DAVID BRIN
TRZECI I SZÓSTY ZMYS³
Siedzê opieraj¹c siê o drewnian¹ powierzchniê baru. Gra perkusja. Wokó³ snuje siê dym.
Niczym oszala³e zwierzê, moje uczucia wyrywaj¹ siê spod kontroli. Przez ostatnie noce
prawie nie spa³em, lêkaj¹c siê snów, które znowu powróci³y… oczy na niebie… p³on¹ce
zbocza.
Nawet po tylu latach, tamten przeklêty dzieñ wyrywa ze mnie wspomnienia, niczym
przesycone wilgoci¹ ³achmany wyci¹gane ze sterty starych ubrañ - rzeczy, o których
myœla³em, ¿e zagrzeba³em je wystarczaj¹co g³êboko.
W tej chwili na przyk³ad nie mogê zapomnieæ, jakim dziwakiem wydawa³ mi siê mój
ojciec, gdy by³em dzieckiem.
By³ surowy, cholernie surowy. Kiedy tylko przy³apa³ mnie na k³amstwie, kara³ mnie dwa
razy. Najpierw zabiera³ mnie do domu i wyg³asza³ rzeczow¹ pogadankê o tym, jak to
niemoralnie jest mówiæ k³amstwa, jak prawdziwy mê¿czyzna stawia czo³o prawdzie i
inne
takie bzdury. Potem kaza³ mi siê pochyliæ i obserwowa³ jak „mê¿nie” kuli³em siê pod
pasem.
Ta czêœæ by³a jeszcze w porz¹dku. Nie lubi³em pogadanki, ale on nie bi³ zbyt mocno.
PóŸniej, tego samego dnia by³em tak wystraszony, ¿e ledwo mog³em oddychaæ. Jak ju¿ o
tym mówiê, to myœlê, ¿e kara³ mnie trzykrotnie, za ka¿dym razem kiedy zauwa¿y³, ¿e
k³amiê… Lanie w domu, chiñskie tortury oczekiwania, a potem mordercze sprz¹tanie za
gara¿em za to, ¿e da³em siê z³apaæ.
To oczekiwanie by³o chyba po to, ¿ebym móg³ spokojnie pomyœleæ jak mog³em
poradziæ sobie bez k³amstwa, albo wymyœliæ lepsze - takie bez s³abych punktów.
Kiedy mnie beszta³, zawsze powtarza³, jak g³upio jest marnowaæ nieprawdê, ¿e czyjaœ
wiarygodnoœæ jest tak wa¿na do przetrwania jak oddychanie, energia ¿yciowa i
umiejêtnoœæ pozyskiwania przyjació³. Mój ojciec ju¿ taki by³. W domu próbowa³
nauczyæ
mnie, ¿ebym by³ moralny i prawy. Na zewn¹trz, w mroku, dzia³a³ jak gdybym jutro mia³
byæ
porzucony w Amazonii, na Diabelskiej Wyspie, albo na najg³êbszej i najmroczniejszej
Wall
Street. Jego celem by³o dopilnowaæ, ¿ebym by³ szlachetny… nawet w d¿ungli.
Jedn¹ z dobrych rzeczy, które mogê o nim powiedzieæ, to to, ¿e siê nigdy nie wœcieka³,
kiedy mówi³em mu w oczy, ¿e jest œwirem. Œmia³ siê tylko i mówi³, ¿e to ciekawe
stwierdzenie, a do jego obowi¹zku nauczenia mnie przetrwania nie nale¿y kszta³towanie
moich opinii.
W ca³ym tym dymie, ha³asie i wij¹cym siê strumieniu wspomnieñ, po raz pierwszy
objawia mi siê, ¿e mój stary móg³ mieæ racjê. Byæ mo¿e mia³ przeczucie, ¿e skoñczê w
miejscu takim jak to - œcigany i w potrzasku, z ¿yciem moim zale¿nym od
wiarygodnoœci
k³amstwa.
Te oczy na niebie, wci¹¿ powracaj¹. I ten obraz p³on¹cej góry. Próbujê to odtr¹ciæ,
odrzuciæ ale inny obraz nadchodzi, nieproszony, niechciany… Ksiê¿yc…
Hej, nie jestem niepiœmienny, choæ moje ¿ycie zale¿y od tego, ¿ebym na takiego
wygl¹da³. To tak jakby Bogart mówi³ do Bacall: „Ja studiowa³ i potrafi czytaæ”. Po prostu
dobrze siê przystosowujê. A teraz, muszê staæ siê Chuckiem. Wzmacniam Chucka.
Naturalnie Chuck wygl¹da tak jak ja. Tego nie mog³em zmieniæ. Jest wielkim facetem z
szerokimi barami, a wszystko to ma coœ z metr dziewiêædziesi¹t. Wygl¹da groŸnie.
Codziennie podnosi ciê¿ary i przebiega wiele mil wzd³u¿ brzegu rzeki. Ma starego
Harleya
rozw³óczonego po swoim pokoju i ca³y czas s³ucha telewizji albo audycji country.
Chuck pije w miejscowych barach. Ogl¹daj¹c mecze rugby klnie na wszystkich z³ych
rozgrywaj¹cych. Uwielbia te¿ ryæ ziemiê swoim motorem krosowym. Czasami, kiedy
pêdzi
na nim, przeklina, ¿eby sobie ul¿yæ. Nigdy jednak nie traci w tym umiaru.
Czyta magazyny motocyklowe i instrukcje naprawy z wyg³odnia³ym przestrachem. Nie
mo¿e przeczytaæ wiêcej ni¿ szeœciu czy oœmiu zdañ, aby nagle nie spojrzeæ z lêkiem w
górê, jak gdyby obawia³ siê, ¿e ktoœ go przy³apie lub zabije.
Poza tym, raczej nie czyta. Jest w pe³ni kwalifikowanym przedstawicielem proletariatu, a
przynajmniej ma tak¹ nadziejê. Mo¿e nied³ugo siê o¿eni…
( … Księżyc… Gwiazdy boleśnie promienieją…. Szkarłatne, o kocich źrenicach
oczy… )
Co to by³o? Trzêsienie ziemi? Czy to dr¿y bar, czy moja rêka?
Mo¿e przez jakiœ czas powinienem trzymaæ siê z dala od prowokacyjnych tematów.
Jednak póki stojê tutaj mrucz¹c coœ do nieistniej¹cego s³uchacza w mojej w³asnej g³owie,
równie dobrze mogê dodaæ kilka szczegó³ów. To zabije trochê czasu.
By³eœ kiedyœ wykidaj³¹? Mówisz „nie”, mój zmyœlony przyjacielu? Pozwól wiêc, ¿e
wyt³umaczê ci kilka rzeczy. To nie³atwa robota. Tacy poznaj¹ wszystkie panienki. To
chyba
rodzaj fascynacji, któr¹ kobiety czuj¹ do tych krzepkich brodatych typków, którzy siedz¹
samotnie, z czujnym spojrzeniem, du¿¹ latark¹ w kieszeni i piwem, które ca³y wieczór stoi
nietkniête. Mo¿e to myœl, ¿e jest jakiœ wielki ogier, którego jedynym celem ¿ycia jest
upewniæ siê, ¿e jeœli same tego nie zechc¹, ma³e dziewczynki bêd¹ zostawione w spokoju
wewn¹trz, albo w pobli¿u Yankee Dollar.
Tak czy inaczej, dziewczyny zawsze flirtuj¹ z Chuckiem. On nie ma nic przeciw temu, ale
ja tego nie cierpiê. Ich oczekiwania denerwuj¹ mnie. Nie lubiê jak obcy patrz¹ ze zbyt
bliska.
Na pewno ¿aden z Nich - potworów, które mnie œcigaj¹ - nie móg³by przebraæ siê za
m³od¹
kobietê. Szczególnie jeœli pamiêtaæ, jaka moda ostatnio panuje.
Chc¹c sp³awiæ te panienki, kaza³em dziewczynie Chucka, ¿eby z nim by³a. Cholera, to nie
ich wina. Ani Chucka.
Tyle o lekcji wykidaj³y numer jeden. Rada numer dwa to znaleŸæ lokal, w którym
przesiaduj¹ dzieciaki. To o wiele bardziej wkurzaj¹ce, z minuty na minutê, ale o ca³e niebo
lepsze to, ni¿ pracowaæ, umieraj¹c z nudów, w jakimœ barze topless. Zw³aszcza jak jakiœ
pijak wskakuje na scenê ¿eby zatañczyæ z Dziewczyn¹ i ty te¿ musisz wskoczyæ, ¿eby z
szerokim uœmiechem i po przyjacielsku zaproponowaæ mu zejœcie ze sceny i piwo.
Biedna
Dziewczyna ma wtedy og³upia³y uœmiech na twarzy i tylko malutkie bikini na ty³ku, a
ka¿dy
w lokalu widzi tê wielk¹ latarkê, któr¹ masz za plecami. Ty wtedy zastanawiasz siê, czy
twoje
zwieracze wytrzymaj¹, bo pijak ma przy barze jeszcze szeœciu równie „przyjaznych”
kumpli.
Coœ takiego zdarzy³o siê dwa razy w Weed, zanim nie odszed³em. Ma³o co nie straci³em
reputacji ³ami¹c kark jakiemuœ g³upiemu Indianowi.
Weed by³o podobne do Crescent City, wilgotne i zjadliwe. Tylko tutaj mg³a tworzy siê z
py³u morskiego i jej ³awice sun¹ wzd³u¿ rzeki aby stoczyæ potyczkê z górami. W Weed
porann¹ mg³¹ by³y roje komarów.
Dzieciaki, które przychodz¹ do Yankee Dollar pos³uchaæ country i swoich starszych braci
i sióstr pij¹cych piwo, nie wiedz¹ jeszcze, jak sprawiaæ k³opoty. S¹ jeszcze przywi¹zane do
dzieciêcych zapachów i trosk dorastania. Pamiêtam, jak to by³o, kiedy by³em w ich wieku,
wiêc staram siê byæ tolerancyjny. To œmieszne, ¿e dziœ mogê sobie przypomnieæ takie
rzeczy sprzed dwudziestu lat, a do niedawna nie by³em w stanie zatrzymaæ w pamiêci
wiêcej
ni¿ tygodnia. Dziœ widzia³em odrzutowiec lec¹cy wysoko po niebie. Jakiœ szybki, ma³y
myœliwiec. Sprawi³, ¿e zamyœli³em siê.
Pomruk silników… urastaj¹cy niczym fanfary Beethovena… œmiech i wspania³y
lot…
Przestañ! Zostaw to! Co siê ze mn¹ dzieje? Sk¹d nadchodz¹ te wizje?
Zignoruj je! To w³aœnie zrobiê. Nigdy nic takiego siê nie zdarzy³o…. Pomyœl o czymœ
innym. Pomyœl o dzieciakach. Pomyœl o dzieciakach i radach wykidaj³y.
Chyba wystarczaj¹co je lubiê. Jednak obserwujê uwa¿nie. Najgorsze, co zwykle robi¹, to
próbuj¹ przemyciæ na zewn¹trz kufle, albo zapaliæ skrêta w k¹cie. Szybko ich ³apiê i
zdoby³em sobie s³awê najbystrzejszego oka w moim fachu.
Nie mo¿e byæ mowy, ¿ebym przed jakimœ sêdzi¹ t³umaczy³ siê za wspó³udzia³ w
przestêpstwie. Sêdzia móg³by byæ jednym z tych, których Oni obserwuj¹. Wywêsz¹ mój
zapach i pyk! Ju¿ i po mnie i po Chucku.
- Hej, Chuck!
- Czeœæ. Czego chcecie? - wrzeszczê. Wrzeszczy znad skraju baru ju¿ pe³ny Chuck.
Stoj¹ w drzwiach, trzy metry ode mnie - trzech ubranych w drelichy wyrostków wysokich
jak sosny, z rzadkimi w¹sikami i pryszczami. Maj¹ zamiar wnieœæ coœ, co ³atwo bym
znalaz³. Chc¹ wiêc odwo³aæ siê do mojego poczucia kole¿eñstwa. Uœmiecham siê.
- Czeœæ, Chuck. Mo¿emy wnieœæ trochê piw? Jesteœ w porz¹dku. Bêdziemy je trzymaæ
pod sto³em.
Zmieñ wyraz twarzy na grymas.
- Nie, do licha. Wynieœcie to na zewn¹trz! Wypijcie w domu i wróæcie. Albo lepiej wcale
nie wracajcie!
Œmiej¹ siê i krzywi¹ na mnie. Ja te¿ siê krzywiê, ¿eby zachowaæ twarz, ale dziœ nie
wk³adam w to serca.
Piêæ minut póŸniej wracaj¹. S¹dz¹c po tym jak chwiej¹ siê i chichocz¹ puszczaj¹c do mnie
oko, musieli wychlaæ chyba ca³¹ paczkê piw. Jezu! Pamiêtasz jak piliœmy, a¿ nasze
brzuchy
by³y pe³ne piwa? Robiliœmy to, bo ch³opak musi mieæ jakiœ rytua³ przejœcia, ¿eby
zadziwiæ dziewczyny. Przecie¿ ju¿ nie wysy³amy m³odych mê¿czyzn po pióra or³a.
Teraz rada numer trzy. Musisz polubiæ swoj¹ klientelê, nawi¹zaæ porozumienie. Ale nigdy
nie b¹dŸ zbyt blisko, bo zwariujesz.
Powierzchnia baru jest g³adka jak klawisze z koœci s³oniowej, jak wypolerowane
do po³ysku spojenie w solidnym samolocie…
Gdy zamykam oczy rytm perkusji zlewa siê z ha³asem t³umu i zdaje siê byæ
rykiem silników. Czerwona mgie³ka pod powiekami zmienia siê w ogieñ…
Ogieñ na zboczu.
Moje palce naciskaj¹ dŸwignie, œciêgna natychmiast pomrukuj¹ niczym do
muzyki Strawiñskiego…
A oczy Parmina by³y szkar³atne.
Zignoruj to! Przestañ! W wiruj¹cych oparach tytoniowego dymu Ch³opaki z B³êkitnej
Grani graj¹ teraz szybki kawa³ek. Domyœlam siê, ¿e w dymie s¹ te¿ inne sk³adniki, ale
trudno
powiedzieæ jakie. Mój wêch nie jest ju¿ taki jak dawniej. Prawdê mówi¹c - z powodów, w
które nie chcia³bym siê zag³êbiaæ - mo¿na przyj¹æ, ¿e ju¿ nie istnieje. Szybko przebiegam
okiem przez salê, aby upewniæ siê, ¿e nikt zbyt otwarcie nie szykuje skrêta. Nie lubiê
psuæ
komuœ zabawy.
Ch³opakom z kapeli mogê zaufaæ. Na pewno dodaj¹ tej prowincjonalnej muzyce niez³e
uderzenie. Tañcz¹cy na parkiecie podskakuj¹ i wrzeszcz¹ “iiihaa” - mieszczañsk¹ wersjê
okrzyku ludzi prerii. Chuck lubi tê kapelê. Raz upi³ siê z nimi i naprawia ich motory za
mniej
ni¿ normalnie ¿¹da. Raz, kiedy trochê za du¿o wypi³, da³ siê namówiæ na przy³¹czenie siê
do
nich z po¿yczon¹ harmonijk¹. Chcia³ tylko trochê popajacowaæ, ale da³ siê ponieœæ.
Pochyli³
siê nad organkami i zagra³.
Kiedy doszed³em do siebie t³um wiwatowa³, Ch³opaki poklepywali mnie po plecach, a ja
mru¿y³em oczy do reflektora dziwi¹c siê, jak dopuœci³em, ¿eby coœ takiego siê sta³o.
W tamtej chwili prawie opuœci³em miasto, ale w³aœnie wtedy Elise z³ama³a rêkê, gdy
pierwszy raz by³a na krosach. Chuck chyba czu³ siê trochê winny, wiêc zosta³em.
Przedziwne szkar³atne oczy - zmru¿one, o kocich Ÿrenicach. Uœmiech subtelny
niczym u cz³owieka… aura d³ugowiecznoœci. Nie skryjesz siê przed oczami jak te.
- Ty jesteœ Opiekunem. - Powiedzia³. - Wiêkszoœæ twojej rasy nie mo¿e sobie
sama pomóc w tych sprawach. Bez czegoœ lub kogoœ, kto bêdzie ich strzeg³,
niszczej¹ i umieraj¹.
- Parmin, ty jesteœ pe³en tego…
Znowu ten uœmiech. G³os niczym koœcielne organy.
- Myœlisz, ¿e nie wiem czym jesteœ, Brad? Jak myœlisz, dlaczego ty by³eœ
jednym z pierwszych, których wybra³em do mojej Kaba³y?…
Teraz wszyscy tañcz¹ na trocinach. Pojedyncze dziewczyny wiruj¹ wzd³u¿ brzegów
parkietu, niczym w jakimœ plemiennym rytuale pozwalaj¹c parom zaj¹æ œrodek. Zawsze
uwa¿a³em to za ciekawy fenomen. Te dzieciaki nic nie wiedz¹ o country, a jednak
niektórzy
ch³opcy potrafi¹ s³uchaæ gry na organkach. Jeœli to country, musi byæ zdrowe, wiêc
podskakuj¹ dooko³a z kciukami w szelkach, ¿eby tchn¹æ w taniec pozory ducha Dzikiego
Zachodu.
Nie mogê w to uwierzyæ. Czy w³aœnie pomyœla³em s³owo „tchn¹æ”? Jak d³ugo siê
zapomina³em? Patrzê na zegarek. Nie mam zegarka - ju¿ nie noszê ¿adnego. Co jest ze
mn¹?
Uspokój siê. Od pocz¹tku tego tañca za du¿o intelektualizujesz. To zbyt ma³o czasu, ¿eby
sobie zaszkodziæ. Poza tym, nikt nie dowiód³, ¿e mog¹ œledziæ niewypowiedziane
myœli. To
by³a tylko teoria. Nadal jednak, mog¹. Mo¿e wiêc odrzuæ te bardziej „mondre” s³owa, co?
Tak czy inaczej, co dobrego da³a komu filozofia?
Joey prosi mnie o pomoc przy przetaczaniu bary³ki. Jasne. Wszystko jest lepsze od stania
tutaj i myœlenia. T³um jest zbyt spokojny, ¿eby s³u¿yæ do rozproszenia uwagi. Na drugim
koñcu baru taszczymy to drañstwo na stojak. Prostuj¹c siê wycieram t³uszcz z d³oni i
rozgl¹dam siê dooko³a. Wtedy j¹ dostrzegam.
Stoi przy drzwiach. Ch³ód owiewa mnie niczym zimny wicher. Garbiê siê od razu, ¿eby
staæ siê niewidzialny, gdy ona siê rozgl¹da, mru¿¹c oczy w ostrym œwietle scenicznych
reflektorów.
Nie ma jednak dobrego sposobu, ¿eby uczyniæ przeŸroczystymi prawie dwa metry
miêœni i w³osów. Dostrzega Chucka, uœmiecha siê i zaczyna siê przybli¿aæ. A kiedy jest
ju¿ pomiêdzy „tam” i „tu”, magiczna rzecz dzieje siê znowu i ch³ód opuszcza mnie.
Jest bardzo ³adna i porusza siê wspaniale. Próbujê przez chwilê wygl¹daæ na zajêtego
sprawdzaniem lokalu. Joey mówi jej czeœæ. Ona odpowiada mu niskim altem -
przyjaznym,
ale z nut¹ nerwowoœci i wahania.
Nie ja powodujê t¹ nerwowoœæ. By³a ju¿ taka kiedy j¹ spotka³em, wiêc nie wiñ mnie.
W tej chwili nie obawiam siê oczu na niebie i p³on¹cych gór. Ch³opaki graj¹ jedn¹ z moich
ulubionych g³upich piosenek, Stary Joe Clark
Wpad³em do Starego Joe Clarka
Wczeœniej tu nie by³em
Ja spa³em na pod³odze
A on na pierzynie
Hej, trzymaj siê, Stary Joe
To na razie, bo spadam st¹d
Trzymaj siê, Joe Clarku,
W drogê mi ju¿!
Spogl¹da na mnie unosz¹c g³owê.
- CzeϾ.
Odpowiadam patrz¹c w dó³ na jej twarz. - Czeœæ tobie samej. Jak idzie ci pielêgnowanie
roœlin?
- Dzisiaj ca³kiem nieŸle, tylko ¿e póŸnym popo³udniem mieliœmy straszny t³ok.
Popêdzi³am do domu i przebra³am siê, ale jakaœ handlarka przechodzi³a obok i nie
mog³am
siê oprzeæ, ¿eby zobaczyæ kilka rzeczy. Kupi³am trochê ³adnych perfum i… i dlatego siê
spóŸni³am
Nagle wygl¹da na trochê przestraszon¹. Jakby powiedzia³a coœ, czego nie powinna. Ach
tak. Chuck nie ma wêchu i nie cierpi, jak mu siê to przypomina. Prawda, ¿e przez ostatnie
dwa lata nie mog³em wyczuæ nic s³abszego od szeœciodniowej padliny, ale czy
rzeczywiœcie
by³o tak ³atwo zirytowaæ Chucka, ¿e Elise denerwuje siê przez tak¹ przelotn¹ uwagê?
Wzruszam ramionami. - Jad³aœ ju¿ coœ?
- Coœ wczeœniej przek¹si³am. - odetchnê³a. - Jak chcesz, mogê usma¿yæ dla nas kilka
steków.
Swoje jasnobr¹zowe w³osy u³o¿y³a w trwa³¹, zakrêcon¹ nad uszami jak u Doris Day.
Nigdy nie lubi³em tego stylu, wiêc Chuck mówi jej, ¿e to lubi. I tak jest a¿ zbyt piêkna.
Drobna wada pomaga.
- ChodŸ. - Biorê j¹ pod ramiê i kiwam na Joeya, ¿eby popilnowa³ za mnie drzwi. Flirtuje
w³aœnie z jak¹œ ma³olat¹. Stempel biorê ze sob¹ - nikt tutaj nie pije piwa, póki nie bêdzie
oznaczony. Przeze mnie.
Elise idzie krok przede mn¹. Wie, ¿e jej chód doprowadza mnie do szaleñstwa, nawet po
siedmiu miesi¹cach bycia razem. W ³ó¿ku jest podobnie. Ca³kowicie zaanga¿owana -
ka¿dy
jej ruch jest pieszczot¹. Jeœli nie pieœci mnie albo swoich roœlin, to powietrze, swoje
ubranie
a nawet trociny, po których w³aœnie idzie. Jest dobra. Nieskomplikowana i dekoracyjna.
Wola³bym kogoœ bez wykszta³cenia, ale do diab³a, dziœ ju¿ chyba ka¿dy by³ w college’u.
Przynajmniej nie przypomina mi niektórych rzeczy. Cholernie siê stara, ¿eby mi
dogodziæ.
Chyba czujê siê winny przez to, ¿e j¹ trochê zwodzê. Na pewno myœli, ¿e jak ciê¿ko nade
mn¹ popracuje, to j¹ poproszê, ¿eby za mnie wysz³a. Myli siê. Ju¿ zdecydowa³em, ¿e siê
pobierzemy. Ale muszê utrzymaæ pozory. Ja jestem tym silnym, milcz¹cym typem,
pamiêtasz? Bêdzie musia³a przymilaæ siê Chuckowi.
Do diab³a, muszê graæ swoj¹ postaæ. Jeœli Oni j¹ z³api¹ razem ze mn¹, nic dobrego dla
niej z tego nie wyniknie.
Stary Joe mia³ dom,
Piêtnaœcie piêter mia³.
A nigdy aka¿dym piêtrze
Kur pe³ne by³o wnêtrze.
- Powiedz, o czym myœlisz.
Jej rêka jest na moim ramieniu, bawi siê gêstymi w³osami, które zebra³y siê pod
mankietem koszuli. Te jej g³êbokie, br¹zowe oczy - u¿ywa ich niczym palców, aby
dotykaæ
moj¹ twarz. Delikatnie, nieœmia³o, jakby chc¹c upewniæ siê, ¿e naprawdê tu jestem -
wydaj¹
siê okazywaæ troskê. Czy to a¿ tak widaæ, ¿e dziœ nie jestem sob¹?
Ten odrzutowiec, lec¹cy wysoko wœród promieni s³oñca… m³ody Allan Fowler
przychodz¹cy póŸniej, aby dokuczaæ mi swoj¹ g³upot¹… a potem wszystkie te
filozoficzne
bzdury, które wci¹ga³em w siebie ca³y wieczór. Tak, muszê mieæ na oku moj¹ star¹ fasadê.
Sekretem dobrego k³amstwa jest robiæ tak ma³o, jak tylko siê da.
- Myœla³em tylko o tej piosence, któr¹ teraz graj¹. Œpiewaliœmy j¹, kiedy by³em
dzieckiem. Ma chyba z tysi¹c wersji. - Biorê du¿y ³yk mojego piwa.
- Nie wiedzia³am, ¿e jak by³eœ dzieckiem to te¿ œpiewa³eœ. To wtedy nauczy³eœ siê
graæ na organkach? - Jej g³os dr¿y odrobinê, ale czêœæ mnie kontroluj¹ca usta chyba tego
nie
zauwa¿a. Dzia³am na autopilocie.
- Hmm, tak. Ja i kilku innych ch³opaków z rodzinami w Instytucie - za³o¿yliœmy Kapelê
Mrocznego Stegozaurusa. Chyba byliœmy ca³kiem nieŸli. Graliœmy frat i podobne
rzeczy.
Nic powa¿nego. Ojciec kupi³ mi banjo, ale nigdy nie czu³em go tak jak pianina.
Mój nastêpny wydech zmienia siê w westchnienie. Piosenka siê koñczy i ludzie schodz¹ z
parkietu. Rozgl¹dam siê. Wszêdzie spokojnie, ale sprawdzam dwa razy. Kiedy by³em na
s³u¿bie, umia³em wêchem wyczuæ k³opoty - teraz muszê u¿ywaæ oczu.
Przestañ teraz! Nie myœl o s³u¿bie! Co w ciebie wlaz³o?
Jestem zmêczony krzyczeniem na siebie. Co za feralny dzieñ.
Odwracam siê do Elise. Czemu ma tak¹ minê? Co to jest, zdziwienie? Nadzieja? Strach?
O, ch³opcze - to, co w³aœnie powiedzia³em.
Myœl!… Ojciec… Nie wspomina³em jej wczeœniej o moim ojcu, choæ czêsto stara³a siê
wyci¹gn¹æ ze mnie coœ o mojej przesz³oœci - o Instytucie. I muzyce, moim
dzieciñstwie… o
pianinie.
Jakaœ mg³a przede mn¹, bariera namacalnego niemal smutku. Wisi niczym most
zwodzony, odcinaj¹c drogê ucieczki. Chwytam piwo aby ukryæ wzburzenie na mojej
twarzy.
Myœl. Myœl.
Nazwê kapeli zapomni. Pewnie myœli, ¿e jest nieprzyzwoita. Muszê poprzekrêcaæ resztê.
Jak? Przerobiê Instytut na Instytucjê - miejsce odosobnienia dla przestêpców. Ojciec mo¿e
byæ „Ojcem Murphy’m”, ³agodnym ksiêdzem…
Widzê mojego ojca uœmiechaj¹cego siê do mnie.
- Widzisz? - powiedzia³by. - Widzisz, jak trudno jest zachowaæ dobre k³amstwo?
Odstawiam piwo nie patrz¹c na Elise. - Idê na spacer. Chcê trochê odetchn¹æ. Powiedz
Joyemu, ¿e zaraz wrócê. Dobrze?
K¹tem oka widzê, jak kiwa g³ow¹. Próbujê wywalczyæ sobie drogê do drzwi.
Jej oczy by³y szare. Gdy siê œmia³a, myœla³em, ¿e moja pierœ niczym ptak
uniesie siê ku niebu… Parmin nas sobie przedstawi³ - nie wiedzia³em, ¿e kobieta jak
ona mo¿e istnieæ…
- Œmia³o. - powiedzia³.
- Ale¿ Parmin, Janie ma swoje zadania, a mój zespó³ czeka w³aœnie na czêœci
od B1 i Tridenta, ¿eby wmontowaæ je do statków.
- Nie. Twoi podw³adni dadz¹ sobie radê, kiedy wy dwoje pojedziecie w
podró¿ poœlubn¹. Czy¿ nie jestem ekspertem? Czy¿ nie obserwowa³em twojej rasy
od dwudziestu waszych pokoleñ? Kiedy ju¿ projekt bêdzie zbli¿a³ siê do koñca, nie
bêdê mia³ dwóch rozkojarzonych szefów dzia³ów.
IdŸ, Brad. Patrzcie sobie w oczy, kochajcie siê. Pocznijcie dziecko. Urodzi siê na
nowym œwiecie…
Opieram g³owê na ch³odnych, wilgotnych ceg³ach. Na ty³ach Yankee Dollar, blisko
œmietników, próbujê powstrzymaæ siê przed g³oœnym krzykiem.
Ból jest gor¹cy. Czujê pal¹ce, niemal hormonalne odrzucenie, jakby moje cia³o stara³o siê
pozbyæ zbuntowanej obcej czêœci - przeszczepionego organu, albo obcej idei. Agonia jest
szara i wilgotna od potu, z nik³ym posmakiem z³udzenia. A odrzuconym organem -
uœwiadamiam sobie - jest mój w³asny umys³.
Moje rêce wyszukuj¹ œcianê. Palce zag³êbiaj¹ siê we wklês³e linie zaprawy otaczaj¹cej
ceg³y - |o moje kotwice. Powierzchnia jest twarda, ale krucha. Ma³e fragmenty od³amuj¹
siê
pod moimi paznokciami. Piaszczysty ch³ód trzeszczy pod moim czo³em, gdy toczê je po
œcianie, ch³on¹c solidnoœæ budynku.
To pociesza - solidnoœæ. Dobre, ciê¿kie ceg³y. Zwi¹zane stalowymi prêtami i grub¹,
cementow¹ zapraw¹, która przenika i wi¹¿e je aby podtrzymaæ dach. Aby staæ. To odprê¿a
-
myœleæ o ceg³ach.
Myœl o ceg³ach.
Ceg³y s¹ mocne, bo ich moleku³y s¹ mocno zwi¹zane. Trzymaj¹ siê razem, aby pokonaæ
grawitacjê. Przypadkowoœæ te¿ jest zawieszona. Chaos jest powstrzymany tak d³ugo,
póki
moleku³y nie opuszcz¹ wyznaczonych sobie miejsc.
A nie mog¹ tego zrobiæ. Energia, któr¹ by potrzebowa³y, jest za du¿a. Nie ma drogi przez
barierê, chyba ¿e wszystkie na raz zdecyduj¹ siê j¹ przeskoczyæ. Ale moleku³y ceg³y nie
mog¹
jednoczeœnie postanowiæ, ¿eby tunelowaæ - bez kogoœ kto by im to rozkaza³.
Moje palce zaciskaj¹ siê mocniej na szorstkiej zaprawie. Skóra œciera siê boleœnie. „Nie
tunelujcie”, krzyczê bezg³oœnie do moleku³. „Nie. Zostañcie tutaj i b¹dŸcie zadowolone,
¿e
jesteœcie ceg³¹. Zwyk³¹, szacown¹ ceg³¹ poœród cegie³, które podtrzymuj¹ dachy i chroni¹
ludzi przed zimnym wiatrem.”
B³agam desperacko i w jakiœ sposób czujê ich zgodê. Nareszcie œciana nie zamierza
nigdzie uciec. W nag³ym dreszczu porozumienie pryska. Zostajê stoj¹c, czuj¹c pustkê w
œrodku. Jest mi trochê g³upio - mam zapylone czo³o i brudne rêce. Pozwalam im opaœæ i
z
westchnieniem odwracam siê, by oprzeæ siê o œcianê.
Wieczór jest wilgotny. Delikatne k³aczki mg³y sun¹ przez dwudziestometrow¹ przestrzeñ
pomiêdzy mn¹ a parkanem. Opary wij¹ siê niczym palce starej, niewidomej kobiety -
delikatnie dotykaj¹ œciany, stoj¹cych samochodów i przepe³nionych œmietników - po
czym
p³yn¹ dalej.
Zaczynam kurczyæ siê, gdy k³¹b oparów p³ynie wzd³u¿ œciany, aby mnie spowiæ. „Nie
rób tego, to tylko mg³a. Nic wiêcej. Tylko mg³a.”
Kiedyœ lubi³em mg³ê. Zawsze mi³o pachnia³a. Chyba dlatego, ¿e jest w niej du¿o
ujemnych jonów. Tutaj jednak, obok œmietników, smród musi byæ niema³y. Stojê tu
maj¹c
atak psychozy, a martwiê siê o mój cholerny wêch!
W miarê jak prace dobiega³y koñca, Parmin mówi³ coraz wolniej, choæ nadal
pogodnie, mimo bólu.
- …Maszyny, których sposób budowania wam pokaza³em, bêd¹ ich czêœci¹. Moi
poprzedni w³adcy - ci, którzy trzymaj¹ twój œwiat w kwarantannie, zostan¹ pokonani
przez zaskoczenie. Wierz¹, ¿e nie nauczycie siê tworzyæ takich konstrukcji jeszcze
przez setki waszych lat. Bêdzie siê wam gratulowaæ za zrobienie ich tak dobrze,
pomimo ukrycia.
Ich u¿ywanie bêdzie zupe³nie inn¹ spraw¹. Do tych urz¹dzeñ trzeba mówiæ -
trzeba im schlebiaæ. Ich operatorzy musz¹ pracowaæ z nimi na obszarze, w którym
spotyka siê fizyka i metafizyka, w miejscu, gdzie matematyka i medytacja staj¹ siê
jednym.
To dlatego wybra³em ludzi takich jak ty, Brad. Latasz odrzutowcami. Ale, co
najwa¿niejsze, robisz to tak, jakbyœ gra³ na pianinie. Wszyscy nasi piloci musz¹
nauczyæ siê graæ na swoich statkach, bo sk³onienie ich do przenikania pomiêdzy
gwiazdami wymaga tego samego wyczucia co u pianisty, który pieœci m³oteczki
dotykaj¹ce metalowych prêtów, aby chwa³a przeniknê³a z nich do ludzkiego mózgu.
Moje prawo jazdy podaje, ¿e nazywam siê Charles L. Magun. Przez ponad rok zarabia³em
na ¿ycie reperuj¹c motory i dorabiaj¹c chronieniem dzieciaków przed zbyt wielk¹
demoralizacj¹ w miejscach takich jak Yankee. ¯yjê z dziewczyn¹, która by³a chyba w
college’u. Ale to raczej niegroŸne. Jest spokojna i mi³o jest mieæ j¹ w pobli¿u. Mam
dwóch
czerwonoskórych kumpli, z którymi je¿d¿ê i podnoszê ciê¿ary. Wszyscy mówi¹ mi Chuck.
Pamiêtam jednak podrabianie aktu urodzenia Chucka prawie dwa lata temu. Pamiêtam, ¿e
zbudowa³em z niego maskê - faceta, którego Oni nigdy nie znajd¹, bo szukaj¹ kogoœ
zupe³nie
innego. Pamiêtam wrastanie w Chucka i niszczenie wszystkiego, co by³o wczeœniej:
starych
zwyczajów, sposobów dzia³ania, a przede wszystkim dawnych wspomnieñ.
A¿ do dzisiaj.
Dobra, b¹dŸmy powa¿ni, jakie s¹ mo¿liwoœci?
Jedna to to, ¿e zwariowa³em. Rzeczywiœcie jestem Charles L. Magun, a ca³e to gówno o
graniu na pianinie, pilotowaniu odrzutowców, pilotowaniu… innych rzeczy - to tylko sny
szaleñca.
To zadziwiaj¹ce. Po raz pierwszy od dwóch lat mogê staæ sobie i bez strachu pamiêtaæ, ¿e
zrobi³em te rzeczy. Niektóre z nich. Rzeczy nie zwi¹zane bezpoœrednio z Ujawnieniem. S¹
tak ¿ywe. Mogê na przyk³ad stworzyæ wielowymiarow¹ wizjê w mojej g³owie. Czy
Chuck
móg³by to zrobiæ?
Ale pamiêtam te¿, dawno temu, kiedy by³em jeszcze ch³opcem, tych dziwnych starców,
którzy przychodzili do Instytutu zadrêczaæ tatê i innych profesorów, ¿eby wys³uchali ich
pomys³ów na wiecznie dzia³aj¹ce maszyny i tym podobne rzeczy. Ich fantazje wygl¹da³y
na
skomplikowane i poprawne tak¿e dla Nich, czy¿ nie?
Ironia mnie nie opuœci³a! U¿ywam pamiêci o Instytucie, ¿eby udowodniæ sobie, ¿e mogê
podrobiæ swoj¹ pamiêæ.
Œmieszne.
W porz¹dku. Mo¿e stworzy³em Chucka. Mo¿e by³em kimœ jak ten, o którym myœla³em,
¿e nim jestem. Ale mo¿e wszystko czego siê teraz obawiam jest fantazj¹? Mo¿e po prostu
kilka lat temu zwariowa³em?
Spójrz na mnie - ca³y wieczór gadam sam do siebie, opisujê wszystko, co myœlê i czujê,
jakby to siê dzia³o. A ka¿dy mój skowyt, przysiêgam, jest rodem z jakiegoœ dramatu. Jak
te
paranoidalne z³udzenia mœciwych istot, które nazwa³em „Oni”…
Coœ strasznego musia³o mi siê przydarzyæ dwa lata temu. Ale czy by³o to coœ bardziej z
tej ziemi - wypadek, albo morderstwo? Mo¿e stworzy³em grozê budz¹c¹ romantyczn¹
fantazjê,
aby odci¹æ wspomnienia prawdziwej traumy?… Czegoœ z tej planety, a skrytego pod
dziwaczn¹ mask¹ science fiction.
Nikt, kogo znam, nie s³ysza³ o Kabale, Arkach, Canaanie, czy chocia¿by o katastrofie
zaledwie sto mil st¹d. Pamiêtam, ¿e Ujawniliœmy siê trochê za wczeœnie, poniewa¿
zbli¿a³y
siê wybory, a stara administracja by³a skazana na pora¿kê. Obawialiœmy siê, ¿e nowy rz¹d
narobi ha³asu. Jednak do prasy nie dotar³o ani jedno s³owo o „tajnym projekcie pod
wzgórzami Tennessee”. Nie widzieliœmy sensu utrzymywaæ dalej tajemnicê, ale nic nie
rozg³oszono.
Kiedy siê temu bli¿ej przyjrzysz, opowieœæ, któr¹ pamiêtam nie jest zupe³nie
niedorzeczna.
Powiewa teraz ch³odna bryza. Ostatnie k³aczki mg³y rozp³ywaj¹ siê w nicoœæ, uciekaj¹c
w mrok tu¿ za œwiat³em latarni. Czujê na twarzy œwie¿oœæ wiatru.
Trzecia mo¿liwoœæ to to, ¿e nic z tego nie wymyœli³em. Jestem œciganym, ostatnim
¿ywym cz³onkiem sekretnego spisku przeciw potê¿nej gwiezdnej cywilizacji, a moim
wrogowie nie zatrzymaj¹ siê przed niczym, aby mnie dopaœæ.
Mmm. Nigdy nie postawi³em tego tak jasno. Nastêpne pytanie - jak ju¿ wiem - jest
oczywiste.
I co dalej?
Uœmiech? To ma byæ moja odpowiedŸ? Uœmiech?
Tak. I co z tego? Chcê krzyczeæ. Kogo to obchodzi, czy mnie z³api¹? Mog¹ mnie najwy¿ej
zabiæ. Dlaczego, w Imiê Boga, tak siê tym przejmujê?
Hola, hola.
Wiêc w porz¹dku. Chuck trochê przesadza. Ukrywaæ siê jako mechanik motocyklowy to
sprytne, na pewno, ale Chuck nie musi sarkaæ z odraz¹ jak tylko us³yszy w radiu muzykê
powa¿n¹. Nie musi ogl¹daæ wyœcigów krosowych w telewizji, albo robiæ g³upich uwag
za
ka¿dym razem, gdy Elise niezdarnie próbuje filozofowaæ.
Zadziwiaj¹ce, ¿e nigdy wczeœniej o tym nie pomyœla³em. Wszystko, co mogê jeszcze
straciæ, to moje bezwartoœciowe ¿ycie. Wielka rzecz. Mo¿e naprawdê mogê trochê
poluzowaæ. Dlaczego wczeœniej o tym nie pomyœla³em?
Chmury rozstêpuj¹ siê i nagle pojawia siê Ksiê¿yc. Jest piêkny niczym opal poœród nocy.
Mogê robiæ z jego widokiem ró¿ne sztuczki. Pomniejszyæ go do rozmiarów per³y w
wyci¹gniêtej d³oni, albo przybli¿yæ go w mojej wyobraŸni, wype³niaj¹c niebo kraterami i
morzami tak, ¿e wygl¹daj¹ zupe³nie jak… jak przez iluminator statku.
Mogê widzieæ ksiê¿ycowe Apeniny - œledziæ jedn¹ z grani a¿ do ma³ej doliny, która
skrêca, zawraca i ginie w skalistej g³êbi. Mogê pod¹¿aæ za t¹ szczelin¹ a¿ do wylotu
jaskini.
Jaskini w której jest pogrzebany…
W której jest pogrzebany…
Nieee!
Odmawiam! Ach! To nie fair.
Wystarczaj¹co wiele zrobi³em tego wieczoru. Zostawcie mnie! Zgodzi³em siê byæ
rozs¹dniejszy, pozwoliæ sobie na odprê¿enie i cieszyæ siê tym, co jeszcze zosta³o z
mojego
¿ycia. Ale nie, nie mo¿esz zmusiæ mnie, ¿ebym pamiêta³, Brad. Nie zrobiê tego!
Chuck garbi ramiona i wsuwa rêce do kieszeni. Potrz¹sa energicznie g³ow¹ i rusza w
kierunku dŸwiêków perkusji i gitar, ku drzwiom do Yankee Dollar.
WyobraŸ sobie blokadê… kwarantannê…
Gwiazdy tak liczne jak py³ki kwiatów niesione poprzez preriê. I choæ ¿ycie
rozkwita wszêdzie, blask inteligencji jest rzadki.
WyobraŸ sobie prastar¹ cywilizacjê, która ceni przestronnoœæ i pustkê.
Dystyngowani, pe³ni zadumy… i samolubni. Nie chc¹ przestrzeni wype³nionej gwarem
nowych s¹siadów.
WyobraŸ sobie, jak pewnego razu nowa rasa wynurza siê z mroków. Œwietlana,
ciekawska, pe³na ¿ycia. Wtedy Starsi zak³adaj¹ blokadê - tak jak to robili w
przesz³oœci. Z ³askaw¹ dobroci¹ fakt kwarantanny trzymany jest w ukryciu przed
nowoprzyby³ymi. Litoœæ, dyskrecja.
Ale teraz, wyobraŸ sobie zdrajcê, jednego ze Starych, który nie godzi siê na te
czyny… I wyobraŸ sobie garstkê zdeterminowanych tubylców…
Skoñczy³ siê kolejny taniec. Z radia idzie wolna piosenka, a Elise czeka przy naszym
stoliku poruszaj¹c wargami do s³ów piosenki. Patrzê na ni¹ id¹c wzd³u¿ przyæmionego
baru i
kiwam na Joeya, ¿eby mi poda³ œwie¿e piwo.
Tak czêsto, jak jej tylko pozwalam, Elise mi œpiewa. Miêkko nuci swoje spokojne
melodie country i pomaga mi zasn¹æ, trzymaj¹c moj¹ g³owê na swoim ³onie i poruszaj¹c
palcami wœród mych rzedniej¹cych w³osów.
Jej oczy skupi³y siê na czymœ za scen¹. Chyba po prostu patrzy w przestrzeñ, ale widzê
coœ w jej twarzy… widujê to czasami. Kiedy zajmuje siê swoimi roœlinami, a ja próbujê
odblokowaæ jak¹œ zêbatkê, ona nagle przestaje pracowaæ i zaczyna patrzeæ z przejêciem
w
pustkê. W takich chwilach bojê siê, ¿e zaczyna myœleæ.
Wtedy nagle otrz¹sa siê z tego i opowiada historiê o jakiejœ g³upiej kobiecie, która chcia³a
kupiæ azalie po sezonie.
Jest nerwowa, choæ ostatnio wyraŸnie siê uspokoi³a. Nie wiem, sk¹d bierze siê ta
nerwowoœæ i staram siê o tym nie myœleæ. By³ czas, kiedy mog³em próbowaæ, ale
Chuck
nie wie nic o psychologii - myœli, ¿e to nic nie warte.
Tam do diab³a! Dajê jej si³ê i stabilizacjê, mi³oœæ i wiele wiêcej. To uczciwa wymiana.
Szare oczy. Jej oczy. Œmiej¹ce siê ze mnie znad srebrnego fletu, sprawiaj¹c, ¿e
krzywiê siê i mylê w akordach. Radoœæ mojego serca sprawia, ¿e palce staj¹ siê
dzieciêco niezdarne…
Szare oczy - ch³odna koœæ s³oniowa klawiszy i srebrny flet…
Duet…
Gdy zbli¿am siê do stolika, podnosi g³owê i uœmiecha siê nieœmia³o.
- Dobrze ci siê spacerowa³o?
- Tak, w porz¹dku.
W jej br¹zowych oczach widzê pytania. Nie zaprzeczam, ¿e zrobi³em coœ dziwnego. Tak
robi³em dawniej. Teraz jednak rozumiem, ¿e niczego nie muszê wyjaœniaæ. Dam temu
spokój i za kilka dni czy tygodni zacznê powoli zaspokajaæ jej ciekawoœæ. Chuck trochê
o
sobie opowie. Drobne rzeczy. Bez poœpiechu.
Czemu nie?
Rozmawiamy o g³upstwach i spêdzamy sporo czasu w ogóle nic nie mówi¹c. Sprawdzam
legitymacje i upewniam siê, ¿e nikt nikogo nie molestuje w mêskiej toalecie.
Ch³opaki s¹ z powrotem na scenie i graj¹ spokojne kawa³ki. Wracaj¹c z mojego obchodu
dostrzegam przy naszym stoliku Elisê rozmawiaj¹c¹ z Alanem Fowlerem.
Cholera.
Alan jest mi³ym, przyjaznym absolwentem, który, na swoje nieszczêœcie, jest zbyt bystry.
Spotka³ Chucka na wyœcigach i w pewnym sensie zaadoptowa³ jego i Lisê, która w tej
chwili
jest bardzo o¿ywiona.
- …pewna, czy rozumiem wszystko, co maj¹ nadziejê dokonaæ, Alan. Masz na myœli, ¿e
moglibyœcie eksploatowaæ asteroidy z wystarczaj¹c¹ wydajnoœci¹, ¿eby sprzedawaæ tu,
na
Ziemi, przetworzone rudy?
- To wykazuj¹ obliczenia, Liso. - Alan mruga do mnie, ale Elise tego nie zauwa¿a.
- Nawet jak wkalkulujecie koszt transportu? Mo¿ecie zamortyzowaæ wszystkie koszty
przez sensowny okres czasu?
Chuck marszczy brwi. Co to ma znaczyæ? Nie lubi s³yszeæ takich s³ów od Elise. Kogo
ona oszukuje?
Alan uœmiecha siê. - Z ³atwoœci¹. Chyba nawet szybciej ni¿ w dziesiêæ lat. Na pocz¹tku
jako paliwa bêdziemy u¿ywaæ wody, ale póŸniej? Có¿, wyobraŸ sobie jak
dwudziestoletnia
œwiatowa produkcja platyny nadchodzi z jednego ma³ego asteroidu. Z ³atwoœci¹ mo¿emy
wróciæ do beztroskich dni lat szeœædziesi¹tych i siedemdziesi¹tych, kiedy by³o tyle
nadwy¿ek, ¿e mog³y rozkwitaæ liberalne idee.
Wyrywa mi siê lekcewa¿¹ce parskniêcie. Chuck g³osuje na demokratów.
Trzymany w sekrecie Projekt Arki odpowiada za ponad po³owê nie wyjaœnionej
inflacji, która dotknê³a naród w koñcu lat siedemdziesi¹tych…
Wielkie przedsiêwziêcia, ruroci¹gi, bombowce, promy kosmiczne… Ich plany
zmieniano raz za razem, wszystko to przypisuj¹c z³ym projektom.
Jednak in¿ynierowie w to zaanga¿owani to ci sami, którzy ukoñczyli Program
Apollo przed terminem i poni¿ej bud¿etu.
Jak taka niekompetencja mog³a pojawiæ siê z nik¹d? Sfuszerowane remonty
elektrowni nuklearnych, przekonstruowane i ponownie wyposa¿ane fabryki, zupe³nie
nowy sprzêt zmarnotrawiony i wyrzucony.
Nikt nie martwi³ siê, co sta³o siê z oryginalnymi czêœciami… z tym
„uszkodzonym” sprzêtem, który musia³ byæ wymieniony… Tylko nieliczni - ci na
najwy¿szych stanowiskach - wiedzieli, ¿e wszystkie te pozosta³oœci by³y zabierane
do jaskini w Tennessee. Elementy eksperymentalnych
elektrowni
i
przeprojektowanych ³odzi podwodnych, prototypowych bombowców i wycofanych z
u¿ycia wahad³owców, wszystkie te kawa³ki pasowa³y razem tworz¹c… wielkie kule…
piêkno. I w koñcu…
Jasne, Alan. Patrz na przestrzeñ jak na wybawienie od chwilowych finansowych
problemów.
Projekt Arki odpowiada za wiêksz¹ czêœæ inflacji, która dotknê³a naród w koñcu
lat siedemdziesi¹tych… Bogactwo wielkiego narodu rzucone w tajemnicy do szczurzej
dziury.
Œnij dalej…
Elise zauwa¿a mnie i jej s³owa zamieraj¹ powoli. Ale otrz¹sa siê szybko. Gdy siadam obok
niej, bierze mnie za rêkê.
- Dlaczego nie powiedzia³eœ mi, ¿e przyjêli Alana? - próbuje powiedzieæ to
oskar¿ycielskim tonem, ale jest zbyt podekscytowana, ¿eby jej to dobrze wysz³o.
Wzruszam ramionami. Ten dzieciak powiedzia³ mi o swoim „szczêœciu” dopiero tego
ranka. Chuck przekaza³ niedba³e gratulacje, ale mia³ lepsze rzeczy do roboty ni¿
zachwycaæ
siê planami samobójstwa jakiegoœ m³odego idioty.
- Och, Liso - Alan uœmiecha siê. - To tylko wstêpna akceptacja. Zamierzaj¹ mnie
przemaglowaæ jak w wojsku i wyznaczyæ wszystkie egzaminy na raz. Jedynym
rezultatem
bêdzie pewnie to, ¿e stracê trzy miesi¹ce badañ i ci¹g³oœæ empatii ze szczurami w moim
laboratorium!
- Nie badŸ œmieszny! - Elise zerka na mnie szybko i w swoim naturalnym instynkcie
dotyka jego rêkawa. - Doprowadzisz je do koñca. Pomyœl, jak wszyscy bêdziemy dumni
mówi¹c kiedyœ, ¿e ciê znaliœmy!
Alan œmieje siê. - Powiem ci, co by mi pomog³o. To, czego naprawdê potrzebujê, to
trochê korepetycji od tego tu mistrza Zen. - Wskazuje kciukiem w moj¹ stronê.
Elise przez u³amek sekundy bada wyraz mojej twarzy. Czujê, ¿e jest nieruchomy, cierpki.
Dra¿ni mnie jej ci¹g³a potrzeba martwienia siê o moj¹ reakcjê, choæ ostatnio robi to
rzadziej.
Nigdy jej nie wyzywa³em. Chuck czasem jej coœ odburknie. I co z tego? Chryste, mo¿e
mówiæ i myœleæ co tylko chce!
Œmieje siê trochê nerwowo. - Mój niedŸwiedŸ mistrzem Zen? Co ty mówisz, Alan?
Alan uœmiecha siê. - Chcê powiedzieæ, ¿e jednym z powodów, dla których krêcê siê przy
tym wielkim gburze, to to, ¿e jest cz³owiekiem, który jest najbli¿ej bycia prawdziwym
guru,
jakiego kiedykolwiek spotka³em. - Patrzy na Elise. - Obserwowa³aœ go kiedyœ, jak
naprawia
motor?
- ¯artujesz? Jego Harley jest rozw³óczony po ca³ym pokoju. Próbowa³am i próbowa³am…
- Nie. Mam na myœli, czy na prawdê go obserwowa³aœ. Uwa¿nie! On dotyka ka¿dej
czêœci i medytuje nad ni¹ zanim cokolwiek z ni¹ zrobi - ¿adna czêœæ nie jest na miejscu
w
niew³aœciwym tempie. Prosi³em, ¿eby mi opisa³, co czuje, kiedy jest w takim stanie, ale
tylko
siê wœcieka³ i kaza³ mi siê wynosiæ. W koñcu zrozumia³em, ¿e te krzyki by³y
strofowaniem.
To nad czym siê koncentrowa³, to “samo-w-sobnoœæ”. Albo Tao, albo Wu, czy
jakkolwiek to
nazwiesz, tylko nazywanie te¿ nie jest tym, co tutaj stosowne.
Potrz¹sam g³ow¹ wywarkuj¹c przekleñstwa. I dok³adnie tak myœlê. Chuck i ja ca³kowicie
siê w tym miejscu zgadzamy.
Alan tylko siê œmieje. - Raz czyta³em ksi¹¿kê o sposobie medytacji, który stosuje Chuck.
By³ ca³kiem popularny jakieœ dziesiêæ lat temu. Jednak zanim nie spotka³em Chucka,
nigdy
w niego nie wierzy³em. Nie s¹dzê, ¿eby on kiedyœ przeczyta³ t¹ ksi¹¿kê - on to po prostu
robi.
Alan wzdycha. - I w³aœnie tego muszê siê nauczyæ, ¿eby przejœæ testy w Houston.
Gdybym móg³ poruszaæ siê z gracj¹ i skupieniem takim jak on, gdy naprawia motory,
by³bym
przyjêty. Powiem ci coœ, to Chuck powinien spróbowaæ zostaæ astronaut¹.
I to by by³o na tyle. Uœmiech Elisy blaknie, gdy wyrzucam z siebie s³owa.
- Co za kupa bzdur, Alan! Nie jestem ¿adnym mistrzem Zan, czy jak tam to nazywasz, i
mam na pewno lepsze rzeczy do roboty ni¿ daæ siê upiec w jednej z tych drogich i
œmiercionoœnych bomb, które wypuszczaj¹ w Vandenbergu. Jeœli chcesz byæ upieczony
jak
kawa³ek tostu, idŸ sobie, ale nie „entuzjazmuj” siê nade mn¹, dobra?
Ten cholerny dzieciak nadal siê uœmiecha.
- Patrz! Jest znowu! Ten wyraz na jego twarzy. Ten sam, który mia³ dziœ rano, kiedy
wpad³em mu powiedzieæ, ¿e mo¿e obsadzê stanowisko na stacji kosmicznej.
Twarz Alana trochê przygasa, jest zak³opotany, ale nie wstydzi siê tego okazaæ.
- To tak, jakby wiedzia³ o czymœ, o czym ja nie wiem. - mruczy. - Jak gdyby myœla³, ¿e
to wszystko jest dzieciêc¹ zabaw¹.
Wiem, ¿e gdyby Alan siedzia³ odrobinê bli¿ej, zadusi³bym go go³ymi rêkami. Jeœli jakiœ
bystry m³ody idiota jak Alan Fowler mo¿e przejrzeæ Chucka… to co mog¹ Oni?
Moja twarz jest przez wichurê szlifowanym granitem. Nie poruszam siê, pozwalaj¹c
œwiatu obracaæ siê pode mn¹.
Dzieciêca zabawa. W rzeczy samej.
WyobraŸ sobie rok pog³osek… o dziwnych œwiat³ach na niebie.
W brukowych czasopismach coraz wiêcej nag³ówków o UFO. Kilku s³awnych
fizyków wyznaje, ¿e ma ostre bóle g³owy, którym towarzyszy dziwne uczucie
klaustrofobi i uniesienia.
Astronom amator dostrzega kolejny tajemniczy „otwór” na Ksiê¿ycu.
WyobraŸ sobie b³yski na niebie…
Moje myœli p³yn¹ powoli. Czujê siê zmêczony i chory. To by³a d³uga noc i tylko chwilami
mia³em wytchnienie od tego absurdalnego wewnêtrznego monologu… opisywania
niewidocznej widowni wszystkiego, co myœlê i czujê. To widownia, której pokaza³bym
raczej ty³ek, ale to jest fizjologicznie niemo¿liwe.
W³aœnie minê³a pierwsza. Pomagam Joeyowi zamkn¹æ bar, podczas gdy Elise flirtuje
pod drzwiami z Donem i Jose - muzykami z kapeli. Dziêki niebiosom moja rola nie
zmusza
Chucka, ¿eby by³ zazdrosny. Dobrze jest s³yszeæ jej œmiech. Jest mi³y.
Kiedy skoñczy³em, mówiê „dobranoc” Joeyemu i spotykam j¹ przy drzwiach. Mg³a znik³a
pozostawiaj¹c gwieŸdzist¹ noc - ch³odn¹ i trochê wilgotn¹. Poci¹gam nosem wyczuwaj¹c
s³abe
i dziwne dotkniêcie pi¿ma z ulicy.
Idziemy powoli do mojego samochodu, obok przesuwaj¹ siê œmietniki. Otwieram przed
ni¹ drzwi, a ona - niczym jakiœ automat - pochyla siê by otworzyæ moj¹ stronê. Ch³odne
obicia trzeszcz¹, kiedy pochylam siê, by j¹ obj¹æ. Dr¿y lekko, wymykaj¹c siê trochê i
patrzy w
górê na mnie tak, jakby ca³y œwiat zale¿a³ od tego, czy poca³ujê j¹ tu i teraz.
Jej wargi s¹ miêkkie i poruszaj¹ siê z zaraŸliwym g³odem, budz¹c we mnie namiêtnoœæ.
Moje rêce poruszaj¹ siê same, a ona odpowiada na ka¿d¹ pieszczotê, wzmagaj¹c efekt
drobnymi ruchami paznokci na moich plecach.
Ostatnio by³o nam dobrze, choæ nie a¿ tak jak teraz. Nawet z Janie by³o to inne, ale…
Unoszê g³owê i wzdycham, przyciskaj¹c j¹ do siebie. Modlê siê, ¿eby myœla³a, ¿e to jest
mi³oœæ.
Zaciskam oczy, próbuj¹c pohamowaæ wspomnienia.
Nie mogê nawet zatrzymaæ ³ez.
WyobraŸ sobie b³yski na niebie…
Parmin nalega, aby orkiestra grupy da³a po¿egnalny koncert dla ca³ej Kaba³y.
Szczególnie zale¿y mu na jednym z koncertów Beethovena.
Potem nadchodzi czas.
Arki unosz¹ siê w bojowej formacji aby wysoko, ponad postrzêpionymi wy¿ynami i
graniami Ksiê¿yca, przez ca³kowite zaskoczenie pokonaæ statki stra¿nicze. Dozorcy
ledwie zd¹¿yli wys³aæ sygna³ alarmowy.
W jednej z Arek by³y problemy z silnikiem. Jej za³oga i ³adunek zosta³y
przeniesione, a Arkê zniszczyliœmy w jaskini…
Wtedy, jedna po drugiej, Arki rozproszy³y siê we wszystkie strony, aby szukaæ
celów swej wêdrówki…
WyobraŸ sobie m³odego pilota, który stabilizuje ster, potem podnosi twarz ku
ukochanej kobiecie, która stoi za jego fotelem.
- Poœlub mnie, piêkna pani. Zrobisz to? Gwiazdami ozdobiê tw¹ obr¹czkê, a
galaktykê bêdziesz mieæ za diadem. - Obejmuje j¹ w talii i podnosi wysoko, ku
wiwatom za³ogi.
Rozeœmiane, szare oczy. G³adzi jego w³osy i pochyla siê, ¿eby go poca³owaæ.
- G³uptasie, ju¿ siê pobraliœmy. Poza tym, nie chcê galaktyk, chcê tylko jedn¹
planetê. To wszystko.
Opuszcza j¹ na dó³ i trzyma przy sobie.
- Zatem bêdziesz mia³a planetê.
Jej oddech na mojej szyi jest bardzo ciep³y. Jej piersi ocieraj¹ siê jedwabiœcie o mój bok.
Wybra³em Elise, bo zdawa³a siê byæ antytez¹ mojego poprzedniego ¿ycia. Nikt nie
oczekiwa³by znaleŸæ mnie - mojego poprzedniego ja - z ni¹, tak jak Oni nie szukaliby
kogoœ, kto naprawia w mieszkaniu motocykle i pilnuje dzieciaków w barze country.
Jednak ona jest dla mnie ¿yciem. Gdzie by³bym bez ciebie, Eliso, ty, która zatrzymujesz
mnie na tym œwiecie?
Wedle ich w³asnych praw przysiêgali nie krzywdziæ niewinnych, choæ zabiliby mnie z
miejsca. Mo¿e jednak, gdy ju¿ polowanie siê skoñczy i zostanê znaleziony, uznaj¹ mnie za
niewygodnego, z³ami¹ swoje zasady i wyeliminuj¹ tak¿e j¹, na wypadek gdybym siê
wygada³.
Wzdrygam siê na sam¹ myœl. To jeden z powodów, dla których Chuck stawia
antyintelektualizm na pierwszym miejscu - nie pozwoli, aby choæ jedno s³owo siê
wymknê³o.
Byæ mo¿e najlepsz¹ rzecz¹, najbardziej godn¹, by³oby po prostu odejœæ?
Oscylujê pomiêdzy przeb³yskami bolesnej pamiêci i parali¿uj¹cym spokojem - teraz to
wahad³o porusza siê ponownie. Nagle znowu wszystko jest ostre i lœni¹ce. Moja g³owa
jest
przejrzysta jak kryszta³.
Ponad nocnymi dŸwiêkami przedmieœæ s³yszê syreny ³odzi na odleg³ej rzece. Obejmuj¹c
Elisê mogê czuæ bicie jej serca. Powierzchnie, które widzê w samochodzie, na murze za
moim oknem, s¹ ¿ywe, skomplikowane i pogmatwane… niczym rzêdy hieroglifów,
których
znaczenie tañczy na krawêdzi zrozumienia.
Czy o¿ywianie przesz³oœci pomo¿e Janie? Parminowi, Walterowi, albo komuœ z
pozosta³ych? Jak mo¿e pomóc pamiêæ o przera¿aj¹cej, beznadziejnej i jednostronnej
bitwie,
która ci¹gnê³a siê poprzez kiloparseki pró¿ni, a skulminowa³a w dymie i odorze i
pêdz¹cych
p³omieniach nad samotn¹ gór¹?
Spokój opada na dobre. Nieproszona wyrazistoœæ odp³ywa. Nieop³akiwana. Tul¹c w
ciemnoœciach Elise, prawie nie czujê p³yn¹cego czasu.
Po stuleciach przerwy powracam, wci¹¿ goniony potrzeb¹ opowiadania. Robi siê trochê
ch³odno i têskniê za snem.
Delikatnie odsuwam siê od Elise i wk³adam kluczyk do stacyjki. Z oczami daleko st¹d,
wyg³adza swoje ubranie. - Powinniœmy zebraæ trochê innych krosowców i urz¹dziæ
przyjêcie po¿egnalne dla Alana - sugeruje.
Potwierdzam kiwaj¹c g³ow¹ na zgodê i przekrêcam kluczyk.
Nic. - Co jest, do…
Sprawdzam biegi, próbujê jeszcze raz.
Zero.
Moje spojrzenie pada na prze³¹cznik œwiate³. By³y w³¹czone przez 6 godzin - odk¹d
przyjecha³em do roboty. Czemu zrobi³em tak g³upi¹ rzecz?
Po drugiej stronie parkingu stoi Peugeot Elisy. Jak zwykle w pi¹tek, przyje¿d¿amy do
Yankee oddzielnie i wracamy razem - parking na ty³ach Yankee jest bezpieczny.
- ChodŸ! Dziœ musimy wzi¹æ twój samochód. - otwieram moje drzwi. Ona patrzy z
rozespanym uœmiechem, wtem jej oczy rozszerzaj¹ siê. - Ale mój samochód to jeden
wielki
œmietnik!
Tak d³ugo jak j¹ znam, zawsze niechêtnie dopuszcza mnie do swojego samochodu. Kiedy
z niego korzystamy, zawsze musi przedtem coœ w nim posprz¹taæ i znajduje wymówki,
¿ebym nie móg³ prowadziæ.
Kapujecie? Jeœlibym poprosi³, da³aby mi ca³¹ zawartoœæ swojego konta w banku, ale nie
mam kluczyków do jej cholernego samochodu. Jest w tym niez³omna, choæ gdy siê z tego
t³umaczy, jej g³os dr¿y. Nie mogê tego poj¹æ, jednak rozpoznam niez³omnoœæ, gdy j¹
zobaczê. Mo¿e dlatego pozwala³em na ni¹ a¿ do teraz. Myœlê ¿e bardziej j¹ kocham za
przeciwstawianie siê Chuckowi w tej jednej ma³ej sprawie.
Ale dziœ wieczór przeszed³em piek³o i nie jestem w nastroju na szeœciomilowy spacer.
- Przestañ, Eliso. Mo¿esz prowadziæ, ale musimy wzi¹æ twój samochód. Jestem
wykoñczony i chcê iœæ do ³ó¿ka.
Waha siê. Jej oczy przeskakuj¹ ze mnie na samochód. Wtedy wyskakuje przez drzwi z
wymuszonym œmiechem. - Przeœcignê ciê!
Do diab³a! wie, ¿e zawsze pozwalam jej wygraæ, chyba ¿e gramy w „znajdŸ mnie i
zgwa³æ”, ale to nie jedna z tych chwil.
Kiedy dobiegam, ona ju¿ siedzi za kierownic¹. - Znowu ciê pobi³am! - chichocze.
Wzruszam ramionami i wsiadam - zbyt zmêczony, aby próbowaæ j¹ zrozumieæ. Uczyniê
to dla niej tak bezbolesne, jak to tylko mo¿liwe, opadaj¹c w dó³ i udaj¹c, ¿e idê spaæ.
Niestety, obrazy ju¿ czekaj¹. Nigdzie nie znajdê ukojenia.
Ob³oki rozstêpuj¹ siê w zielenie, b³êkity i br¹zy.
Usiany jeziorami las niemal pora¿a swoim piêknem… stworzenia o milionie
kszta³tów - wszystkie obce i nowe - wype³niaj¹ powietrze, l¹dy i morza.
Niczym b¹bel, rzucony poprzez lata œwietlne, statek opada - ³agodnie, jak gdyby
obawiaj¹c siê, ¿e zniszczy to piêkno.
To dobry omen, przybywaæ w pokoju…
Gdy by³em m³ody, czêsto miewa³em uczucie, ¿e jestem obserwowany przez
wszechwiedz¹ce istoty.
To nie by³o to samo co cieñ, w którym ¿yjê przez ostatnie lata. Choæ potê¿ni, moi
wrogowie nie widz¹ wszystkiego.
Nie. Kiedy by³em ch³opcem, zdawa³o mi siê, ¿e Wszechœwiat posiada³ Wielkie Oko i
w³asne wyczucie dramatyzmu. Czu³em zawsze, jakbym by³ centraln¹ postaci¹ w jakiejœ
sztuce.
Dla Wielkiego Oka nie by³o wa¿ne, czy cokolwiek robi³eœ. Nawet bezruch - stanie i
patrzenie na mewy - by³o dramatyczne. Szlachetne myœli i wielkoduszne gesty by³y tym,
co
ceni³o najbardziej. Skryte, nienagradzane mi³osierdzie - anonimowe, dobre uczynki i
bezinteresowne mi³oœci.
Przez jakiœ czas, kiedy by³em dzieckiem, by³o dla mnie bardzo jasne, ¿e przys³owiowe
drzewo padaj¹ce w lesie w którym nie ma ludzi, naprawdê wydawa³o dŸwiêk.
Mo¿e przez bzdury jak ta wpakowa³em siê w to wszystko. Do licha, Freud ju¿ dawno siê
z tym rozprawi³.
Ale d³ugo po tym jak przesta³em myœleæ o Wielkim Oku, uznaj¹c je za sen szaleñca,
pseudo-Jamesowskie doœwiadczenie, widzia³em je nadal przy mnie - unosz¹ce siê w
pobli¿u,
gdy zmaga³em siê z ka¿d¹ wa¿niejsz¹ decyzj¹ w moim ¿yciu.
Gdzie siê ukry³o? Zastanawiam siê, czy opuœci³o mnie ju¿ przed Ujawnieniem. A mo¿e
wyruszy³o za mn¹ do Canaan i doœwiadcza³o z nami naszej rozkosznej i skazanej na
zgubê
radoœci?
Oparcie siedzenia uciska moje plecy, gdy wyje¿d¿amy z parkingu na wilgotne ulice.
Jestem smutny, ale spokojny. Mo¿e nawet bym zasn¹³, gdyby Elise prowadzi³a mniej
chaotycznie - wygl¹da, jakby piekielnie spieszy³a siê do domu. Wyczuwam przez
zamkniête
powieki, jak œwiat³o na skrzy¿owaniu zmienia siê na pomarañczowe; nagle w³¹czaj¹ siê
hamulce.
Muszê oprzeæ rêkê na tablicy rozdzielczej. Kilka drobiazgów wysuwa siê spod mojego
siedzenia.
- Hej, spokojnie!
Œmieje siê. Ale teraz widzê w jej oczach nowy poziom strachu. - Co jest, nie ufasz
zawodowemu kierowcy?
- Ha, ha. Tylko postaraj siê nas nie zabiæ na milê od domu, dobra? - Patrzê w dó³ na
rupiecie spod siedzenia. Ma³y magnetofon, s³uchawki i notatnik. Zerkam w górê - œwiat³o
nadal jest czerwone. Elise patrzy przed siebie, jej twarz jest blada.
- Co to jest?
Odwraca g³owê, patrz¹c na mnie z ukosa. - Co jest co?
- Ten magnetofon. Czy to jest twój wielki i mroczny sekret? - uœmiecham siê próbuj¹c j¹
odprê¿yæ.
- N… nie. To… to nale¿y do mojej przyjació³ki. Zostawi³a to w œrodku, kiedy
wysz³yœmy
na lunch. Muszê jej to zwróciæ poniedzia³ek.
- Co jest na tej taœmie?
- Nic. Tylko trochê klasyki. Ona lubi takie rzeczy.
- Ach tak. Coraz ciekawsze. Patrzê w górê i widzê, ¿e œwiat³o zmienia siê na zielone i
wskazujê g³ow¹ przed siebie.
Elise prowadzi, a ja siedzê z obci¹¿aj¹cymi rzeczami na kolanach. To trochê niezrêczne.
Kusi mnie, ¿eby pomimo ciekawoœci od³o¿yæ magnetofon i notes z powrotem pod
siedzenie.
Jedzie teraz wolno, koncentruj¹c siê na drodze. Z tak¹ prêdkoœci¹ minie jeszcze chwila,
zanim dojedziemy. Elise chyba ju¿ na mnie nie patrzy, wiêc zak³adam s³uchawki i
w³¹czam
magnetofon. S³yszê delikatny szum, kiedy g³owica mija rozbiegówkê. Rozsiadam siê na
siedzieniu i zamykam oczy. Po miesi¹cach unikania wszystkiego, co tylko przypomina
muzykê „wy¿szego lotu” mo¿e fajnie bêdzie us³yszeæ coœ, co Elise nazywa klasyk¹ -
nawet
jak to jest ¿ó³ta ³ódŸ podwodna grana na wiolonczeli.
S³yszê dŸwiêk opuszczanej ig³y gramofonu i po chwili - ³agodnie - zaczyna graæ pianino.
Zanim uderza trzecia nuta, w³osy na g³owie staj¹ mi dêba, a oddech zamiera w piersiach…
fala
wyobcowania po³yka mnie… nie mogê siê ruszyæ. Nawet ¿eby wy³¹czyæ magnetofon.
Czwarty koncert.
Beethoven.
W wykonaniu von Karajana, które s³ucham po raz tysiêczny.
Czwarty koncert. To by³ ostatni kawa³ek, jaki zagra³a orkiestra naszej grupy, zanim
rozeszliœmy siê do Arek. Parmin szczególnie na niego nalega³.
Protestowa³em. To by³o nie na miejscu. Ale i tak dopi¹³by swego, a Janie…(szare oczy
œmiej¹ce siê znad srebrnego fletu) ona te¿ nalega³a. Przez te ostatnie dwa tygodnie kiedy
czekaliœmy na ostatnie czêœci do statków, æwiczyliœmy.
Teraz znowu mogê czuæ klawisze. Kunszt i osobliwoœci starego Steinwaya. Cudowna
czystoœæ, któr¹ mo¿na z niego wydobyæ. A w orkiestrze flet Janie by³ jak miêkki,
niezazdrosny wiatr, przebaczaj¹cy niewiernoœæ tej mojej drugiej wielkiej mi³oœci…
Z wpraw¹ czy bez, to by³o jak nic innego, ta noc na Ziemi. Mo¿e za wyj¹tkiem samej
glorii podró¿y.
Parmin by³ potem bardzo zadowolony, chocia¿ nie myœlê, ¿ebym kiedykolwiek wiedzia³,
co nasz dobroczyñca naprawdê myœla³ o tym koncercie. Jego Arka unios³a siê pierwsza -
skierowana do dalekiej Andromedy. To by³a chyba jedyna, która zdo³a³a uciec.
Inne? Trzy, o których wiem, zosta³y wyœledzone i zniszczone. O dwóch innych Oni
powiedzieli, ¿e je znaleŸli. Wierzê im.
DAVID BRIN TRZECI I SZÓSTY ZMYS³ Siedzê opieraj¹c siê o drewnian¹ powierzchniê baru. Gra perkusja. Wokó³ snuje siê dym. Niczym oszala³e zwierzê, moje uczucia wyrywaj¹ siê spod kontroli. Przez ostatnie noce prawie nie spa³em, lêkaj¹c siê snów, które znowu powróci³y… oczy na niebie… p³on¹ce zbocza. Nawet po tylu latach, tamten przeklêty dzieñ wyrywa ze mnie wspomnienia, niczym przesycone wilgoci¹ ³achmany wyci¹gane ze sterty starych ubrañ - rzeczy, o których myœla³em, ¿e zagrzeba³em je wystarczaj¹co g³êboko. W tej chwili na przyk³ad nie mogê zapomnieæ, jakim dziwakiem wydawa³ mi siê mój ojciec, gdy by³em dzieckiem. By³ surowy, cholernie surowy. Kiedy tylko przy³apa³ mnie na k³amstwie, kara³ mnie dwa razy. Najpierw zabiera³ mnie do domu i wyg³asza³ rzeczow¹ pogadankê o tym, jak to niemoralnie jest mówiæ k³amstwa, jak prawdziwy mê¿czyzna stawia czo³o prawdzie i inne takie bzdury. Potem kaza³ mi siê pochyliæ i obserwowa³ jak „mê¿nie” kuli³em siê pod pasem. Ta czêœæ by³a jeszcze w porz¹dku. Nie lubi³em pogadanki, ale on nie bi³ zbyt mocno. PóŸniej, tego samego dnia by³em tak wystraszony, ¿e ledwo mog³em oddychaæ. Jak ju¿ o tym mówiê, to myœlê, ¿e kara³ mnie trzykrotnie, za ka¿dym razem kiedy zauwa¿y³, ¿e k³amiê… Lanie w domu, chiñskie tortury oczekiwania, a potem mordercze sprz¹tanie za gara¿em za to, ¿e da³em siê z³apaæ. To oczekiwanie by³o chyba po to, ¿ebym móg³ spokojnie pomyœleæ jak mog³em poradziæ sobie bez k³amstwa, albo wymyœliæ lepsze - takie bez s³abych punktów. Kiedy mnie beszta³, zawsze powtarza³, jak g³upio jest marnowaæ nieprawdê, ¿e czyjaœ wiarygodnoœæ jest tak wa¿na do przetrwania jak oddychanie, energia ¿yciowa i umiejêtnoœæ pozyskiwania przyjació³. Mój ojciec ju¿ taki by³. W domu próbowa³ nauczyæ mnie, ¿ebym by³ moralny i prawy. Na zewn¹trz, w mroku, dzia³a³ jak gdybym jutro mia³ byæ porzucony w Amazonii, na Diabelskiej Wyspie, albo na najg³êbszej i najmroczniejszej Wall Street. Jego celem by³o dopilnowaæ, ¿ebym by³ szlachetny… nawet w d¿ungli.
Jedn¹ z dobrych rzeczy, które mogê o nim powiedzieæ, to to, ¿e siê nigdy nie wœcieka³, kiedy mówi³em mu w oczy, ¿e jest œwirem. Œmia³ siê tylko i mówi³, ¿e to ciekawe stwierdzenie, a do jego obowi¹zku nauczenia mnie przetrwania nie nale¿y kszta³towanie moich opinii. W ca³ym tym dymie, ha³asie i wij¹cym siê strumieniu wspomnieñ, po raz pierwszy objawia mi siê, ¿e mój stary móg³ mieæ racjê. Byæ mo¿e mia³ przeczucie, ¿e skoñczê w miejscu takim jak to - œcigany i w potrzasku, z ¿yciem moim zale¿nym od wiarygodnoœci k³amstwa. Te oczy na niebie, wci¹¿ powracaj¹. I ten obraz p³on¹cej góry. Próbujê to odtr¹ciæ, odrzuciæ ale inny obraz nadchodzi, nieproszony, niechciany… Ksiê¿yc… Hej, nie jestem niepiœmienny, choæ moje ¿ycie zale¿y od tego, ¿ebym na takiego wygl¹da³. To tak jakby Bogart mówi³ do Bacall: „Ja studiowa³ i potrafi czytaæ”. Po prostu dobrze siê przystosowujê. A teraz, muszê staæ siê Chuckiem. Wzmacniam Chucka. Naturalnie Chuck wygl¹da tak jak ja. Tego nie mog³em zmieniæ. Jest wielkim facetem z szerokimi barami, a wszystko to ma coœ z metr dziewiêædziesi¹t. Wygl¹da groŸnie. Codziennie podnosi ciê¿ary i przebiega wiele mil wzd³u¿ brzegu rzeki. Ma starego Harleya rozw³óczonego po swoim pokoju i ca³y czas s³ucha telewizji albo audycji country. Chuck pije w miejscowych barach. Ogl¹daj¹c mecze rugby klnie na wszystkich z³ych rozgrywaj¹cych. Uwielbia te¿ ryæ ziemiê swoim motorem krosowym. Czasami, kiedy pêdzi na nim, przeklina, ¿eby sobie ul¿yæ. Nigdy jednak nie traci w tym umiaru. Czyta magazyny motocyklowe i instrukcje naprawy z wyg³odnia³ym przestrachem. Nie mo¿e przeczytaæ wiêcej ni¿ szeœciu czy oœmiu zdañ, aby nagle nie spojrzeæ z lêkiem w górê, jak gdyby obawia³ siê, ¿e ktoœ go przy³apie lub zabije. Poza tym, raczej nie czyta. Jest w pe³ni kwalifikowanym przedstawicielem proletariatu, a przynajmniej ma tak¹ nadziejê. Mo¿e nied³ugo siê o¿eni… ( … Księżyc… Gwiazdy boleśnie promienieją…. Szkarłatne, o kocich źrenicach oczy… ) Co to by³o? Trzêsienie ziemi? Czy to dr¿y bar, czy moja rêka? Mo¿e przez jakiœ czas powinienem trzymaæ siê z dala od prowokacyjnych tematów. Jednak póki stojê tutaj mrucz¹c coœ do nieistniej¹cego s³uchacza w mojej w³asnej g³owie,
równie dobrze mogê dodaæ kilka szczegó³ów. To zabije trochê czasu. By³eœ kiedyœ wykidaj³¹? Mówisz „nie”, mój zmyœlony przyjacielu? Pozwól wiêc, ¿e wyt³umaczê ci kilka rzeczy. To nie³atwa robota. Tacy poznaj¹ wszystkie panienki. To chyba rodzaj fascynacji, któr¹ kobiety czuj¹ do tych krzepkich brodatych typków, którzy siedz¹ samotnie, z czujnym spojrzeniem, du¿¹ latark¹ w kieszeni i piwem, które ca³y wieczór stoi nietkniête. Mo¿e to myœl, ¿e jest jakiœ wielki ogier, którego jedynym celem ¿ycia jest upewniæ siê, ¿e jeœli same tego nie zechc¹, ma³e dziewczynki bêd¹ zostawione w spokoju wewn¹trz, albo w pobli¿u Yankee Dollar. Tak czy inaczej, dziewczyny zawsze flirtuj¹ z Chuckiem. On nie ma nic przeciw temu, ale ja tego nie cierpiê. Ich oczekiwania denerwuj¹ mnie. Nie lubiê jak obcy patrz¹ ze zbyt bliska. Na pewno ¿aden z Nich - potworów, które mnie œcigaj¹ - nie móg³by przebraæ siê za m³od¹ kobietê. Szczególnie jeœli pamiêtaæ, jaka moda ostatnio panuje. Chc¹c sp³awiæ te panienki, kaza³em dziewczynie Chucka, ¿eby z nim by³a. Cholera, to nie ich wina. Ani Chucka. Tyle o lekcji wykidaj³y numer jeden. Rada numer dwa to znaleŸæ lokal, w którym przesiaduj¹ dzieciaki. To o wiele bardziej wkurzaj¹ce, z minuty na minutê, ale o ca³e niebo lepsze to, ni¿ pracowaæ, umieraj¹c z nudów, w jakimœ barze topless. Zw³aszcza jak jakiœ pijak wskakuje na scenê ¿eby zatañczyæ z Dziewczyn¹ i ty te¿ musisz wskoczyæ, ¿eby z szerokim uœmiechem i po przyjacielsku zaproponowaæ mu zejœcie ze sceny i piwo. Biedna Dziewczyna ma wtedy og³upia³y uœmiech na twarzy i tylko malutkie bikini na ty³ku, a ka¿dy w lokalu widzi tê wielk¹ latarkê, któr¹ masz za plecami. Ty wtedy zastanawiasz siê, czy twoje zwieracze wytrzymaj¹, bo pijak ma przy barze jeszcze szeœciu równie „przyjaznych” kumpli. Coœ takiego zdarzy³o siê dwa razy w Weed, zanim nie odszed³em. Ma³o co nie straci³em reputacji ³ami¹c kark jakiemuœ g³upiemu Indianowi. Weed by³o podobne do Crescent City, wilgotne i zjadliwe. Tylko tutaj mg³a tworzy siê z py³u morskiego i jej ³awice sun¹ wzd³u¿ rzeki aby stoczyæ potyczkê z górami. W Weed porann¹ mg³¹ by³y roje komarów. Dzieciaki, które przychodz¹ do Yankee Dollar pos³uchaæ country i swoich starszych braci
i sióstr pij¹cych piwo, nie wiedz¹ jeszcze, jak sprawiaæ k³opoty. S¹ jeszcze przywi¹zane do dzieciêcych zapachów i trosk dorastania. Pamiêtam, jak to by³o, kiedy by³em w ich wieku, wiêc staram siê byæ tolerancyjny. To œmieszne, ¿e dziœ mogê sobie przypomnieæ takie rzeczy sprzed dwudziestu lat, a do niedawna nie by³em w stanie zatrzymaæ w pamiêci wiêcej ni¿ tygodnia. Dziœ widzia³em odrzutowiec lec¹cy wysoko po niebie. Jakiœ szybki, ma³y myœliwiec. Sprawi³, ¿e zamyœli³em siê. Pomruk silników… urastaj¹cy niczym fanfary Beethovena… œmiech i wspania³y lot… Przestañ! Zostaw to! Co siê ze mn¹ dzieje? Sk¹d nadchodz¹ te wizje? Zignoruj je! To w³aœnie zrobiê. Nigdy nic takiego siê nie zdarzy³o…. Pomyœl o czymœ innym. Pomyœl o dzieciakach. Pomyœl o dzieciakach i radach wykidaj³y. Chyba wystarczaj¹co je lubiê. Jednak obserwujê uwa¿nie. Najgorsze, co zwykle robi¹, to próbuj¹ przemyciæ na zewn¹trz kufle, albo zapaliæ skrêta w k¹cie. Szybko ich ³apiê i zdoby³em sobie s³awê najbystrzejszego oka w moim fachu. Nie mo¿e byæ mowy, ¿ebym przed jakimœ sêdzi¹ t³umaczy³ siê za wspó³udzia³ w przestêpstwie. Sêdzia móg³by byæ jednym z tych, których Oni obserwuj¹. Wywêsz¹ mój zapach i pyk! Ju¿ i po mnie i po Chucku. - Hej, Chuck! - Czeœæ. Czego chcecie? - wrzeszczê. Wrzeszczy znad skraju baru ju¿ pe³ny Chuck. Stoj¹ w drzwiach, trzy metry ode mnie - trzech ubranych w drelichy wyrostków wysokich jak sosny, z rzadkimi w¹sikami i pryszczami. Maj¹ zamiar wnieœæ coœ, co ³atwo bym znalaz³. Chc¹ wiêc odwo³aæ siê do mojego poczucia kole¿eñstwa. Uœmiecham siê. - Czeœæ, Chuck. Mo¿emy wnieœæ trochê piw? Jesteœ w porz¹dku. Bêdziemy je trzymaæ pod sto³em. Zmieñ wyraz twarzy na grymas. - Nie, do licha. Wynieœcie to na zewn¹trz! Wypijcie w domu i wróæcie. Albo lepiej wcale nie wracajcie! Œmiej¹ siê i krzywi¹ na mnie. Ja te¿ siê krzywiê, ¿eby zachowaæ twarz, ale dziœ nie wk³adam w to serca. Piêæ minut póŸniej wracaj¹. S¹dz¹c po tym jak chwiej¹ siê i chichocz¹ puszczaj¹c do mnie oko, musieli wychlaæ chyba ca³¹ paczkê piw. Jezu! Pamiêtasz jak piliœmy, a¿ nasze brzuchy
by³y pe³ne piwa? Robiliœmy to, bo ch³opak musi mieæ jakiœ rytua³ przejœcia, ¿eby zadziwiæ dziewczyny. Przecie¿ ju¿ nie wysy³amy m³odych mê¿czyzn po pióra or³a. Teraz rada numer trzy. Musisz polubiæ swoj¹ klientelê, nawi¹zaæ porozumienie. Ale nigdy nie b¹dŸ zbyt blisko, bo zwariujesz. Powierzchnia baru jest g³adka jak klawisze z koœci s³oniowej, jak wypolerowane do po³ysku spojenie w solidnym samolocie… Gdy zamykam oczy rytm perkusji zlewa siê z ha³asem t³umu i zdaje siê byæ rykiem silników. Czerwona mgie³ka pod powiekami zmienia siê w ogieñ… Ogieñ na zboczu. Moje palce naciskaj¹ dŸwignie, œciêgna natychmiast pomrukuj¹ niczym do muzyki Strawiñskiego… A oczy Parmina by³y szkar³atne. Zignoruj to! Przestañ! W wiruj¹cych oparach tytoniowego dymu Ch³opaki z B³êkitnej Grani graj¹ teraz szybki kawa³ek. Domyœlam siê, ¿e w dymie s¹ te¿ inne sk³adniki, ale trudno powiedzieæ jakie. Mój wêch nie jest ju¿ taki jak dawniej. Prawdê mówi¹c - z powodów, w które nie chcia³bym siê zag³êbiaæ - mo¿na przyj¹æ, ¿e ju¿ nie istnieje. Szybko przebiegam okiem przez salê, aby upewniæ siê, ¿e nikt zbyt otwarcie nie szykuje skrêta. Nie lubiê psuæ komuœ zabawy. Ch³opakom z kapeli mogê zaufaæ. Na pewno dodaj¹ tej prowincjonalnej muzyce niez³e uderzenie. Tañcz¹cy na parkiecie podskakuj¹ i wrzeszcz¹ “iiihaa” - mieszczañsk¹ wersjê okrzyku ludzi prerii. Chuck lubi tê kapelê. Raz upi³ siê z nimi i naprawia ich motory za mniej ni¿ normalnie ¿¹da. Raz, kiedy trochê za du¿o wypi³, da³ siê namówiæ na przy³¹czenie siê do nich z po¿yczon¹ harmonijk¹. Chcia³ tylko trochê popajacowaæ, ale da³ siê ponieœæ. Pochyli³ siê nad organkami i zagra³. Kiedy doszed³em do siebie t³um wiwatowa³, Ch³opaki poklepywali mnie po plecach, a ja mru¿y³em oczy do reflektora dziwi¹c siê, jak dopuœci³em, ¿eby coœ takiego siê sta³o. W tamtej chwili prawie opuœci³em miasto, ale w³aœnie wtedy Elise z³ama³a rêkê, gdy pierwszy raz by³a na krosach. Chuck chyba czu³ siê trochê winny, wiêc zosta³em. Przedziwne szkar³atne oczy - zmru¿one, o kocich Ÿrenicach. Uœmiech subtelny
niczym u cz³owieka… aura d³ugowiecznoœci. Nie skryjesz siê przed oczami jak te. - Ty jesteœ Opiekunem. - Powiedzia³. - Wiêkszoœæ twojej rasy nie mo¿e sobie sama pomóc w tych sprawach. Bez czegoœ lub kogoœ, kto bêdzie ich strzeg³, niszczej¹ i umieraj¹. - Parmin, ty jesteœ pe³en tego… Znowu ten uœmiech. G³os niczym koœcielne organy. - Myœlisz, ¿e nie wiem czym jesteœ, Brad? Jak myœlisz, dlaczego ty by³eœ jednym z pierwszych, których wybra³em do mojej Kaba³y?… Teraz wszyscy tañcz¹ na trocinach. Pojedyncze dziewczyny wiruj¹ wzd³u¿ brzegów parkietu, niczym w jakimœ plemiennym rytuale pozwalaj¹c parom zaj¹æ œrodek. Zawsze uwa¿a³em to za ciekawy fenomen. Te dzieciaki nic nie wiedz¹ o country, a jednak niektórzy ch³opcy potrafi¹ s³uchaæ gry na organkach. Jeœli to country, musi byæ zdrowe, wiêc podskakuj¹ dooko³a z kciukami w szelkach, ¿eby tchn¹æ w taniec pozory ducha Dzikiego Zachodu. Nie mogê w to uwierzyæ. Czy w³aœnie pomyœla³em s³owo „tchn¹æ”? Jak d³ugo siê zapomina³em? Patrzê na zegarek. Nie mam zegarka - ju¿ nie noszê ¿adnego. Co jest ze mn¹? Uspokój siê. Od pocz¹tku tego tañca za du¿o intelektualizujesz. To zbyt ma³o czasu, ¿eby sobie zaszkodziæ. Poza tym, nikt nie dowiód³, ¿e mog¹ œledziæ niewypowiedziane myœli. To by³a tylko teoria. Nadal jednak, mog¹. Mo¿e wiêc odrzuæ te bardziej „mondre” s³owa, co? Tak czy inaczej, co dobrego da³a komu filozofia? Joey prosi mnie o pomoc przy przetaczaniu bary³ki. Jasne. Wszystko jest lepsze od stania tutaj i myœlenia. T³um jest zbyt spokojny, ¿eby s³u¿yæ do rozproszenia uwagi. Na drugim koñcu baru taszczymy to drañstwo na stojak. Prostuj¹c siê wycieram t³uszcz z d³oni i rozgl¹dam siê dooko³a. Wtedy j¹ dostrzegam. Stoi przy drzwiach. Ch³ód owiewa mnie niczym zimny wicher. Garbiê siê od razu, ¿eby staæ siê niewidzialny, gdy ona siê rozgl¹da, mru¿¹c oczy w ostrym œwietle scenicznych reflektorów. Nie ma jednak dobrego sposobu, ¿eby uczyniæ przeŸroczystymi prawie dwa metry miêœni i w³osów. Dostrzega Chucka, uœmiecha siê i zaczyna siê przybli¿aæ. A kiedy jest ju¿ pomiêdzy „tam” i „tu”, magiczna rzecz dzieje siê znowu i ch³ód opuszcza mnie.
Jest bardzo ³adna i porusza siê wspaniale. Próbujê przez chwilê wygl¹daæ na zajêtego sprawdzaniem lokalu. Joey mówi jej czeœæ. Ona odpowiada mu niskim altem - przyjaznym, ale z nut¹ nerwowoœci i wahania. Nie ja powodujê t¹ nerwowoœæ. By³a ju¿ taka kiedy j¹ spotka³em, wiêc nie wiñ mnie. W tej chwili nie obawiam siê oczu na niebie i p³on¹cych gór. Ch³opaki graj¹ jedn¹ z moich ulubionych g³upich piosenek, Stary Joe Clark Wpad³em do Starego Joe Clarka Wczeœniej tu nie by³em Ja spa³em na pod³odze A on na pierzynie Hej, trzymaj siê, Stary Joe To na razie, bo spadam st¹d Trzymaj siê, Joe Clarku, W drogê mi ju¿! Spogl¹da na mnie unosz¹c g³owê. - Czeœæ. Odpowiadam patrz¹c w dó³ na jej twarz. - Czeœæ tobie samej. Jak idzie ci pielêgnowanie roœlin? - Dzisiaj ca³kiem nieŸle, tylko ¿e póŸnym popo³udniem mieliœmy straszny t³ok. Popêdzi³am do domu i przebra³am siê, ale jakaœ handlarka przechodzi³a obok i nie mog³am siê oprzeæ, ¿eby zobaczyæ kilka rzeczy. Kupi³am trochê ³adnych perfum i… i dlatego siê spóŸni³am Nagle wygl¹da na trochê przestraszon¹. Jakby powiedzia³a coœ, czego nie powinna. Ach tak. Chuck nie ma wêchu i nie cierpi, jak mu siê to przypomina. Prawda, ¿e przez ostatnie dwa lata nie mog³em wyczuæ nic s³abszego od szeœciodniowej padliny, ale czy rzeczywiœcie by³o tak ³atwo zirytowaæ Chucka, ¿e Elise denerwuje siê przez tak¹ przelotn¹ uwagê? Wzruszam ramionami. - Jad³aœ ju¿ coœ? - Coœ wczeœniej przek¹si³am. - odetchnê³a. - Jak chcesz, mogê usma¿yæ dla nas kilka steków. Swoje jasnobr¹zowe w³osy u³o¿y³a w trwa³¹, zakrêcon¹ nad uszami jak u Doris Day.
Nigdy nie lubi³em tego stylu, wiêc Chuck mówi jej, ¿e to lubi. I tak jest a¿ zbyt piêkna. Drobna wada pomaga. - ChodŸ. - Biorê j¹ pod ramiê i kiwam na Joeya, ¿eby popilnowa³ za mnie drzwi. Flirtuje w³aœnie z jak¹œ ma³olat¹. Stempel biorê ze sob¹ - nikt tutaj nie pije piwa, póki nie bêdzie oznaczony. Przeze mnie. Elise idzie krok przede mn¹. Wie, ¿e jej chód doprowadza mnie do szaleñstwa, nawet po siedmiu miesi¹cach bycia razem. W ³ó¿ku jest podobnie. Ca³kowicie zaanga¿owana - ka¿dy jej ruch jest pieszczot¹. Jeœli nie pieœci mnie albo swoich roœlin, to powietrze, swoje ubranie a nawet trociny, po których w³aœnie idzie. Jest dobra. Nieskomplikowana i dekoracyjna. Wola³bym kogoœ bez wykszta³cenia, ale do diab³a, dziœ ju¿ chyba ka¿dy by³ w college’u. Przynajmniej nie przypomina mi niektórych rzeczy. Cholernie siê stara, ¿eby mi dogodziæ. Chyba czujê siê winny przez to, ¿e j¹ trochê zwodzê. Na pewno myœli, ¿e jak ciê¿ko nade mn¹ popracuje, to j¹ poproszê, ¿eby za mnie wysz³a. Myli siê. Ju¿ zdecydowa³em, ¿e siê pobierzemy. Ale muszê utrzymaæ pozory. Ja jestem tym silnym, milcz¹cym typem, pamiêtasz? Bêdzie musia³a przymilaæ siê Chuckowi. Do diab³a, muszê graæ swoj¹ postaæ. Jeœli Oni j¹ z³api¹ razem ze mn¹, nic dobrego dla niej z tego nie wyniknie. Stary Joe mia³ dom, Piêtnaœcie piêter mia³. A nigdy aka¿dym piêtrze Kur pe³ne by³o wnêtrze. - Powiedz, o czym myœlisz. Jej rêka jest na moim ramieniu, bawi siê gêstymi w³osami, które zebra³y siê pod mankietem koszuli. Te jej g³êbokie, br¹zowe oczy - u¿ywa ich niczym palców, aby dotykaæ moj¹ twarz. Delikatnie, nieœmia³o, jakby chc¹c upewniæ siê, ¿e naprawdê tu jestem - wydaj¹ siê okazywaæ troskê. Czy to a¿ tak widaæ, ¿e dziœ nie jestem sob¹? Ten odrzutowiec, lec¹cy wysoko wœród promieni s³oñca… m³ody Allan Fowler przychodz¹cy póŸniej, aby dokuczaæ mi swoj¹ g³upot¹… a potem wszystkie te filozoficzne
bzdury, które wci¹ga³em w siebie ca³y wieczór. Tak, muszê mieæ na oku moj¹ star¹ fasadê. Sekretem dobrego k³amstwa jest robiæ tak ma³o, jak tylko siê da. - Myœla³em tylko o tej piosence, któr¹ teraz graj¹. Œpiewaliœmy j¹, kiedy by³em dzieckiem. Ma chyba z tysi¹c wersji. - Biorê du¿y ³yk mojego piwa. - Nie wiedzia³am, ¿e jak by³eœ dzieckiem to te¿ œpiewa³eœ. To wtedy nauczy³eœ siê graæ na organkach? - Jej g³os dr¿y odrobinê, ale czêœæ mnie kontroluj¹ca usta chyba tego nie zauwa¿a. Dzia³am na autopilocie. - Hmm, tak. Ja i kilku innych ch³opaków z rodzinami w Instytucie - za³o¿yliœmy Kapelê Mrocznego Stegozaurusa. Chyba byliœmy ca³kiem nieŸli. Graliœmy frat i podobne rzeczy. Nic powa¿nego. Ojciec kupi³ mi banjo, ale nigdy nie czu³em go tak jak pianina. Mój nastêpny wydech zmienia siê w westchnienie. Piosenka siê koñczy i ludzie schodz¹ z parkietu. Rozgl¹dam siê. Wszêdzie spokojnie, ale sprawdzam dwa razy. Kiedy by³em na s³u¿bie, umia³em wêchem wyczuæ k³opoty - teraz muszê u¿ywaæ oczu. Przestañ teraz! Nie myœl o s³u¿bie! Co w ciebie wlaz³o? Jestem zmêczony krzyczeniem na siebie. Co za feralny dzieñ. Odwracam siê do Elise. Czemu ma tak¹ minê? Co to jest, zdziwienie? Nadzieja? Strach? O, ch³opcze - to, co w³aœnie powiedzia³em. Myœl!… Ojciec… Nie wspomina³em jej wczeœniej o moim ojcu, choæ czêsto stara³a siê wyci¹gn¹æ ze mnie coœ o mojej przesz³oœci - o Instytucie. I muzyce, moim dzieciñstwie… o pianinie. Jakaœ mg³a przede mn¹, bariera namacalnego niemal smutku. Wisi niczym most zwodzony, odcinaj¹c drogê ucieczki. Chwytam piwo aby ukryæ wzburzenie na mojej twarzy. Myœl. Myœl. Nazwê kapeli zapomni. Pewnie myœli, ¿e jest nieprzyzwoita. Muszê poprzekrêcaæ resztê. Jak? Przerobiê Instytut na Instytucjê - miejsce odosobnienia dla przestêpców. Ojciec mo¿e byæ „Ojcem Murphy’m”, ³agodnym ksiêdzem… Widzê mojego ojca uœmiechaj¹cego siê do mnie. - Widzisz? - powiedzia³by. - Widzisz, jak trudno jest zachowaæ dobre k³amstwo? Odstawiam piwo nie patrz¹c na Elise. - Idê na spacer. Chcê trochê odetchn¹æ. Powiedz
Joyemu, ¿e zaraz wrócê. Dobrze? K¹tem oka widzê, jak kiwa g³ow¹. Próbujê wywalczyæ sobie drogê do drzwi. Jej oczy by³y szare. Gdy siê œmia³a, myœla³em, ¿e moja pierœ niczym ptak uniesie siê ku niebu… Parmin nas sobie przedstawi³ - nie wiedzia³em, ¿e kobieta jak ona mo¿e istnieæ… - Œmia³o. - powiedzia³. - Ale¿ Parmin, Janie ma swoje zadania, a mój zespó³ czeka w³aœnie na czêœci od B1 i Tridenta, ¿eby wmontowaæ je do statków. - Nie. Twoi podw³adni dadz¹ sobie radê, kiedy wy dwoje pojedziecie w podró¿ poœlubn¹. Czy¿ nie jestem ekspertem? Czy¿ nie obserwowa³em twojej rasy od dwudziestu waszych pokoleñ? Kiedy ju¿ projekt bêdzie zbli¿a³ siê do koñca, nie bêdê mia³ dwóch rozkojarzonych szefów dzia³ów. IdŸ, Brad. Patrzcie sobie w oczy, kochajcie siê. Pocznijcie dziecko. Urodzi siê na nowym œwiecie… Opieram g³owê na ch³odnych, wilgotnych ceg³ach. Na ty³ach Yankee Dollar, blisko œmietników, próbujê powstrzymaæ siê przed g³oœnym krzykiem. Ból jest gor¹cy. Czujê pal¹ce, niemal hormonalne odrzucenie, jakby moje cia³o stara³o siê pozbyæ zbuntowanej obcej czêœci - przeszczepionego organu, albo obcej idei. Agonia jest szara i wilgotna od potu, z nik³ym posmakiem z³udzenia. A odrzuconym organem - uœwiadamiam sobie - jest mój w³asny umys³. Moje rêce wyszukuj¹ œcianê. Palce zag³êbiaj¹ siê we wklês³e linie zaprawy otaczaj¹cej ceg³y - |o moje kotwice. Powierzchnia jest twarda, ale krucha. Ma³e fragmenty od³amuj¹ siê pod moimi paznokciami. Piaszczysty ch³ód trzeszczy pod moim czo³em, gdy toczê je po œcianie, ch³on¹c solidnoœæ budynku. To pociesza - solidnoœæ. Dobre, ciê¿kie ceg³y. Zwi¹zane stalowymi prêtami i grub¹, cementow¹ zapraw¹, która przenika i wi¹¿e je aby podtrzymaæ dach. Aby staæ. To odprê¿a - myœleæ o ceg³ach. Myœl o ceg³ach. Ceg³y s¹ mocne, bo ich moleku³y s¹ mocno zwi¹zane. Trzymaj¹ siê razem, aby pokonaæ grawitacjê. Przypadkowoœæ te¿ jest zawieszona. Chaos jest powstrzymany tak d³ugo, póki
moleku³y nie opuszcz¹ wyznaczonych sobie miejsc. A nie mog¹ tego zrobiæ. Energia, któr¹ by potrzebowa³y, jest za du¿a. Nie ma drogi przez barierê, chyba ¿e wszystkie na raz zdecyduj¹ siê j¹ przeskoczyæ. Ale moleku³y ceg³y nie mog¹ jednoczeœnie postanowiæ, ¿eby tunelowaæ - bez kogoœ kto by im to rozkaza³. Moje palce zaciskaj¹ siê mocniej na szorstkiej zaprawie. Skóra œciera siê boleœnie. „Nie tunelujcie”, krzyczê bezg³oœnie do moleku³. „Nie. Zostañcie tutaj i b¹dŸcie zadowolone, ¿e jesteœcie ceg³¹. Zwyk³¹, szacown¹ ceg³¹ poœród cegie³, które podtrzymuj¹ dachy i chroni¹ ludzi przed zimnym wiatrem.” B³agam desperacko i w jakiœ sposób czujê ich zgodê. Nareszcie œciana nie zamierza nigdzie uciec. W nag³ym dreszczu porozumienie pryska. Zostajê stoj¹c, czuj¹c pustkê w œrodku. Jest mi trochê g³upio - mam zapylone czo³o i brudne rêce. Pozwalam im opaœæ i z westchnieniem odwracam siê, by oprzeæ siê o œcianê. Wieczór jest wilgotny. Delikatne k³aczki mg³y sun¹ przez dwudziestometrow¹ przestrzeñ pomiêdzy mn¹ a parkanem. Opary wij¹ siê niczym palce starej, niewidomej kobiety - delikatnie dotykaj¹ œciany, stoj¹cych samochodów i przepe³nionych œmietników - po czym p³yn¹ dalej. Zaczynam kurczyæ siê, gdy k³¹b oparów p³ynie wzd³u¿ œciany, aby mnie spowiæ. „Nie rób tego, to tylko mg³a. Nic wiêcej. Tylko mg³a.” Kiedyœ lubi³em mg³ê. Zawsze mi³o pachnia³a. Chyba dlatego, ¿e jest w niej du¿o ujemnych jonów. Tutaj jednak, obok œmietników, smród musi byæ niema³y. Stojê tu maj¹c atak psychozy, a martwiê siê o mój cholerny wêch! W miarê jak prace dobiega³y koñca, Parmin mówi³ coraz wolniej, choæ nadal pogodnie, mimo bólu. - …Maszyny, których sposób budowania wam pokaza³em, bêd¹ ich czêœci¹. Moi poprzedni w³adcy - ci, którzy trzymaj¹ twój œwiat w kwarantannie, zostan¹ pokonani przez zaskoczenie. Wierz¹, ¿e nie nauczycie siê tworzyæ takich konstrukcji jeszcze przez setki waszych lat. Bêdzie siê wam gratulowaæ za zrobienie ich tak dobrze, pomimo ukrycia. Ich u¿ywanie bêdzie zupe³nie inn¹ spraw¹. Do tych urz¹dzeñ trzeba mówiæ -
trzeba im schlebiaæ. Ich operatorzy musz¹ pracowaæ z nimi na obszarze, w którym spotyka siê fizyka i metafizyka, w miejscu, gdzie matematyka i medytacja staj¹ siê jednym. To dlatego wybra³em ludzi takich jak ty, Brad. Latasz odrzutowcami. Ale, co najwa¿niejsze, robisz to tak, jakbyœ gra³ na pianinie. Wszyscy nasi piloci musz¹ nauczyæ siê graæ na swoich statkach, bo sk³onienie ich do przenikania pomiêdzy gwiazdami wymaga tego samego wyczucia co u pianisty, który pieœci m³oteczki dotykaj¹ce metalowych prêtów, aby chwa³a przeniknê³a z nich do ludzkiego mózgu. Moje prawo jazdy podaje, ¿e nazywam siê Charles L. Magun. Przez ponad rok zarabia³em na ¿ycie reperuj¹c motory i dorabiaj¹c chronieniem dzieciaków przed zbyt wielk¹ demoralizacj¹ w miejscach takich jak Yankee. ¯yjê z dziewczyn¹, która by³a chyba w college’u. Ale to raczej niegroŸne. Jest spokojna i mi³o jest mieæ j¹ w pobli¿u. Mam dwóch czerwonoskórych kumpli, z którymi je¿d¿ê i podnoszê ciê¿ary. Wszyscy mówi¹ mi Chuck. Pamiêtam jednak podrabianie aktu urodzenia Chucka prawie dwa lata temu. Pamiêtam, ¿e zbudowa³em z niego maskê - faceta, którego Oni nigdy nie znajd¹, bo szukaj¹ kogoœ zupe³nie innego. Pamiêtam wrastanie w Chucka i niszczenie wszystkiego, co by³o wczeœniej: starych zwyczajów, sposobów dzia³ania, a przede wszystkim dawnych wspomnieñ. A¿ do dzisiaj. Dobra, b¹dŸmy powa¿ni, jakie s¹ mo¿liwoœci? Jedna to to, ¿e zwariowa³em. Rzeczywiœcie jestem Charles L. Magun, a ca³e to gówno o graniu na pianinie, pilotowaniu odrzutowców, pilotowaniu… innych rzeczy - to tylko sny szaleñca. To zadziwiaj¹ce. Po raz pierwszy od dwóch lat mogê staæ sobie i bez strachu pamiêtaæ, ¿e zrobi³em te rzeczy. Niektóre z nich. Rzeczy nie zwi¹zane bezpoœrednio z Ujawnieniem. S¹ tak ¿ywe. Mogê na przyk³ad stworzyæ wielowymiarow¹ wizjê w mojej g³owie. Czy Chuck móg³by to zrobiæ? Ale pamiêtam te¿, dawno temu, kiedy by³em jeszcze ch³opcem, tych dziwnych starców, którzy przychodzili do Instytutu zadrêczaæ tatê i innych profesorów, ¿eby wys³uchali ich pomys³ów na wiecznie dzia³aj¹ce maszyny i tym podobne rzeczy. Ich fantazje wygl¹da³y na
skomplikowane i poprawne tak¿e dla Nich, czy¿ nie? Ironia mnie nie opuœci³a! U¿ywam pamiêci o Instytucie, ¿eby udowodniæ sobie, ¿e mogê podrobiæ swoj¹ pamiêæ. Œmieszne. W porz¹dku. Mo¿e stworzy³em Chucka. Mo¿e by³em kimœ jak ten, o którym myœla³em, ¿e nim jestem. Ale mo¿e wszystko czego siê teraz obawiam jest fantazj¹? Mo¿e po prostu kilka lat temu zwariowa³em? Spójrz na mnie - ca³y wieczór gadam sam do siebie, opisujê wszystko, co myœlê i czujê, jakby to siê dzia³o. A ka¿dy mój skowyt, przysiêgam, jest rodem z jakiegoœ dramatu. Jak te paranoidalne z³udzenia mœciwych istot, które nazwa³em „Oni”… Coœ strasznego musia³o mi siê przydarzyæ dwa lata temu. Ale czy by³o to coœ bardziej z tej ziemi - wypadek, albo morderstwo? Mo¿e stworzy³em grozê budz¹c¹ romantyczn¹ fantazjê, aby odci¹æ wspomnienia prawdziwej traumy?… Czegoœ z tej planety, a skrytego pod dziwaczn¹ mask¹ science fiction. Nikt, kogo znam, nie s³ysza³ o Kabale, Arkach, Canaanie, czy chocia¿by o katastrofie zaledwie sto mil st¹d. Pamiêtam, ¿e Ujawniliœmy siê trochê za wczeœnie, poniewa¿ zbli¿a³y siê wybory, a stara administracja by³a skazana na pora¿kê. Obawialiœmy siê, ¿e nowy rz¹d narobi ha³asu. Jednak do prasy nie dotar³o ani jedno s³owo o „tajnym projekcie pod wzgórzami Tennessee”. Nie widzieliœmy sensu utrzymywaæ dalej tajemnicê, ale nic nie rozg³oszono. Kiedy siê temu bli¿ej przyjrzysz, opowieœæ, któr¹ pamiêtam nie jest zupe³nie niedorzeczna. Powiewa teraz ch³odna bryza. Ostatnie k³aczki mg³y rozp³ywaj¹ siê w nicoœæ, uciekaj¹c w mrok tu¿ za œwiat³em latarni. Czujê na twarzy œwie¿oœæ wiatru. Trzecia mo¿liwoœæ to to, ¿e nic z tego nie wymyœli³em. Jestem œciganym, ostatnim ¿ywym cz³onkiem sekretnego spisku przeciw potê¿nej gwiezdnej cywilizacji, a moim wrogowie nie zatrzymaj¹ siê przed niczym, aby mnie dopaœæ. Mmm. Nigdy nie postawi³em tego tak jasno. Nastêpne pytanie - jak ju¿ wiem - jest oczywiste. I co dalej?
Uœmiech? To ma byæ moja odpowiedŸ? Uœmiech? Tak. I co z tego? Chcê krzyczeæ. Kogo to obchodzi, czy mnie z³api¹? Mog¹ mnie najwy¿ej zabiæ. Dlaczego, w Imiê Boga, tak siê tym przejmujê? Hola, hola. Wiêc w porz¹dku. Chuck trochê przesadza. Ukrywaæ siê jako mechanik motocyklowy to sprytne, na pewno, ale Chuck nie musi sarkaæ z odraz¹ jak tylko us³yszy w radiu muzykê powa¿n¹. Nie musi ogl¹daæ wyœcigów krosowych w telewizji, albo robiæ g³upich uwag za ka¿dym razem, gdy Elise niezdarnie próbuje filozofowaæ. Zadziwiaj¹ce, ¿e nigdy wczeœniej o tym nie pomyœla³em. Wszystko, co mogê jeszcze straciæ, to moje bezwartoœciowe ¿ycie. Wielka rzecz. Mo¿e naprawdê mogê trochê poluzowaæ. Dlaczego wczeœniej o tym nie pomyœla³em? Chmury rozstêpuj¹ siê i nagle pojawia siê Ksiê¿yc. Jest piêkny niczym opal poœród nocy. Mogê robiæ z jego widokiem ró¿ne sztuczki. Pomniejszyæ go do rozmiarów per³y w wyci¹gniêtej d³oni, albo przybli¿yæ go w mojej wyobraŸni, wype³niaj¹c niebo kraterami i morzami tak, ¿e wygl¹daj¹ zupe³nie jak… jak przez iluminator statku. Mogê widzieæ ksiê¿ycowe Apeniny - œledziæ jedn¹ z grani a¿ do ma³ej doliny, która skrêca, zawraca i ginie w skalistej g³êbi. Mogê pod¹¿aæ za t¹ szczelin¹ a¿ do wylotu jaskini. Jaskini w której jest pogrzebany… W której jest pogrzebany… Nieee! Odmawiam! Ach! To nie fair. Wystarczaj¹co wiele zrobi³em tego wieczoru. Zostawcie mnie! Zgodzi³em siê byæ rozs¹dniejszy, pozwoliæ sobie na odprê¿enie i cieszyæ siê tym, co jeszcze zosta³o z mojego ¿ycia. Ale nie, nie mo¿esz zmusiæ mnie, ¿ebym pamiêta³, Brad. Nie zrobiê tego! Chuck garbi ramiona i wsuwa rêce do kieszeni. Potrz¹sa energicznie g³ow¹ i rusza w kierunku dŸwiêków perkusji i gitar, ku drzwiom do Yankee Dollar. WyobraŸ sobie blokadê… kwarantannê… Gwiazdy tak liczne jak py³ki kwiatów niesione poprzez preriê. I choæ ¿ycie rozkwita wszêdzie, blask inteligencji jest rzadki. WyobraŸ sobie prastar¹ cywilizacjê, która ceni przestronnoœæ i pustkê.
Dystyngowani, pe³ni zadumy… i samolubni. Nie chc¹ przestrzeni wype³nionej gwarem nowych s¹siadów. WyobraŸ sobie, jak pewnego razu nowa rasa wynurza siê z mroków. Œwietlana, ciekawska, pe³na ¿ycia. Wtedy Starsi zak³adaj¹ blokadê - tak jak to robili w przesz³oœci. Z ³askaw¹ dobroci¹ fakt kwarantanny trzymany jest w ukryciu przed nowoprzyby³ymi. Litoœæ, dyskrecja. Ale teraz, wyobraŸ sobie zdrajcê, jednego ze Starych, który nie godzi siê na te czyny… I wyobraŸ sobie garstkê zdeterminowanych tubylców… Skoñczy³ siê kolejny taniec. Z radia idzie wolna piosenka, a Elise czeka przy naszym stoliku poruszaj¹c wargami do s³ów piosenki. Patrzê na ni¹ id¹c wzd³u¿ przyæmionego baru i kiwam na Joeya, ¿eby mi poda³ œwie¿e piwo. Tak czêsto, jak jej tylko pozwalam, Elise mi œpiewa. Miêkko nuci swoje spokojne melodie country i pomaga mi zasn¹æ, trzymaj¹c moj¹ g³owê na swoim ³onie i poruszaj¹c palcami wœród mych rzedniej¹cych w³osów. Jej oczy skupi³y siê na czymœ za scen¹. Chyba po prostu patrzy w przestrzeñ, ale widzê coœ w jej twarzy… widujê to czasami. Kiedy zajmuje siê swoimi roœlinami, a ja próbujê odblokowaæ jak¹œ zêbatkê, ona nagle przestaje pracowaæ i zaczyna patrzeæ z przejêciem w pustkê. W takich chwilach bojê siê, ¿e zaczyna myœleæ. Wtedy nagle otrz¹sa siê z tego i opowiada historiê o jakiejœ g³upiej kobiecie, która chcia³a kupiæ azalie po sezonie. Jest nerwowa, choæ ostatnio wyraŸnie siê uspokoi³a. Nie wiem, sk¹d bierze siê ta nerwowoœæ i staram siê o tym nie myœleæ. By³ czas, kiedy mog³em próbowaæ, ale Chuck nie wie nic o psychologii - myœli, ¿e to nic nie warte. Tam do diab³a! Dajê jej si³ê i stabilizacjê, mi³oœæ i wiele wiêcej. To uczciwa wymiana. Szare oczy. Jej oczy. Œmiej¹ce siê ze mnie znad srebrnego fletu, sprawiaj¹c, ¿e krzywiê siê i mylê w akordach. Radoœæ mojego serca sprawia, ¿e palce staj¹ siê dzieciêco niezdarne… Szare oczy - ch³odna koœæ s³oniowa klawiszy i srebrny flet… Duet… Gdy zbli¿am siê do stolika, podnosi g³owê i uœmiecha siê nieœmia³o.
- Dobrze ci siê spacerowa³o? - Tak, w porz¹dku. W jej br¹zowych oczach widzê pytania. Nie zaprzeczam, ¿e zrobi³em coœ dziwnego. Tak robi³em dawniej. Teraz jednak rozumiem, ¿e niczego nie muszê wyjaœniaæ. Dam temu spokój i za kilka dni czy tygodni zacznê powoli zaspokajaæ jej ciekawoœæ. Chuck trochê o sobie opowie. Drobne rzeczy. Bez poœpiechu. Czemu nie? Rozmawiamy o g³upstwach i spêdzamy sporo czasu w ogóle nic nie mówi¹c. Sprawdzam legitymacje i upewniam siê, ¿e nikt nikogo nie molestuje w mêskiej toalecie. Ch³opaki s¹ z powrotem na scenie i graj¹ spokojne kawa³ki. Wracaj¹c z mojego obchodu dostrzegam przy naszym stoliku Elisê rozmawiaj¹c¹ z Alanem Fowlerem. Cholera. Alan jest mi³ym, przyjaznym absolwentem, który, na swoje nieszczêœcie, jest zbyt bystry. Spotka³ Chucka na wyœcigach i w pewnym sensie zaadoptowa³ jego i Lisê, która w tej chwili jest bardzo o¿ywiona. - …pewna, czy rozumiem wszystko, co maj¹ nadziejê dokonaæ, Alan. Masz na myœli, ¿e moglibyœcie eksploatowaæ asteroidy z wystarczaj¹c¹ wydajnoœci¹, ¿eby sprzedawaæ tu, na Ziemi, przetworzone rudy? - To wykazuj¹ obliczenia, Liso. - Alan mruga do mnie, ale Elise tego nie zauwa¿a. - Nawet jak wkalkulujecie koszt transportu? Mo¿ecie zamortyzowaæ wszystkie koszty przez sensowny okres czasu? Chuck marszczy brwi. Co to ma znaczyæ? Nie lubi s³yszeæ takich s³ów od Elise. Kogo ona oszukuje? Alan uœmiecha siê. - Z ³atwoœci¹. Chyba nawet szybciej ni¿ w dziesiêæ lat. Na pocz¹tku jako paliwa bêdziemy u¿ywaæ wody, ale póŸniej? Có¿, wyobraŸ sobie jak dwudziestoletnia œwiatowa produkcja platyny nadchodzi z jednego ma³ego asteroidu. Z ³atwoœci¹ mo¿emy wróciæ do beztroskich dni lat szeœædziesi¹tych i siedemdziesi¹tych, kiedy by³o tyle nadwy¿ek, ¿e mog³y rozkwitaæ liberalne idee. Wyrywa mi siê lekcewa¿¹ce parskniêcie. Chuck g³osuje na demokratów.
Trzymany w sekrecie Projekt Arki odpowiada za ponad po³owê nie wyjaœnionej inflacji, która dotknê³a naród w koñcu lat siedemdziesi¹tych… Wielkie przedsiêwziêcia, ruroci¹gi, bombowce, promy kosmiczne… Ich plany zmieniano raz za razem, wszystko to przypisuj¹c z³ym projektom. Jednak in¿ynierowie w to zaanga¿owani to ci sami, którzy ukoñczyli Program Apollo przed terminem i poni¿ej bud¿etu. Jak taka niekompetencja mog³a pojawiæ siê z nik¹d? Sfuszerowane remonty elektrowni nuklearnych, przekonstruowane i ponownie wyposa¿ane fabryki, zupe³nie nowy sprzêt zmarnotrawiony i wyrzucony. Nikt nie martwi³ siê, co sta³o siê z oryginalnymi czêœciami… z tym „uszkodzonym” sprzêtem, który musia³ byæ wymieniony… Tylko nieliczni - ci na najwy¿szych stanowiskach - wiedzieli, ¿e wszystkie te pozosta³oœci by³y zabierane do jaskini w Tennessee. Elementy eksperymentalnych elektrowni i przeprojektowanych ³odzi podwodnych, prototypowych bombowców i wycofanych z u¿ycia wahad³owców, wszystkie te kawa³ki pasowa³y razem tworz¹c… wielkie kule… piêkno. I w koñcu… Jasne, Alan. Patrz na przestrzeñ jak na wybawienie od chwilowych finansowych problemów. Projekt Arki odpowiada za wiêksz¹ czêœæ inflacji, która dotknê³a naród w koñcu lat siedemdziesi¹tych… Bogactwo wielkiego narodu rzucone w tajemnicy do szczurzej dziury. Œnij dalej… Elise zauwa¿a mnie i jej s³owa zamieraj¹ powoli. Ale otrz¹sa siê szybko. Gdy siadam obok niej, bierze mnie za rêkê. - Dlaczego nie powiedzia³eœ mi, ¿e przyjêli Alana? - próbuje powiedzieæ to oskar¿ycielskim tonem, ale jest zbyt podekscytowana, ¿eby jej to dobrze wysz³o. Wzruszam ramionami. Ten dzieciak powiedzia³ mi o swoim „szczêœciu” dopiero tego ranka. Chuck przekaza³ niedba³e gratulacje, ale mia³ lepsze rzeczy do roboty ni¿ zachwycaæ siê planami samobójstwa jakiegoœ m³odego idioty. - Och, Liso - Alan uœmiecha siê. - To tylko wstêpna akceptacja. Zamierzaj¹ mnie
przemaglowaæ jak w wojsku i wyznaczyæ wszystkie egzaminy na raz. Jedynym rezultatem bêdzie pewnie to, ¿e stracê trzy miesi¹ce badañ i ci¹g³oœæ empatii ze szczurami w moim laboratorium! - Nie badŸ œmieszny! - Elise zerka na mnie szybko i w swoim naturalnym instynkcie dotyka jego rêkawa. - Doprowadzisz je do koñca. Pomyœl, jak wszyscy bêdziemy dumni mówi¹c kiedyœ, ¿e ciê znaliœmy! Alan œmieje siê. - Powiem ci, co by mi pomog³o. To, czego naprawdê potrzebujê, to trochê korepetycji od tego tu mistrza Zen. - Wskazuje kciukiem w moj¹ stronê. Elise przez u³amek sekundy bada wyraz mojej twarzy. Czujê, ¿e jest nieruchomy, cierpki. Dra¿ni mnie jej ci¹g³a potrzeba martwienia siê o moj¹ reakcjê, choæ ostatnio robi to rzadziej. Nigdy jej nie wyzywa³em. Chuck czasem jej coœ odburknie. I co z tego? Chryste, mo¿e mówiæ i myœleæ co tylko chce! Œmieje siê trochê nerwowo. - Mój niedŸwiedŸ mistrzem Zen? Co ty mówisz, Alan? Alan uœmiecha siê. - Chcê powiedzieæ, ¿e jednym z powodów, dla których krêcê siê przy tym wielkim gburze, to to, ¿e jest cz³owiekiem, który jest najbli¿ej bycia prawdziwym guru, jakiego kiedykolwiek spotka³em. - Patrzy na Elise. - Obserwowa³aœ go kiedyœ, jak naprawia motor? - ¯artujesz? Jego Harley jest rozw³óczony po ca³ym pokoju. Próbowa³am i próbowa³am… - Nie. Mam na myœli, czy na prawdê go obserwowa³aœ. Uwa¿nie! On dotyka ka¿dej czêœci i medytuje nad ni¹ zanim cokolwiek z ni¹ zrobi - ¿adna czêœæ nie jest na miejscu w niew³aœciwym tempie. Prosi³em, ¿eby mi opisa³, co czuje, kiedy jest w takim stanie, ale tylko siê wœcieka³ i kaza³ mi siê wynosiæ. W koñcu zrozumia³em, ¿e te krzyki by³y strofowaniem. To nad czym siê koncentrowa³, to “samo-w-sobnoœæ”. Albo Tao, albo Wu, czy jakkolwiek to nazwiesz, tylko nazywanie te¿ nie jest tym, co tutaj stosowne. Potrz¹sam g³ow¹ wywarkuj¹c przekleñstwa. I dok³adnie tak myœlê. Chuck i ja ca³kowicie siê w tym miejscu zgadzamy. Alan tylko siê œmieje. - Raz czyta³em ksi¹¿kê o sposobie medytacji, który stosuje Chuck.
By³ ca³kiem popularny jakieœ dziesiêæ lat temu. Jednak zanim nie spotka³em Chucka, nigdy w niego nie wierzy³em. Nie s¹dzê, ¿eby on kiedyœ przeczyta³ t¹ ksi¹¿kê - on to po prostu robi. Alan wzdycha. - I w³aœnie tego muszê siê nauczyæ, ¿eby przejœæ testy w Houston. Gdybym móg³ poruszaæ siê z gracj¹ i skupieniem takim jak on, gdy naprawia motory, by³bym przyjêty. Powiem ci coœ, to Chuck powinien spróbowaæ zostaæ astronaut¹. I to by by³o na tyle. Uœmiech Elisy blaknie, gdy wyrzucam z siebie s³owa. - Co za kupa bzdur, Alan! Nie jestem ¿adnym mistrzem Zan, czy jak tam to nazywasz, i mam na pewno lepsze rzeczy do roboty ni¿ daæ siê upiec w jednej z tych drogich i œmiercionoœnych bomb, które wypuszczaj¹ w Vandenbergu. Jeœli chcesz byæ upieczony jak kawa³ek tostu, idŸ sobie, ale nie „entuzjazmuj” siê nade mn¹, dobra? Ten cholerny dzieciak nadal siê uœmiecha. - Patrz! Jest znowu! Ten wyraz na jego twarzy. Ten sam, który mia³ dziœ rano, kiedy wpad³em mu powiedzieæ, ¿e mo¿e obsadzê stanowisko na stacji kosmicznej. Twarz Alana trochê przygasa, jest zak³opotany, ale nie wstydzi siê tego okazaæ. - To tak, jakby wiedzia³ o czymœ, o czym ja nie wiem. - mruczy. - Jak gdyby myœla³, ¿e to wszystko jest dzieciêc¹ zabaw¹. Wiem, ¿e gdyby Alan siedzia³ odrobinê bli¿ej, zadusi³bym go go³ymi rêkami. Jeœli jakiœ bystry m³ody idiota jak Alan Fowler mo¿e przejrzeæ Chucka… to co mog¹ Oni? Moja twarz jest przez wichurê szlifowanym granitem. Nie poruszam siê, pozwalaj¹c œwiatu obracaæ siê pode mn¹. Dzieciêca zabawa. W rzeczy samej. WyobraŸ sobie rok pog³osek… o dziwnych œwiat³ach na niebie. W brukowych czasopismach coraz wiêcej nag³ówków o UFO. Kilku s³awnych fizyków wyznaje, ¿e ma ostre bóle g³owy, którym towarzyszy dziwne uczucie klaustrofobi i uniesienia. Astronom amator dostrzega kolejny tajemniczy „otwór” na Ksiê¿ycu. WyobraŸ sobie b³yski na niebie… Moje myœli p³yn¹ powoli. Czujê siê zmêczony i chory. To by³a d³uga noc i tylko chwilami mia³em wytchnienie od tego absurdalnego wewnêtrznego monologu… opisywania niewidocznej widowni wszystkiego, co myœlê i czujê. To widownia, której pokaza³bym
raczej ty³ek, ale to jest fizjologicznie niemo¿liwe. W³aœnie minê³a pierwsza. Pomagam Joeyowi zamkn¹æ bar, podczas gdy Elise flirtuje pod drzwiami z Donem i Jose - muzykami z kapeli. Dziêki niebiosom moja rola nie zmusza Chucka, ¿eby by³ zazdrosny. Dobrze jest s³yszeæ jej œmiech. Jest mi³y. Kiedy skoñczy³em, mówiê „dobranoc” Joeyemu i spotykam j¹ przy drzwiach. Mg³a znik³a pozostawiaj¹c gwieŸdzist¹ noc - ch³odn¹ i trochê wilgotn¹. Poci¹gam nosem wyczuwaj¹c s³abe i dziwne dotkniêcie pi¿ma z ulicy. Idziemy powoli do mojego samochodu, obok przesuwaj¹ siê œmietniki. Otwieram przed ni¹ drzwi, a ona - niczym jakiœ automat - pochyla siê by otworzyæ moj¹ stronê. Ch³odne obicia trzeszcz¹, kiedy pochylam siê, by j¹ obj¹æ. Dr¿y lekko, wymykaj¹c siê trochê i patrzy w górê na mnie tak, jakby ca³y œwiat zale¿a³ od tego, czy poca³ujê j¹ tu i teraz. Jej wargi s¹ miêkkie i poruszaj¹ siê z zaraŸliwym g³odem, budz¹c we mnie namiêtnoœæ. Moje rêce poruszaj¹ siê same, a ona odpowiada na ka¿d¹ pieszczotê, wzmagaj¹c efekt drobnymi ruchami paznokci na moich plecach. Ostatnio by³o nam dobrze, choæ nie a¿ tak jak teraz. Nawet z Janie by³o to inne, ale… Unoszê g³owê i wzdycham, przyciskaj¹c j¹ do siebie. Modlê siê, ¿eby myœla³a, ¿e to jest mi³oœæ. Zaciskam oczy, próbuj¹c pohamowaæ wspomnienia. Nie mogê nawet zatrzymaæ ³ez. WyobraŸ sobie b³yski na niebie… Parmin nalega, aby orkiestra grupy da³a po¿egnalny koncert dla ca³ej Kaba³y. Szczególnie zale¿y mu na jednym z koncertów Beethovena. Potem nadchodzi czas. Arki unosz¹ siê w bojowej formacji aby wysoko, ponad postrzêpionymi wy¿ynami i graniami Ksiê¿yca, przez ca³kowite zaskoczenie pokonaæ statki stra¿nicze. Dozorcy ledwie zd¹¿yli wys³aæ sygna³ alarmowy. W jednej z Arek by³y problemy z silnikiem. Jej za³oga i ³adunek zosta³y przeniesione, a Arkê zniszczyliœmy w jaskini… Wtedy, jedna po drugiej, Arki rozproszy³y siê we wszystkie strony, aby szukaæ celów swej wêdrówki…
WyobraŸ sobie m³odego pilota, który stabilizuje ster, potem podnosi twarz ku ukochanej kobiecie, która stoi za jego fotelem. - Poœlub mnie, piêkna pani. Zrobisz to? Gwiazdami ozdobiê tw¹ obr¹czkê, a galaktykê bêdziesz mieæ za diadem. - Obejmuje j¹ w talii i podnosi wysoko, ku wiwatom za³ogi. Rozeœmiane, szare oczy. G³adzi jego w³osy i pochyla siê, ¿eby go poca³owaæ. - G³uptasie, ju¿ siê pobraliœmy. Poza tym, nie chcê galaktyk, chcê tylko jedn¹ planetê. To wszystko. Opuszcza j¹ na dó³ i trzyma przy sobie. - Zatem bêdziesz mia³a planetê. Jej oddech na mojej szyi jest bardzo ciep³y. Jej piersi ocieraj¹ siê jedwabiœcie o mój bok. Wybra³em Elise, bo zdawa³a siê byæ antytez¹ mojego poprzedniego ¿ycia. Nikt nie oczekiwa³by znaleŸæ mnie - mojego poprzedniego ja - z ni¹, tak jak Oni nie szukaliby kogoœ, kto naprawia w mieszkaniu motocykle i pilnuje dzieciaków w barze country. Jednak ona jest dla mnie ¿yciem. Gdzie by³bym bez ciebie, Eliso, ty, która zatrzymujesz mnie na tym œwiecie? Wedle ich w³asnych praw przysiêgali nie krzywdziæ niewinnych, choæ zabiliby mnie z miejsca. Mo¿e jednak, gdy ju¿ polowanie siê skoñczy i zostanê znaleziony, uznaj¹ mnie za niewygodnego, z³ami¹ swoje zasady i wyeliminuj¹ tak¿e j¹, na wypadek gdybym siê wygada³. Wzdrygam siê na sam¹ myœl. To jeden z powodów, dla których Chuck stawia antyintelektualizm na pierwszym miejscu - nie pozwoli, aby choæ jedno s³owo siê wymknê³o. Byæ mo¿e najlepsz¹ rzecz¹, najbardziej godn¹, by³oby po prostu odejœæ? Oscylujê pomiêdzy przeb³yskami bolesnej pamiêci i parali¿uj¹cym spokojem - teraz to wahad³o porusza siê ponownie. Nagle znowu wszystko jest ostre i lœni¹ce. Moja g³owa jest przejrzysta jak kryszta³. Ponad nocnymi dŸwiêkami przedmieœæ s³yszê syreny ³odzi na odleg³ej rzece. Obejmuj¹c Elisê mogê czuæ bicie jej serca. Powierzchnie, które widzê w samochodzie, na murze za moim oknem, s¹ ¿ywe, skomplikowane i pogmatwane… niczym rzêdy hieroglifów, których znaczenie tañczy na krawêdzi zrozumienia.
Czy o¿ywianie przesz³oœci pomo¿e Janie? Parminowi, Walterowi, albo komuœ z pozosta³ych? Jak mo¿e pomóc pamiêæ o przera¿aj¹cej, beznadziejnej i jednostronnej bitwie, która ci¹gnê³a siê poprzez kiloparseki pró¿ni, a skulminowa³a w dymie i odorze i pêdz¹cych p³omieniach nad samotn¹ gór¹? Spokój opada na dobre. Nieproszona wyrazistoœæ odp³ywa. Nieop³akiwana. Tul¹c w ciemnoœciach Elise, prawie nie czujê p³yn¹cego czasu. Po stuleciach przerwy powracam, wci¹¿ goniony potrzeb¹ opowiadania. Robi siê trochê ch³odno i têskniê za snem. Delikatnie odsuwam siê od Elise i wk³adam kluczyk do stacyjki. Z oczami daleko st¹d, wyg³adza swoje ubranie. - Powinniœmy zebraæ trochê innych krosowców i urz¹dziæ przyjêcie po¿egnalne dla Alana - sugeruje. Potwierdzam kiwaj¹c g³ow¹ na zgodê i przekrêcam kluczyk. Nic. - Co jest, do… Sprawdzam biegi, próbujê jeszcze raz. Zero. Moje spojrzenie pada na prze³¹cznik œwiate³. By³y w³¹czone przez 6 godzin - odk¹d przyjecha³em do roboty. Czemu zrobi³em tak g³upi¹ rzecz? Po drugiej stronie parkingu stoi Peugeot Elisy. Jak zwykle w pi¹tek, przyje¿d¿amy do Yankee oddzielnie i wracamy razem - parking na ty³ach Yankee jest bezpieczny. - ChodŸ! Dziœ musimy wzi¹æ twój samochód. - otwieram moje drzwi. Ona patrzy z rozespanym uœmiechem, wtem jej oczy rozszerzaj¹ siê. - Ale mój samochód to jeden wielki œmietnik! Tak d³ugo jak j¹ znam, zawsze niechêtnie dopuszcza mnie do swojego samochodu. Kiedy z niego korzystamy, zawsze musi przedtem coœ w nim posprz¹taæ i znajduje wymówki, ¿ebym nie móg³ prowadziæ. Kapujecie? Jeœlibym poprosi³, da³aby mi ca³¹ zawartoœæ swojego konta w banku, ale nie mam kluczyków do jej cholernego samochodu. Jest w tym niez³omna, choæ gdy siê z tego t³umaczy, jej g³os dr¿y. Nie mogê tego poj¹æ, jednak rozpoznam niez³omnoœæ, gdy j¹ zobaczê. Mo¿e dlatego pozwala³em na ni¹ a¿ do teraz. Myœlê ¿e bardziej j¹ kocham za przeciwstawianie siê Chuckowi w tej jednej ma³ej sprawie.
Ale dziœ wieczór przeszed³em piek³o i nie jestem w nastroju na szeœciomilowy spacer. - Przestañ, Eliso. Mo¿esz prowadziæ, ale musimy wzi¹æ twój samochód. Jestem wykoñczony i chcê iœæ do ³ó¿ka. Waha siê. Jej oczy przeskakuj¹ ze mnie na samochód. Wtedy wyskakuje przez drzwi z wymuszonym œmiechem. - Przeœcignê ciê! Do diab³a! wie, ¿e zawsze pozwalam jej wygraæ, chyba ¿e gramy w „znajdŸ mnie i zgwa³æ”, ale to nie jedna z tych chwil. Kiedy dobiegam, ona ju¿ siedzi za kierownic¹. - Znowu ciê pobi³am! - chichocze. Wzruszam ramionami i wsiadam - zbyt zmêczony, aby próbowaæ j¹ zrozumieæ. Uczyniê to dla niej tak bezbolesne, jak to tylko mo¿liwe, opadaj¹c w dó³ i udaj¹c, ¿e idê spaæ. Niestety, obrazy ju¿ czekaj¹. Nigdzie nie znajdê ukojenia. Ob³oki rozstêpuj¹ siê w zielenie, b³êkity i br¹zy. Usiany jeziorami las niemal pora¿a swoim piêknem… stworzenia o milionie kszta³tów - wszystkie obce i nowe - wype³niaj¹ powietrze, l¹dy i morza. Niczym b¹bel, rzucony poprzez lata œwietlne, statek opada - ³agodnie, jak gdyby obawiaj¹c siê, ¿e zniszczy to piêkno. To dobry omen, przybywaæ w pokoju… Gdy by³em m³ody, czêsto miewa³em uczucie, ¿e jestem obserwowany przez wszechwiedz¹ce istoty. To nie by³o to samo co cieñ, w którym ¿yjê przez ostatnie lata. Choæ potê¿ni, moi wrogowie nie widz¹ wszystkiego. Nie. Kiedy by³em ch³opcem, zdawa³o mi siê, ¿e Wszechœwiat posiada³ Wielkie Oko i w³asne wyczucie dramatyzmu. Czu³em zawsze, jakbym by³ centraln¹ postaci¹ w jakiejœ sztuce. Dla Wielkiego Oka nie by³o wa¿ne, czy cokolwiek robi³eœ. Nawet bezruch - stanie i patrzenie na mewy - by³o dramatyczne. Szlachetne myœli i wielkoduszne gesty by³y tym, co ceni³o najbardziej. Skryte, nienagradzane mi³osierdzie - anonimowe, dobre uczynki i bezinteresowne mi³oœci. Przez jakiœ czas, kiedy by³em dzieckiem, by³o dla mnie bardzo jasne, ¿e przys³owiowe drzewo padaj¹ce w lesie w którym nie ma ludzi, naprawdê wydawa³o dŸwiêk. Mo¿e przez bzdury jak ta wpakowa³em siê w to wszystko. Do licha, Freud ju¿ dawno siê z tym rozprawi³.
Ale d³ugo po tym jak przesta³em myœleæ o Wielkim Oku, uznaj¹c je za sen szaleñca, pseudo-Jamesowskie doœwiadczenie, widzia³em je nadal przy mnie - unosz¹ce siê w pobli¿u, gdy zmaga³em siê z ka¿d¹ wa¿niejsz¹ decyzj¹ w moim ¿yciu. Gdzie siê ukry³o? Zastanawiam siê, czy opuœci³o mnie ju¿ przed Ujawnieniem. A mo¿e wyruszy³o za mn¹ do Canaan i doœwiadcza³o z nami naszej rozkosznej i skazanej na zgubê radoœci? Oparcie siedzenia uciska moje plecy, gdy wyje¿d¿amy z parkingu na wilgotne ulice. Jestem smutny, ale spokojny. Mo¿e nawet bym zasn¹³, gdyby Elise prowadzi³a mniej chaotycznie - wygl¹da, jakby piekielnie spieszy³a siê do domu. Wyczuwam przez zamkniête powieki, jak œwiat³o na skrzy¿owaniu zmienia siê na pomarañczowe; nagle w³¹czaj¹ siê hamulce. Muszê oprzeæ rêkê na tablicy rozdzielczej. Kilka drobiazgów wysuwa siê spod mojego siedzenia. - Hej, spokojnie! Œmieje siê. Ale teraz widzê w jej oczach nowy poziom strachu. - Co jest, nie ufasz zawodowemu kierowcy? - Ha, ha. Tylko postaraj siê nas nie zabiæ na milê od domu, dobra? - Patrzê w dó³ na rupiecie spod siedzenia. Ma³y magnetofon, s³uchawki i notatnik. Zerkam w górê - œwiat³o nadal jest czerwone. Elise patrzy przed siebie, jej twarz jest blada. - Co to jest? Odwraca g³owê, patrz¹c na mnie z ukosa. - Co jest co? - Ten magnetofon. Czy to jest twój wielki i mroczny sekret? - uœmiecham siê próbuj¹c j¹ odprê¿yæ. - N… nie. To… to nale¿y do mojej przyjació³ki. Zostawi³a to w œrodku, kiedy wysz³yœmy na lunch. Muszê jej to zwróciæ poniedzia³ek. - Co jest na tej taœmie? - Nic. Tylko trochê klasyki. Ona lubi takie rzeczy. - Ach tak. Coraz ciekawsze. Patrzê w górê i widzê, ¿e œwiat³o zmienia siê na zielone i wskazujê g³ow¹ przed siebie.
Elise prowadzi, a ja siedzê z obci¹¿aj¹cymi rzeczami na kolanach. To trochê niezrêczne. Kusi mnie, ¿eby pomimo ciekawoœci od³o¿yæ magnetofon i notes z powrotem pod siedzenie. Jedzie teraz wolno, koncentruj¹c siê na drodze. Z tak¹ prêdkoœci¹ minie jeszcze chwila, zanim dojedziemy. Elise chyba ju¿ na mnie nie patrzy, wiêc zak³adam s³uchawki i w³¹czam magnetofon. S³yszê delikatny szum, kiedy g³owica mija rozbiegówkê. Rozsiadam siê na siedzieniu i zamykam oczy. Po miesi¹cach unikania wszystkiego, co tylko przypomina muzykê „wy¿szego lotu” mo¿e fajnie bêdzie us³yszeæ coœ, co Elise nazywa klasyk¹ - nawet jak to jest ¿ó³ta ³ódŸ podwodna grana na wiolonczeli. S³yszê dŸwiêk opuszczanej ig³y gramofonu i po chwili - ³agodnie - zaczyna graæ pianino. Zanim uderza trzecia nuta, w³osy na g³owie staj¹ mi dêba, a oddech zamiera w piersiach… fala wyobcowania po³yka mnie… nie mogê siê ruszyæ. Nawet ¿eby wy³¹czyæ magnetofon. Czwarty koncert. Beethoven. W wykonaniu von Karajana, które s³ucham po raz tysiêczny. Czwarty koncert. To by³ ostatni kawa³ek, jaki zagra³a orkiestra naszej grupy, zanim rozeszliœmy siê do Arek. Parmin szczególnie na niego nalega³. Protestowa³em. To by³o nie na miejscu. Ale i tak dopi¹³by swego, a Janie…(szare oczy œmiej¹ce siê znad srebrnego fletu) ona te¿ nalega³a. Przez te ostatnie dwa tygodnie kiedy czekaliœmy na ostatnie czêœci do statków, æwiczyliœmy. Teraz znowu mogê czuæ klawisze. Kunszt i osobliwoœci starego Steinwaya. Cudowna czystoœæ, któr¹ mo¿na z niego wydobyæ. A w orkiestrze flet Janie by³ jak miêkki, niezazdrosny wiatr, przebaczaj¹cy niewiernoœæ tej mojej drugiej wielkiej mi³oœci… Z wpraw¹ czy bez, to by³o jak nic innego, ta noc na Ziemi. Mo¿e za wyj¹tkiem samej glorii podró¿y. Parmin by³ potem bardzo zadowolony, chocia¿ nie myœlê, ¿ebym kiedykolwiek wiedzia³, co nasz dobroczyñca naprawdê myœla³ o tym koncercie. Jego Arka unios³a siê pierwsza - skierowana do dalekiej Andromedy. To by³a chyba jedyna, która zdo³a³a uciec. Inne? Trzy, o których wiem, zosta³y wyœledzone i zniszczone. O dwóch innych Oni powiedzieli, ¿e je znaleŸli. Wierzê im.