uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

David Ferring - Ostrze

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :864.9 KB
Rozszerzenie:pdf

David Ferring - Ostrze.pdf

uzavrano EBooki D David Ferring
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 161 stron)

David Ferring Ostrze Część trzecia trylogii Konrad

* * * Czarne chmury zbierają się nad światem. Chaos staje się z każdym dniem silniejszy. Konrad wyrusza na ostatnią bitwę, dzierżąc tarczę swojego ojca. Od wyniku tej bitwy będzie zależało, czy pozostanie sobą, czy też zostanie pochłonięty przez mrok… * * *

Spis treści Rozdział pierwszy Rozdział drugi Rozdział trzeci Rozdział czwarty Rozdział piąty Rozdział szósty Rozdział siódmy Rozdział ósmy Rozdział dziewiąty Rozdział dziesiąty Rozdział jedenasty Rozdział dwunasty Rozdział trzynasty Rozdział czternasty Rozdział piętnasty Rozdział szesnasty

Rozdział pierwszy - Konrad! - wysyczał znajomy głos. - Czekaliśmy na ciebie. Litzenreich i Ustnar leżeli na ziemi. Nadzy i ukrzyżowani. Ich dłonie i stopy przybito gwoździami do skały. Ale nie były to ich jedyne rany. Po umęczonych ciałach jeńców spływały czerwone strumyczki sączące się z niezliczonych skaleczeń. Zakneblowano ich, aby nie mogli krzyczeć. Konrad zorientował się, że pozostawiono między nimi wolne miejsce - dla niego. Obok, na kamieniu, przygotowano już podłużne gwoździe. Wokół leżących postaci kłębiło się mnóstwo nagich kształtów - małych, bezpłciowych, bezwłosych i humanoidalnych. Przypominały dzieci, Konradowi wydawało się, że słyszy ich płacz, ale pod żadnym innym względem nie były do nich podobne. Wokoło stały dziesiątki karłów o wielkich, zniekształconych głowach, ogromnych, różowych oczach i ciałach białych jak u robaków. Byli jakąś odmianą jaskiniowych zwierzołaków o długich językach, ostrych kłach, napęczniałych cielskach i krótkich ogonach. Ich skóra pokryta była łuskami, a na końcu każdej kończyny znajdowały się trzy szpony. Przepychali się i tłoczyli, gorączkowo pragnąc napić się krwi z ran czarownika i krasnoluda. To właśnie owe monstra wydawały te okropne zawodzenia i wycia pełne pożądania żywego ciała. Krwawiące rany ofiar zapewne były śladami ich ukąszeń. Stwory zaczęły już swoją kanibalską ucztę. Był tu też Srebrne Oko. Stał blisko Gaxara, trzymając przed sobą tarczę z tajemniczym złotym herbem. Wysunął język i Konrad przypomniał sobie pocałunek skavena, gdy gryzoń zlizywał jego krew. Znajdowały się tu również jakieś inne potwory, ale Konrad nie widział ich dokładnie. Stały na wysokiej, skalnej półce z drugiej strony jaskini, jak widzowie czekający na przedstawienie. Wzrok Konrada zarejestrował wszystko to w niecałą sekundę - tę samą sekundę, w której przerzucił miecz do lewej dłoni, prawą sięgnął do ukrytej pod płaszczem kabury, wydobył z niej nową broń, wycelował i wystrzelił. Była to jednoręczna kusza o precyzyjnie wykonanym mechanizmie, składającym się z mosiężnych kółek i stalowych trybów. Piętnastocentymetrowy bełt tkwił już na miejscu, cięciwa z drutu była naciągnięta. Konrad ćwiczył posługiwanie się tą bronią przez ostatni tydzień. Gaxar mógł być Szarym Prorokiem, ale nie miał wystarczająco szybkiego refleksu, aby się uratować. Pocisk trafił go w prawe oko, odrzucając do tyłu. Próbował wyszarpnąć bełt prawą ręką - ale kikut nie był wystarczająco sprawny. Bez najmniejszego dźwięku powoli przewrócił się i zastygł w bezruchu.

Rozległ się straszliwy wrzask, ryk do tego stopnia mrożący krew w żyłach, że Konrad zamarł na chwilę. Krzyczał Srebrne Oko, zrozpaczony śmiercią swego pana. Szczuroczłek rzucił się w stronę Konrada, ale oficer z Altdorfu zastąpił mu drogę. Ich miecze uderzyły o siebie. Konrad odrzucił kuszę i skoczył do przodu, tnąc mieczem atakującego go pierwszego karłowatego drapieżnika. Odcięta głowa stwora wrzeszczała, lecąc przez kryptę. Konrad zabijał blade obrzydlistwa, rojące się w jaskini. Skakały na niego ze skał, usiłując wbić mu pazury w twarz. Inne chwytały go za nogi, szarpiąc jego ciało, próbując przewrócić swoją masą. Odrzucał je kopniakami, odrywał od siebie, ciął i uderzał sztychem, rozdeptywał. Dźwięki, które wydawały umierając, były jeszcze gorsze od odgłosów ich uczty. Dotarł do Litzenreicha i pochylił się, wyrywając mu knebel z ust. W tym czasie kilka skarłowaciałych mutantów skoczyło na niego i omal nie stracił równowagi. Przy tej liczbie wrogów, gdyby znalazł się na ziemi, nie miałby najmniejszej szansy. - Magia! - wrzasnął. - Czar! - Uwolnij mi rękę - poprosił słabym głosem czarownik. Konrad odrzucił niebezpieczny ciężar. Jego miecz zawirował. Kilka zniekształconych głów odpadło, rozbryzgując naokoło krew. Znowu pochylił się, na próżno usiłując wyciągnąć palcami gwóźdź z prawej dłoni Litzenreicha. - Ręka, pociągnij rękę! Konrad spełnił polecenie i choć na ćwieku pozostały fragmenty kości i skrwawionego ciała, dłoń maga odzyskała swobodę ruchów. Czarownik krzyknął, podniósł gwałtownie prawą rękę i jego wrzask obniżył tonację, przemieniając się w zaklęcie. Z zakrwawionego wskazującego palca strzeliła błyskawica. Inkantacji odpowiedział szaleńczy wrzask, gdy pierwszy dręczyciel przemienił się w ognistą kulę. Potem zaczął płonąć następny, za nim jeszcze jeden, aż całą jaskinię wypełnił odór palonego mięsa. Konrad przeszedł teraz do Ustnara, zabijając po drodze kolejnych przygarbionych troglodytów. Wsunął klingę pod główkę ćwieka tkwiącego w przegubie krasnoluda, oparł sztych o ziemię i podważył gwóźdź. Ustnar wyciągnął uwolnioną rękę, schwycił jednego z napastników za gardło i zgniótł mu grdykę, gdy tymczasem Konrad uwalniał mu drugą dłoń. Wstrętnych stworów było coraz mniej, a mimo wszystko atakowały z taką samą szaleńczą wściekłością. Gdy Konrad uwalniał drugą nogę Ustnara, Litzenreich zdołał oswobodzić się i wstał. Miecz Konrada pękł na pół, kiedy ostatni ćwiek wyłaził ze skały. Rozejrzał się wokoło. Oficer z Altdorfu leżał na ziemi i wygląd jego skulonego ciała świadczył o tym, że nie żyje. Nigdzie nie było widać Srebrnego Oka ani Gaxara. Skaven musiał uciec, zabierając ze sobą ciało pana. Postaci na skalnej półce również chyba zniknęły. Wszyscy pigmejscy mutanci albo już nie żyli, albo stawali się ofiarami ognistej zemsty Litzenreicha i teraz umierali w płomieniach, wypełniając powietrze odorem spalonego ciała.

Konrad, Litzenreich i Ustnar stali, spoglądając na siebie. Krew ciekła z ich ran. Byli sami wśród śmierci i zniszczenia. Słychać było tylko ich ciężkie oddechy i dziecięce kwilenie śmiertelnie rannych bestii. Nagle rozległ się jeszcze inny dźwięk. Dobiegał z głębi jednego z tuneli prowadzących do krypty. Konrad rozpoznał go bez trudu - były to bojowe okrzyki zwierzołaków Chaosu. Ale te zwierzołaki nie będą karłowate ani bezbronne i będzie ich więcej niż da się policzyć. - Rzeka! - rozkazał Konrad. - To nasza jedyna szansa wydostania się stąd! Podbiegli do brzegu. Rzeka wydawała się niczym nie różnić od innych, a jej pokryta pianą woda pędziła korytem wyżłobionym w skale i znikała w niskim otworze na skraju krypty. - Nienawidzę wody! - burknął Ustnar. I wskoczył w fale. Zniknął pod powierzchnią i pojawił się po kilku sekundach w połowie drogi do ściany krypty. Litzenreich jakby się wahał, więc Konrad popchnął go ręką. Czarownik wpadł do wody, a potem jego podskakująca na falach głowa przepadła w głębi tunelu. Konrad odrzucił hełm, zerwał płaszcz i ściągnął półpancerz. Zrzucił kopniakiem jeden but, ale na pozbycie się drugiego nie starczyło już czasu. Dostrzegł w jednym z korytarzy błysk czerwonych oczu, po czym pojawiła się następna para, a za nią jeszcze jedna. Wskoczył do rzeki i nie wynurzał się, pozwalając, aby szybki nurt niósł go w stronę tunelu. Na chwilę przed zniknięciem w otworze Konrad uniósł głowę nad powierzchnię i rozejrzał się. Na skalnej półce w dalszym ciągu znajdowały się dwie postaci. Teraz mógł dokładnie im się przyjrzeć. Jedną z nich był Czaszkolicy. Tym razem nie mógł się mylić. Mimo upływu pięciu lat pamiętał go, jakby to było wczoraj. To samo chude ciało, ta sama łysa głowa, która zdawała się nie mieć ciała na kościach. U jego boku stał ktoś, kogo Konrad również nie widział pięć lat, ale także nigdy nie mógłby zapomnieć, aczkolwiek z zupełnie innego powodu. Teraz była starsza, ale również poznał ją natychmiast. Na krótką chwilę ich oczy spotkały się. Jego - zielone i złote, jej - czarne jak węgiel Elyssa… W tej samej chwili wezbrany nurt wody wciągnął Konrada w mrok tunelu i było to wszystko, co mógł sobie potem przypomnieć. Pamiętał. Przez ponad pięć lat wierzył, że Elyssa nie żyje, że została zamordowana, gdy ich wioskę napadła i całkowicie zniszczyła pustoszącą kraj armia zwierzołaków. Aż do tej pory Konrad był przekonany, że tylko jemu udało się ocaleć. Atak miał miejsce pierwszego dnia lata, w święto Sigmara. Kilkanaście godzin

wcześniej Konrad próbował opuścić wioskę, ale nie udało mu się przemknąć przez otaczający dolinę pierścień wrogich wojsk. Ubrany w skórę zabitego zwierzołaka i zmuszony do powrotu przez plemię skavenów, stał się świadkiem całkowitego zniszczenia jedynego domu, jaki kiedykolwiek miał. A później, przemykając wśród ruin i zgliszcz, dotarł wreszcie do dworu, łudząc się nadzieją, że może zdoła ocalić dziewczynę. Ale dom rodziny Kastringów też płonął i w jego wnętrzu nikt nie mógł przeżyć. Żaden człowiek. Ale spomiędzy szalejących płomieni wyłoniła się nie tknięta żywiołem, przypominająca szkielet nieludzka postać. Konrad nazwał ją w myśli Czaszkolicym. Uniósł łuk i wysłał jedną ze swoich czarnych strzał w serce stwora. Gdyby wychudzona postać była człowiekiem, zginęłaby natychmiast. Ale Czaszkolicy jedynie wyciągnął strzałę z nagiej piersi… na której nie pojawiła się krew, nie było widać rany. Konrad odwrócił się i uciekł. On ocalał, ale nikt inny nie miał najmniejszej szansy. Był o tym przekonany. Elyssa… Elyssa, która była pierwszą i, jak do tej pory, jedyną miłością Konrada. Elyssa, która nadała mu imię. Elyssa, która odmieniła jego życie. I która ofiarowała mu kołczan, łuk oraz strzały, a każdy z tych przedmiotów nosił na sobie tajemniczy herb. Taki sam jaki widniał na tarczy, którą obecnie posługiwał się Srebrne Oko. Czaszkolicy musiał więc pojmać dziewczynę i dla jakichś szatańskich celów zachował ją przy życiu aż do tej chwili. Po niepowodzeniu sprzed pięciu lat miał jeszcze jedną szansę ocalenia Elyssy. Zapuścił się w labirynty pod Altdorfem, aby wydostać Litzenreicha i Ustnara z cel, do których zostali wtrąceni przez władze miasta. Miał dług wdzięczności wobec Ustnara, jeżeli nie wobec obydwu więźniów. Krasnolud był jedynym ocalałym członkiem grupy, która wyrwała go ze szponów Gaxara i uwolniła z więzienia, do którego wtrąciły go podstępne machinacje maga poszukującego spaczenia skavenów. Konrad jednak za późno dotarł do Litzenreicha i Ustnara. Tym razem oni znaleźli się w mocy Szarego Proroka. Konrad był pewien, że zabił Gaxara. Ale Srebrne Oko uciekł, zabierając tarczę, z powodu której Konrad ścigał obu skavenów od Middenheimu do stolicy Cesarstwa. Teraz jednak nie miała ona żadnego znaczenia, podobnie jak Litzenreich i Ustnar. Liczyła się jedynie Elyssa. Chciał wrócić, popłynąć z powrotem do krypty, w której widział dziewczynę, ale prąd wody był zbyt silny i niósł go nieubłaganie wąskim przepustem. Uświadomił sobie, że to Elyssa nauczyła go pływać. Wniosła tak wiele do jego życia, że z trudem przypominał sobie cokolwiek sprzed dnia, w którym się spotkali. Zupełnie jakby do tamtego momentu nie żył prawdziwym życiem.

Była córką pana włości, a on chłopskim wyrostkiem, który pracował w gospodzie. Ocalił jej życie, zabijając zwierzołaka, który zaatakował ją na skraju lasu. W zamian za to dała mu osobowość… ale w dalszym ciągu nie wiedział, kim naprawdę był ani skąd pochodził. Szalejący nurt nie wypełniał całkowicie tunelu i gdy Konrad wypłynął na powierzchnię starał się trzymać usta zamknięte i oddychać jedynie przez nos. Część ścieków stolicy była odprowadzana do podziemnej rzeki, ale nie była to jednak najbardziej zapaskudzona woda, w jakiej zdarzyło mu się pływać. Nie widział niczego w ciemności i większość czasu przebywał pod wodą, obijając się o kamienie po obu stronach tunelu. Doszedł do wniosku, że lepiej narazić się na obrażenia kończyn, niż rozwalić sobie głowę o obniżające się nagle sklepienie. Gdy po raz trzeci wypłynął, aby nabrać powietrza, zauważył, że ciemność przed nim nie jest już tak kompletna. Była noc i mógł zbliżać się do miejsca, w którym rzeka wypływała spod miasta. Skoro tak, wyjście mogła zamykać brona, rodzaj przegrody, która pozwalała swobodnie przepływać wodzie, ale jednocześnie uniemożliwiała intruzom przedostanie się do miasta systemem kanalizacyjnym. Poza tym przy wylocie kanału mogły być wystawione straże. Przecież gdy Konrad i oficer zobaczyli, że dwie cele na dolnym poziomie wojskowego więzienia są puste, dowódca straży wydał rozkaz, by Litzenreichowi i Ustnarowi uniemożliwiono ucieczkę podziemną rzeką. I teraz zapewne wartownicy czekali na każdego, kto wyłoni się z ujścia tunelu. Po raz pierwszy, zamiast pozwolić unosić się prądowi, podjął próbę zmniejszenia prędkości, z jaką niosła go woda. Nurt był zbyt silny, by płynąć w przeciwną stronę, ale postanowił spróbować. Zwolnił nieco, ale różnica była niemal niezauważalna. Wyciągnął na oślep rękę, w nadziei, że uda mu się złapać jakiś występ skalny i zatrzymać. W przeciwnym razie wkrótce i tak zakończy swój spływ, rzucony na kraty czy jakąkolwiek inną przegrodę zamykającą wylot tunelu. Czerń zmieniła się w szarość i wydało mu się, że widzi zarys otworu. Gdzie są Litzenreich i Ustnar? Czy potężny nurt cisnął nimi o grubą siatkę i uderzenie odebrało im przytomność? A może prąd wody wciągnął ich pod powierzchnię i utonęli? Szarawa plama zbliżała się coraz bardziej, w miarę jak prąd zdawał się unosić Konrada ze wzrastającą szybkością. A potem dostrzegł odległy blask. Albo na zewnątrz tunelu było już jasno, albo były to pochodnie oczekujących strażników. Obrócił się tyłem, przygotowując na nieuniknione zderzenie z metalowymi prętami stanowiącymi część systemu obronnego miasta. I nagle znalazł się na zewnątrz tunelu. Przegradzająca podziemną rzekę krata z zaostrzonych prętów była rozerwana i wygięta na zewnątrz. Był to niewątpliwie rezultat działania magii Litzenreicha. Teraz znajdował się w o wiele szerszej i głębszej rzece. Musiał to być Reik. Wydostał się z Altdorfu, poza obręb miejskich murów. Ujrzał latarnie przy wylocie tunelu i trzymające je niewyraźne postacie, usłyszał głosy… i nagły okrzyk.

- Tam! Jeszcze jeden! Zanurkował gwałtownie i strzała uderzyła w wodę tuż przy jego twarzy. Woda zmieniła tor jej lotu i grot minął ramię Konrada o parę centymetrów. Kolejna strzała przemknęła koło jego piersi. Konrad zanurzył się głębiej, zawrócił i zaczął płynąć pod prąd, w stronę miasta. Miał nadzieję, że żołnierze nie spodziewali się takiego wybiegu. Nurt nie był tak silny jak w podziemnej rzece. Przez chwilę zastanawiał się, o co chodzi żołnierzom, ale w zaistniałej sytuacji wolał nie wdawać się z nimi w dyskusję. Jego pierwotny plan zakładał uwolnienie Litzenreicha i Ustnara z cel, a potem wspólną ucieczkę z miasta. Nie miał powodu zatrzymywać się dłużej w Altdorfie - było mało prawdopodobne, by przebywał tu Srebrne Oko - a udzielenie pomocy w ucieczce dwóch więźniów oznaczało, że sam również nie mógł zostać. Teraz jednak musiał powrócić, dostać się z powrotem do stolicy ; Cesarstwa, gdzie Czaszkolicy więził Elyssę. Przestał płynąć i odwrócił się na plecy. Ostrożnie unosząc twarz ponad powierzchnię wody, złapał oddech. Był gotów w każdej chwili ponownie zanurkować. Zobaczył światła jakieś czterdzieści metrów w dole rzeki, na drugim brzegu. Chwilowo był bezpieczny i miał nadzieję, że mag i krasnolud również. Wymknięcie się patrolowi milicji nie powinno sprawić Litzenreichowi specjalnego problemu. Chociaż on i Ustnar byli ranni, nadzy i bezbronni, znalazłszy się poza miastem, bez trudu mogli stawić czoło każdemu niebezpieczeństwu. Konrad bardzo by chciał, aby obaj byli tu razem z nim. Byliby bardzo pożytecznymi towarzyszami w czasie wyprawy w nie znaną sieć korytarzy pod miastem. Ustnar, ze względu na swoją znajomość tuneli i umiejętność walki, Litzenreich - dzięki wiedzy magicznej. Przez chwilę myślał o Wilku. Gdzie się obecnie znajduje? Może w Kislevie, na granicy? Czy granica nadal istnieje, czy też hordy z północy zalały już kraj? Ale gdyby sprawy ułożyły się aż tak źle, wiadomości dotarłyby już do Altdorfu i sierżant Taungar, werbując Konrada do gwardii cesarskiej, z całą pewnością wspomniałby o szykującej się kampanii. Płynął wolno w górę rzeki. Był to chyba najlepszy sposób przedostania się do stolicy, ale mury miasta znajdowały się daleko i najwyraźniej wcale się nie zbliżały. Nurt Reiku był jednak dość silny, a Konrad czuł ogarniające go coraz większe zmęczenie, zupełnie jakby walczył z jakimś bezlitosnym przeciwnikiem. Pamiętał, że przez rzekę przerzucono pływającą zaporę, uniemożliwiającą statkom dalszą żeglugę w górę Reiku bez zezwolenia i uiszczenia należnych opłat. Rzekę zawsze przegradzano na noc i widział, że cała ta jej część jest bardzo dobrze oświetlona. Z całą pewnością objęta była również stałym nadzorem, zwłaszcza po ogłoszeniu alarmu. Lepiej byłoby więc znaleźć jakąś inną drogę. Zaczął szukać miejsca, żeby wyjść z wody. Jednak brzegi nie opadały do rzeki w zwykły sposób. Nawet poza murami miejskimi

cały Reik był obramowany wysokimi nabrzeżami, do których cumowały statki i barki oczekujące na wpłynięcie do stolicy. Skierował się do północnego brzegu, który zdawał się mniej zatłoczony. Chociaż zdarzyło się tak wiele, uświadomił sobie, że minęła zaledwie godzina od chwili, gdy przyszedł do koszar. Było jeszcze stosunkowo wcześnie i na jednostkach zacumowanych wzdłuż rzeki panował dosyć ożywiony ruch. Musiał uważać, aby go nie zauważyli ani nie usłyszeli ludzie pełniący wachtę na pokładach statków i łodzi. Pomiędzy pełnomorskim żaglowcem kupieckim a skromną barką rzeczną widniała trzydziestometrowa luka i Konrad wpłynął w nią. Schwycił wystrzępioną linę, zwisającą z pachołka znajdującego się przy górnej krawędzi wysokiego na trzy metry nabrzeża. Przez kilka minut tkwił nieruchomo, unosząc jedynie głowę nad powierzchnię wody. Oparty o drewniane pale łapał oddech, rozglądając się jednocześnie wokoło i w górę, aby zorientować się, czy został zauważony. Noc była ciemna, żaden z księżyców jeszcze nie wzeszedł. Wreszcie zaczął wychodzić z wody. W większości wypadków na taką wysokość wspiąłby się po linie w ciągu dwóch, trzech sekund. Był jednak wyczerpany, lina mokra i śliska, więc przebycie połowy drogi trwało dwa razy dłużej. Usłyszał nad sobą głosy. Podniósł wzrok i ujrzał patrzące na niego dwie twarze. Zamarł nieruchomo w nadziei, że może go nie zauważyli w ciemnościach. Wtedy jednak lina zakołysała się lekko i zaczęła unosić. Wciągali go na górę. Właśnie miał zamiar puścić ją i ponownie schronić się w rzece, gdy któryś z mężczyzn zawołał do niego. - Trzymaj się, stary! Wyciągniemy cię… Mówili z nieznanym akcentem. Nie byli altdorfskimi żołnierzami - zapewne marynarzami z odległej części Imperium, którzy uznali, że Konrad wpadł do rzeki z jakiejś zacumowanej wyżej łodzi. Zgubił but w tunelu i jedynymi przedmiotami, które mogły zdradzić jego obecny zawód, były pas i pochwa. Teraz, gdy nie miał miecza, były bez wartości. Jedną ręką rozpiął więc pas i upuścił go do wody. - Dobrze se radzisz, stary. Zara cie wyciągniem. Dwaj mężczyźni wyholowali go na górę i wyciągnęli ręce, aby złapać go pod pachy. Nie chcąc ryzykować, przyjął pomoc tylko jednego z nich. Gdyby to była pułapka, obezwładniliby go bez trudu. Sekundę lub dwie później był już na nabrzeżu. Marynarz puścił go i razem z kolegą spojrzeli na Konrada i wybuchnęli śmiechem.. - Dzięki - powiedział. Zatoczył się na bok, udając, że stara się złapać równowagę. - Nie mogę się przyzwyczaić, że ziemia nie rusza mi się pod nogami. - Taa - skinął głową ten, który złapał go pod ramię. - Wiemy. Gdzie twój statek? Konrad kciukiem wskazał w górę rzeki, w stronę miasta. - O tam, tam. Wszystko będzie w porządku. Dzięki. Nic mi nie jest. A może chcecie się napić? Może wpadlibyśmy gdzie na jednego, co? - Chiba kiedy indziej, stary - odparł drugi marynarz. - Widzi mi się, że masz już dosyć.

Pewnie nie chcesz jeszcze raz plusnąć w te wache, no nie? Konrad energicznie pokręcił kilkakrotnie głową. - Nie - oświadczył. - Nie. Nie. - cofnął się nieco, zataczając z lekka. - Ale następnym razem, następnym razem ja stawiam. Dobra? - Dobra. Pomachał swoim ratownikom i wolno ruszył wzdłuż nabrzeża. Domyślał się, że w dalszym ciągu go obserwują, sprawdzając, czy nie zboczy z kursu i nie wleci ponownie do Reiku. Dotarł na wysokość barki, odwrócił się, pomachał do nich i ruszył dalej. Gdy obejrzał się powtórnie, nie było ich już widać. Wyprostował się, otarł wodę z twarzy i zaczął się zastanawiać, w jaki sposób ponownie wejść do miasta. Altdorf był stolicą Cesarstwa. Nie zamykał wszystkich bram o zmierzchu. Jego obywatele wieczorem nie barykadowali się w domach z obawy przed stworami, wychodzącymi nocą na łowy. W mieście nie marnowano godzin ciemności, tak jak działo się to w wielu miejscowościach Cesarstwa. Altdorf czuł się bezpieczny, ponieważ było tam dość wojska, aby chronić ludzi przed jakimkolwiek niebezpieczeństwem. Istotnie, Altdorf nie musiał się obawiać niczego, co mogłoby mu zagrozić spoza miejskich murów, ale Konrad odkrył, że największe niebezpieczeństwo leży pod fundamentami stolicy. Szedł wzdłuż nabrzeża w stronę białych murów miasta, do miejsca, gdzie ostatnia potężna wieża wydawała się wyrastać z głębin rzeki. W normalnych okolicznościach nie miałby żadnych problemów z przekroczeniem bramy. Za kilka miedziaków łapówki dla wartowników marynarze, których statki cumowały w dole rzeki, wchodzili i wychodzili z Altdorfu o dowolnej porze. Najczęściej odwiedzanym przez nich miejscem była Ulica Setki Gospod, ale korzystali również z innych nocnych atrakcji, które największe miasto Cesarstwa miało do zaproponowania zarówno swoim mieszkańcom, jak i gościom. Ostrożnie, starając się trzymać w cieniu, Konrad zbliżył się do wejścia. Odniósł wrażenie, że brama rzeczna jest lepiej strzeżona niż było to konieczne. Jej otoczenie zostało dobrze oświetlone i widać było, że oprócz zwykłej straży służbę wartowniczą pełnią również żołnierze. Kilku marynarzy z rozmaitych krajów wykłócało się, chcąc opuścić miasto, ale zanim pozwolono im na to, każdy z nich był dokładnie przesłuchany i sprawdzony. Kilku mężczyzn nadchodzących z drugiej strony przepuszczono bez takich trudności. Milicja sprawdzała jedynie wychodzących. Najprawdopodobniej miała rozkaz znaleźć maga i krasnoluda. Gdyby Ustnar spróbował wyjść, nawet milicja nie miałaby problemu z rozpoznaniem zbiega. Konrad zastanawiał się, w jaki sposób mieli zamiar złapać czarownika. Być może na wartowni znajdował się jakiś mag, który mógł wykryć znajdującego się w pobliżu kolegę po fachu. Gdyby nie był przemoczony do suchej nitki i miał przy sobie kilka monet, wszedłby do stolicy zupełnie bez trudu, ale ociekał wodą i nie miał ani grosza. Złota korona, otrzymana od Taungara w chwili werbunku, przepadła. Teraz, w nocy i przy zaczynających się zimowych chłodach, jego ubranie długo nie wyschnie. Już dygotał z zimna i wiedział, że

musi jak najszybciej zmienić odzież. Konrad obserwował marynarzy, których wypuszczano z miasta. Najczęściej szli grupkami, on zaś potrzebował samotnego wędrowca, ponieważ swój plan musiał zrealizować szybko i po cichu. Poza tym ten, którego wypatrywał, powinien mieć mniej więcej jego wymiary. Czekał cierpliwie. Wreszcie z bramy wyłonił się marynarz, którego wzrost i tusza wydawały się odpowiednie. Szedł bardzo wolno, starając się zachować równowagę, ale mimo wszystko zataczał się lekko. - Skurwysyny - mamrotał pod nosem. - Altdorfskie skurwysyny - obejrzał się, popatrzył na miasto i splunął przez ramię. - Masz zupełną rację, stary - przytaknął Konrad, wychodząc z ciemności. - Taa - burknął pijany żeglarz. - Najpierw zabierają nam całą forsę, a potem nie chcą wypuścić z tego przeklętego miasta. - Jasne - oznajmił Konrad i objął mężczyznę za ramiona. - Jesteś cały mokry - zauważył marynarz, próbując się uwolnić, Konrad podniósł rękę, zakrył dłonią usta mężczyzny, aby go uciszyć, a potem wciągnął go w mrok. Żeglarz próbował się bronić, ale na próżno. Otrzymał szybkie uderzenie zaciśniętą pięścią w głowę i znieruchomiał. Sekundę później leżał już na ziemi. Jeszcze pół minuty i Konrad rozebrał go z wierzchniej odzieży. Potem sam szybko zerwał z siebie ubranie i nałożył koszulę, kurtkę, spodnie i buty pijanego marynarza. Przekonał się, że mężczyzna mówił prawdę. W Altdorfie dokładnie oczyszczono go z pieniędzy. Konrad zapiął klamrę marynarskiego pasa i obejrzał przypięty do niego sztylet. Miał krótkie, wąskie ostrze i zapewne właściciel używał go do patroszenia ryb. Odciął z nowej kurtki metalowe guziki. Udając monety, powinny mu; pomóc dostać się do miasta. Miał nadzieję, że strażnicy nie będą mieli ochoty ścigać go z powodu kilku groszy. Gdyby jednak okazało się inaczej, tym gorzej dla nich. - Dzięki, kolego - szepnął do leżącego marynarza. - W Altdorfie wszyscy jesteśmy skurwysynami. Naciągnął mocniej czapkę na mokre włosy i podszedł do bramy, ściskając w dłoni trzy lśniące, metalowe guziki. Odzież leżała na nim w miarę dobrze, chociaż buty były luźne i ocierały kostki nóg. Wartownik w bramie ledwo spojrzał na Konrada i gestem kazał mu iść dalej. - Jakoś nie zgarniacie dzisiaj zbyt wiele, Haraldzie - usłyszał żołnierza, zwracającego się do jednego z wartowników. - Szkoda, że wy, chłopaki, nie możecie postać tu każdej nocy - odparł wysoki mężczyzna z mosiężną odznaką. - Ale przypuszczam, że gdybyście to robili, wojacy, sami zaczęlibyście brać swoją działkę. Konrad minął obu oficerów i znalazł się ponownie za murami Altdorfu.

Rozdział drugi Konrad zdawał sobie sprawę, że jedynym sposobem powrotu do podziemnej jaskini, w której widział Elysse i Czaszkolicego, jest powtórne przebycie tej samej trasy. Wiedział, że jeśli nawet odnajdzie drogę do jaskini, na pewno dawno już ich tam nie będzie, ale musiał podjąć tę próbę. Oznaczało to, że musi wrócić do budynku dowództwa, a stamtąd zejść na dół przez wojskowe więzienie. Spodziewał się, że w koszarach będzie panowało zamieszanie. Być może zwierzołaki, które słyszał w tunelu, spróbowały nawet przedrzeć się do stolicy. Gdy dotarł do bramy, przez chwilę obserwował, stojąc ukryty w cieniu. Odniósł wrażenie, że panuje tu taki sam spokój jak w czasie jego pierwszego przybycia na kwaterę. Dwaj piechurzy pilnowali otwartej bramy, ale stali oparci o mur i rozmawiali ze sobą po cichu. Wszystko wskazywało na to, że nikt w pełni nie uświadomił sobie znaczenia tego, co się stało. Zbiegło dwóch więźniów, a oficer, który odkrył ucieczkę, wyruszył na ich poszukiwania, wydawszy uprzednio rozkazy, żeby pilnowano wszystkich wyjść z miasta. Oficer jednak nie żył, a wiadomość o jego śmierci mogła jeszcze tu nie dotrzeć. Może przypuszczano, że w dalszym ciągu ściga zbiegów, podążając za nimi przez podziemny labirynt. A jeżeli odnaleziono jego ciało, nie natrafiając na żaden ślad stworów, uznano, iż został zamordowany przez Litzenreicha i Ustnara. Gdyby bowiem wiedziano, że oficer padł ofiarą skavenów, a horda stworów Chaosu jest tak blisko, wtedy koszary byłyby postawione na nogi i wszystkie siły wojskowe Altdorfu szykowałyby się do wzięcia udziału w wyprawie przeciwko podstępnym najeźdźcom. Infiltracja skavenów wciąż była tajemnicą, nikt o niej nie słyszał. Wydawać się mogło, że wie o niej tylko Konrad. Może to i lepiej. W pojedynkę będzie miał chyba większą szansę odnalezienia Elyssy. Wielka wyprawa odwetowa niewątpliwie wywołałaby przedwczesny alarm i ci, w których niewoli znajdowała się dziewczyna, mieliby wystarczająco dużo czasu, aby uciec ze swoją zakładniczką. Konrad musiał przedostać się pod miasto przez lochy pod koszarami. Tam również mógłby się zaopatrzyć w niezbędną broń i zbroję. Poprzednio nie miał kłopotów z wejściem do koszar, ale wtedy ubrany był w mundur gwardii cesarskiej, a na hełmie powiewał mu szkarłatny oficerski pióropusz. Teraz jednak jego cywilna odzież wyglądała o wiele mniej imponująco. Zdjął czapkę i wetknął ją do kieszeni. Jego włosy były ścięte tak krótko, że już zdążyły wyschnąć, a tego rodzaju fryzura dobrze pasowała do ascetycznego wyglądu typowego dla kadry oficerskiej altdorfskich pułków. Konrad zbliżył się ukradkiem do kwatery głównej milicji. Teraz cofnął się do miejsca, w którym nie był już widoczny od strony wejścia, a potem wyprostował się i stukając obcasami tak głośno, jak potrafił, ruszył zdecydowanym krokiem w stronę bramy.

- Baa…czność! - rozkazał. Słysząc rozkaz, dwaj wartownicy wyprężyli się, gdy Konrad wyłonił się z mroku. - Na wprost patrz! - polecił. Obydwaj patrzyli obok niego, trzymając w wyprostowanych prawych rękach halabardy pochylone dokładnie pod tym samym kątem. Konrad przeszedł między nimi przez bramę i przeciął dziedziniec, kierując się w stronę ceglanego budynku wartowni. Kolejny wartownik stał przy drzwiach i uważnie obserwował Konrada zbliżającego się do niego pewnym krokiem. - Kto idzie? - zapytał, kładąc dłoń na rękojeści miecza. - Panie! - warknął Konrad. - Zwracaj się do mnie „panie”, albo ukarzę cię za bezczelność. - Panie! - powtórzył strażnik, stukając obcasami. Zerknął w stronę wartowni. Był to ten sam żołnierz, który pełnił służbę wtedy, gdy Konrad przybył tu po raz pierwszy. - Spocznij - rzucił łagodniejszym tonem Konrad. - Oczekuje mnie twój dowódca. Gdy zrównał się ze strażnikiem, ten odwrócił się, żeby go przepuścić. - Znam cię! - powiedział nagle. Był bardzo spostrzegawczy. Rozpoznał Konrada w słabym świetle, mimo że miał on wtedy na sobie zupełnie inną odzież i jego twarz częściowo przesłaniał hełm. Wartownik zdążył do połowy wydobyć miecz z pochwy, ale Konrad trzymał już w dłoni sztylet marynarza. Korpus strażnika chroniony był pancerzem oraz kolczugą, więc ręka Konrada wystrzeliła do góry, zadając pchnięcie w gardło. Nie miał czasu na półśrodki. Strażnik zginął, ponieważ zbyt dobrze pełnił służbę… i ponieważ nie był wystarczająco szybki. Konrad zacisnął dłoń na ustach żołnierza, aby uciszyć jego ostatni okrzyk, i podtrzymał osuwające się na ziemię ciało. Potem wyjął ofierze miecz z ręki. Trzymając w jednej ręce miecz, a w drugiej sztylet, przebiegł przez drzwi wejściowe. - Gunther? Co się dzieje? Konrad dostrzegł wewnątrz budynku najpierw jedną postać w zbroi, zmierzającą w stronę wejścia, a potem następną. Był pewien, że upora się z obydwoma, zanim zorientują się, co się dzieje, ale nie wiedział, ilu jeszcze żołnierzy jest w środku. Chciał przedostać się bezgłośnie, przemknąć niepostrzeżenie przez koszary i dostać się do położonych w dole tuneli. Gdyby nawet przedarł się przez tak wielu przeciwników, stałby się zwierzyną, a nie myśliwym. Sprawa była już przegrana, należało się wycofać. Machnął mieczem, przecinając linę, podtrzymującą wiszącą nad wejściem lampę oliwną. Gdy spadła na ziemię, kopnięciem posłał ją w głąb wartowni. Tam rozleciała się na kawałki, oblewając płonącą cieczą podłogę i ściany. W ciągu kilku sekund pojedynczy płomień przerodził się w szalejący pożar. Konrad odwrócił się i popędził w stronę głównej bramy. Dwaj wartownicy zaczęli rozglądać się wokoło.

- Pali się! - wrzasnął, biegnąc w ich stronę. - Pali się! Żołnierze rzucili się w stronę ognia. Jeden z nich nagle zatrzymał się i krzyknął w stronę kolegi, który również się zawahał. - Zostańcie na posterunkach! - zawołał Konrad. - Ogłoszę alarm. Zanim zdołali wrócić, podjąć decyzję i zagrodzić mu drogę, Konrad przebiegł obok nich i znalazł się na placu przed bramą. Nie zwalniał tempa do chwili, gdy znalazł się w odległości kilku przecznic. Dopiero wtedy oparł się o mur piekarni i rozejrzał. Nie było śladu pościgu, ale widział chmurę gęstego, czarnego dymu unoszącego się wolno w ciemne niebo. Zastanawiał się, co robić dalej. Musiał pozostać w Altdorfie ze względu na Elyssę. Jedynym znanym mu miejscem w stolicy był Pałac Cesarski. Mógłby powrócić i dalej służyć w cesarskim elitarnym oddziale wojskowym udając, że wydarzenia kilku ostatnich godzin nie mają żadnego związku z jego osobą. Konrad ruszył w powrotną drogę do koszar gwardii cesarskiej. Wybrał okrężną, dalszą trasę przez most Karla-Franza, prowadzący do południowej części miasta. Wciąż zaciskał w dłoni miecz wartownika. I nagle uświadomił sobie, że w obecne tarapaty wpędziła go broń innego poległego żołnierza. Gdy wziął udział w szturmie na fortecę skavenów położoną głęboko pod Middenheimem, walczył mieczem należącym do jednego z żołnierzy miasta-fortecy - tego, którego zabił. Gaxar i Srebrne Oko uciekli z podziemnej kryjówki, zabierając ze sobą więźnia, który według Litzenreicha był sobowtórem samego cesarza. Konrad wiedział, że Gaxar potrafił tworzyć ożywieńców, będących idealnymi replikami ludzi, ponieważ sam stoczył pojedynek z taką właśnie kopią - dziełem Szarego Maga. Jeżeli Gaxar rzeczywiście stworzył replikę Karla-Franza, uczynił to z jednego tylko powodu. Aby dokonać zamiany na tronie Cesarstwa… Litzenreich stwierdził wówczas, że Gaxar musi udać się do Altdorfu poprzez podziemia skavenów, labirynt tuneli, który łączył wszystkie miasta i miasteczka, nękane przez szczuroludzi. Tą samą drogą chciał powędrować Konrad, aby odnaleźć Srebrne Oko, a zwłaszcza jego tarczę z herbem, który znajdował się na łuku, kołczanie i strzałach. Konrad był przekonany, że tajemniczy złoty symbol - pięść w pancernej rękawicy pomiędzy dwiema skrzyżowanymi strzałami - ma niezwykłe znaczenie. Uważał, że gdyby zdołał dowiedzieć się czegoś o tych fragmentach uzbrojenia, a może nawet ustalić tożsamość ich poprzedniego właściciela, rozwiązałby zagadkę własnego pochodzenia. Zdarzenia w Middenheimie zmusiły również Litzenreicha do opuszczenia Miasta Białego Wilka. Wyruszył do Altdorfu, aby kontynuować badania nad zastosowaniem spaczenia. W rezultacie Konrad, Litzenreich i Ustnar, jedyny pozostały przy życiu członek krasnoludzkiej służby maga, przybyli do Altdorfu tym samym dyliżansem. Ale po przyjeździe krasnolud i czarownik natychmiast zostali aresztowani za złamanie cesarskiego prawa. Używanie spaczenia było zakazane, chyba że robiono to w służbie Cesarstwa. Karą

była śmierć i z Middenheimu wysłano wiadomość, że na wolności znajdują się dwaj niebezpieczni przestępcy. Nie było nakazu aresztowania Konrada, ponieważ nikt nie wiedział, że towarzyszy Litzenreichowi, a nikomu poza tą trójką nie udało się przeżyć bitwy w zorganizowanej przez Gaxara rafinerii spaczenia. Ale sierżant Taungar z gwardii cesarskiej zauważył, że Konrad ma miecz z symbolem wilczego łba oznaczającym, że broń pochodzi z middenheimskiego pułku. Taungar znał Konrada z czasów, gdy razem walczyli w Kislevie, podczas oblężenia Praag. Sierżant wiedział, jak doskonałym wojownikiem jest Konrad i chciał go zwerbować do gwardii cesarskiej jako instruktora. W zamian obiecał zachować dyskrecję w sprawie middenheimskiego miecza. Takie rozwiązanie odpowiadało Konradowi. Musiał zatrzymać się w Altdorfie, ale nie miał zamiaru przebywać w szeregach gwardii zbyt długo. Wydawało się również, że niewiele dłużej potrwa jego przynależność do straży przybocznej cesarza. Miecz strażnika był funkcjonalną bronią, może jedynie trochę za ciężką i nie najlepiej wyważoną. Nie mógł się równać z klingą, którą walczył w podziemiach Middenheim, ani z mieczem gwardii cesarskiej, który pękł, gdy podważał ostatni gwóźdź, którym przybito Ustnara do ziemi. Na moście było pusto. Konrad przechylił się nad balustradą i upuścił oręż wartownika w ciemne wody Reiku. Nie cierpiał być bez broni, ale ponieważ nóż marynarza również przestał być użyteczny, postąpił z nim tak samo. Wyciągnął czapkę z kieszeni kurtki i nałożył ją na głowę. Może, jeżeli ktoś go zauważy, pomoże ona ukryć jego tożsamość. Gdy naciągał wełnianą czapkę niemal na same oczy, spostrzegł krew na prawej ręce i przedramieniu. Należała do wartownika. Zdjął kurtkę i najlepiej jak potrafił wytarł skórę rękawem, plując na grzbiet dłoni, aby zmyć zaschniętą krew, a potem rzucił kurtkę przez balustradę mostu. Luźne buty za bardzo hałasowały, więc także wylądowały w rzece. Bruk był lodowato zimny i para oddechu unosiła się przed nim chmurą, gdy ponownie ruszył w stronę pałacu. Potężny budynek był czarnym cieniem na nocnym niebie, a sylwetka wieży rysowała się ostro na tle otaczających ją gwiazd. Wejście do koszar, w których służył, mogło być bardziej kłopotliwe niż dostanie się do wojskowej kwatery głównej. Mógł bez problemów przejść przez bramę, ale wtedy musiałby tłumaczyć, co się stało z jego mundurem. Wychodząc kilka godzin temu nie planował powrotu, a więc teraz musiał sprawiać wrażenie, że w ogóle nie opuszczał kwatery. Nie miał przepustki i nigdzie nie rejestrowano jego wyjścia. Wartownicy, którzy widzieli jak przechodził przez bramę, nie podejrzewali, że wychodzi bez zezwolenia. Nie musieli więc meldować o tym fakcie, a jeżeli dopisze mu choć trochę szczęścia, nikt nie będzie ich przesłuchiwał. Idąc na bosaka, Konrad czuł się tak, jakby cofnął się do czasów, gdy w jego życiu jeszcze nie było Elyssy. Nadal bez trudu zamieniał się w cień wśród cieni i umiał poruszać się cicho, niewidocznie. Dzięki temu karczmarz, u którego wtedy służył, nigdy nie orientował się, gdzie jest jego posługacz. Potem, przez pięć lat pracy dla Wilka, nauczył się również umiejętności maskowania i podstępów niezbędnych, by przeżyć w Kislevie, na granicy pomiędzy ludzkością a nieludzkością.

Konrad często przenikał przez stanowiska wroga i chociaż wrogowie byli podludźmi, ich zmysły często przewyższały ludzkie. Nazywano ich zwierzołakami, ponieważ nie dysponowały żadnymi szlachetnymi cechami rodzaju ludzkiego, ale były czujnie jak bestie. Lepiej widziały w ciemnościach, słyszały niemal niesłyszalne dźwięki, ich węch wyczuwał najsłabszy nawet zapach przeciwnika. Tę ostatnią przewagę niwelowano tłumiąc go innym, bardziej intensywnym odorem. Nie raz Konrad ukrywał swoje człowieczeństwo pod zapachowym kamuflażem zwierzęcej krwi. Tej nocy jego przeciwnik nie miał tak wyostrzonych zmysłów. Strażnicy w pałacu byli tylko ludźmi, a poza tym jego kolegami. Ale gdyby popełnił błąd i dał się zauważyć, mógł się spodziewać tylko jednego. Na intruza czekał bełt wystrzelony bez ostrzeżenia z kuszy. Gdy po raz pierwszy znalazł się w obrębie murów fortecy, przede wszystkim zbadał cały system obrony. Ta wiedza mogła się przydać, gdyby zaistniała konieczność opuszczenia tego miejsca w pośpiechu. Znał już wszystkie stanowiska wartowników, wszystkie baszty obronne, wszystkie punkty obserwacyjne. Pory patroli często ulegały zmianie, także zmiany wart przeprowadzano w nieregularnych odstępach czasu. Kiedy kilkakrotnie wyprawiał się, aby zbadać Altdorf, wychodził z pałacu własnymi, nieoficjalnymi drogami. Tym razem sytuacja wyglądała nieco inaczej. Wartownicy mieli zapobiec wtargnięciu intruzów, a nie wyjściu jednego z ich grona. Tej nocy nie mogło się zdarzyć nic, co zakłóciłoby rutynowe obchody patroli w obrębie cytadeli. Nic, co wzbudziłoby jakiekolwiek podejrzenia. Nie wolno mu było w żaden sposób zwrócić na siebie uwagi straży - ich służba musiała pozostać zwykłą rutynową sprawą - jak do tej pory. Przez jakiś czas obserwował główne wejście. Przyglądał się uważnie, gdy zatrzymano do kontroli dyliżans z ubranymi w liberię woźnicą i pocztylionem. Ruch był obecnie bardzo niewielki, ponieważ cesarz przebywał z wizytą w Talabheim. Konrad wiedział, że gdyby monarcha znajdował się w pałacu, pojazdy przyjeżdżałyby i wyjeżdżały aż do późnych godzin nocnych, a ambasadorzy, arystokraci, dworzanie, kupcy i służba kręciliby się, spełniając swoje obowiązki lub poszukując przyjemności. Wartownicy porozmawiali z woźnicą i pocztylionem, otworzyli drzwi pojazdu, zasalutowali i sprawdzili dokumenty pasażerów. Jeden z nich obejrzał spód dyliżansu, zanim w końcu strażnicy pozwolili mu przejechać przez dziedziniec. Widząc jak przeprowadzana jest kontrola, Konrad zrezygnował z tego sposobu przedostania się do środka. Ale do cytadeli można było przedostać się wieloma innymi drogami, nie tylko przez bramy. Wszystko sprowadzało się do wspinania i skoków, czekania i skradania się. Konrad wspinał się więc po zewnętrznej części muru pomiędzy dwiema basztami obserwacyjnymi, gdzie miał największe szanse przedostać się nie zauważony. Wdrapywał się wolno, sprawdzając każdy chwyt, każde miejsce, w które wczepiał się czubkami palców stóp. Wreszcie błyskawicznie przeskoczył przez parapet i wylądował na położonym niżej dachu stajni. Tutaj, leżąc nieruchomo na gontach, poczekał, aż strażnicy przejdą z jednego końca muru na drugi. Następnie wolno przedostał się przez dalsze dachy. Wspinał się na nie i ześlizgiwał w dół, kryjąc się za kominami, aż wreszcie zszedł na dół i przez strzelnicę przemknął do sali, w której był zakwaterowany.

Chociaż miał ten sam stopień, co inni rekruci, ze względu na przydzielone stanowisko instruktora walki i w uznaniu jego zasług wojskowych, Konradowi wyznaczono osobną niszę sypialną. Dostał się do niej nie zauważony przez nikogo, ale wciąż nie mógł pozwolić sobie na odpoczynek. Utracił miecz, hełm, zbroję, mundur i teraz musiał zająć się uzupełnieniem tych braków. * * * - Tyle lat służę w gwardii imperialnej, ale nigdy nie widziałem takiego apelu. Taungar chodził tam i z powrotem, patrząc z niedowierzaniem na żołnierzy ustawionych na dziedzińcu pałacowym do porannego przeglądu. - Zdarzało się, że moi ludzie tracili hełmy, gubili bluzy albo portki. Bywało, że przepadały im ostrogi. Od czasu do czasu któryś gubił prawie wszystko. Zapodziewały im się miecze, lance, sztylety, rękawice, buty, napierśniki, tarcze czy konie. Ale nigdy, nigdy nie zdarzyło mi się, aby tak wielu moich ludzi utraciło w tym samym czasie tak wiele przedmiotów! Brakuje całego, kompletnego munduru. Czy sam sobie odszedł? Czy to Dzień Błaznów? Na pewno nie. A nawet gdyby był, gwardia cesarska nie jest miejscem na urządzanie sobie kretyńskich dowcipów. Wcale mnie to nie bawi. I każdy, kto utracił choćby jeden kawałek galonu nie będzie śmiał się przez miesiąc! Dostanie zakaz opuszczania koszar, prace poza kolejnością i utraci miesięczny żołd - skoro ma taki talent do tracenia rzeczy. A poza tym, będzie musiał odkupić wszystko, co zgubił. Jak można od was oczekiwać, że ochronicie cesarza, skoro nawet nie potraficie upilnować mundurów, które łaskawie pozwolił wam nosić? Wy bezużyteczna bando niekompetentnych idiotów. Nie mam pojęcia, po co w ogóle pozwolono wam zaciągnąć się do gwardii. Nie nadajecie się nawet do służby w armii. Nie nadajecie się nawet do miejskiej straży. W swoim nowym mundurze Konrad patrzył obojętnie przed siebie, gdy Taungar przechodził przed nim, opieprzając ponad połowę swoich podkomendnych. Nie miał możliwości dotrzeć do magazynu kwatermistrza i zdobyć w nim brakujące umundurowanie i broń. Zamiast tego musiał skonfiskować wszystko, co mu było potrzebne u innych żołnierzy w sali sypialnej koszar - parę butów od jednego, pas od drugiego i tak dalej. W rezultacie skompletował całe oporządzenie. Wiele czasu zajęło mu upewnienie się, że wszystko dobrze na nim leży. Gdyby byli bardziej czujni, Konradowi nie udałaby się ta sztuczka, a oni uniknęliby kary. Wojskowa sprawiedliwość była subiektywna i surowa. Tylko tego mógł się spodziewać każdy, kto zaciągnął się do wojska. Być może będzie to dla nich pożyteczna lekcja. Uświadomią sobie, że nigdy nie powinni czuć się bezpieczni bez względu na to, gdzie się znajdują i że nigdy nie powinni nikomu ufać. Wszyscy stali w szyku, na baczność, bez napierśników, spodni czy też innych utraconych elementów wyposażenia. O świcie w koszarach zapanowało straszliwe zamieszanie, gdy przed świtem gwardziści zaczęli ubierać się po ciemku. Ci, którzy pierwsi zauważyli, że coś im zginęło, próbowali zdobyć brakujące elementy wyposażenia u mniej spostrzegawczych kolegów i wybuchło kilka bójek. Zaczęły się poszukiwania, ale bez rezultatów. Bo też i niczego nie można było znaleźć - Konrad wszystko miał na sobie.

- Ubiegłej nocy wojsku udało się podpalić własną wartownię - ciągnął dalej Taungar. - Gdybyście wy byli na ich miejscu, przypuszczam, że udałoby się wam spalić cały pałac! Z ich więzienia zbiegło dwóch więźniów, wartownik nie żyje, a oficer zaginął. Taungar zatrzymał się przed Konradem. - Twierdzą, że odpowiedzialność za wszystko, co się stało, ponosi członek gwardii cesarskiej - hełm Konrada nie był w stanie zasłonić wszystkich świeżych ranek i zadrapań na jego twarzy. Sierżant wpatrywał się w niego przez chwilę i dodał - Ale oczywiście wojacy kłamią, żeby ukryć własną nieudolność. A więc nie znaleziono poległego oficera i nie została przekazana żadna wiadomość o skavenach lub jakichś innych bestiach z piekła rodem gnieżdżących się w podziemiach Altdorfu. Nawet stolica Cesarstwa nie była bezpieczna przed tymi spłodzonymi przez ciemność stworami. A może właśnie ze względu na swoją stołeczność Altdorf stał się głównym ośrodkiem działań Chaosu? Miasto stało się stolicą Sigmara, gdy dwa i pół tysiąca lat temu zjednoczył on osiem zwalczających się ludzkich plemion. Wtedy nazywało się Reikdrof. W dalszym ciągu pozostawało sercem Cesarstwa - a najszybszym sposobem zabicia większości istot było zadanie im ciosu w serce. A to oznaczało zamach na samego cesarza, Karla-Franza z domu Wilhelma Drugiego. Może teraz, gdy cesarz znajdował się poza stolicą, nie było bezpośredniego niebezpieczeństwa. Jeżeli Gaxar zamierzał zastąpić Karla-Franza stworzonym przy pomocy swojej nekromantycznej sztuki sobowtórem, po śmierci Szarego Maga najprawdopodobniej zaniechano realizacji jego planu. Wszak Gaxar był jedyną istotą, która potrafiła kontrolować tego stwora, który teraz zapewne utracił już pozory życia. Litzenreich na pewno wiedziałby, jak przestawia się sytuacja. Swego czasu mag zapowiadał, że ma zamiar pokrzyżować Gaxarowi plan umieszczenia na tronie ożywionego czarami uzurpatora. Czarownik i Szary Prorok byli odwiecznymi wrogami. Zabity przez Konrada wartownik był jedynym człowiekiem, który mógłby go rozpoznać. Ani strażnicy przy bramie, ani towarzyszący mu żołnierz i oficer w lochach nie mieli czasu ani okazji, aby przyjrzeć mu się dokładniej. W każdym razie wszystko wskazywało na to, że cesarska gwardia nie potraktowała poważnie wysuniętych przez wojsko oskarżeń. Obie te formacje nie żywiły do siebie szczególnej sympatii. Ale Taungar patrzył na Konrada tak, jakby podejrzewał, że jego podwładny miał jakiś związek z wydarzeniami minionej nocy. - Wszyscy regulaminowo ubrani - polecił sierżant, ponownie rozpoczynając swoją wędrówkę tam i z powrotem wzdłuż szeregu - jeden krok wystąp! Konrad i siedmiu gwardzistów wykonało rozkaz. - Ty, ty i ty, za mną biegiem marsz! Konrad wraz z dwoma towarzyszami ruszył za sierżantem. Okazało się, że zostali członkami pocztu, który wspinał się dwieście stóp na przedostatni poziom pałacu, na ostatni bastion, gdzie - wysoko nad miastem, nad całym państwem - co ranka rozwijano cesarskie sztandary. W czasie całej dotychczasowej służby Konrada jeden z drzewców

zawsze pozostawał pusty. Był to złocony maszt flagowy, na którym podnoszono osobisty sztandar władcy, gdy ten przebywał w swojej rezydencji. W tym miejscu, nad którym górowało jedynie stanowisko obserwacyjne na wieży, miało się u stóp całe rozpościerające się w dole miasto. Konrad widział wojskowe koszary, choć nie dostrzegł już żadnego śladu pożaru. Ujrzał Reik i bramę w białych murach obronnych, przez którą powrócił do Altdorfu. Spoglądał ponad czerwonymi dachami murów i przez chwilę zastanawiał się, jak daleko do tej pory zdołali uciec Litzenreich i Ustnar. Miał wrażenie, że gdyby się pochylił, mógłby podnieść znajdujące się w dole budynki, jak domki dla lalek, i zobaczyć, gdzie Czaszkolicy ukrył Elyssę. Gdy uroczystość dobiegła końca i ostatnie nuty trąbki herolda wciąż odbijały się echem od widniejącej nieopodal kopuły katedry Sigmara, dowódca warty poprowadził żołnierzy spiralnymi schodami z powrotem w dół. Taungar i Konrad jako ostatni zaczęli tę długą wędrówkę i gdy przez chwilę byli sami, sierżant oznajmił: - Będę dziś wieczorem w „Wypoczynku Wędrowca”.

Rozdział trzeci Słowa Taungara nie były rzuconym mimochodem zaproszeniem towarzyskim. Sierżanci i szeregowcy nie nawiązywali przyjaźni, a „Wypoczynek Wędrowca” nie był knajpą, którą zazwyczaj odwiedzaliby członkowie gwardii cesarskiej. Konrad ubrany był tak jak w chwili przybycia do Altdorfu i miał przepustkę pozwalającą mu na opuszczenie koszar na cały wieczór. Szedł do gospody okrężną drogą, aż przez mosty: najpierw Sigmara, a potem Oswalda Bohatera. Przechodząc przez pierwszy z nich, wyrzucił resztę marynarskiej odzieży, którą po powrocie do koszar ukrył w sienniku. Wreszcie dotarł do karczmy. Lokal nie różnił się od tysięcy innych karczm. Był zatłoczony i gwarny, wszędzie słyszało się rozmowy, śmiechy i kłótnie. Ściany oraz sufit czarne były od odkładającej się przez dziesięciolecia sadzy, a powietrze przesycał zapach ale, kwaśny odór zwietrzałego piwa rozlewanego i wsiąkającego przez lata w podłogę, a także uderzający do głowy chmielowy aromat świeżego piwa, które wciąż warzono za salą dla gości. Początkowo nie zauważył Taungara, pomyślał więc, że sierżant jeszcze nie przyszedł. W końcu zobaczył go siedzącego w kącie. Przez moment miał jednak wątpliwości, czy rzeczywiście jest to jego dowódca. Niektórzy po zdjęciu zbroi wyglądali na mniejszych, ale nie Taungar. Nie był wprawdzie wysokim mężczyzną, ale dobrze zbudowanym i umięśnionym. Cywilna odzież dziwnie nie pasowała do jego wyglądu i pokrytej szramami twarzy. Mógł się ubrać jak doker albo robotnik, wybrał zaś strój bogatego kupca. Miał na sobie dobrze skrojoną kurtkę z filcu, dopasowane do niej spodnie, koszulę z niebieskiej satyny i żółtawy jedwabny szalik owinięty wokół szyi, spięty złotą spinką o jakimś skomplikowanym wzorze. Obcięte niemal tak samo krótko jak u Konrada siwe włosy były staranie wyszczotkowane. Na biodrze wisiała pochwa ze sztyletem o maksymalnej długości klingi, na jaką zezwalano cywilom. Rękojeść sztyletu sprawiała wrażenie wykonanej ze srebra. Palił fajkę, a na stole stał przed nim prawie pełen puchar wina. Konrad skinął głową na znak, że go poznaje i miał zamiar zawrócić w stronę beczek w drugim kącie sali, ale Taungar przywołał go skinieniem głowy. - Dziewko! - ryknął, jakby musztrował swój oddział. Konrad usiadł naprzeciwko swojego sierżanta. Po kilku minutach przez tłum przecisnęła się młoda dziewczyna, z trudem trzymając w rękach tacę zastawioną kuflami pełnymi piwa. Postawiła ją przed nimi na stole. Mogła mieć najwyżej jakieś dwanaście lat, prawie białe włosy a w jej wyglądzie było coś, co przypominało Konradowi osobę, o której wolałby nie pamiętać. Gdy stawiała przed nim kufel, jej łagodne, orzechowe oczy dostrzegły, że ją obserwuje. Uśmiechnęła się. Taungar zapłacił, a ona podniosła tacę i ruszyła dalej. Jej uśmiech był taki sam jak Krysten - ciepły, uczciwy, ale również kpiarski.

Krysten, którą niemal kochał, którą opuścił, gdy wyjechał z kopalni w poszukiwaniu świątyni krasnoludów. Schwytana wówczas przez armię najeźdźców z północy być może już nie żyła. Miał tylko nadzieję, że umarła szybko i bez cierpień. Nagle uświadomił sobie, jak bardzo ją kochał. Konrad podniósł kufel i jednym haustem opróżnił go do połowy. Taungar obserwował go przez chwilę, aż wreszcie się odezwał: - Czy chciałbyś mi powiedzieć, co się stało? Konrad wzruszył ramionami. - Nie musisz nic wyjaśniać, ale może będę w stanie ci pomóc. Konrad spojrzał na niego. Taungar był weteranem wielu kampanii, przeżył więcej niż Konrad mógł sobie wyobrazić. Służył we wszystkich zakątkach Imperium, walczył i zwyciężał wszelkiego rodzaju przeciwników. Ludzi i innych. Konrad rozejrzał się wokoło, przyglądając się siedzącym w karczmie gościom. Niektórzy z nich znajdowali się w zasięgu głosu. - Najlepszym miejscem do prowadzenia rozmów, których treść powinna zostać w tajemnicy, jest takie, w którym panuje hałas - stwierdził Taungar. - A najlepszym miejscem dla tych, którzy pragną być nie zauważeni, jest takie, gdzie jest pełno ludzi. A więc?.. Konrad wypił jeszcze jeden łyk piwa. - Chaos - oznajmił cicho i Taungar pokiwał ze zrozumieniem głową. Często używane słowo, ale niewielu rozumiało jego sens - nawet Konrad nie był pewien jego prawdziwego znaczenia. Zresztą większość ludzi w ogóle się nim nie interesowała. Zajęci swoimi codziennymi sprawami, nawet nie podejrzewali jego istnienia i nie zdawali sobie sprawy z jego wpływu na ich życie i cały świat. - Jest tutaj - dodał Konrad. - W Altdorfie. Taungar pociągnął ze swojej fajki i wypuścił dym pomiędzy zębami. - Wiem o tym - rzekł. - Od jak dawna? Od Praag? - Jeszcze wcześniej. I rozpoznałem wrogie siły, które przewodziły oblężeniu. Niemal zginąłem. Jestem podobny do ciebie. Obaj żyjemy na krawędzi śmierci. Byłem w armii, która przełamywała oblężenie i niewiele brakowało, a nie przeżyłbym tej akcji. Czasem wyobrażam sobie, że rzeczywiście nie żyję, że od tamtych czasów jestem duchem. - Taungar uśmiechnął się na tę myśl i wypił łyk wina. - Kiedy człowiek się starzeje, coraz bardziej uświadamia sobie, że jest śmiertelny, Konradzie. Gdy byłem młodszy, często ryzykowałem, walczyłem, nie przejmując się swoim losem - wypił kolejny łyk i odstawił puchar. - Wiem o Chaosie - ciągnął dalej. - Jakieś dwadzieścia lat temu byłem jednym z tych, którzy poszli do zamku Drachenfels, aby uprzątnąć bałagan. Wstąpiłem do gwardii cesarskiej, żeby walczyć za cesarza - to były czasy Luitpolda - aby bronić jego i

Cesarstwa. Byłem młody i niewinny, ale wyrosłem z jednego i drugiego. Wszystkie moje poglądy o tym świecie uległy całkowitej zmianie, gdy znaleźliśmy się w Szarych Górach i natknęliśmy na nieprawdopodobne stwory, jakie żyły w twierdzy wielkiego maga. Torturowaliśmy je, wieszaliśmy, paliliśmy, ale nie byliśmy w stanie usunąć ich z pamięci. Były wyjątkowo koszmarne: bardziej zwierzęce niż zwierzęta, gorsze niż złe. Były całkowitym zaprzeczeniem wszystkiego, co ludzkie. Były Chaosem. - I są tutaj, w Altdorfie - rzekł Konrad. - Spiskują przeciwko miastu. - Zawsze spiskuje się przeciwko cesarzowi - odparł bardzo spokojnie Taungar. - Skaveni chcą go zastąpić sobowtórem. - Nie może być gorszy niż Karl-Franz. Konrad spojrzał na Taungara ze zdziwieniem. Nie była to reakcja, jakiej można by się spodziewać po członku gwardii cesarskiej. Wspomniał o spisku Gaxara tylko dlatego, bo potrzebował pomocy Taungara, która niewiele miała wspólnego z ochroną Karla-Franza. Miał nadzieję, że Taungar zechce go wesprzeć. Potrzebny był mu ktoś, kto zna Altdorf i wiedziałby, w jaki sposób odnaleźć ukryte przejścia pod miastem. - Czy cesarz coś dla mnie zrobił? - zapytał Taungar, zauważywszy zdziwioną minę Konrada. - Służyłem mu wiernie przez ćwierć wieku, ale wciąż jestem sierżantem. Kobaltowy pióropusz jest wszystkim, co osiągnę, ponieważ nie urodziłem się w odpowiedniej rodzinie. Wiele czasu upłynęło, zanim do mnie dotarło, Konradzie, że należy służyć wyłącznie samemu sobie. Nie obowiązuje wierność wobec nikogo, tylko wobec samego siebie. Wszystko, co będę robił w przyszłości, będę robił wyłącznie w swoim własnym, najlepiej pojętym interesie. - Ale… co będzie, jeżeli Cesarstwo zostanie zaatakowane przez legiony Chaosu… jeżeli staniemy się niewolnikami ciemności? - Jesteśmy niewolnikami, wcale o tym nie wiedząc. Czyż jeden pan może być gorszy od drugiego? - Nie możemy dopuścić do triumfu Chaosu! - To jedynie mit rozpowszechniany przez naszych władców, by zmusić nas do posłuszeństwa. Żyjemy w lęku, aby oni żyli w luksusie. - A co z Praag? To nie był mit. Mówiłeś przecież, że omal tam nie zginąłeś! A co z tymi wszystkimi obrzydliwymi stworami, które zabiłeś w zamku Drachenfels? - Walka w tak zwanej słusznej sprawie nie dała mi nic poza ranami i cierpieniami. Dlaczego miałoby mnie obchodzić, co dzieje się z cesarzem i Imperium? Dopóki żyję i teraz, kiedy mam już za sobą ponad połowę życia, chcę dla siebie wszystkiego, co najlepsze. Słowa Taungara znalazły odzew w umyśle Konrada. Tak bardzo przypominały jego własne rozważania. Wszak dla niego najważniejszym zadaniem było ocalenie Elyssy. Zastanawiał się, jaką cenę jest gotów zapłacić za jej bezpieczeństwo. Jeżeli ceną za dziewczynę byłoby życie cesarza, nie miał wątpliwości, że wybrałby Elyssę. Uświadomienie sobie tego faktu brzmiało niemal jak herezja. Ale przecież na miejsce

Karla-Franza przyszedłby inny cesarz. Ktokolwiek, kto występowałby w roli symbolicznej głowy państwa. Ale Elyssa była tylko jedna. Tego rodzaju myśli nie były jedynie czczymi dywagacjami. Gaxar spiskował przeciwko cesarzowi - a Elyssa była w tej samej podziemnej krypcie, w której był Szary Mag. - Mówię ci to - ciągnął dalej Taungar - ponieważ nie chcę, abyś stracił w życiu tyle, co ja. Konrad pokręcił głową. - Nie, nie. Musimy być w stanie robić jedno i drugie. Walczyć z Chaosem i realizować nasze własne cele. Jedno nie wyklucza drugiego. - Nic nie rozumiesz. Jesteś bardzo podobny do mnie, Konradzie, do takiego, jakim byłem niegdyś - mówiąc te słowa Taungar wpatrywał się uparcie w Konrada, trzymając oburącz przeguby rąk młodszego mężczyzny. - Musisz mi pozwolić, abym ci udowodnił, że mam rację. Przekonasz się, gdy zobaczysz dowód. Konrad nie tego oczekiwał. Zrozumiał, że nie uzyska od sierżanta pomocy. Był sam - jak zawsze. Tylko on jeden wiedział o Elyssie i dbał o jej los. Cokolwiek należało zrobić, tylko on mógł i chciał podjąć taką próbę. Konrad szarpnięciem uwolnił ręce i wstał. - Wracam do koszar - oznajmił. - Byłoby lepiej, gdybyś poszedł ze mną - powiedział Taungar. Nie musiał już niczego dodawać. Konrad zdawał sobie sprawę, że sierżant musi wiedzieć o jego udziale we wczorajszej ucieczce z więzienia i że jeżeli tylko zechce, będzie mógł zadenuncjować Konrada. Sięgnął po kufel i napił się. Miał niewielki wybór. Był bez broni i chociaż uważał, że w razie potrzeby mógłby dać sobie radę z Taungarem, kolejna śmierć jeszcze bardziej skomplikowałaby jego sytuację. - Jegomość, którego odwiedzimy, przypadkiem jest również w dobrych stosunkach z Mathiasem, doradcą Wielkiego Teogonisty - oznajmił Taungar. - Jeżeli chcesz, możesz mu opowiedzieć swoją historię o uzurpatorze, a potem zostanie ona przekazana dalej zwykłą drogą służbową. To jedyny sposób, aby cię wysłuchano, któż bowiem uwierzyłby szeregowcowi albo nawet sierżantowi gwardii cesarskiej? Wypił ostatni łyk wina, a kiedy wstał, Konrad wreszcie mógł dokładnie zobaczyć wzór na jego złotej broszy. Przedstawiał dwie nagie kobiety splecione w uścisku. Taungar uśmiechnął się i dodał: - Ale sądzę, że zdołamy ci wytłumaczyć, że naprawdę twój interes polega na czymś zupełnie innym. Możemy iść? Przecisnęli się przez tłum. Taungar szedł pierwszy i w pewnej chwili obejrzał się, aby sprawdzić, czy Konrad idzie za nim. W tym samym momencie zderzył się z niosącą kufle blondynką. Poślizgnęła się, taca wypadła jej z rąk, a zawartość kufli rozlała się na podłogę. W sali na chwilę zapadła cisza. Ludzie oglądali się, ale wkrótce znowu rozległy