kiedy zaczyna się je wysuwać
jako niezawodne na plan pierwszy, stają się zwykłą szarlatanerią i niczym więcej.
Kłopot polega na tym, że przestępcy są zwykle tak cholernie nienaukowi i że tacy
pozostaną, jak długo podstawową cechą mentalności przestępczej będzie
infantylna żądza szybkiego wzbogacenia się. Chemik, fotograf i inni specjaliści
służą nieocenioną pomocą naszemu staremu przyjacielowi, niedouczonemu,
platfusowatemu tajniakowi, ale na dłuższą metę to on jest tym, który zapełnia
więzienia przestępcami”.
Błyskotliwa kariera literacka Hammetta trwała niewiele ponad dziesięć lat,
gdyż w połowie lat trzydziestych przestał on właściwie pisać. Pozostawił
pięćdziesiąt dwa opowiadania i pięć powieści, z których dwie ukazały się po
polsku: Sokół maltański (The Maltese Fal-con, 1930, wydanie polskie w
przekładzie Wacława Niepokólczyckiego „Iskry” 1963) oraz Papierowy człowiek
(The Thin Man, 1932, wydanie polskie w przekładzie Krzysztofa Zarzeckiego
„Iskry” 1965). Trzy pozostałe to Red Harvest (Czerwone żniwo, 1929), The Daine
Curse (Fatum Daine’ów, 1929) i The Glass Key (Szklany kluczyk, 1931). Przy-
najmniej w trzech najpóźniejszych wzniósł gatunek powieści kryminalnej na
wyżyny pełnoprawnej literatury i jego pozycja jednego z najwybitniejszych
pisarzy amerykańskich owej epoki utrzymywała się jeszcze długo potem, jak
zamilkł. Utrwalały ją ponadto wersje radiowe i filmowe jego powieści, w
późniejszym okresie oparte już nawet,nie na jego własnych scenariuszach.
Szczególnie głośna była ekranizacja Sokoła maltańskiego w reżyserii Johna
Hustona, z Humpreyem Bogar-tem w roli detektywa Sama Spade’a, oraz
Papierowego człowieka i całej serii dalszych filmowych przygód pary detektywów
amatorów, Nicka i Nory Charlesów, granych przez popularnych aktorów lat trzy-
dziestych, Williama Powella i Myrnę Loy. -
Hammett pozostanie na zawsze twórcą i pierwszym mistrzem tzw. czarnego
kryminału, który w następnych dziesięcioleciach zrobił taką karierę na całym
świecie. Powieści i opowiadania Hammetta rozgrywają się w dżungli
wielkomiejskiej Ameryki lat dwudziestych i trzydziestych. Zbrodniarzami bywają
tu nierzadko ludzie ze światka gangsterskiego, a bohater-detektyw z konieczności
chwyta się często sposobów działania niewiele mniej bezwzględnych niż
przestępcy i mimo że występuje w słusznej sprawie, przyobleka się z reguły w
maskę cynizmu. Ten rodzaj prozy był oczywiście w zgodzie z gorzkim duchem
epoki, nie potrafiącej tak łatwo przejść do porządku dziennego nad
niedawnym wstrząsem wojny światowej, która ostatecznie skompromitowała
dziewiętnastowieczne wartości i konwenanse. Układna, oparta na wierze w potęgę
rozumu powieść detektywistyczna w stylu Conan Doyle’a, choć tak świetnie
rozwijana w Anglii przez Agatę Christie czy Dorothy Sayers, nie odpowiadała
gorączkowemu rytmowi życia tzw. epoki jazzu, jakkolwiek i tu miała swoich
kontynuatorów. U Hammetta dedukcja schodzi na plan drugi, na plan pierwszy
wysuwa się dynamiczna akcja, niekiedy ocierająca się o granice nieprawdo-
podobieństwa. Nawet bowiem pamiętając, że lata dwudzieste były w USA
okresem gwałtownego rozluźnienia norm obyczajowych, prohibicji z jej
wszystkimi odwrotnymi od zamierzonych skutkami ubocznymi oraz szczytowego
nasilenia się korupcji i gangsteryzmu — nie sposób nie zauważyć, że wiele
utworów Hammetta, opowiadając wprawdzie historie, od których trudno się
oderwać, piętrzy sensacyjne wydarzenia w sposób, który nie wytrzymuje próby
trzeźwiejszej refleksji. Dotyczy tó szczególnie opowieści, których bohaterem jest
Continental Op.
Przerysowania były wszakże świadomym zabiegiem pisarskim Hammetta,
który wyolbrzymiając chciał piętnować zło i odkłamywać zafałszowany obraz
Ameryki, utrwalany przez sentymentalną literaturę. Według wszelkich przekazów
ludzi, którzy go bliżej znali, był nieprzeciętną indywidualnością, ale zarazem
człowiekiem niezmiernie trudnym w codziennym życiu. Takim utrwaliła go
między innymi w trzech tomach swoich wspomnień jego długoletnia przyjaciółka,
znakomita dramatopisarka, Lillian Hellman. Na podstawie jednego z opowie-
dzianych przez nią epizodów reżyser Fred Zinnemann nakręcił w roku 1977
wstrząsający film Julia, znany z naszych ekranów. Obok dwóch przyjaciółek,
antyfaszystki Julii, która ginie z rąk hitlerowców (grała ją Vanessa Redgrave), i
narratorki, debiutującej pisarki Lillian (Jane Fonda), trzecią niezapomnianą
kreację, przyjaciela i mentora literackiego tej ostatniej, właśnie Dashiella
Hammetta, stworzył Jason Robards. Kto widział ten film, może sobie wyobrazić,
jaką osobowością był Hammett.
Continental Op, bohater dwóch opowiadań zaprezentowanych w tym tomiku,
jest anonimowym narratorem większości opowiadań Hammetta oraz dwóch jego
pierwszych powieści, krwawego .Red Har-vest i nieco mniej krwawego, a
bardziej rozbudowanego fabularnie The Daine Curse. Hammett nadał swemu
bohaterowi cechy fizyczne będące całkowitym przeciwieństwem jego własnej
powierzchowności, a zapożyczone ponoć od Jamesa Wrighta, szefa
baltimorskiego biura Pinkertona, który go wprowadzał jako początkującego
detektywa w tajniki rzemiosła i wpajał mu etos zawodu. Sam Hammett, wówczas
dwudziestojednoletni, był nieprzeciętnie wysokim, chudym, przystojnym
młodzieńcem. Continental Op jest tęgawym, niskim, lekko ociężałym
czterdziestolatkiem, zdolnym jednak w razie potrzeby do nie byle jakich
wyczynów fizycznych. A potrzebna mu jest ta sprawność raz po raz, bo ciągle się
wplątuje w krwawe rozprawy gangsterskie, z których zawsze cudem wychodzi
cało i które zawsze przyjmuje beznamiętnie jako nieodłączny składnik swego
zawodu. Uprawia zaś ten zawód, bo go lubi i traktuje jako powołanie. W jednym z
opowiadań wy łuszczą swoje credo:
„Otóż jestem detektywem, bo dziwnym trafem lubię tę pracę. Zarobki są
godziwe, ale mógłbym sobie znaleźć inne zajęcia, lepiej płatne. Cóż, kiedy lubię
być detektywem, lubię swoją pracę. A kiedy się lubi jakąś pracę, to człowiek chce
ją wykonywać jak najlepiej. Inaczej nie miałoby to sensu. Nie znam się na niczym
innym i nic innego mnie nie bawi. Co więcej, nie chcę się znać na niczym innym
ani czerpać przyjemności z niczego innego. Można by to położyć na jednej szali,
na drugiej dowolną sumę pieniędzy. Pieniądze to dobra rzecz, nie mam nic
przeciwko nim. Ale przez ostatnie osiemnaście lat czerpię przyjemność ze
ścigania przestępców i głowienia się nad zagadkami kryminalnymi, a satysfakcję
z chwytania przestępców i rozwiązywania tych zagadek. To jedyna zabawa, jaką
znam, i nie potrafię sobie wyobrazić przyjemniejszej przyszłości niż jeszcze
dwadzieścia parę tego samego”.
Jest to etos dobrej roboty, wykonywanej z zamiłowania. Nie przypomina on
postawy większości innych powieściowych detektywów, którzy pod maską
cynizmu kryją zwykle coś z romantyzmu błędnych rycerzy walczących w obronie
prawa. Cechy takiej można się dopatrzyć nawet u Sama Spade’a z Sokoła
maltańskiego, może najpełniej zarysowanej postaci Hammetta. Będą ją mieli w
mniejszej czy większej mierze również detektywi z powieści najsławniejszych
kontynuatorów gatunku, takich jak Raymond Chandler czy Ross MacDonald.
Trudno natomiast dociec, jakie mechanizmy psychologiczne kryją się za tak
sformułowaną filozofią zawodową bohatera prezentowanych, tutaj opowiadań.
Można sobie na przykład wyobrazić, że Continental Op tropi przestępców
popychany czymś w rodzaju żyłki myśliwskiej. Działa w równie słusznej sprawie
i rezultaty osiąga równie chwalebne, ale jest jakby odmienny. Czy mniej
sympatyczny? W każdym razie czytelnikowi jest zapewne trudniej identyfikować
się z nim uczuciowo.
Krzysztof Zarzecki
ZŁOTA PODKOWA
— Nie mam dla ciebie tym razem nic podniecającego — powiedział
Vance Richmond, gdy uścisnęliśmy sobie ręce. — Chcę, abyś odnalazł
pewnego człowieka… w dodatku wcale nie przestępcę.
Jego głos brzmiał przepraszająco. Ostatnie dwa zadania, które mi ten
szczupły adwokat z szarą twarzą zlecił, łączyły się ze strzelaniną i innymi,
ekscesami, więc pewnie myślał, że przy spokojniejszej robocie mógłbym
zasnąć z nudów. Swego czasu miałby słuszność — gdy byłem
dwudziestoletnim młodzikiem, świeżo wciągniętym do Kontynentalnej
Agencji Detektywistycznej. Ale piętnaście lat, które minęły od tego czasu,
przytępiły mój apetyt na awanturnicze wybryki.
— Człowiek, którego chcę odnaleźć — ciągnął mecenas, kiedy
usiedliśmy — jest architektem angielskim nazwiskiem Norman Ashcraft.
Jest to mężczyzna trzydziestosiedmioletni, wzrostu metr siedemdziesiąt
osiem, dobrze zbudowany, o jasnej cerze, jasnych włosach i niebieskich
oczach. Cztery lata temu był typowym okazem sympatycznego
blondwłosego Brytyjczyka. Teraz może się zmienił… te cztery lata musiały
być dla niego trudne.
A oto, co się stało. Przed czterema laty państwo Ashcraftowie mieszkali
w Anglii, w Bristolu. Zdaje się, że pani Ashcraft była z natury bardzo
zazdrosna, a jej mąż dosyć krewki. Ponadto miał tylko to, co zarobił, ona
zaś odziedziczyła sporą sumę po rodzicach. Ashcraft był głupio
przeczulony na punkcie jej pieniędzy… wychodził z siebie, aby okazać, że
mu na nich nie zależy, że one nie mają dla niego żadnego znaczenia. Jest
to niemądre, oczywiście, ale typowe dla człowieka jego charakteru.
Któregoś wieczoru żona zarzuciła mu, że poświęca zbyt wiele uwagi innej
kobiecie. Pokłócili się. Ashcraft spakował manatki i wyjechał.
Po tygodniu żona pożałowała swojego postępku… zwłaszcza kiedy
odkryła, że jej podejrzenia nie miały innych podstaw niż jej własna
zazdrość… i próbowała go odnaleźć. On jednak przepadł bez wieści. W
końcu dowiedziała się, że udał się z Bristolu do Nowego Jorku, potem do
Detroit, gdzie go zaaresztowano i ukarano
grzywną za zakłócenie spokoju przez wywołanie pijackiej burdy. Później
znikł z pola widzenia i po dziesięciu miesiącach wypłynął w Seattle. —
Mecenas poszperał w papierach na biurku i znalazł notatkę.
Dnia 23 maja 1923 roku zabił strzałem z pistoletu włamywacza w
tamtejszym hotelu. Miejscowa policja dopatrzyła się w tym wydarzeniu
pewnych niejasności, ale nie miała żadnych dowodów przeciwko
Ashcraftowi. Człowiek, którego zabił, był ponad wszelką wątpliwość
włamywaczem. Następnie Ashcraft znowu znikł i wszelki słuch po nim
zaginął. Dał znać o sobie dopiero przed rokiem. Pani Ashcraft rozsyłała
ogłoszenia do działu ogłoszeń prywatnych w gazetach wszystkich
znaczniejszych miast amerykańskich.
Pewnego dnia otrzymała od niego list z San Francisco. Był to bardzo
oficjalny list, w którym mąż ją prosił, aby skończyła z dawaniem tych
ogłoszeń. Pisał, że aczkolwiek przestał używać nazwiska Norman
Ashcraft, nie podoba mu się, iż widzi je w każdej gazecie, którą czyta.
Wysłała mu list na poste restante, tutaj, w San Francisco, i posłużyła się
jeszcze jednym ogłoszeniem, aby mu o tym donieść. Odpowiedział dość
sucho. Napisała drugi, prosząc, by wrócił do domu. Odmówił, choć z
nieco mniejszą zgryźliwością. W ten sposób wymienili kilka listów, dzięki
czemu pani Ashcraft dowiedziała się, że jej mąż stał się narkomanem i
resztka dumy, która w nim została, nie pozwala mu powrócić, dopóki nie
stanie się znów, choć w przybliżeniu, sobą. Przekonała go, aby przyjął od
niej pieniądze dla ułatwienia tego procesu. Posyła mu je co miesiąc na
miejscowe poste restante.
Tymczasem zlikwidowała swoje sprawy w Anglii… nie ma bliskich
krewnych… i przyjechała do San Francisco, aby być w pobliżu, gdy mąż
będzie gotów się z nią połączyć. Minął rok. Ona wciąż posyła co miesiąc
mężowi pieniądze. Wciąż czeka na jego powrót. On natomiast wciąż
odmawia spotkania się, a jego listy są wymijające… pełne tylko opisów
walki, którą toczy, w jednym miesiącu opierając się narkotykom, w
następnym ulegając nałogowi.
Obecnie pani Ashcraft podejrzewa, oczywiście, że mąż wcale nie
zamierza do niej wrócić ani rozstać się z nałogiem i traktuje ją po prostu
jak źródło dochodu. Nakłaniałem ją, by na jakiś czas
przestała mu wysyłać tę miesięczną pensję. Lecz ona nie chce o tym nawet
słyszeć. Obwinia siebie za jego teraźniejszy stan. Sądzi, że jest
odpowiedzialna za obecne położenie męża, że wywołała je swoim
niemądrym wybuchem zazdrości. Nie chce nic zrobić w obawie, aby go
nie urazić i nie wyrządzić mu jeszcze większej krzywdy. Jest pod tym
względem niezłomna. Chce go odzyskać, chce, żeby zerwał z nałogiem,
lecz jeśli do niej nie wróci, gotowa jest mu wysyłać pieniądze do końca
życia. Pragnie jednak wiedzieć, czego może oczekiwać. Skończyć z tą
piekielną niepewnością, w jakiej żyje.
— Chcemy więc, abyś odnalazł Ashcrafta. Chcemy wiedzieć, czy jest
jakakolwiek szansa, by stał się znów człowiekiem, czy też jest stracony
bezpowrotnie. Takie jest twoje zadanie. Znajdź go, dowiedz się o nim, co
tylko możesz, a wtedy, gdy już będziemy coś wiedzieli, zdecydujemy, czy
mądrzej będzie spowodować, by się spotkali… w nadziei, że ona zdoła na
niego wpłynąć… czy nie.
— Spróbuję — powiedziałem. — Kiedy pani Ashcraft posyła mu tę
comiesięczną pensję?
— Pierwszego.
— Dziś jest dwudziesty ósmy. A więc mam trzy dni na zakończenie
sprawy, którą obecnie się zajmuję. Masz jego zdjęcie?
— Niestety, nie. Pani Ashcraft zniszczyła w chwili gniewu wszystko,
co go przypominało.
Wstałem i sięgnąłem po kapelusz.
— Zobaczymy się drugiego — powiedziałem i wyszedłem.
Pierwszego, po południu, poszedłem na pocztę i złapałem Łuska, w
owym czasie inspektora działu poste restante.
— Dostałem namiar na jednego oszusta z północy — powiedziałem —
który podobno odbiera pocztę w okienku. Mógłbyś załatwić, żeby mi dano
cynk, który to facet?
Inspektorzy pocztowi mają związane ręce różnymi zasadami i
zarządzeniami, które im zakazują udzielać pomocy prywatnym
detektywom z wyłączeniem pewnych spraw kryminalnych. Ale
zaprzyjaźniony inspektor wcale nie musi brać cię na spytki. Ty mu
kłamiesz — żeby na wszelki wypadek miał alibi — a czy on wierzy lub
nie, nie ma znaczenia.
Wkrótce znalazłem się znów na dole i wałęsałem się nie tracąc
z pola widzenia okienek od A do D, a urzędnik przy okienku został
pouczony, aby dać mi znak, gdy ktoś poprosi o pocztę Ashcrafta. Jeszcze
nie było jej w urzędzie. List pani Ashcraft mógł nie zdążyć dotrzeć tego
popołudnia, ale nie chciałem ryzykować. Trwałem na posterunku aż do
zamknięcia okienek.
Nazajutrz, kilka minut po dziesiątej, akcja się zaczęła. Jeden z
urzędników dał mi znak. Drobny mężczyzna w granatowym ubraniu i
szarym miękkim kapeluszu odchodził właśnie z kopertą w ręku od
okienka. Mężczyzna może czterdziestoletni, choć wyglądał na starszego.
Cerę miał ziemistą, powłóczył nogami, a jego ubraniu przydałaby się
szczotka i żelazko.
Podszedł prosto do pulpitu, przy którym stałem bawiąc się bezmyślnie
jakimiś papierami. Wyjął z kieszeni dużą kopertę i zdążyłem przez
moment tylko zauważyć, że był już na niej znaczek i adres. Trzymając
kopertę stroną zaadresowaną do siebie, włożył do niej otrzymany w
okienku list i polizał brzeżek koperty tak, że w żaden sposób nie można
było zobaczyć adresu. Następnie skleił ją pieczołowicie i skierował się ku
skrzynkom. Nie było innej rady jak zastosować sposób z potknięciem,
który jest zawsze niezawodny.
Dopędziłem go, podszedłem blisko i udałem, że przewracam się na
marmurową podłogę, zderzając się z nim i chwytając go jakby dla
odzyskania równowagi. Wyszło mi to paskudnie. W połowie sztuczki
pośliznąłem się naprawdę i runęliśmy jak zapaśnicy.
Zerwałem się, podniosłem go na nogi, wymamrotałem słowa
przeproszenia i musiałem niemal odepchnąć go na bok, żeby dał się
wyprzedzić po list, który leżał sobie zwrócony stroną zaadresowaną do
podłogi. Musiałem odwrócić kopertę, kiedy mu ją podawałem, aby móc
przeczytać adres:
Pan Edward Bohannon
kawiarnia Złota Podkowa
Tijuana, Baja Califomia
Meksyk
Osiągnąłem zatem cel, ale się zdradziłem Nie było cienia szansy, aby ten
drobny człowieczek w granjacie nie połapał się, że właśnie szło mi o ten
adres. Otrzepałem się z kurzu, gdy wrzucał kopertę do skrzynki. Nie
przeszedł już obok mnie, lecz skierował się ku wyjściu na Mission Street.
Nie mogłem pozwolić mu umknąć z tym, co wiedział. Nie chciałem, żeby
Ashcraft został ostrzeżony, zanim do niego dotrę. Musiałem spróbować
innej sztuczki, równie starej jak ta, którą sfuszerowałem przez śliską
podłogę. Ruszyłem znowu za drobnym człowieczkiem.
W chwili gdy się znalazłem przy jego boku, właśnie odwracał głowę,
żeby zobaczyć, czy nie jest śledzony.
— Cześć, Micky! — zagadnąłem go. — Co słychać w Chicago?
— Mylisz mnie z kimś — rzucił kątem szarych ust nie zatrzymując się.
— Ja nic nie wiem o Chicago.
Oczy miał bladoniebieskie ze źrenicami jak szpileczki — oczy
człowieka zażywającego morfinę lub heroinę.
— Nie bujaj — powiedziałem. — Dziś rano wysiadłeś z pociągu.
Zatrzymał się na środku chodnika i zwrócił twarzą do mnie.
— Ja? Za kogo mnie bierzesz?
— Jesteś Micky Parker. Mieliśmy cynk od Holendra, że tu jedziesz.
— Jesteś rąbnięty — zadrwił. — Nie mam pojęcia, o czym gadasz.
Ja też nie miałem — ale to nic. Uniosłem lekko prawą dłoń w kieszeni
płaszcza,
— Teraz ci powiem — warknąłem.
Cofnął się odruchowo na widok mojej wybrzuszonej kieszeni.
— Posłuchaj, bracie! — błagał. — Mylisz mnie z kimś… słowo daję. Ja
nie nazywam się Micky Parker i mieszkam we Frisco już okrągły rok.
— Musisz mi udowodnić.
— Chętnie! — wykrzyknął z zapałem. — Przejdź się ze mną tym
deptakiem, to ci udowodnię. Ja się nazywam Ryan i mieszkam tu
niedaleko za rogiem, na Szóstej Ulicy.
— Ryan? — zapytałem.
— Tak… John Ryan.
Był tu punkt na jego niekorzyść. Nie sądzę, by w całym kraju znalazło
się trzech złodziei starej szkoły, którzy by choć raz nie posłużyli się tym
nazwiskiem. Jest to odpowiednik Johna Smitha w złodziejskim świecie.
Tymczasem mój John Ryan poprowadził mnie do domu przy Szóstej
Ulicy, gdzie gospodyni — z grubsza ociosana pięćdzie-
sięćioletnia baba o nagich ramionach porośniętych włosem i umięśnionych
jak u wiejskiego kowala — zapewniła mnie, że jej lokator przebywa w
San Francisco od miesięcy i że widywała go co najmniej raz dziennie od
kilku tygodni. Gdybym naprawdę podejrzewał, że Ryan jest moim
mitycznym Micky Parkerem z Chicago, nie wierzyłbym ani jednemu
słowu tej kobiety, ale w takim stanie rzeczy udałem, że to mnie zadowala.
Właściwie to załatwiało sprawę. Ryan dał się zwieść, przekonać, że
wziąłem go za innego opryszka i że nie interesuje mnie list Ashcrafta.
Mógłbym bezpiecznie — względnie bezpiecznie — uznać rzecz za
skończoną. Ale sprawy nie doprowadzone do końca denerwują mnie. Ten
tutaj ptaszek był narkomanem i posługiwał się fałszywym nazwiskiem,
więc…
— Z czego żyjesz? — zapytałem go.
— Przez parę ostatnich miesięcy nie robiłem nic — wyjąkał — ale po
niedzieli zamiarujemy z jednym gościem otworzyć jadłodajnię.
— Chodźmy do ciebie — zaproponowałem. — Chcę z tobą
porozmawiać.
Nie był tym zachwycony, ale zaprowadził mnie na górę. Zajmował dwa
pokoje z kuchnią na drugim piętrze. Mieszkanie było brudne i cuchnące.
— Gdzie jest Ashcraft? — rzuciłem wprost.
— Nie wiem, o czym mówisz — wymamrotał.
— Lepiej się domyśl — poradziłem — bo czeka na ciebie chłodna
przyjemna cela w kiciu.
— Nie masz na mnie nic.
— No to co? A co byś powiedział na miesiączek albo dwa za
włóczęgostwo?
— Jakie włóczęgostwo? — burknął. — Mam pięćset dolców w
kieszeni.
Uśmiechnąłem się do niego.
— Nie bądź głupi, Ryan. Forsa w kieszeni nic ci nie pomoże w
Kalifornii. Nie masz pracy. Nie możesz wykazać, skąd masz te pieniądze.
Podpadasz pod włóczęgostwo jak nic.
Brałem tego ptaszka za handlarza narkotyków. Jeżeli nim był — lub
gdyby po zamknięciu pod zarzutem włóczęgostwa okazało się, iż jest w
jakiś inny sposób na bakier z prawem — mogłem liczyć,
że chętnie sypnie Ashcrafta dla uratowania własnej skóry. Zwłaszcza że
sam Ashcraft był w porządku wobec prawa.
— Na twoim miejscu — ciągnąłem, gdy on patrzył w podłogę i myślał
— zrobiłbym się miły i usłużny i wszystko bym powiedział. Jesteś…
Odchylił się w bok na fotelu i sięgnął ręką za siebie.
Wymierzyłem mu tęgiego kopa.
Stół usunął się pode mną, bo inaczej byłbym faceta rozłożył.
Tymczasem cios mierzony w szczękę trafił go w pierś, tak że poleciał
przez plecy, nakrywając się bujanym fotelem. Odrzuciłem fotel na bok i
zabrałem facetowi spluwę — lichą, niklowaną pukawkę kaliber 8,1 mm.
Potem wróciłem na swoje miejsce na rogu stołu.
Miał w sobie tylko tę jedną iskrę walki. Wstał pociągając nosem.
— Powiem ci. Nie chcę żadnych kłopotów. Ten Ashcraft mówił, że
naciąga żonę i nic więcej. Daje mi dziesięć dolców na miesiąc za podjęcie
listu tutaj i wysłanie mu do Tijuany, Znałem go tu i kiedy wyjeżdżał na
południe ze sześć miesięcy temu… on ma tam dziewczynę… obiecałem, że
będę to dla niego robił. Wiedziałem, że to pieniądze… on mówił, że to jego
alimenty… ale nie wiedziałem, że może być w tym coś złego.
— Co to za hombre ten Ashcraft? Co kombinuje?
— Nie wiem. Może naciągacz… ma prezencję. To Anglik i przeważnie
każe się nazywać Ed Bohannon. Ćpa. Ja tego nie uznaję — dobry dowcip
— ale wiesz, w takim miasteczku jak to człowiek spotyka różnych ludzi.
Nie wiem, co on może kombinować.
Tyle potrafiłem z niego wyciągnąć. Nie umiał albo nie chciał mi
powiedzieć, gdzie Ashcraft mieszkał w San Francisco ani z kim trzymał.
Ryan zaczął okropnie narzekać, gdy stwierdził, że go zamierzam
wsadzić za włóczęgostwo.
- Mówiłeś, że mnie puścisz, jak zacznę gadać — zawodził.
— Nie mówiłem. Ale gdyby nawet… jeżeli ktoś wyciąga na
mnie spluwę, to chyba wszystkie umowy zostają przekreślone.
Chodź.
, Nie mogłem go puścić wolno, póki nie spotkam się z Ashcraftem. Zanim
bym minął drugą przecznicę, już pchnąłby telegram i moja zwierzyna
zwiałaby gdzie pieprz rośnie.
Miałem nosa, że przyskrzyniłem Ryana. Kiedy mu zdjęto odciski
palców w Gmachu Sprawiedliwości, okazało się, że jest to niejaki Fred
Rooney, alias „Jamocha”, przemytnik i sprzedawca narkotyków, który
zbiegł z Więzienia Federalnego w Leaven-worth mając do odsiedzenia
jeszcze osiem lat z dziesięcioletniego wyroku.
— Możesz go zatkać na parę dni? — spytałem szefa więzienia
miejskiego. — Mam robotę, która mi łatwiej pójdzie, jeśli przez jakiś czas
nie będzie mógł dać nikomu cynku.
— Oczywiście — odparł. — Ci z federalnej zabiorą go dopiero za dwa,
trzy dni. Nie wypuści pary z gęby.
Z więzienia udałem się do biura Vance’a Richmonda i przekazałem mu
wiadomości.
— Ashcraft odbiera pocztę w Tijuanie. Mieszka tam pod nazwiskiem
Ed Bohannon i pewnie ma dziewczynę. Właśnie wsadziłem do pudła
jednego z jego przyjaciół… zbiegłego więźnia, który mu przesyłał pocztę.
Mecenas sięgnął po Słuchawkę. Wykręcił jakiś numer.
— Czy zastałem panią Ashcraft? Mówi Richmond… Nie, nie
znaleźliśmy go, ale chyba wiemy, gdzie jest… Tak… Za piętnaście minut.
Odłożył słuchawkę i wstał.
— Pójdziemy odwiedzić panią Ashcraft.
W piętnaście minut później wysiadaliśmy z samochodu Richmonda na
Jackson Street w pobliżu Gough. Dom pani Ashcraft był dwupiętrową
budowlą z białego kamienia, oddzieloną od ulicy wypielęgnowanym
trawniczkiem, otoczonym żelazną barierką.
Pani Ashcraft przyjęła nas w salonie na piętrze. Była to wysoka kobieta
pod trzydziestkę, szczupła i piękna, w szarej sukni. Jasna — to słowo,
które najbardziej do niej pasuje. Odnosi się ono do błękitu jej oczu,
różowawej bieli cery i kasztanowatych włosów.
Richmond przedstawił mnie, a ja przekazałem jej, czego się do-
wiedziałem, nie mówiąc nic o dziewczynie w Tijuanie. Nie wspomniałem
też, że jej mąż wszedł według wszelkiego prawdopodobieństwa na drogę
przestępczą.
— Pan Ashcraft przebywa w Tijuanie. Wyjechał z San Francisco przed
sześcioma miesiącami. Jego korespondencja jest mu przesyłana na adres
jednej z tamtejszych kawiarń, na nazwisko Ed Bohannon.
Jej oczy rozbłysły radością, ale nie dała się ponieść emocji. Była kobietą
opanowaną.
— Mam tam jechać? Czy pan pojedzie? — zwróciła się do mecenasa.
Richmond zaprzeczył ruchem głowy.
— Ani jedno, ani drugie. Pani z całą pewnością nie powinna, a ja nie
mogę… przynajmniej teraz. — Zwrócił się do mnie. — Ty będziesz musiał
jechać. Na pewno załatwisz to lepiej ode mnie. Będziesz wiedział, co
zrobić i jak zrobić. Pani Ashcraft nie chce mu się narzucać, ale nie chce też
zaniedbać
niczego,
co
mogłoby
wyjść mu na dobre.
Pani Ashcraft wyciągnęła do mnie silną, szczupłą dłoń.
— Zrobi pan, co uważa za najstosowniejsze. Było to w
części pytanie, w części wyraz zaufania.
— Tak jest—przyrzekłem.
Spodobała mi się ta kobieta.
Tijuana niezbyt się zmieniła w ciągu dwu lat od mego ostatniego pobytu.
Zobaczyłem te same dwieście metrów pylistej, brudnej ulicy, biegnącej
pomiędzy dwoma nieprzerwanymi rzędami knajp, oraz jeszcze brudniejsze
boczne uliczki z melinami, które nie pomieściły się na głównej.
Automobil, jadący z San Diego, wyrzucił mnie w środku miasteczka
wczesnym popołudniem, kiedy interes zaledwie zaczynał się rozkręcać.
Oznacza to, że wśród psów i próżnujących Meksykanów na ulicy zataczało
się dopiero kilku pijaków, chociaż tłum potencjalnych pijaków już się
przelewał z knajpy do knajpy.
Za pierwszą przecznicą zobaczyłem wielką pozłacaną podkowę.
Przeszedłem dzielący mnie od niej kawałek ulicy i wszedłem do wnętrza
lokalu. Był typową miejscową knajpą. Po lewej stronie od wejścia ciągnął
się przez pół długości budynku bar, z kilkoma automatami na końcu. Po
prawej stronie mieścił się parkiet do tańca, zakończony wzniesieniem dla
brudnej orkiestry, która właśnie przygotowywała się do rozpoczęcia pracy.
Za orkiestrą widniał rząd niskich lóż, żadna nie miała przedniej ścianki, za
to w każdej stał stół i dwie ławy.
O tak wczesnej porze w lokalu siedziało zaledwie kilku klientów.
Przywołałem barmana. Był nim potężny Irlandczyk z czerwoną twarzą i
dwoma wiewiórkowatymi loczkami przylepionymi do i tak niskiego czoła.
— Chcę się zobaczyć z Edem Bohannonem — rzuciłem
konfidencjonalnie.
Zrobił nie rozumiejącą minę.
— Nie znam żadnego Eda Bohannona.
Wyjąłem karteczkę papieru, nagryzmoliłem ołówkiem: „Jamo-cha jest
w pudle” i podsunąłem mu ją.
— Możesz to dać człowiekowi, który przyjdzie i powie, że się nazywa
Ed Bohannon?
— Czemu nie?
—
Dobra — powiedziałem. — Posiedzę tu jeszcze trochę.
Przeszedłem przez salę i siadłem w jednej z lóż. Szczupła, długonoga
dziewczyna, która zrobiła coś z włosami, że stały się purpurowe, znalazła
się natychmiast przy mnie.
— Postawisz mi drinka? — spytała.
Mina, jaką do mnie zrobiła, miała zapewne oznaczać uśmiech.
Cokolwiek jednak oznaczała, dałem za wygraną. Bałem się, że
dziewczyna znów ją zrobi, więc uległem.
— Tak — powiedziałem i zamówiłem u kelnera, który już mi stał nad
karkiem, butelkę piwa dla siebie.
Dziewczyna z purpurowymi włosami już zdążyła golnąć swoją whisky i
właśnie otwierała usta, aby zaproponować następną kolejkę —
naganiaczki w Tijuanie nie marnują czasu — gdy usłyszałem za plecami
jakiś głos.
— Córa, Frank cię wzywa.
Córa skrzywiła się patrząc ponad moim ramieniem. Potem znowu
zrobiła do mnie tę cholerną minę, mówiąc:
— Dobrze, Lalu. Zaopiekujesz się moim przyjacielem? — i poszła.
Lala wśliznęła się na jej miejsce obok mnie. Była to może osie-
mnastoletnia — z pewnością ani o dzień starsza — trochę tęgawa
dziewczyna. Jeszcze dzieciak. Miała krótkie, kasztanowe, wijące się
włosy, które okalały jej krągłą, chłopięcą twarzyczkę o roześmianych,
zuchwałych oczach.
Zafundowałem jej drinka i wziąłem jeszcze jedną butelkę piwa.
— O czym myślisz? — zapytałem. ,
— O bimbrze. — Uśmiechnęła się do mnie. Był to uśmiech rów-
nie chłopięcy, jak proste spojrzenie jej piwnych oczu. — O całych
galonach bimbru.
— A poza tym?
Wiedziałem, że ta zmiana dziewcząt nie była przypadkowa,
— Podobno szukasz mojego przyjaciela — powiedziała Lala. —
Możliwe. A jakich masz przyjaciół?
— No, na przykład Eda Bohannona. Znasz Eda?
— Nie… jeszcze nie.
— Ale go szukasz?
— Aha.
— O co chodzi? Mogłabym mu dać znać.
— Nie trzeba — udałem. — Ten twój Ed wydaje się cholernie
niedostępny. Idzie o jego skórę, nie moją. Postawię ci jeszcze jednego i
zmykam.
Zerwała się.
— Zaczekaj. Może go złapię. Jak się nazywasz?
— Może być Parker — powiedziałem, bo było to pierwsze nazwisko,
które mi przyszło do głowy, a którym posłużyłem się w przypadku Eyana.
— Zaczekaj — powiedziała idąc ku drzwiom w głębi. — Chyba go
znajdę.
— Ja też tak myślę — zgodziłem się.
Po dziesięciu minutach przez frontowe drzwi wszedł mężczyzną i
skierował się prosto do mojego stolika. Był blondwłosym Anglikiem
poniżej czterdziestki, o wyraźnych cechach dżentelmena, który zszedł na
psy. Nie znalazł się jeszcze zupełnie na dnie, ale w zmętnieniu niebieskich
oczu, workach pod oczyma, w rozmazanych liniach wokół ust, obwisłych
wargach i szarości skóry widać było wyraźnie staczanie się w dół. Mógł
jeszcze uchodzić za dość przystojnego — zachował jeszcze dosyć dawnej
żywotności.
Usiadł naprzeciwko mnie.
— Pan mnie szukał?
— A pan jest Ed Bohannon?
Kiwnął głową.
— Jamocha został przyskrzyniony przed paroma dniami — po-
wiedziałem — i pewnie teraz wraca do pudła w Kansas. Prosił, żeby pana
zawiadomić. Wiedział, że udaję się w te strony.
Skrzywił się, a potem znów spojrzał na mnie bystro.
— Powiedział panu coś jeszcze?
— On sam nic mi nie mówił. Dał mi znać przez czyjegoś papugę. Ja go
nie widziałem.
— Zostanie pan tu trochę?
1— Tak, dwa, trzy dni — odparłem. — Mam coś do załatwienia.
Uśmiechnął się, wyciągnął do mnie rękę.
— Dzięki za wiadomość, Parker — rzekł. — Jeśli zechce pan się ze
mną przejść, dam panu coś przyzwoitego do picia.
Nie miałem nic przeciwko temu. Wyszliśmy ze Złotej Podkowy i
poprowadził mnie boczną uliczką do domu z nie wypalonej cegły na skraju
pustyni. We frontowym pokoju dał mi ręką znak, abym usiadł, a sam
wszedł do przyległego.
— Czego się pan napije? — zawołał przez drzwi. — Żytniówki, dżinu,
szkockiej…
— Ostatnie wygrywa — przerwałem ten katalog.
Przyniósł butelkę Black and White, syfon wody sodowej i szklanki i
zasiedliśmy do picia. Piliśmy i rozmawiali, pili i rozmawiali, i obaj
udawaliśmy, że jesteśmy bardziej pijani niż naprawdę — chociaż niedługo
spiliśmy się jak dwa capy.
Były to bez dwóch zdań pijackie zawody. Próbował nasączyć mnie jak
gąbkę — żeby następnie wycisnąć ze mnie wszystkie moje sekrety — a ja
usiłowałem zrobić z nim to samo. Żaden z nas nie mógł się poszczycić
wielkimi
rezultatami.
« — Wiesz —powiedział, kiedy już zmierzchało — straszny osioł ze mnie.
Mam żonę… najmilszą w świecie. Chce, żebym do niej wrócił i w ogóle. A
ja siedzę tu i żłopię… popalam… a mógłbym być kimś. Aa… architektem,
rozumiesz? I to jakim. Wpadłem w nałóg. Zadałem się z tymi ludźmi. Nie
mogę zerwać. Ale wrócę… bez blagi. Wrócę do mojej żonusi, najmilszej
kobiety na świecie. Skończę z braniem i wszystkim. Spójrz się na mnie.
Czy wyglądam jak narnarkoman? Skąd. Nigdy w świecie! Się leczę, dla
tego. Zaraz ci pokażę… zafajczę… Zobaczysz, mogę zafajczyć i nie
zafajczyć.
Podniósłszy się chwiejnie z fotela, poszedł zataczając się do sąsiedniego
pokoju i wrócił niosąc wyszukane przybory do palenia opium — całe ze
srebra i kości słoniowej — na srebrnej tacy. Postawił tacę na stole i
podsunął mi fajkę.
— Zapal sobie na mój koszt. Parker.
Powiedziałem, że zostanę przy whisky.
— Może wolisz procha? — zapraszał.
Odmówiłem także wzięcia kokainy, więc rozciągnął się wygodnie na
podłodze przy stoliku, narządził fajkę i zabawa trwała dalej — on palił, a
ja znęcałem się nad whisky — i obaj zważaliśmy na słowa, usiłując
jednocześnie sprawić, aby drugiemu się wreszcie rozwiązał język.
Miałem już w sobie sporą porcję whisky, gdy o północy przyszła Lala.
— Widać, że dobrze się, chłopcy, bawicie — rzekła ze śmiechem, po
czym schyliła się i pocałowała Anglika w zmierzwione włosy.
Usadowiła się na stole i sięgnęła po whisky.
— Wspaniale — zapewniłem ją, chociaż zapewne nie zabrzmiało to
wyraźnie.
— Powinieneś zawsze być naoliwiony, Mały. Wtedy korzystniej
wyglądasz.
Nie wiem, czy coś na to odpowiedziałem. Pamiętam tylko, że zaraz
potem położyłem się koło Anglika na podłodze i zasnąłem.
Dwa następne dni upłynęły bardzo podobnie jak pierwszy. Ashcraft i ja
nie rozłączaliśmy się przez dwadzieścia cztery godziny na dobę i zwykle
była z nami również dziewczyna. Nie piliśmy tylko wtedy, gdy
odsypialiśmy wypity alkohol. Większość czasu w ciągu tych trzech dni
spędziliśmy w domu z nie wypalonej cegły albo w Złotej Podkowie, ale
zdążyliśmy też obejść większą część innych knajp w miasteczku. Mam
dosyć mgliste pojęcie o tym, co się wokół mnie działo, lecz chyba nie
przeoczyłem niczego.
Pozornie rozumieliśmy się z Ashcraftem jak dwaj złodzieje, lecz żaden
z nas nie wyzbył się nieufności wobec drugiego bez względu na to, jak
byliśmy pijani — a upijaliśmy się tęgo. On zwalczał swój pociąg do fajki
z opium, a dziewczyna chyba nie paliła, ale potrafiła wypić sporo.
Po trzech dniach takiego czegoś ruszyłem trzeźwiejąc z powrotem do
San Francisco. W drodze uporządkowałem sobie to, co wiedziałem i
czego domyślałem się o Normanie Ashcrafcie alias Edzie Bohannonie.
Całość przedstawiała się mniej więcej tak:
1. Podejrzewał, o ile nie miał wręcz pewności, że przyjechałem, aby go
zobaczyć, z polecenia jego żony: był zanadto gładki i przyjmował mnie
zbyt dobrze, abym mógł w to wątpić. 2. Najwyraźniej zdecydował się
powrócić do żony, chociaż nie było gwarancji, iż rzeczywiście to uczyni.
3. Nie był nieuleczalnie uzależniony od narkotyków. 4. Mógłby wziąć się
w garść pod wpływem żony, lecz wydawało się to wątpliwe: nie zszedł na
psy pod względem fizycznym, ale poznał, co to rynsztok, i zdaje się, że w
nim zasmakował. 5. Dziewczyna, Lala, była w nim zakochana do
szaleństwa, on zaś dość ją lubił, lecz nie wariował za nią.
Porządnie przespana noc w pociągu między Los Angeles a San
Francisco sprawiła, że wysiadłem na dworcu na rogu Townśend i Trzeciej
Ulicy z prawie normalnie funkcjonującym żołądkiem i głową oraz niezbyt
roztrzęsionymi nerwami. Wsunąłem na śniadanie więcej niż przez całe trzy
dni w Tijuanie i poszedłem do biura Vance’a Richmonda.
— Pan Richmond wyjechał do Eureki — powiedziała mi jego
stenografistka.
— Może mnie pani skontaktować z nim telefonicznie?
Mogła i skontaktowała.
Nie wymieniając żadnych nazwisk powiedziałem mecenasowi, co
wiedziałem i czego się domyślałem.
— Rozumiem — rzekł. — Pójdź do pani A. i powiedz, że dziś do niej
napiszę, a wrócę do miasta najprawdopodobniej popojutrze. Myślę, że do
tego czasu możemy ze spokojem grać na zwłokę.
Wsiadłem do tramwaju, przesiadłem się na Van Ness Avenue, a potem
przeszedłem piechotą do domu pani Ashcraft. Zadzwoniłem do drzwi i nic.
Zadzwoniłem jeszcze kilka razy i dopiero wtedy zauważyłem w
przedsionku dwie poranne gazety. Spojrzałem na daty — dzisiejsza i
wczorajsza.
Jakiś staruszek w spłowiałym kombinezonie podlewał trawnik
sąsiedniego domu.
— Nie wie pan, czy ludzie z tego domu wyjechali? — krzyknąłem.
— Chyba nie. Widziałem dziś rano, że drzwi od tyłu są otwarte.
Stanął i podrapał się w brodę.
— A może pojechali — powiedział wolno. — Przyszło mi na myśl, że
nie widziałem nikogo od… chyba nikogo z nich nie widziałem cały
wczorajszy dzień.
Obszedłem dom, przelazłem przez niski płotek na tyłach i wszedłem na
schodki tylnego wejścia. Drzwi kuchenne były uchylone.
Nikt nie krzątał się po kuchni, ale słyszałem plusk wody cieknącej z
kranu.
Zastukałem głośno do drzwi. Nikt nie odpowiedział. Pchnąłem drzwi i
wszedłem do środka. Woda płynęła z kranu nad zlewem. Zajrzałem do
zlewu.
Pod wąskim strumyczkiem wody z jednego z kranów leżał wielki nóż
kuchenny z trzydziestocentymetrowym chyba ostrzem. Nóż był czysty, ale
na ściankach porcelanowego zlewu, gdzie woda pryskała tylko
drobniutkimi kropelkami, zobaczyłem rdzawe * plamki. Zdrapałem jedną
z nich paznokciem — wyschła krew.
Gdyby nie ten zlew, wszystko w kuchni byłoby we wzorowym
porządku. Otworzyłem drzwi spiżarni. Tutaj też panował porządek. Drzwi
po drugiej stronie kuchni wiodły na front domu. Otworzyłem je i
wszedłem do korytarza. Światło z kuchni oświetlało go zbyt słabo.
Poszukałem ręką po omacku kontaktu na ścianie, który się tam powinien
znajdować. Nastąpiłem na coś miękkiego.
Cofając nogę poszukałem w kieszeni zapałek i poświeciłem sobie.
Przede mną, z głową i barkami na podłodze, biodrami zaś i nogami na
dolnych stopniach schodów, leżał boy — Filipińczyk, w bieliźnie.
Był martwy. Oko miał wybite, a gardło rozchlastane nożem tuż pod
brodą. Nie musiałem nawet zamykać oczu, aby ujrzeć w wyobraźni to
morderstwo. U szczytu schodów — morderca lewą ręką chwyta
Filipińczyka za twarz — wbija mu kciuk w oko — odpycha śniadą twarz
do tyłu napinając śniade gardło — potem pociąga ostrzem noża i spycha
boya ze schodów.
Potarłem drugą zapałkę i znalazłem kontakt. Zapaliłem światło,
zapiąłem płaszcz i wszedłem na schody. Wyschnięta krew plamiła je tu i
ówdzie, a na podeście pierwszego piętra ciemniała również na tapecie.
Przekręciłem drugi kontakt.
Wszedłem do przedpokoju, zajrzałem do dwu pomieszczeń, które
wydawały się nietknięte, a potem skręciłem w bok i… zatrzymałem się
gwałtownie o mało nie wpadając na kobietę, która tam leżała.
Leżała skulona na podłodze, twarzą w dół, z kolanami podciągniętymi
pod siebie i obiema dłońmi przyciśniętymi do brzucha. Była w szlafroku i
miała włosy splecione w warkocz.
Przyłożyłem palec do jej szyi. Zimna jak lód.
Ukląkłszy na podłodze — aby uniknąć konieczności przewracania
zwłok —,zajrzałem jej w twarz. To służąca, która przed czterema dniami
wpuszczała mnie i Richmonda do domu.
Wstałem i rozejrzałem się. Głowa służącej niemal dotykała za-
mkniętych drzwi. Obszedłem zwłoki dookoła i otworzyłem drzwi.
Sypialnia, ale nie służącej. Była to kosztownie i wykwintnie urządzona
sypialnia w kolorze kremowoszarym, z francuskimi reprodukcjami na
ścianach. Tylko łóżko było w nieładzie. Zmięta i stłamszona pościel leżała
na środku łóżka tworząc trochę nienaturalny stos…
Schyliwszy się zacząłem odsuwać pościel. Prześcieradło było
poplamione krwią. Odrzuciłem na bok resztę rzeczy.
Pod nimi leżała martwa pani Ashcraft.
Jej ciało było jakieś skurczone, a głowa zwisała krzywo na szyi
rozciętej aż do kości. Na twarzy cztery głębokie zadrapania od skroni po
brodę. Jeden rękaw niebieskiej jedwabnej piżamy był oderwany. Materac i
piżama przesiąkły krwią, która nie zaschła pod grubą warstwą pościeli.
Przykryłem zwłoki kołdrą, przecisnąłem się obok leżącego w
przedpokoju trupa służącej i zszedłem frontowymi schodami zapalając po
drodze światła i szukając telefonu. Znalazłem go u stóp schodów.
Zadzwoniłem najpierw do policyjnego biura detektywów, a potem do
biura Vance’a Richmonda.
— Proszę zawiadomić pana Richmonda, że pani Ashcraft została
zamordowana — powiedziałem stenografistce. — Jestem w jej domu i
może mnie tu znaleźć.
Potem wyszedłem przez frontowe drzwi, usiadłem na najwyższym
stopniu i czekając na policję paliłem papierosa.
Czułem się paskudnie. Widywałem w życiu więcej niż troje martwych
ludzi naraz, ale to tutaj spadło na mnie, gdy miałem nerwy zszarpane
trzydniowym tankowaniem.
Zza rogu wypadł samochód policyjny, z którego zaczęli się wysypywać
ludzie, jeszcze nim zdążyłem skończyć pierwszego papierosa. 0’Gar,
sierżant-detektyw Wydziału Zabójstw, wszedł pierwszy na schody.
— Cześć — powitał mnie. — Co ci tym razem wpadło w ręce?
— Znalazłem trzy trupy do chwili, kiedy zaprzestałem dalszych
poszukiwań — powiedziałem prowadząc go do środka. — Może ty jako
zawodowy detektyw znajdziesz więcej.
— Nieźle się spisałeś… jak na młodego chłopaka.
Moja słabość minęła. Znowu paliłem się do pracy.
Pokazałem 0’Garowi najpierw Filipińczyka, potem dwie kobiety. Nie
znaleźliśmy więcej trupów. Szczegółowe śledztwo zajęło nam wszystkim
— 0’Garowi, jego ośmiu ludziom i mnie — następne kilka godzin. Trzeba
było przejrzeć cały doni od piwnic po dach, wziąć na spytki sąsiadów,
zasięgnąć języka w biurze pośrednictwa, przez które wynajęto służących.
Trzeba też było odnaleźć i przebadać rodziny i przyjaciół Filipińczyka i
służącej oraz odnaleźć, przepytać i zbadać gazeciarzy, listonoszy i
dostawców.
‘ Zebrawszy większość raportów zamknęliśmy się w bibliotece.
— Przedwczorajszej nocy, co? Ze środy na czwartek? — burknął 0’Gar,
kiedy rozsiedliśmy się wygodnie w skórzanych fotelach i zapalili.
Kiwnąłem głową. Świadectwo lekarza, który zbadał zwłoki, obecność
dwóch gazet w przedsionku oraz fakt, że żaden sąsiad, sklepikarz ani
rzeźnik nie widział nikogo z domowników od środy, pozwalały na
przypuszczenie, że stało się to ze środy na czwartek.
— Według mnie zabójca włamał się przez kuchenne drzwi — ciągnął
0’Gar patrząc przez kłąb dymu w sufit — wziął nóż kuchenny i poszedł na
górę. Może udał się wprost do pokoju pani Ashcraft… a może nie. Ale po
pewnym czasie tam wszedł. Urwany rękaw i zadrapania na jej twarzy
świadczą, że nie obeszło się bez szarpaniny, Filipińczyk i służąca usłyszeli
hałas… może krzyk… i popędzili do pokoju pani, żeby zobaczyć, co się
stało. Służąca najwyraźniej dotarła tam w chwili, kiedy zabójca
wychodził, i było po niej. Domyślam się, że Filipińczyk wówczas go
zobaczył i zaczął uciekać. Zabójca doścignął go u szczytu schodów.,, i wy-
kończył. Następnie zszedł na dół, do kuchni, umył ręce, zostawił nóż i
zwiał.
— Bardzo pięknie — zgodziłem się — ale pomijasz kwestię, kim był i
dlaczego zabił.
— Nie popędzaj mnie — burknął. — Dojdę i do tego. Są chyba tylko
trzy. możliwości, spośród których można wybierać. Zabójca mógł być
maniakiem, który zrobił to dla frajdy, włamywaczem, którego odkryto,
wobec czego usunął świadków włamania, lub kimś, kto miał specjalny
powód, aby wykończyć panią Ashcraft,
a potem musiał zabić dwoje służących, kiedy go na tym przyłapali. Ja
osobiście uważam, że zrobił to ktoś, kto chciał załatwić panią Ashcraft.
— Nieźle — przy klasnąłem. — A teraz słuchaj: pani Ashcraft ma w
Tijuanie męża, lekkiego narkomana, który się obraca wśród bandy zbirów.
Żona próbowała go namówić, aby do niej wrócił. On ma tam dziewczynę,
która jest młoda, zwariowana na jego punkcie i kiepska aktorka… twarde
dziewuszysko. Zamierzał ją rzucić i wrócić do domu.
— A więc? — rzekł O’Gar cicho.
— Ale ja — ciągnąłem — byłem zarówno z nim, jak i z tą dziewczyną
przedwczoraj w Tijuanie… kiedy tu dokonano morderstwa.
— Więc?.
Rozmowę przerwało pukanie do drzwi. Przyszedł policjant, aby
zawołać mnie do telefonu. Zszedłem na parter i usłyszałem w słuchawce
głos Richmonda.
— Co się stało? Panna Henry przekazała mi wiadomość, ale nie umiała
podać szczegółów.
Opowiedziałem mu wszystko.
— Wracam dziś wieczorem ~ powiedział, kiedy skończyłem. — Rób,
co chcesz. Masz wolną rękę.
— Dobra — odparłem. — Gdy wrócisz, pewnie mnie już tu nie będzie.
Będziesz mógł się ze mną kontaktować przez agencję. Wyślę telegram do
Ashcrafta, żeby przyjechał… w twoim imieniu.
Następnie zadzwoniłem do aresztu miejskiego i zapytałem komendanta,
czy John Ryan, alias Fred Rooney, alias Jamocha, jeszcze tam jest.
— Nie ma. Policja federalna zabrała go wczoraj rano do Leavenworth.
Wróciwszy na górę, do biblioteki, powiedziałem spiesznie do 0’Gara:
— Chcę złapać wieczorny pociąg na południe. Stawiam na to, że cała
rzecz została ukartowana w Tijuanie. Wysyłam telegram do Ashcrafta,
żeby przyjechał. Chcę go wywabić z tego meksykańskiego miasteczka na
parę dni, a kiedy już tu będzie, miej go na oku. Opiszę ci jego wygląd i
będziesz
mógł
go
zdybać
w
biurze
Vance’a Richmonda.
Spędziłem pół godziny z czasu, jaki mi pozostał, na pisaniu i nadawaniu
trzech telegramów. Pierwszy był do Ashcrafta:
Dashiell Hammett Złota Podkowa Przełożył Wacław Niepokólczycki Słowem o autorze poprzedził Krzysztof Zarzecki Słowo o autorze Dashiell Hammett (1894 — 1961) zapisał się na trwałe jako jeden z najwybitniejszych twórców w historii powieści detektywistycznej. Urodzony na farmie swego dziadka w stanie Maryland na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, nie odebrał prawie żadnego formalnego wykształcenia. Garnął się wprawdzie do nauki, pożerał książki i wykazywał nieprzeciętne zdolności, jednakże niepowodzenia finansowe ojca, który się przeniósł do Baltimore, gdzie z mizernymi rezultatami szukał szczęścia w interesach, zmusiły czternastoletniego Dashiella do porzucenia średniej szkoły politechnicznej i podjęcia pracy dla zasilenia budżetu rodzinnego. Imał się różnych zajęć, które czę- sto zmieniał, znudzony ich monotonią i brakiem perspektyw. Był posłańcem na kolei Baltimore — Ohio, dokerem, gońcem w biurze maklerskim, robotnikiem w fabryce skrzynek, pracownikiem transportu. Aż w roku 1915 otrzymał z ogłoszenia pracę w baltimorskim oddziale słynnej Agencji Detektywistycznej Pinkertona. Po krótkim stażu biurowym i przeszkoleniu w rudymentach zawodu — został wywiadowcą. Zajęcie było wprawdzie uciążliwe, lecz nareszcie trafiło mu się coś, co odpowiadało jego ruchliwej, niespokojnej naturze. Niestety przerwała tę pracę wojna. Służył przez rok w wojskowej kolumnie sanitarnej pod Baltimore, na front go nie wysłano. Przeszedł natomiast podczas światowej epidemii 1918 roku influencę, zwaną wówczas hiszpanką, a w jej wyniku odezwała się gruźlica, którą prawdopodobnie zaraził się jeszcze jako chłopiec od matki. Choroba, chociaż zaleczona podczas paru pobytów w szpitalach wojskowych, nadwerężyła mu jednak zdrowie na resztę życia i powracała potem kilkoma falami. Pomiędzy kolejnymi atakami gruźlicy próbował podejmować na nowo pracę agenta Pinkertona, tym razem na zachodnim wybrzeżu, w Spokane w stanie Waszyngton i w. San Francisco w Kalifornii, ale przerastało to już jego siły. Zahaczył się więc jako agent reklamowy wielkiej kalifornijskiej firmy jubilerskiej, nade wszystko jednak zaczął gorączkowo pisać wiersze i opowiadania.
Cztery i pół roku, które w sumie przepracował w agencji Pinkertona, przesądziło niewątpliwie o gatunku literackim, jaki sobie ostatecznie obrał i w jakim wkrótce zdobył nie lada sławę. Od 1923 roku w popularnym magazynie „Black Mask” zaczęły się regularnie ukazywać jego pisane w pierwszej osobie opowiadania o bezimiennym wywiadowcy Kontynentalnej Agencji Detektywistycznej, znanym tylko jako Continental Op (skrót od „Operative”).- Osobiste doświadczenia przydawały autentyzmu jego prozie. Demitologizował zawód detektywa również w wypowiedziach publicystycznych drukowanych periodycznie w prasie. Szczególnie głośny stał się cykl sarkastycznych wspomnień Hammetta o jego karierze agenta Pinkertona, ogłoszony w 1923 roku w elitarnym miesięczniku literackim „Smart Set”. A oto co pisał dwa lata później w „Black Mask”: „Wspaniałe bywają niektóre sposoby «naukowego» śledztwa, pod warunkiem, że się je ogranicza do właściwych proporcji, ale kiedy zaczyna się je wysuwać jako niezawodne na plan pierwszy, stają się zwykłą szarlatanerią i niczym więcej. Kłopot polega na tym, że przestępcy są zwykle tak cholernie nienaukowi i że tacy pozostaną, jak długo podstawową cechą mentalności przestępczej będzie infantylna żądza szybkiego wzbogacenia się. Chemik, fotograf i inni specjaliści służą nieocenioną pomocą naszemu staremu przyjacielowi, niedouczonemu, platfusowatemu tajniakowi, ale na dłuższą metę to on jest tym, który zapełnia więzienia przestępcami”. Błyskotliwa kariera literacka Hammetta trwała niewiele ponad dziesięć lat, gdyż w połowie lat trzydziestych przestał on właściwie pisać. Pozostawił pięćdziesiąt dwa opowiadania i pięć powieści, z których dwie ukazały się po polsku: Sokół maltański (The Maltese Fal-con, 1930, wydanie polskie w przekładzie Wacława Niepokólczyckiego „Iskry” 1963) oraz Papierowy człowiek (The Thin Man, 1932, wydanie polskie w przekładzie Krzysztofa Zarzeckiego „Iskry” 1965). Trzy pozostałe to Red Harvest (Czerwone żniwo, 1929), The Daine Curse (Fatum Daine’ów, 1929) i The Glass Key (Szklany kluczyk, 1931). Przy- najmniej w trzech najpóźniejszych wzniósł gatunek powieści kryminalnej na wyżyny pełnoprawnej literatury i jego pozycja jednego z najwybitniejszych pisarzy amerykańskich owej epoki utrzymywała się jeszcze długo potem, jak
zamilkł. Utrwalały ją ponadto wersje radiowe i filmowe jego powieści, w późniejszym okresie oparte już nawet,nie na jego własnych scenariuszach. Szczególnie głośna była ekranizacja Sokoła maltańskiego w reżyserii Johna Hustona, z Humpreyem Bogar-tem w roli detektywa Sama Spade’a, oraz Papierowego człowieka i całej serii dalszych filmowych przygód pary detektywów amatorów, Nicka i Nory Charlesów, granych przez popularnych aktorów lat trzy- dziestych, Williama Powella i Myrnę Loy. - Hammett pozostanie na zawsze twórcą i pierwszym mistrzem tzw. czarnego kryminału, który w następnych dziesięcioleciach zrobił taką karierę na całym świecie. Powieści i opowiadania Hammetta rozgrywają się w dżungli wielkomiejskiej Ameryki lat dwudziestych i trzydziestych. Zbrodniarzami bywają tu nierzadko ludzie ze światka gangsterskiego, a bohater-detektyw z konieczności chwyta się często sposobów działania niewiele mniej bezwzględnych niż przestępcy i mimo że występuje w słusznej sprawie, przyobleka się z reguły w maskę cynizmu. Ten rodzaj prozy był oczywiście w zgodzie z gorzkim duchem epoki, nie potrafiącej tak łatwo przejść do porządku dziennego nad niedawnym wstrząsem wojny światowej, która ostatecznie skompromitowała dziewiętnastowieczne wartości i konwenanse. Układna, oparta na wierze w potęgę rozumu powieść detektywistyczna w stylu Conan Doyle’a, choć tak świetnie rozwijana w Anglii przez Agatę Christie czy Dorothy Sayers, nie odpowiadała gorączkowemu rytmowi życia tzw. epoki jazzu, jakkolwiek i tu miała swoich kontynuatorów. U Hammetta dedukcja schodzi na plan drugi, na plan pierwszy wysuwa się dynamiczna akcja, niekiedy ocierająca się o granice nieprawdo- podobieństwa. Nawet bowiem pamiętając, że lata dwudzieste były w USA okresem gwałtownego rozluźnienia norm obyczajowych, prohibicji z jej wszystkimi odwrotnymi od zamierzonych skutkami ubocznymi oraz szczytowego nasilenia się korupcji i gangsteryzmu — nie sposób nie zauważyć, że wiele utworów Hammetta, opowiadając wprawdzie historie, od których trudno się oderwać, piętrzy sensacyjne wydarzenia w sposób, który nie wytrzymuje próby trzeźwiejszej refleksji. Dotyczy tó szczególnie opowieści, których bohaterem jest Continental Op. Przerysowania były wszakże świadomym zabiegiem pisarskim Hammetta,
który wyolbrzymiając chciał piętnować zło i odkłamywać zafałszowany obraz Ameryki, utrwalany przez sentymentalną literaturę. Według wszelkich przekazów ludzi, którzy go bliżej znali, był nieprzeciętną indywidualnością, ale zarazem człowiekiem niezmiernie trudnym w codziennym życiu. Takim utrwaliła go między innymi w trzech tomach swoich wspomnień jego długoletnia przyjaciółka, znakomita dramatopisarka, Lillian Hellman. Na podstawie jednego z opowie- dzianych przez nią epizodów reżyser Fred Zinnemann nakręcił w roku 1977 wstrząsający film Julia, znany z naszych ekranów. Obok dwóch przyjaciółek, antyfaszystki Julii, która ginie z rąk hitlerowców (grała ją Vanessa Redgrave), i narratorki, debiutującej pisarki Lillian (Jane Fonda), trzecią niezapomnianą kreację, przyjaciela i mentora literackiego tej ostatniej, właśnie Dashiella Hammetta, stworzył Jason Robards. Kto widział ten film, może sobie wyobrazić, jaką osobowością był Hammett. Continental Op, bohater dwóch opowiadań zaprezentowanych w tym tomiku, jest anonimowym narratorem większości opowiadań Hammetta oraz dwóch jego pierwszych powieści, krwawego .Red Har-vest i nieco mniej krwawego, a bardziej rozbudowanego fabularnie The Daine Curse. Hammett nadał swemu bohaterowi cechy fizyczne będące całkowitym przeciwieństwem jego własnej powierzchowności, a zapożyczone ponoć od Jamesa Wrighta, szefa baltimorskiego biura Pinkertona, który go wprowadzał jako początkującego detektywa w tajniki rzemiosła i wpajał mu etos zawodu. Sam Hammett, wówczas dwudziestojednoletni, był nieprzeciętnie wysokim, chudym, przystojnym młodzieńcem. Continental Op jest tęgawym, niskim, lekko ociężałym czterdziestolatkiem, zdolnym jednak w razie potrzeby do nie byle jakich wyczynów fizycznych. A potrzebna mu jest ta sprawność raz po raz, bo ciągle się wplątuje w krwawe rozprawy gangsterskie, z których zawsze cudem wychodzi cało i które zawsze przyjmuje beznamiętnie jako nieodłączny składnik swego zawodu. Uprawia zaś ten zawód, bo go lubi i traktuje jako powołanie. W jednym z opowiadań wy łuszczą swoje credo: „Otóż jestem detektywem, bo dziwnym trafem lubię tę pracę. Zarobki są godziwe, ale mógłbym sobie znaleźć inne zajęcia, lepiej płatne. Cóż, kiedy lubię być detektywem, lubię swoją pracę. A kiedy się lubi jakąś pracę, to człowiek chce
ją wykonywać jak najlepiej. Inaczej nie miałoby to sensu. Nie znam się na niczym innym i nic innego mnie nie bawi. Co więcej, nie chcę się znać na niczym innym ani czerpać przyjemności z niczego innego. Można by to położyć na jednej szali, na drugiej dowolną sumę pieniędzy. Pieniądze to dobra rzecz, nie mam nic przeciwko nim. Ale przez ostatnie osiemnaście lat czerpię przyjemność ze ścigania przestępców i głowienia się nad zagadkami kryminalnymi, a satysfakcję z chwytania przestępców i rozwiązywania tych zagadek. To jedyna zabawa, jaką znam, i nie potrafię sobie wyobrazić przyjemniejszej przyszłości niż jeszcze dwadzieścia parę tego samego”. Jest to etos dobrej roboty, wykonywanej z zamiłowania. Nie przypomina on postawy większości innych powieściowych detektywów, którzy pod maską cynizmu kryją zwykle coś z romantyzmu błędnych rycerzy walczących w obronie prawa. Cechy takiej można się dopatrzyć nawet u Sama Spade’a z Sokoła maltańskiego, może najpełniej zarysowanej postaci Hammetta. Będą ją mieli w mniejszej czy większej mierze również detektywi z powieści najsławniejszych kontynuatorów gatunku, takich jak Raymond Chandler czy Ross MacDonald. Trudno natomiast dociec, jakie mechanizmy psychologiczne kryją się za tak sformułowaną filozofią zawodową bohatera prezentowanych, tutaj opowiadań. Można sobie na przykład wyobrazić, że Continental Op tropi przestępców popychany czymś w rodzaju żyłki myśliwskiej. Działa w równie słusznej sprawie i rezultaty osiąga równie chwalebne, ale jest jakby odmienny. Czy mniej sympatyczny? W każdym razie czytelnikowi jest zapewne trudniej identyfikować się z nim uczuciowo. Krzysztof Zarzecki ZŁOTA PODKOWA — Nie mam dla ciebie tym razem nic podniecającego — powiedział Vance Richmond, gdy uścisnęliśmy sobie ręce. — Chcę, abyś odnalazł pewnego człowieka… w dodatku wcale nie przestępcę. Jego głos brzmiał przepraszająco. Ostatnie dwa zadania, które mi ten szczupły adwokat z szarą twarzą zlecił, łączyły się ze strzelaniną i innymi, ekscesami, więc pewnie myślał, że przy spokojniejszej robocie mógłbym zasnąć z nudów. Swego czasu miałby słuszność — gdy byłem
dwudziestoletnim młodzikiem, świeżo wciągniętym do Kontynentalnej Agencji Detektywistycznej. Ale piętnaście lat, które minęły od tego czasu, przytępiły mój apetyt na awanturnicze wybryki. — Człowiek, którego chcę odnaleźć — ciągnął mecenas, kiedy usiedliśmy — jest architektem angielskim nazwiskiem Norman Ashcraft. Jest to mężczyzna trzydziestosiedmioletni, wzrostu metr siedemdziesiąt osiem, dobrze zbudowany, o jasnej cerze, jasnych włosach i niebieskich oczach. Cztery lata temu był typowym okazem sympatycznego blondwłosego Brytyjczyka. Teraz może się zmienił… te cztery lata musiały być dla niego trudne. A oto, co się stało. Przed czterema laty państwo Ashcraftowie mieszkali w Anglii, w Bristolu. Zdaje się, że pani Ashcraft była z natury bardzo zazdrosna, a jej mąż dosyć krewki. Ponadto miał tylko to, co zarobił, ona zaś odziedziczyła sporą sumę po rodzicach. Ashcraft był głupio przeczulony na punkcie jej pieniędzy… wychodził z siebie, aby okazać, że mu na nich nie zależy, że one nie mają dla niego żadnego znaczenia. Jest to niemądre, oczywiście, ale typowe dla człowieka jego charakteru. Któregoś wieczoru żona zarzuciła mu, że poświęca zbyt wiele uwagi innej kobiecie. Pokłócili się. Ashcraft spakował manatki i wyjechał. Po tygodniu żona pożałowała swojego postępku… zwłaszcza kiedy odkryła, że jej podejrzenia nie miały innych podstaw niż jej własna zazdrość… i próbowała go odnaleźć. On jednak przepadł bez wieści. W końcu dowiedziała się, że udał się z Bristolu do Nowego Jorku, potem do Detroit, gdzie go zaaresztowano i ukarano grzywną za zakłócenie spokoju przez wywołanie pijackiej burdy. Później znikł z pola widzenia i po dziesięciu miesiącach wypłynął w Seattle. — Mecenas poszperał w papierach na biurku i znalazł notatkę. Dnia 23 maja 1923 roku zabił strzałem z pistoletu włamywacza w tamtejszym hotelu. Miejscowa policja dopatrzyła się w tym wydarzeniu pewnych niejasności, ale nie miała żadnych dowodów przeciwko Ashcraftowi. Człowiek, którego zabił, był ponad wszelką wątpliwość włamywaczem. Następnie Ashcraft znowu znikł i wszelki słuch po nim
zaginął. Dał znać o sobie dopiero przed rokiem. Pani Ashcraft rozsyłała ogłoszenia do działu ogłoszeń prywatnych w gazetach wszystkich znaczniejszych miast amerykańskich. Pewnego dnia otrzymała od niego list z San Francisco. Był to bardzo oficjalny list, w którym mąż ją prosił, aby skończyła z dawaniem tych ogłoszeń. Pisał, że aczkolwiek przestał używać nazwiska Norman Ashcraft, nie podoba mu się, iż widzi je w każdej gazecie, którą czyta. Wysłała mu list na poste restante, tutaj, w San Francisco, i posłużyła się jeszcze jednym ogłoszeniem, aby mu o tym donieść. Odpowiedział dość sucho. Napisała drugi, prosząc, by wrócił do domu. Odmówił, choć z nieco mniejszą zgryźliwością. W ten sposób wymienili kilka listów, dzięki czemu pani Ashcraft dowiedziała się, że jej mąż stał się narkomanem i resztka dumy, która w nim została, nie pozwala mu powrócić, dopóki nie stanie się znów, choć w przybliżeniu, sobą. Przekonała go, aby przyjął od niej pieniądze dla ułatwienia tego procesu. Posyła mu je co miesiąc na miejscowe poste restante. Tymczasem zlikwidowała swoje sprawy w Anglii… nie ma bliskich krewnych… i przyjechała do San Francisco, aby być w pobliżu, gdy mąż będzie gotów się z nią połączyć. Minął rok. Ona wciąż posyła co miesiąc mężowi pieniądze. Wciąż czeka na jego powrót. On natomiast wciąż odmawia spotkania się, a jego listy są wymijające… pełne tylko opisów walki, którą toczy, w jednym miesiącu opierając się narkotykom, w następnym ulegając nałogowi. Obecnie pani Ashcraft podejrzewa, oczywiście, że mąż wcale nie zamierza do niej wrócić ani rozstać się z nałogiem i traktuje ją po prostu jak źródło dochodu. Nakłaniałem ją, by na jakiś czas przestała mu wysyłać tę miesięczną pensję. Lecz ona nie chce o tym nawet słyszeć. Obwinia siebie za jego teraźniejszy stan. Sądzi, że jest odpowiedzialna za obecne położenie męża, że wywołała je swoim niemądrym wybuchem zazdrości. Nie chce nic zrobić w obawie, aby go nie urazić i nie wyrządzić mu jeszcze większej krzywdy. Jest pod tym względem niezłomna. Chce go odzyskać, chce, żeby zerwał z nałogiem,
lecz jeśli do niej nie wróci, gotowa jest mu wysyłać pieniądze do końca życia. Pragnie jednak wiedzieć, czego może oczekiwać. Skończyć z tą piekielną niepewnością, w jakiej żyje. — Chcemy więc, abyś odnalazł Ashcrafta. Chcemy wiedzieć, czy jest jakakolwiek szansa, by stał się znów człowiekiem, czy też jest stracony bezpowrotnie. Takie jest twoje zadanie. Znajdź go, dowiedz się o nim, co tylko możesz, a wtedy, gdy już będziemy coś wiedzieli, zdecydujemy, czy mądrzej będzie spowodować, by się spotkali… w nadziei, że ona zdoła na niego wpłynąć… czy nie. — Spróbuję — powiedziałem. — Kiedy pani Ashcraft posyła mu tę comiesięczną pensję? — Pierwszego. — Dziś jest dwudziesty ósmy. A więc mam trzy dni na zakończenie sprawy, którą obecnie się zajmuję. Masz jego zdjęcie? — Niestety, nie. Pani Ashcraft zniszczyła w chwili gniewu wszystko, co go przypominało. Wstałem i sięgnąłem po kapelusz. — Zobaczymy się drugiego — powiedziałem i wyszedłem. Pierwszego, po południu, poszedłem na pocztę i złapałem Łuska, w owym czasie inspektora działu poste restante. — Dostałem namiar na jednego oszusta z północy — powiedziałem — który podobno odbiera pocztę w okienku. Mógłbyś załatwić, żeby mi dano cynk, który to facet? Inspektorzy pocztowi mają związane ręce różnymi zasadami i zarządzeniami, które im zakazują udzielać pomocy prywatnym detektywom z wyłączeniem pewnych spraw kryminalnych. Ale zaprzyjaźniony inspektor wcale nie musi brać cię na spytki. Ty mu kłamiesz — żeby na wszelki wypadek miał alibi — a czy on wierzy lub nie, nie ma znaczenia. Wkrótce znalazłem się znów na dole i wałęsałem się nie tracąc z pola widzenia okienek od A do D, a urzędnik przy okienku został pouczony, aby dać mi znak, gdy ktoś poprosi o pocztę Ashcrafta. Jeszcze
nie było jej w urzędzie. List pani Ashcraft mógł nie zdążyć dotrzeć tego popołudnia, ale nie chciałem ryzykować. Trwałem na posterunku aż do zamknięcia okienek. Nazajutrz, kilka minut po dziesiątej, akcja się zaczęła. Jeden z urzędników dał mi znak. Drobny mężczyzna w granatowym ubraniu i szarym miękkim kapeluszu odchodził właśnie z kopertą w ręku od okienka. Mężczyzna może czterdziestoletni, choć wyglądał na starszego. Cerę miał ziemistą, powłóczył nogami, a jego ubraniu przydałaby się szczotka i żelazko. Podszedł prosto do pulpitu, przy którym stałem bawiąc się bezmyślnie jakimiś papierami. Wyjął z kieszeni dużą kopertę i zdążyłem przez moment tylko zauważyć, że był już na niej znaczek i adres. Trzymając kopertę stroną zaadresowaną do siebie, włożył do niej otrzymany w okienku list i polizał brzeżek koperty tak, że w żaden sposób nie można było zobaczyć adresu. Następnie skleił ją pieczołowicie i skierował się ku skrzynkom. Nie było innej rady jak zastosować sposób z potknięciem, który jest zawsze niezawodny. Dopędziłem go, podszedłem blisko i udałem, że przewracam się na marmurową podłogę, zderzając się z nim i chwytając go jakby dla odzyskania równowagi. Wyszło mi to paskudnie. W połowie sztuczki pośliznąłem się naprawdę i runęliśmy jak zapaśnicy. Zerwałem się, podniosłem go na nogi, wymamrotałem słowa przeproszenia i musiałem niemal odepchnąć go na bok, żeby dał się wyprzedzić po list, który leżał sobie zwrócony stroną zaadresowaną do podłogi. Musiałem odwrócić kopertę, kiedy mu ją podawałem, aby móc przeczytać adres: Pan Edward Bohannon kawiarnia Złota Podkowa Tijuana, Baja Califomia Meksyk Osiągnąłem zatem cel, ale się zdradziłem Nie było cienia szansy, aby ten drobny człowieczek w granjacie nie połapał się, że właśnie szło mi o ten
adres. Otrzepałem się z kurzu, gdy wrzucał kopertę do skrzynki. Nie przeszedł już obok mnie, lecz skierował się ku wyjściu na Mission Street. Nie mogłem pozwolić mu umknąć z tym, co wiedział. Nie chciałem, żeby Ashcraft został ostrzeżony, zanim do niego dotrę. Musiałem spróbować innej sztuczki, równie starej jak ta, którą sfuszerowałem przez śliską podłogę. Ruszyłem znowu za drobnym człowieczkiem. W chwili gdy się znalazłem przy jego boku, właśnie odwracał głowę, żeby zobaczyć, czy nie jest śledzony. — Cześć, Micky! — zagadnąłem go. — Co słychać w Chicago? — Mylisz mnie z kimś — rzucił kątem szarych ust nie zatrzymując się. — Ja nic nie wiem o Chicago. Oczy miał bladoniebieskie ze źrenicami jak szpileczki — oczy człowieka zażywającego morfinę lub heroinę. — Nie bujaj — powiedziałem. — Dziś rano wysiadłeś z pociągu. Zatrzymał się na środku chodnika i zwrócił twarzą do mnie. — Ja? Za kogo mnie bierzesz? — Jesteś Micky Parker. Mieliśmy cynk od Holendra, że tu jedziesz. — Jesteś rąbnięty — zadrwił. — Nie mam pojęcia, o czym gadasz. Ja też nie miałem — ale to nic. Uniosłem lekko prawą dłoń w kieszeni płaszcza, — Teraz ci powiem — warknąłem. Cofnął się odruchowo na widok mojej wybrzuszonej kieszeni. — Posłuchaj, bracie! — błagał. — Mylisz mnie z kimś… słowo daję. Ja nie nazywam się Micky Parker i mieszkam we Frisco już okrągły rok. — Musisz mi udowodnić. — Chętnie! — wykrzyknął z zapałem. — Przejdź się ze mną tym deptakiem, to ci udowodnię. Ja się nazywam Ryan i mieszkam tu niedaleko za rogiem, na Szóstej Ulicy. — Ryan? — zapytałem. — Tak… John Ryan. Był tu punkt na jego niekorzyść. Nie sądzę, by w całym kraju znalazło się trzech złodziei starej szkoły, którzy by choć raz nie posłużyli się tym
nazwiskiem. Jest to odpowiednik Johna Smitha w złodziejskim świecie. Tymczasem mój John Ryan poprowadził mnie do domu przy Szóstej Ulicy, gdzie gospodyni — z grubsza ociosana pięćdzie- sięćioletnia baba o nagich ramionach porośniętych włosem i umięśnionych jak u wiejskiego kowala — zapewniła mnie, że jej lokator przebywa w San Francisco od miesięcy i że widywała go co najmniej raz dziennie od kilku tygodni. Gdybym naprawdę podejrzewał, że Ryan jest moim mitycznym Micky Parkerem z Chicago, nie wierzyłbym ani jednemu słowu tej kobiety, ale w takim stanie rzeczy udałem, że to mnie zadowala. Właściwie to załatwiało sprawę. Ryan dał się zwieść, przekonać, że wziąłem go za innego opryszka i że nie interesuje mnie list Ashcrafta. Mógłbym bezpiecznie — względnie bezpiecznie — uznać rzecz za skończoną. Ale sprawy nie doprowadzone do końca denerwują mnie. Ten tutaj ptaszek był narkomanem i posługiwał się fałszywym nazwiskiem, więc… — Z czego żyjesz? — zapytałem go. — Przez parę ostatnich miesięcy nie robiłem nic — wyjąkał — ale po niedzieli zamiarujemy z jednym gościem otworzyć jadłodajnię. — Chodźmy do ciebie — zaproponowałem. — Chcę z tobą porozmawiać. Nie był tym zachwycony, ale zaprowadził mnie na górę. Zajmował dwa pokoje z kuchnią na drugim piętrze. Mieszkanie było brudne i cuchnące. — Gdzie jest Ashcraft? — rzuciłem wprost. — Nie wiem, o czym mówisz — wymamrotał. — Lepiej się domyśl — poradziłem — bo czeka na ciebie chłodna przyjemna cela w kiciu. — Nie masz na mnie nic. — No to co? A co byś powiedział na miesiączek albo dwa za włóczęgostwo? — Jakie włóczęgostwo? — burknął. — Mam pięćset dolców w kieszeni. Uśmiechnąłem się do niego.
— Nie bądź głupi, Ryan. Forsa w kieszeni nic ci nie pomoże w Kalifornii. Nie masz pracy. Nie możesz wykazać, skąd masz te pieniądze. Podpadasz pod włóczęgostwo jak nic. Brałem tego ptaszka za handlarza narkotyków. Jeżeli nim był — lub gdyby po zamknięciu pod zarzutem włóczęgostwa okazało się, iż jest w jakiś inny sposób na bakier z prawem — mogłem liczyć, że chętnie sypnie Ashcrafta dla uratowania własnej skóry. Zwłaszcza że sam Ashcraft był w porządku wobec prawa. — Na twoim miejscu — ciągnąłem, gdy on patrzył w podłogę i myślał — zrobiłbym się miły i usłużny i wszystko bym powiedział. Jesteś… Odchylił się w bok na fotelu i sięgnął ręką za siebie. Wymierzyłem mu tęgiego kopa. Stół usunął się pode mną, bo inaczej byłbym faceta rozłożył. Tymczasem cios mierzony w szczękę trafił go w pierś, tak że poleciał przez plecy, nakrywając się bujanym fotelem. Odrzuciłem fotel na bok i zabrałem facetowi spluwę — lichą, niklowaną pukawkę kaliber 8,1 mm. Potem wróciłem na swoje miejsce na rogu stołu. Miał w sobie tylko tę jedną iskrę walki. Wstał pociągając nosem. — Powiem ci. Nie chcę żadnych kłopotów. Ten Ashcraft mówił, że naciąga żonę i nic więcej. Daje mi dziesięć dolców na miesiąc za podjęcie listu tutaj i wysłanie mu do Tijuany, Znałem go tu i kiedy wyjeżdżał na południe ze sześć miesięcy temu… on ma tam dziewczynę… obiecałem, że będę to dla niego robił. Wiedziałem, że to pieniądze… on mówił, że to jego alimenty… ale nie wiedziałem, że może być w tym coś złego. — Co to za hombre ten Ashcraft? Co kombinuje? — Nie wiem. Może naciągacz… ma prezencję. To Anglik i przeważnie każe się nazywać Ed Bohannon. Ćpa. Ja tego nie uznaję — dobry dowcip — ale wiesz, w takim miasteczku jak to człowiek spotyka różnych ludzi. Nie wiem, co on może kombinować. Tyle potrafiłem z niego wyciągnąć. Nie umiał albo nie chciał mi powiedzieć, gdzie Ashcraft mieszkał w San Francisco ani z kim trzymał. Ryan zaczął okropnie narzekać, gdy stwierdził, że go zamierzam
wsadzić za włóczęgostwo. - Mówiłeś, że mnie puścisz, jak zacznę gadać — zawodził. — Nie mówiłem. Ale gdyby nawet… jeżeli ktoś wyciąga na mnie spluwę, to chyba wszystkie umowy zostają przekreślone. Chodź. , Nie mogłem go puścić wolno, póki nie spotkam się z Ashcraftem. Zanim bym minął drugą przecznicę, już pchnąłby telegram i moja zwierzyna zwiałaby gdzie pieprz rośnie. Miałem nosa, że przyskrzyniłem Ryana. Kiedy mu zdjęto odciski palców w Gmachu Sprawiedliwości, okazało się, że jest to niejaki Fred Rooney, alias „Jamocha”, przemytnik i sprzedawca narkotyków, który zbiegł z Więzienia Federalnego w Leaven-worth mając do odsiedzenia jeszcze osiem lat z dziesięcioletniego wyroku. — Możesz go zatkać na parę dni? — spytałem szefa więzienia miejskiego. — Mam robotę, która mi łatwiej pójdzie, jeśli przez jakiś czas nie będzie mógł dać nikomu cynku. — Oczywiście — odparł. — Ci z federalnej zabiorą go dopiero za dwa, trzy dni. Nie wypuści pary z gęby. Z więzienia udałem się do biura Vance’a Richmonda i przekazałem mu wiadomości. — Ashcraft odbiera pocztę w Tijuanie. Mieszka tam pod nazwiskiem Ed Bohannon i pewnie ma dziewczynę. Właśnie wsadziłem do pudła jednego z jego przyjaciół… zbiegłego więźnia, który mu przesyłał pocztę. Mecenas sięgnął po Słuchawkę. Wykręcił jakiś numer. — Czy zastałem panią Ashcraft? Mówi Richmond… Nie, nie znaleźliśmy go, ale chyba wiemy, gdzie jest… Tak… Za piętnaście minut. Odłożył słuchawkę i wstał. — Pójdziemy odwiedzić panią Ashcraft. W piętnaście minut później wysiadaliśmy z samochodu Richmonda na Jackson Street w pobliżu Gough. Dom pani Ashcraft był dwupiętrową budowlą z białego kamienia, oddzieloną od ulicy wypielęgnowanym trawniczkiem, otoczonym żelazną barierką.
Pani Ashcraft przyjęła nas w salonie na piętrze. Była to wysoka kobieta pod trzydziestkę, szczupła i piękna, w szarej sukni. Jasna — to słowo, które najbardziej do niej pasuje. Odnosi się ono do błękitu jej oczu, różowawej bieli cery i kasztanowatych włosów. Richmond przedstawił mnie, a ja przekazałem jej, czego się do- wiedziałem, nie mówiąc nic o dziewczynie w Tijuanie. Nie wspomniałem też, że jej mąż wszedł według wszelkiego prawdopodobieństwa na drogę przestępczą. — Pan Ashcraft przebywa w Tijuanie. Wyjechał z San Francisco przed sześcioma miesiącami. Jego korespondencja jest mu przesyłana na adres jednej z tamtejszych kawiarń, na nazwisko Ed Bohannon. Jej oczy rozbłysły radością, ale nie dała się ponieść emocji. Była kobietą opanowaną. — Mam tam jechać? Czy pan pojedzie? — zwróciła się do mecenasa. Richmond zaprzeczył ruchem głowy. — Ani jedno, ani drugie. Pani z całą pewnością nie powinna, a ja nie mogę… przynajmniej teraz. — Zwrócił się do mnie. — Ty będziesz musiał jechać. Na pewno załatwisz to lepiej ode mnie. Będziesz wiedział, co zrobić i jak zrobić. Pani Ashcraft nie chce mu się narzucać, ale nie chce też zaniedbać niczego, co mogłoby wyjść mu na dobre. Pani Ashcraft wyciągnęła do mnie silną, szczupłą dłoń. — Zrobi pan, co uważa za najstosowniejsze. Było to w części pytanie, w części wyraz zaufania. — Tak jest—przyrzekłem. Spodobała mi się ta kobieta. Tijuana niezbyt się zmieniła w ciągu dwu lat od mego ostatniego pobytu. Zobaczyłem te same dwieście metrów pylistej, brudnej ulicy, biegnącej pomiędzy dwoma nieprzerwanymi rzędami knajp, oraz jeszcze brudniejsze
boczne uliczki z melinami, które nie pomieściły się na głównej. Automobil, jadący z San Diego, wyrzucił mnie w środku miasteczka wczesnym popołudniem, kiedy interes zaledwie zaczynał się rozkręcać. Oznacza to, że wśród psów i próżnujących Meksykanów na ulicy zataczało się dopiero kilku pijaków, chociaż tłum potencjalnych pijaków już się przelewał z knajpy do knajpy. Za pierwszą przecznicą zobaczyłem wielką pozłacaną podkowę. Przeszedłem dzielący mnie od niej kawałek ulicy i wszedłem do wnętrza lokalu. Był typową miejscową knajpą. Po lewej stronie od wejścia ciągnął się przez pół długości budynku bar, z kilkoma automatami na końcu. Po prawej stronie mieścił się parkiet do tańca, zakończony wzniesieniem dla brudnej orkiestry, która właśnie przygotowywała się do rozpoczęcia pracy. Za orkiestrą widniał rząd niskich lóż, żadna nie miała przedniej ścianki, za to w każdej stał stół i dwie ławy. O tak wczesnej porze w lokalu siedziało zaledwie kilku klientów. Przywołałem barmana. Był nim potężny Irlandczyk z czerwoną twarzą i dwoma wiewiórkowatymi loczkami przylepionymi do i tak niskiego czoła. — Chcę się zobaczyć z Edem Bohannonem — rzuciłem konfidencjonalnie. Zrobił nie rozumiejącą minę. — Nie znam żadnego Eda Bohannona. Wyjąłem karteczkę papieru, nagryzmoliłem ołówkiem: „Jamo-cha jest w pudle” i podsunąłem mu ją. — Możesz to dać człowiekowi, który przyjdzie i powie, że się nazywa Ed Bohannon? — Czemu nie? — Dobra — powiedziałem. — Posiedzę tu jeszcze trochę. Przeszedłem przez salę i siadłem w jednej z lóż. Szczupła, długonoga dziewczyna, która zrobiła coś z włosami, że stały się purpurowe, znalazła się natychmiast przy mnie. — Postawisz mi drinka? — spytała.
Mina, jaką do mnie zrobiła, miała zapewne oznaczać uśmiech. Cokolwiek jednak oznaczała, dałem za wygraną. Bałem się, że dziewczyna znów ją zrobi, więc uległem. — Tak — powiedziałem i zamówiłem u kelnera, który już mi stał nad karkiem, butelkę piwa dla siebie. Dziewczyna z purpurowymi włosami już zdążyła golnąć swoją whisky i właśnie otwierała usta, aby zaproponować następną kolejkę — naganiaczki w Tijuanie nie marnują czasu — gdy usłyszałem za plecami jakiś głos. — Córa, Frank cię wzywa. Córa skrzywiła się patrząc ponad moim ramieniem. Potem znowu zrobiła do mnie tę cholerną minę, mówiąc: — Dobrze, Lalu. Zaopiekujesz się moim przyjacielem? — i poszła. Lala wśliznęła się na jej miejsce obok mnie. Była to może osie- mnastoletnia — z pewnością ani o dzień starsza — trochę tęgawa dziewczyna. Jeszcze dzieciak. Miała krótkie, kasztanowe, wijące się włosy, które okalały jej krągłą, chłopięcą twarzyczkę o roześmianych, zuchwałych oczach. Zafundowałem jej drinka i wziąłem jeszcze jedną butelkę piwa. — O czym myślisz? — zapytałem. , — O bimbrze. — Uśmiechnęła się do mnie. Był to uśmiech rów- nie chłopięcy, jak proste spojrzenie jej piwnych oczu. — O całych galonach bimbru. — A poza tym? Wiedziałem, że ta zmiana dziewcząt nie była przypadkowa, — Podobno szukasz mojego przyjaciela — powiedziała Lala. — Możliwe. A jakich masz przyjaciół? — No, na przykład Eda Bohannona. Znasz Eda? — Nie… jeszcze nie. — Ale go szukasz? — Aha. — O co chodzi? Mogłabym mu dać znać.
— Nie trzeba — udałem. — Ten twój Ed wydaje się cholernie niedostępny. Idzie o jego skórę, nie moją. Postawię ci jeszcze jednego i zmykam. Zerwała się. — Zaczekaj. Może go złapię. Jak się nazywasz? — Może być Parker — powiedziałem, bo było to pierwsze nazwisko, które mi przyszło do głowy, a którym posłużyłem się w przypadku Eyana. — Zaczekaj — powiedziała idąc ku drzwiom w głębi. — Chyba go znajdę. — Ja też tak myślę — zgodziłem się. Po dziesięciu minutach przez frontowe drzwi wszedł mężczyzną i skierował się prosto do mojego stolika. Był blondwłosym Anglikiem poniżej czterdziestki, o wyraźnych cechach dżentelmena, który zszedł na psy. Nie znalazł się jeszcze zupełnie na dnie, ale w zmętnieniu niebieskich oczu, workach pod oczyma, w rozmazanych liniach wokół ust, obwisłych wargach i szarości skóry widać było wyraźnie staczanie się w dół. Mógł jeszcze uchodzić za dość przystojnego — zachował jeszcze dosyć dawnej żywotności. Usiadł naprzeciwko mnie. — Pan mnie szukał? — A pan jest Ed Bohannon? Kiwnął głową. — Jamocha został przyskrzyniony przed paroma dniami — po- wiedziałem — i pewnie teraz wraca do pudła w Kansas. Prosił, żeby pana zawiadomić. Wiedział, że udaję się w te strony. Skrzywił się, a potem znów spojrzał na mnie bystro. — Powiedział panu coś jeszcze? — On sam nic mi nie mówił. Dał mi znać przez czyjegoś papugę. Ja go nie widziałem. — Zostanie pan tu trochę? 1— Tak, dwa, trzy dni — odparłem. — Mam coś do załatwienia. Uśmiechnął się, wyciągnął do mnie rękę.
— Dzięki za wiadomość, Parker — rzekł. — Jeśli zechce pan się ze mną przejść, dam panu coś przyzwoitego do picia. Nie miałem nic przeciwko temu. Wyszliśmy ze Złotej Podkowy i poprowadził mnie boczną uliczką do domu z nie wypalonej cegły na skraju pustyni. We frontowym pokoju dał mi ręką znak, abym usiadł, a sam wszedł do przyległego. — Czego się pan napije? — zawołał przez drzwi. — Żytniówki, dżinu, szkockiej… — Ostatnie wygrywa — przerwałem ten katalog. Przyniósł butelkę Black and White, syfon wody sodowej i szklanki i zasiedliśmy do picia. Piliśmy i rozmawiali, pili i rozmawiali, i obaj udawaliśmy, że jesteśmy bardziej pijani niż naprawdę — chociaż niedługo spiliśmy się jak dwa capy. Były to bez dwóch zdań pijackie zawody. Próbował nasączyć mnie jak gąbkę — żeby następnie wycisnąć ze mnie wszystkie moje sekrety — a ja usiłowałem zrobić z nim to samo. Żaden z nas nie mógł się poszczycić wielkimi rezultatami. « — Wiesz —powiedział, kiedy już zmierzchało — straszny osioł ze mnie. Mam żonę… najmilszą w świecie. Chce, żebym do niej wrócił i w ogóle. A ja siedzę tu i żłopię… popalam… a mógłbym być kimś. Aa… architektem, rozumiesz? I to jakim. Wpadłem w nałóg. Zadałem się z tymi ludźmi. Nie mogę zerwać. Ale wrócę… bez blagi. Wrócę do mojej żonusi, najmilszej kobiety na świecie. Skończę z braniem i wszystkim. Spójrz się na mnie. Czy wyglądam jak narnarkoman? Skąd. Nigdy w świecie! Się leczę, dla tego. Zaraz ci pokażę… zafajczę… Zobaczysz, mogę zafajczyć i nie zafajczyć. Podniósłszy się chwiejnie z fotela, poszedł zataczając się do sąsiedniego pokoju i wrócił niosąc wyszukane przybory do palenia opium — całe ze srebra i kości słoniowej — na srebrnej tacy. Postawił tacę na stole i podsunął mi fajkę. — Zapal sobie na mój koszt. Parker.
Powiedziałem, że zostanę przy whisky. — Może wolisz procha? — zapraszał. Odmówiłem także wzięcia kokainy, więc rozciągnął się wygodnie na podłodze przy stoliku, narządził fajkę i zabawa trwała dalej — on palił, a ja znęcałem się nad whisky — i obaj zważaliśmy na słowa, usiłując jednocześnie sprawić, aby drugiemu się wreszcie rozwiązał język. Miałem już w sobie sporą porcję whisky, gdy o północy przyszła Lala. — Widać, że dobrze się, chłopcy, bawicie — rzekła ze śmiechem, po czym schyliła się i pocałowała Anglika w zmierzwione włosy. Usadowiła się na stole i sięgnęła po whisky. — Wspaniale — zapewniłem ją, chociaż zapewne nie zabrzmiało to wyraźnie. — Powinieneś zawsze być naoliwiony, Mały. Wtedy korzystniej wyglądasz. Nie wiem, czy coś na to odpowiedziałem. Pamiętam tylko, że zaraz potem położyłem się koło Anglika na podłodze i zasnąłem. Dwa następne dni upłynęły bardzo podobnie jak pierwszy. Ashcraft i ja nie rozłączaliśmy się przez dwadzieścia cztery godziny na dobę i zwykle była z nami również dziewczyna. Nie piliśmy tylko wtedy, gdy odsypialiśmy wypity alkohol. Większość czasu w ciągu tych trzech dni spędziliśmy w domu z nie wypalonej cegły albo w Złotej Podkowie, ale zdążyliśmy też obejść większą część innych knajp w miasteczku. Mam dosyć mgliste pojęcie o tym, co się wokół mnie działo, lecz chyba nie przeoczyłem niczego. Pozornie rozumieliśmy się z Ashcraftem jak dwaj złodzieje, lecz żaden z nas nie wyzbył się nieufności wobec drugiego bez względu na to, jak byliśmy pijani — a upijaliśmy się tęgo. On zwalczał swój pociąg do fajki z opium, a dziewczyna chyba nie paliła, ale potrafiła wypić sporo. Po trzech dniach takiego czegoś ruszyłem trzeźwiejąc z powrotem do San Francisco. W drodze uporządkowałem sobie to, co wiedziałem i czego domyślałem się o Normanie Ashcrafcie alias Edzie Bohannonie. Całość przedstawiała się mniej więcej tak:
1. Podejrzewał, o ile nie miał wręcz pewności, że przyjechałem, aby go zobaczyć, z polecenia jego żony: był zanadto gładki i przyjmował mnie zbyt dobrze, abym mógł w to wątpić. 2. Najwyraźniej zdecydował się powrócić do żony, chociaż nie było gwarancji, iż rzeczywiście to uczyni. 3. Nie był nieuleczalnie uzależniony od narkotyków. 4. Mógłby wziąć się w garść pod wpływem żony, lecz wydawało się to wątpliwe: nie zszedł na psy pod względem fizycznym, ale poznał, co to rynsztok, i zdaje się, że w nim zasmakował. 5. Dziewczyna, Lala, była w nim zakochana do szaleństwa, on zaś dość ją lubił, lecz nie wariował za nią. Porządnie przespana noc w pociągu między Los Angeles a San Francisco sprawiła, że wysiadłem na dworcu na rogu Townśend i Trzeciej Ulicy z prawie normalnie funkcjonującym żołądkiem i głową oraz niezbyt roztrzęsionymi nerwami. Wsunąłem na śniadanie więcej niż przez całe trzy dni w Tijuanie i poszedłem do biura Vance’a Richmonda. — Pan Richmond wyjechał do Eureki — powiedziała mi jego stenografistka. — Może mnie pani skontaktować z nim telefonicznie? Mogła i skontaktowała. Nie wymieniając żadnych nazwisk powiedziałem mecenasowi, co wiedziałem i czego się domyślałem. — Rozumiem — rzekł. — Pójdź do pani A. i powiedz, że dziś do niej napiszę, a wrócę do miasta najprawdopodobniej popojutrze. Myślę, że do tego czasu możemy ze spokojem grać na zwłokę. Wsiadłem do tramwaju, przesiadłem się na Van Ness Avenue, a potem przeszedłem piechotą do domu pani Ashcraft. Zadzwoniłem do drzwi i nic. Zadzwoniłem jeszcze kilka razy i dopiero wtedy zauważyłem w przedsionku dwie poranne gazety. Spojrzałem na daty — dzisiejsza i wczorajsza. Jakiś staruszek w spłowiałym kombinezonie podlewał trawnik sąsiedniego domu. — Nie wie pan, czy ludzie z tego domu wyjechali? — krzyknąłem. — Chyba nie. Widziałem dziś rano, że drzwi od tyłu są otwarte.
Stanął i podrapał się w brodę. — A może pojechali — powiedział wolno. — Przyszło mi na myśl, że nie widziałem nikogo od… chyba nikogo z nich nie widziałem cały wczorajszy dzień. Obszedłem dom, przelazłem przez niski płotek na tyłach i wszedłem na schodki tylnego wejścia. Drzwi kuchenne były uchylone. Nikt nie krzątał się po kuchni, ale słyszałem plusk wody cieknącej z kranu. Zastukałem głośno do drzwi. Nikt nie odpowiedział. Pchnąłem drzwi i wszedłem do środka. Woda płynęła z kranu nad zlewem. Zajrzałem do zlewu. Pod wąskim strumyczkiem wody z jednego z kranów leżał wielki nóż kuchenny z trzydziestocentymetrowym chyba ostrzem. Nóż był czysty, ale na ściankach porcelanowego zlewu, gdzie woda pryskała tylko drobniutkimi kropelkami, zobaczyłem rdzawe * plamki. Zdrapałem jedną z nich paznokciem — wyschła krew. Gdyby nie ten zlew, wszystko w kuchni byłoby we wzorowym porządku. Otworzyłem drzwi spiżarni. Tutaj też panował porządek. Drzwi po drugiej stronie kuchni wiodły na front domu. Otworzyłem je i wszedłem do korytarza. Światło z kuchni oświetlało go zbyt słabo. Poszukałem ręką po omacku kontaktu na ścianie, który się tam powinien znajdować. Nastąpiłem na coś miękkiego. Cofając nogę poszukałem w kieszeni zapałek i poświeciłem sobie. Przede mną, z głową i barkami na podłodze, biodrami zaś i nogami na dolnych stopniach schodów, leżał boy — Filipińczyk, w bieliźnie. Był martwy. Oko miał wybite, a gardło rozchlastane nożem tuż pod brodą. Nie musiałem nawet zamykać oczu, aby ujrzeć w wyobraźni to morderstwo. U szczytu schodów — morderca lewą ręką chwyta Filipińczyka za twarz — wbija mu kciuk w oko — odpycha śniadą twarz do tyłu napinając śniade gardło — potem pociąga ostrzem noża i spycha boya ze schodów. Potarłem drugą zapałkę i znalazłem kontakt. Zapaliłem światło,
zapiąłem płaszcz i wszedłem na schody. Wyschnięta krew plamiła je tu i ówdzie, a na podeście pierwszego piętra ciemniała również na tapecie. Przekręciłem drugi kontakt. Wszedłem do przedpokoju, zajrzałem do dwu pomieszczeń, które wydawały się nietknięte, a potem skręciłem w bok i… zatrzymałem się gwałtownie o mało nie wpadając na kobietę, która tam leżała. Leżała skulona na podłodze, twarzą w dół, z kolanami podciągniętymi pod siebie i obiema dłońmi przyciśniętymi do brzucha. Była w szlafroku i miała włosy splecione w warkocz. Przyłożyłem palec do jej szyi. Zimna jak lód. Ukląkłszy na podłodze — aby uniknąć konieczności przewracania zwłok —,zajrzałem jej w twarz. To służąca, która przed czterema dniami wpuszczała mnie i Richmonda do domu. Wstałem i rozejrzałem się. Głowa służącej niemal dotykała za- mkniętych drzwi. Obszedłem zwłoki dookoła i otworzyłem drzwi. Sypialnia, ale nie służącej. Była to kosztownie i wykwintnie urządzona sypialnia w kolorze kremowoszarym, z francuskimi reprodukcjami na ścianach. Tylko łóżko było w nieładzie. Zmięta i stłamszona pościel leżała na środku łóżka tworząc trochę nienaturalny stos… Schyliwszy się zacząłem odsuwać pościel. Prześcieradło było poplamione krwią. Odrzuciłem na bok resztę rzeczy. Pod nimi leżała martwa pani Ashcraft. Jej ciało było jakieś skurczone, a głowa zwisała krzywo na szyi rozciętej aż do kości. Na twarzy cztery głębokie zadrapania od skroni po brodę. Jeden rękaw niebieskiej jedwabnej piżamy był oderwany. Materac i piżama przesiąkły krwią, która nie zaschła pod grubą warstwą pościeli. Przykryłem zwłoki kołdrą, przecisnąłem się obok leżącego w przedpokoju trupa służącej i zszedłem frontowymi schodami zapalając po drodze światła i szukając telefonu. Znalazłem go u stóp schodów. Zadzwoniłem najpierw do policyjnego biura detektywów, a potem do biura Vance’a Richmonda. — Proszę zawiadomić pana Richmonda, że pani Ashcraft została
zamordowana — powiedziałem stenografistce. — Jestem w jej domu i może mnie tu znaleźć. Potem wyszedłem przez frontowe drzwi, usiadłem na najwyższym stopniu i czekając na policję paliłem papierosa. Czułem się paskudnie. Widywałem w życiu więcej niż troje martwych ludzi naraz, ale to tutaj spadło na mnie, gdy miałem nerwy zszarpane trzydniowym tankowaniem. Zza rogu wypadł samochód policyjny, z którego zaczęli się wysypywać ludzie, jeszcze nim zdążyłem skończyć pierwszego papierosa. 0’Gar, sierżant-detektyw Wydziału Zabójstw, wszedł pierwszy na schody. — Cześć — powitał mnie. — Co ci tym razem wpadło w ręce? — Znalazłem trzy trupy do chwili, kiedy zaprzestałem dalszych poszukiwań — powiedziałem prowadząc go do środka. — Może ty jako zawodowy detektyw znajdziesz więcej. — Nieźle się spisałeś… jak na młodego chłopaka. Moja słabość minęła. Znowu paliłem się do pracy. Pokazałem 0’Garowi najpierw Filipińczyka, potem dwie kobiety. Nie znaleźliśmy więcej trupów. Szczegółowe śledztwo zajęło nam wszystkim — 0’Garowi, jego ośmiu ludziom i mnie — następne kilka godzin. Trzeba było przejrzeć cały doni od piwnic po dach, wziąć na spytki sąsiadów, zasięgnąć języka w biurze pośrednictwa, przez które wynajęto służących. Trzeba też było odnaleźć i przebadać rodziny i przyjaciół Filipińczyka i służącej oraz odnaleźć, przepytać i zbadać gazeciarzy, listonoszy i dostawców. ‘ Zebrawszy większość raportów zamknęliśmy się w bibliotece. — Przedwczorajszej nocy, co? Ze środy na czwartek? — burknął 0’Gar, kiedy rozsiedliśmy się wygodnie w skórzanych fotelach i zapalili. Kiwnąłem głową. Świadectwo lekarza, który zbadał zwłoki, obecność dwóch gazet w przedsionku oraz fakt, że żaden sąsiad, sklepikarz ani rzeźnik nie widział nikogo z domowników od środy, pozwalały na przypuszczenie, że stało się to ze środy na czwartek. — Według mnie zabójca włamał się przez kuchenne drzwi — ciągnął
0’Gar patrząc przez kłąb dymu w sufit — wziął nóż kuchenny i poszedł na górę. Może udał się wprost do pokoju pani Ashcraft… a może nie. Ale po pewnym czasie tam wszedł. Urwany rękaw i zadrapania na jej twarzy świadczą, że nie obeszło się bez szarpaniny, Filipińczyk i służąca usłyszeli hałas… może krzyk… i popędzili do pokoju pani, żeby zobaczyć, co się stało. Służąca najwyraźniej dotarła tam w chwili, kiedy zabójca wychodził, i było po niej. Domyślam się, że Filipińczyk wówczas go zobaczył i zaczął uciekać. Zabójca doścignął go u szczytu schodów.,, i wy- kończył. Następnie zszedł na dół, do kuchni, umył ręce, zostawił nóż i zwiał. — Bardzo pięknie — zgodziłem się — ale pomijasz kwestię, kim był i dlaczego zabił. — Nie popędzaj mnie — burknął. — Dojdę i do tego. Są chyba tylko trzy. możliwości, spośród których można wybierać. Zabójca mógł być maniakiem, który zrobił to dla frajdy, włamywaczem, którego odkryto, wobec czego usunął świadków włamania, lub kimś, kto miał specjalny powód, aby wykończyć panią Ashcraft, a potem musiał zabić dwoje służących, kiedy go na tym przyłapali. Ja osobiście uważam, że zrobił to ktoś, kto chciał załatwić panią Ashcraft. — Nieźle — przy klasnąłem. — A teraz słuchaj: pani Ashcraft ma w Tijuanie męża, lekkiego narkomana, który się obraca wśród bandy zbirów. Żona próbowała go namówić, aby do niej wrócił. On ma tam dziewczynę, która jest młoda, zwariowana na jego punkcie i kiepska aktorka… twarde dziewuszysko. Zamierzał ją rzucić i wrócić do domu. — A więc? — rzekł O’Gar cicho. — Ale ja — ciągnąłem — byłem zarówno z nim, jak i z tą dziewczyną przedwczoraj w Tijuanie… kiedy tu dokonano morderstwa. — Więc?. Rozmowę przerwało pukanie do drzwi. Przyszedł policjant, aby zawołać mnie do telefonu. Zszedłem na parter i usłyszałem w słuchawce głos Richmonda. — Co się stało? Panna Henry przekazała mi wiadomość, ale nie umiała
podać szczegółów. Opowiedziałem mu wszystko. — Wracam dziś wieczorem ~ powiedział, kiedy skończyłem. — Rób, co chcesz. Masz wolną rękę. — Dobra — odparłem. — Gdy wrócisz, pewnie mnie już tu nie będzie. Będziesz mógł się ze mną kontaktować przez agencję. Wyślę telegram do Ashcrafta, żeby przyjechał… w twoim imieniu. Następnie zadzwoniłem do aresztu miejskiego i zapytałem komendanta, czy John Ryan, alias Fred Rooney, alias Jamocha, jeszcze tam jest. — Nie ma. Policja federalna zabrała go wczoraj rano do Leavenworth. Wróciwszy na górę, do biblioteki, powiedziałem spiesznie do 0’Gara: — Chcę złapać wieczorny pociąg na południe. Stawiam na to, że cała rzecz została ukartowana w Tijuanie. Wysyłam telegram do Ashcrafta, żeby przyjechał. Chcę go wywabić z tego meksykańskiego miasteczka na parę dni, a kiedy już tu będzie, miej go na oku. Opiszę ci jego wygląd i będziesz mógł go zdybać w biurze Vance’a Richmonda. Spędziłem pół godziny z czasu, jaki mi pozostał, na pisaniu i nadawaniu trzech telegramów. Pierwszy był do Ashcrafta: