uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

David Ignatius - Agenci niewinnosci

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

David Ignatius - Agenci niewinnosci.pdf

uzavrano EBooki D David Ignatius
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 281 stron)

David Ignatius AGENCI NIEWINNOŚCI Groza i dół , i sidło na ciebie, mieszkańca ziemi: kto umknie przed krzykiem grozy, wpadnie w dół, a kto się wydostanie z dołu, w sidła się omota ! Tak, upusty otworzą się w górze i podwaliny ziemi się zatrzęsą. Księga Izajasza 24,17-18 Prolog Bejrut, kwiecień 1983 roku uadowi utkwiło w pamięci, że wybuch rozległ się dwa razy. Huk eksplozji dotarł do niego w ułamek sekundy po tym, jak usłyszał ją przez telefon. Tam- tego pamiętnego dnia, kiedy przeszłość spotkała się z przyszłością, Fuad pomy- ślał o Rogersie i zmówił modlitwę. Siedział wtedy w restauracji Au Vieux Quartier we wschodnim Bejrucie. Dzwonił właśnie do swego hotelu w zachodniej części miasta, aby się upewnić, czy nie zostawiono dla niego jakiejś wiadomości, kiedy w słuchawce usłyszał nagle odgłos wybuchu. Grzmot potężnej eksplozji - głośny nawet jak na Bejrut - prze- płynął po liniach telefonicznych z prędkością światła. W chwilę po tym, dokład- nie po czasie, jaki dźwiękowi zabrało przebycie drogi z zachodu na wschód, usły- szał huk w drugim uchu. - Bomba! - krzyknął do słuchawki przerażonyrecepcjonista - Widzisz, skąd wydobywa się dym? - zapytał Fuad. W słuchawce zapadła cisza. Recepcjonista wybiegł na ulicę. - Z Corniche - po chwili w słuchawce dał się słyszeć jego zdyszany głos. - Gdzieś koło ambasady amerykańskiej. - Jakiego jest koloru? .- Biały. F

- Na Allana! -wykrzyknął błagalnie Fuad. Biały dym zawsze oznaczał potężną eksplozję. Taki efekt dawało błyskawiczne zdetonowanie dużego ładunku wybuchowego, które powodowało gwałtowne zu- życie tlenu w atmosferze. Na niebie pojawiał się wtedy pióropusz białego dymu. Pierwszym odruchem Fuada było wybiec z restauracji i natychmiast odna- leźć Rogersa, żywego czy martwego. Jednak poczucie obowiązku przeważyło. O pierwszej trzydzieści spotykał się z kurierem, od którego miał uzyskać ważne informacje. Przez chwilę zastanawiał się co powie Rogers, kiedy spotkają się tej nocy w restauracji Ararat i on, Fuad, oznajmimu,żenawetwtenszalonydzieńwykonał swoje zadanie i zdobył żądany dokument. 11

W oczekiwaniu na swego informatora Fuad zajął miejsce przy barze. Wszyscy dookoła mówili tylko o eksplozji. Słyszałeś ten huk? Ależ potężny! Barman rzucił mimochodem, że bomba musiała eksplodować w zachodnim Bejrucie. Wszy- scy obecni przytaknęli i atmosfera jakby się rozluźniła. Zachodni Bejrut był po drugiej stronie. To jakby inny świat. Fuad milczał. Zamówił szklankę wody mine- ralnej i sączył ją powoli. Barman i jego przyjaciele kontynuowali rozmowę. Fuad przysłuchiwał się bezwiednie. Prawie zupełnie wtopił się w otoczenie. Chociaż był sunnitą wyglą- dał jak każdy z obecnych tu bogatych chrześcijańskich biznesmenów siedzących przy barze. Podobnie jak oni był ubrany w jedwabny garnitur i zapalał papierosy złotą zapalniczką. Arabowie mają specjalne określenie dla tego typu kamuflażu. Nazywają to tagiyya. Ich zdaniem wprowadzanie w błąd i zatajanie prawdy jest w takich sytuacjach dopuszczalne. Jeżeli muzułmanin znajduje siew grupie chrze- ścijan, również powinien podać się za chrześcijanina. W końcu jakie ma to zna- czenie? Prawda jest przecież elastyczna. Jakiś Libańczyk wetknął głowę w drzwi i krzyknął do barmana: - L’Ambassade Americaine! Szmer rozmów wzmógł się jeszcze bardziej. A więc celem ataku była amba- sada amerykańska! Fuad poczuł nagły ból w żołądku. Przez chwilę próbował myśleć o czymś innym, ale jego myśli uparcie wracały do ambasady i Rogersa. Aby się uspokoić, zaczął cicho wzywać pomocy Allaha. Allahu litościwy... miło- sierny... - Marines będą wiedzieli, co robić - powiedział z przekonaniem barman. Kilku obecnych potakująco pokiwało głowami. Wcale nie będą wiedzieli, pomyślał Fuad. I w tym tkwił problem. Co prawda na lotnisku stacjonował oddział dwóch tysięcy marines, jednak nikt nie znał celu ich misji w Libanie. Kiedy sześć miesięcy temu Fuad spytał o to pewnego agenta CIA, młody oficer wywiadu wyjaśnił mu, że jest to „misja reprezentacyjna". Mi- sja reprezentacyjna? - powtórzył w zamyśleniu Fuad, nie chcąc swoim sceptycy- zmem urazić młodego człowieka. „Właśnie", usłyszał w odpowiedzi. Być może Rogers wiedziałby, co należy teraz zrobić. Wyglądając przez okno, Fuad zapalał papierosa za papierosem. Dokładnie o pierwszej trzydzieści przybył jego informator. Khoury, mały dystyngowany czło- wieczek, znalazł Fuada czekającego przed restauracją. Razem przeszli w jeden z bocznych zaułków, gdzie Fuad odebrał dokument, pożegnał się pospiesznie i po- gnał w stronę zachodniego Bejrutu i ruin ambasady. W Bejrucie zamachy bombowe zawsze ściągały tłumy. Tak było i tym razem. Kiedy o drugiej trzydzieści dotarł do Comiche, wokół ambasady wciąż groma- dzili się ludzie. Cały teren był otoczony kordonem wojska i Fuad musiał okazać swój amerykański paszport, aby podejść bliżej budynku. To, co zobaczył, sprawiło, że do jego oczu napłynęły łzy. Główna część gma- chu została zmieciona siłą wybuchu, odsłaniając kruchy szkielet budynku. Przed 12

ruinami wciąż stali wstrząśnięci ludzie, którym udało się ocalić życie. Przysłu- chując się ich rozmowom, Fuad zdołał odtworzyć tragiczny bieg wypadków. Pracownicy ambasady nigdy nie usłyszeli huku eksplozji. Oślepiający błysk, a potem potężna siła wyrywająca okna z framug cisnęła ich, wciąż siedzących na swoich krzesłach, o ściany biur, w których pracowali. To tak, jakbyś był wewnątrz wirówki, mówili ocaleni. W powietrzu fruwał gruz i odłamki szkła. Kiedy wszystko ucichło, pierwszą myślą, jaka przyszła im do głowy, było to, że ambasada została ostrzelana z moździerza. Ci, którzy doświadczyli już w ży- ciu podobnego ataku, pozostali na ziemi, czekając na kolejną salwę. Inni, pobu- dzeni nagłym przypływem adrenaliny, niczym Superman rzucili się poprzez ru- mowisko do zamykania swoich biurowych sejfów. Hol ambasady przypominał istne piekło - wypalony gmach wypełniały pył i dymy pożaru. Na zewnątrz wyły karetki pogotowia i wozy strażackie. Żołnierze armii libańskiej oraz marines kłębili się wokół zniszczonego budynku. Marines otoczyli budynek kordonem bezpieczeństwa. Młodzi żołnierze w skupieniu bacz- nie obserwowali tłum libańskich gapiów, nie spuszczając palców ze spustów ka- rabinów maszynowych. Za ich plecami członkowie ekip ratowniczych wydobywali z gruzów ambasa- dy zmasakrowane ciała ofiar. Przez moment Fuad rozważał, czy nie zapytać o Rogersa jednego z urzędni- ków ambasady, stojącego w odrętwieniu przed budynkiem. Jednak rozmyślił siej Byłoby to rażące naruszenie zasad bezpieczeństwa. Nie był też pewien, czy chciałby poznać teraz prawdę. Zamiast tego wybrał się na wieczorny spacer. Drżąc z zim- na, zatrzymał się na chwilę nad brzegiem morza. Po powrocie Fuad zadzwonił do hotelu w nadziei, że Rogers zostawił dla niego jakąś zaszyfrowaną wiadomość. Spotkał go zawód. Pojechał więc do hote- lu, w którym zatrzymał się Rogers, ustronnego, pozwalającego zachować anoni- mowość miejsca w okolicach ulicy Hafra. Na miejscu zasypał recepcjonistę gra- dem pytań. Czy pan Rogers jest teraz u siebie? Czy zostawił jakieś wiadomości? Wyprowadził się? Czy ktokolwiek był w jego pokoju? Dopiero sto funtów libańskich wsunięte do kieszeni marynarki rozwiązała recepcjoniście język. Rogers nie wrócił do hotelu, usłyszał Fuad. Jednak jakąś godzinę temu w wiel- kim pośpiechu wpadło tu trzech mężczyzn z ambasady. Weszli do pokoju Roger- sa i spakowali wszystkie jego rzeczy, które następnie znieśli do czekającego na zewnątrz samochodu. Zapłacili rachunek i powiedzieli, że pan Rogers wyjechał.

II Bejrut Jesień 1969 roku

1 Bejrut, wrzesień 1969 rokw om Rogers wyszedł z samolotu bliskowschodnich linii lotniczych. Przed nim rozpościerała się panorama Oz. Nowe biurowce i budynki mieszkalne zachód niego Bejrutu błyszczały w promieniach popołudniowego słońca. Bagażowi krzątali się pospiesznie po lotnisku, przekrzykując się i przerzucając wafizki z miejsca na miejsce. W oddali słychać było ogłuszający ryk klaksonów. Samochody i cięża- rówki stały zderzak przy zderzaku na drodze prowadzącej do lotniska, gotowe do odjazdu w kierunku centrum miasta. Rogers trzymał w ramionach swoją dwuletnią córkę Amy. Dziewczynka za- chorowała w Omanie i wciąż była bardzo osłabiona. Winą za jej stan Rogers obar- czył nieudolnego omańskiego lekarza. W Bejrucie Amy wydobrzeje, był tego pewien. Za Rogersem szła jego żona Jane, trzymając za rękę ich ośmioletniego Syna Marka. Rozpromieniona, kruczowłosa kobieta o jasnej cerze wyglądała ele- i&ncko nawet w prostej szarej spódnicy i czerwonej bluzce, które założyła na czaS długiej podróży samolotem. Powietrze było rześkie, przesycone lekkim aromatem mięty i oliwek. Wła- śnie rozpoczęła sięjesień, ciepła i pogodna. Tom mocniej przytulił córkę i skiero wał się w stronę czerwono-białego autobusu linii lotniczych, który miał ich od» wieźć do terminalu. Pozostali pasażerowie oferowali żonie i dzieciom Rogersil swoje miejsca. Jakiś mężczyzna poczęstował Marka cukierkiem. - Kochamy dzieci - powiedział po angielsku, jakby wyrażajaje w ten sposób Opinię całego arabskiego świata. - Shokran - odrzekł chłopiec, co w arabskim oznaczało „dziękują", Pasaże- rowie autobusu promienieli. Jak miło. Jak uroczo. W autobusie Rogers przysłuchiwał się rozmowom pasażerów. Przeważał li- bański akcent, ale było też kilku Palestyńczyków i kilku Egipcjan. Mówili o tym, jak dobrze być z powrotem w Bejrucie. Postronny pasażer mógłby dojść do wniosku, że Rogers jest profesorem, któ- ry przyjechał do Libanu, aby wykładać na amerykańskim uniwersytecie bejruc- 17 T

kim, lub też korespondentem jednej z amerykańskich gazet. Tom był mężczyzną wysokim i szczupłym, miał na sobie znoszony sztruksowy garnitur. Jego wygląd cechował pewien nieład - był niestarannie uczesany, biała koszula postrzępiła się przy kołnierzu, a w jednym z rękawów marynarki brakowało guzika. Aby prze- studiować formularze celne, włożył okulary do czytania, połówki szkieł osadzone w szylkretowej oprawce. Wyglądając z okna autobusu w kierunku wzgórz wzno- szących się nad lotniskiem, Rogers przybrał obojętny wyraz twarzy. Było to spoj- rzenie człowieka pogrążonego w rozmyślaniach czy też raczej w ogóle nieobec- nego myślami. Pasażerowie opuścili autobus i udali się do miejsca odpraw, Rogers okazał swój paszport dyplomatyczny libańskiemu policjantowi przeprowadzającemu kon- trolę. Mężczyzna spojrzał na niego i uśmiechnął się znacząco. Był to typowy uśmiech pracowników służb imigracyjnych całego świata. Rogersowi zdawało się, że słyszy trzask migawki aparatu fotograficznego. Wpatrując się w twarz po- licjanta, zastanawiał się przez chwilę, z jak wieloma przedstawicielami różnych służb wywiadowczych przyszło mu już mieć w życiu do czynienia. Rogers zatrzymał jedną z nędznie wyglądających żółtych taksówek. Łamaną arabszczyzną polecił kierowcy jechać do Sarkis Building w dzielnicy Minara, nie- daleko starej bejruckiej latarni morskiej. Tam, powiedział dzieciom, będzie ich nowy dom. - Jak pan sobie życzy - odpowiedział po angielsku taksówkarz, zaskoczony, że Amerykanin - a dla niego był nim każdy wysoki cudzoziemiec w sznurowa- nych butach - zna arabski. Gdy dotarli na miejsce, Rogers wręczył łapówkę właścicielowi budynku, dokładnie w wysokości zasugerowanej przez urzędnika z ambasady. Mężczy- zna wylewnie okazywał swoją wdzięczność, tytułując go od tej pory effendi. Mała sumka powędrowała też do kieszeni odźwiernego. Tom doskonale zdawał sobie sprawę, że przychylność tego człowieka jest jeszcze ważniejsza dla szczę- ścia i bezpieczeństwa jego rodziny. Był to ciemnoskóry mężczyzna, który kil- kadziesiąt lat temu przybył do Libanu z Assiut w Górnym Egipcie i tu już pozo- stał. Bardzo lubił, kiedy zwracano się do niego per bawab, co po egipsku ozna- czało odźwiernego. Mieszkanie było jasne i przestronne. Rozkładem pomieszczeń przypominało willę - duży salon i jadalnia otoczone pokojami sypialnymi, biblioteka, pokój za- baw dla dzieci oraz pokoik dla służącej. Centralne miejsce zajmowała duża osło- nięta weranda z widokiem na Morze Śródziemne. Stąd wczesnym rankiem można było obserwować rybaków wychodzących w morze w swoich małych łodziach. %taj słychać było szum fal uderzających o znajdujące się kilkadziesiąt metrów niżej skaliste wybrzeże. Był to z całą pewnością apartament, w którym cudzo- ziemska rodzina mogła mieszkać dostatnio i szczęśliwie. Jane przebrała dzieci i poszli razem zwiedzić okolicę. Obok, na ulicy Sadat, znajdował się targ Smitha, gdzie można było kupić każdą przyprawę, każdy ro- dzaj jedzenia, czy to zakonserwowanego, czy też suszonego, z całego świata. Kil- ka kroków dalej była lodziarnia, w której sprzedawano arabskie lody, niesłychar 18

nie słodkie, konsystencją i smakiem przypominające pudding. W zaułku znajdo- wał się mikroskopijny sklepik z kawą, zmieszaną na sposób arabski z różnymi przyprawami. W słoneczne letnie dni na całej ulicy unosił się zapach kardamonu. Po drugiej stronie ulicy mieściła się kwiaciarnia, gdzie można było kupić archi- dee, róże, irysy i mieczyki. Właścicielem był tęgi muzułmanin - sunnita, zupełnie łysy, posturą przypominający tureckiego zapaśnika. Był to zaskakujący widok- potężny mężczyzna ostrożnie pakujący kwiaty dla pierwszych dam Bejrutu. Jesienny sezon towarzyski rozpoczął się w muzułmańskim zachodnim Bejru- cie zaraz po przyjeździe Rogersów. Sklepy na Place des Canone migotały setkami świateł, a miasto ogarnęła atmosfera radości i dobrej zabawy. Był to okres organizowania licznych przyjęć. W hotelu Phoenicia pożegnal- ny bankiet urządzał prominentny libański lekarz pracujący dla Aramco. Wyjeżdżał właśnie do Arabii Saudyjskiej i z tego powodu otrzymał wiele listów kondolen- cyjnych. Obok, w sunnickiej dzielnicy Koreitem, muzułmańskie słuchaczki bej ruckiego college'u dla kobiet rozpoczynały próby przed dorocznym świątecznym koncertem. W podobnym duchu ekumenizmu Międzynarodowy Klub Kobiet w Bejrucie planował swój jesienny tour po kościołach i meczetach miasta. Na ulicy Hamra, wspaniałej arterii nowego Libanu, roiło się od kupujących! Na wystawach sklepowych można było podziwiać ostatnie kreacje prosto z Pary- ża, buty z Włoch, książki z Londynu i Nowego Jorku. Była to enklawa zdomino- wana przez przedstawicieli nowej klasy średniej Libanu, którzy kupowali tutaj elegancję, kulturę i poważanie. W sklepach posługiwano się głównie francuskimi czasami angielskim, ale nigdy arabskim. Ten język reprezentował bowiem kultu? rę, z którą Libańczycy próbowali zerwać. Les deracinees - „wychodźcy", takim określeniem starzy feudalni lordowie nazywali młodych mężczyzn, którzy przybyli tutaj Z gór, aby zbudować nowy Bejrut. Obecnie miasto wciąż się rozrastało, dryfując radośnie i beztrosko w kie- runku nadchodzącej przyszłości. W roku sześćdziesiątym dziewiątym Bejrut był miastem granicznym. Mimo iż miasto leży na kontynencie azjatyckim, mieszkańcy uważali je za najdalej na wschód wysuniętą część Europy. Tutaj krzyżowały sie. różne wpływy i tradycje. W Bejrucie, niczym dwa prądy morskie, spotykały się dwie kultury - wschodnia i zachodnia - przesądzając o unikalnej atmosferze miasta. Mieszkając na styku dwóch światów, Libańczycy odczuli wstrząsy burzli- wych lat sześćdziesiątych szczególnie mocno. Arabskie gazety pełne były sensa- cyjnych doniesień ze Stanów Zjednoczonych. Człowiek na Księżycu. Mordercy Sharon Tatę. Hippisi. Wojna w Wietnamie. Prasa informowała o wszystkich poli- tycznych zawirowaniach współczesnego świata, co napawało mieszkańców Liba- nu poczuciem siły i przerażeniem jednocześnie. To samo czują wieśniacy, obser- wując dopalający się szlachecki dwór. 19

Bejrutczycy lubili nazywać swoje miasto „Paryżem Orientu", chociaż stolica Li- banu bardziej przypominała europejski Hongkong. Bejrut miał cechą bardzo często spotykaną w krajach Trzeciego Świata - graniczącą z absurdem wystawność. Libań- ski gospodarz zapewni każdemu ze swoich saudyjskich gości towarzystwo aż dwóch lubieżnych prostytutek. Armeński krawiec na ulicy Hamra już dawno odkrył, że zaro- bi więcej, podnosząc po prostu ceny swoich garniturów i nazywając każdy z nich „spe- cjalnym modelem". W samolotach libańskich linii lotniczych miejsca w pierwszej klasie zawsze były wyprzedane, podczas gdy tańsza klasa turystyczna świeciła pustkami. Narodowym mottem Libańczyków było „zastaw się, a postaw się". Tytuł na pierwszej stronie jednej z bejruckich gazet wiernie oddawał miej- scowe nastroje. Głosił on: „Niezwykły projekt, który zmieni oblicze Libanu. Zda- niem specjalistów program jest możliwy do zrealizowania". Program ów zakładał zbudowanie specjalnego systemu dróg, które odciążyłyby niewydolny system ko- munikacyjny Bejrutu. Koszty realizacji projektu oszacowano na trzysta pięćdzie- siąt milionów dolarów. Była to nieosiągalna suma dla kraju, w którym wpływy z podatków nie wystarczały nawet na rozwiązanie problemu wywozu śmieci. To wszystko rozbudzało wyobraźnię mieszkańców Libanu. Jednak przybysze z zagranicy dostrzegali niepokojące sygnały ostrzegawcze, które bejrutczycy zda- wali się ignorować. Administracja rządowa była skorumpowana i niewydolna. Za- łatwienie najprostszej sprawy bez łapówki było niemożliwe. Stara libańska ary- stokracja cynicznie wykorzystywała populistyczną retorykę i bandy uzbrojonych bandytów, aby tylko utrzymać się przy władzy. Była to siła zdolna obalić rząd. Wszyscy zgadzali się co do jednego. Problemem są Palestyńczycy. Był to ele- ment nie pasujący do libańskiej mozaiki. Ich uzbrojone oddziały poczynały sobie w Bejrucie coraz śmielej. Do częstych należał widok Palestyńczyków przesiadują- cych w kafejkach na ulicy Hamra z pistoletami wetkniętymi do kieszeni niebieskich dżinsowych bluz. Nikt nie wiedział, jak rozwiązać ten problem. Liban przyłączył się tylko do zgodnego arabskiego chóru inwektyw pod adresem Izraela. Palestyńscy uchodźcy, nieproszeni goście na libańskim koncercie samozado- wolenia. Zamieszkiwali w specjalnych obozach wokół Bejrutu. Tereny te nazy- wano „pasem nędzy". Wykazując libańską smykałkę do interesów, dwie rodziny wielkich sunnickich posiadaczy ziemskich, Sabra i Shatilla, znalazły sposób wzbo- gacenia się na tym nagłym przypływie palestyńskich uciekinierów. Sprzedali im opuszczone tereny wokół bejruckiego lotniska, gdzie wkrótce wyrosły rzędy po- krytych blachą chałup i domków ze stiuku. Obozy, które nazwano nazwiskami ich fundatorów, stały się normalnym wi- dokiem dla wszystkich podróżujących drogą powietrzną. Samoloty libańskich li- nii lotniczych najpierw skręcały nad Bejrut znad Morza Śródziemnego, a potem powoli zniżały się ku ziemi nad sklepami i kawiarniami na ulicy Hamra. Ryk pod- chodzących do lądowania nad obozami Sabra i Shatilla maszyn sprawiał, że skrom- ne domy Palestyńczyków zdawały się kołysać. Był to ostatni etap podróży przed szczęśliwym lądowaniem w Paryżu Orientu. 20

2 Bejrut, wrzesień 1969 roku powodu wyjazdu Franka Hoffmana do Arabii Saudyjskiej Rogers poznał szer fa bejruckiej placówki CIA dopiero po tygodniu. Z niecierpliwością oczeki- wał na spotkanie ze swoim nowym przełożonym, który w organizacji, gdzie nade wszystko ceniło się dyskrecję i anonimowość, cieszył się opinią silnego człowie- ka mówiącego to, co myśli. Sekretarka Hoffmana, dobiegająca pięćdziesiątki kobieta o nazwisku Ann Pugh; spojrzała na Toma z dezaprobatą. - Spóźnił się pan pięć minut, panie Rogers - powiedziała, po czym podeszła do masywnych dębowych drzwi i zastukała dwukrotnie. Po chwili rozległ siębrzeczyk, drzwi otworzyły się i oczom Rogersa ukazał się siedzący za biurkiem Hoffman. Był to mężczyzna niski i krępy, miał nalaną twarz i łysinę na czubku głowy. Wyglądem, a także sposobem mówienia bardziej przypominał pracownika FBI niż agenta CIA. - A więc jesteś moim nowym oficerem operacyjnym - powiedział Hoffman z powątpiewaniem. - Tom Rogers - przedstawił się młody człowiek i podszedł do biurka Z wy- ciągniętą na powitanie ręką. Hoffman chrząknął i podał mu swoją. - Wyglądasz mizernie - zauważył Hoffman, obrzucając badawczym spoj- rzeniem swego nowego podwładnego. Frank martwił się swą nadwagą i jego zło- śliwe uwagi pod adresem wszystkich pozbawionych tej przypadłości stały się już rytuałem. - Siadaj - warknął. Rogers zajął miejsce na czerwonej skórzanej kanapie. - Tak więc... - powiedział szef bejruckiej placówki CIA, wertując dokumen- ty na swoim biurku - twoje oficjalne stanowisko to radca do spraw politycznych. - Dziękuję - odpowiedział Rogers. Poprzednio pracował jako radca konsu- larny w Omanie i codziennie przez parę godzin musiał rozpatrywać wnioski o przy- znanie wizy. Z kolei w Chartumie wylądował w komórce gospodarczej, gdziejego oficjalne obowiązki polegały na sortowaniu dokumentów związanych z ekspor- tom i importem towarów. Praca w ambasadzie na stanowisku radcy do spraw po^ Stycznych była najłatwiejsza i najbardziej pożądana przez każdego oficera wy- wiadu. Przede wszysdcim dlatego, że zakres obowiązków na obu tych stanowi- skach był bardzo zbliżony. Hoffman wyciągnął paczkę papierosów Lucky Strikes. - Mam nadzieję, że nie palisz fajki - powiedział. -Nie znoszę tych przemą- drzałych typów palących fajki. - Wezmę papierosa - rzekł Rogers. Hoffman podsunął mu paczkę. Tom wziął zapałkę z pudełka stojącego na biurku, po czym zapalił ją od podeszwy buta. 21 Z

- W ten sposób zapala się żajiałki w Yale? - zapytał Hoffman. ~ Nie studiowałem w Yale -powiedział Rogers. Hoffman zaczynał grać mu na nerwach. - To dobrze - odburknął. - A wiąc nie wszystko stracone. Z tych dokumen- tów wynika, że w pojedynkę uzyskałeś bardzo cenne informacje z biura politycz- nego Jemenu Południowego - kontynuował Hoffman, studiując leżący przed nim dokument. - Czy to prawda? Po raz pierwszy tego dnia Rogers się uśmiechnął. To niewiarygodne, że tego typu informacje znajdowały się w ogólnie dostępnych aktach. - Nawiązałem kilka cennych kontaktów - zaczął. - Nie chrzań - przerwał mu Hoffman - To prawda - wyjaśnił Tom. - Kilka lat temu zwerbowałem jednego z przy- wódców rewolucji w Adenie. Ten człowiek okazał się żyłą złota. Im Wy$ j znaj- dował się na szczeblach władzy, tym bardziej był rozmowny. A to dlaczego? - zainteresował się Hoffman. Nie mam pojęcia - powiedział Rogers. - Ludzie lubią mówić. Gówno prawda. Może byłem dla niego czymś w rodzaju polisy ubezpieczeniowej -^konty- nuował Tom niezrażony. - A może nienawidził Rosjan. Ten człowiek opowiedział mi historię swego życia. Jak w Moskwie uczono go zasad rewolucyjnej strategii. KGB instruowało go, jak po objęciu władzy tworzyć tajne służby bezpieczeń- stwa. Był chodzącym podręcznikiem na temat radzieckich operacji wywiadow- czych, - No i? - zapytał Hoffman, wciąż studiując akta. - Jakie z tego wnioski? Rogers zamilkł. Myślał o swoim jemeńskim agencie, zajmującym obecnie wysokie stanowisko w administracji państwa przemianowanego na Ludowo-De- mokratyczną Republikę Jemenu. ~ Żadne - odpowiedział. - Poza takim, że Rosjanie nie są tacy głupi, na ja- kich wyglądają. Hoffman zmrużył oczy i obrzucił Rogersa badawczym spojrzeniem Potem roześmiał się. - Cholera! - wykrzyknął -1 dojście do tego zabrało ci aż trzy lata? Rogers rozluźnił się. Zdawało się, że przesłuchanie dobiega końca. - W porządku, przyjacielu - powiedział Hoffman. - Wiesz, co masz robić. Pozwól, że teraz wyjaśnię ci, co się tutaj dzieje. Wręczył Rogersowi opasły tom oznaczony jako „Ściśle tajne" i opatrzony biurokratycznym tytułem „Zbiór wytycznych dla placówek zagranicznych". Do- kument, sporządzony przez centralę CIA w Langley, omawiał najważniejsze za- dania placówki bejruckiej. - Przeczytasz to później - powiedział Hoffman. - Powiem ci, co musisz wie- dzieć już teraz. Otóż Bejrut to cyrk o trzech arenach. Mamy tu wszystkiego po trochu. Libań- skich polityków, najbardziej chciwych skujftzybyków, jakich w życiu spotkałem, którzy nie byliby Warci zachodu, gdyby nie to, że znają wszystkie ważne figury 22

w arabskim świecie. Do drugiej grupy należą zwerbowani agenci innych państw - Egipcjanie, Syryjczycy, Irakijczycy. Jak zwykle gramy tu w kotka i myszkę z So- wietami. Hoffman przerwał na chwilę. - No i w końcu kilku Palestyńczyków - dodał - których mamy w kartote- kach od lat i którzy są największymi cholernymi artystami w całej tej zasranej części świata. I to jest rola dla ciebie - zakończył, szczerząc zęby w uśmiechu. - Gdy tylko się rozgościsz, zajmiesz się Palestyńczykami. Podczas ich kolejnego spotkania dwa dni później Hoffman był trochę bar- dziej rozluźniony. Siedział przy biurku i bawił się piórem. T Zagrajmy w pewną grę - powiedział. - Przypuśćmy, że ktoś chce cię za- bić. Co robisz? - Zabijam go pierwszy - odparł Rogers. - Zła odpowiedź. W tej części świata brat tego gościa dopadnie cię wszę- dzie, aby się zemścić, a więc i tak skończysz jako nieboszczyk. - Wynajmę kogoś, aby go zabił - powiedział Rogers^ - To już lepiej, ale wciąż źle. Prawidłowa odpowiedź brzmi: „Rozglądasz się!" Rozumiesz? Rozglądasz się! Znajdź kogoś, kto zna mordercę. Kogoś, ktb może wkraść się w jego łaski. Kogoś, kto będzie wiedział, co on robi, z kim się spotyka, co je na śniadanie. Rozumiesz, co mam na myśli? A potem zmuś tego Człowieka, żeby ci powiedział, kiedy nastąpi atak mordercy. Tak, abyś miaj czas zejść mu z drogi. Kapujesz? Rogers skinął głową. Zaczynał lubić tego Hoffmana, - Przyjacielu - powiedział jego szef. - Jeżeli potrafisz grać w tę niewinna grę w prawdziwym życiu, nasz cel zostanie osiągnięty. Albowiem tego właśnie usiłuje- my nauczyć pewnych nieodpowiedzialnych ludzi, którzy myślą, że zabijanie Ame- rykanów to dobra zabawa. Przykładem są nasi przyjaciele, Palestyńczycy. A więc już zostali, jego" przyjaciółmi, pomyślał Rogers. - Przejedźmy się trochę -zaproponował Hoffman, podnosząc się z krzesła. - dokażę ci miasto. Zadzwonił do swojej sekretarki, rzucił do słuchawki „samochód", po czym wziął Rogersa za ramię i poprowadził w dół schodów. Razem przedstawiali ko- miczny widok: niski, pękaty Hoffman, ubrany w luźny niebieski garnitur, prowa- dzący za ramię wysokiego młodego mężczyznę. Na parterze Rogers odruchowo skierował się do głównego wyjścia, jednak Hoffman pociągnął go za ramię, wska- zując na boczne drzwi, za którymi czekał już czarny chrysler. - Masz dzisiaj wolne, Sami - powiedział Hoffman do libańskiego kierowcy, po czym wślizgnął się na przednie siedzenie. - Wsiadaj - rzucił do Rogersa. Kiedy zamknęli drzwi, Hoffman wyciągnął z futerału pod pachą swój auto- matyczny pistolet i umieścił go w samochodowym schowku na narzędzia. Ro- gers, który nigdy nie nosił broni w biurze i nie znał nikogo, kto by to robił, doszedł do wniosku, że niezły z niego dziwak. 23

- Chciałbym, abyś poznał mego przyjaciela - powiedział Hoffman. - Kolej- ny spryciarz, tak jak i ty. Dodał gazu i chrysler wytoczył się z bocznej uliczki na Corniche. Kierowali się na zachód. Zatoczyli koło u podnóża latarni morskiej, minęli po prawej Bain Mili- ttire, po czym popędzili z prędkością dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę Wzdłuż wybrzeża Morza Śródziemnego. Hoffman nucił pod nosem jakąś melodię. Kiedy dotarli do parku rozrywki, Hoffman zwolnił, skręcił w boczną uliczkę i zaparkował samochód w miejscu, w którym był on niewidoczny z Corniche. - Wysiadamy-powiedział. Oczom Rogersa ukazało się wielkie diabelskie koło, obracające się powoli w promieniach porannego słońca, oraz kilka mniejszych karuzeli. Lunapark był Brawie pusty. - Lubisz watę cukrową? - zapytał Hoffman. Rogers zaprzeczył. - Szkoda. Jest bardzo dobra. Taka miejscowa specjalność. Hoffman wyprzedził Toma, kierując się w stronę niepozornego budynku sto- jącego w cieniu diabelskiego koła. Była to mała kawiarenka pod gołym niebem. Jedyną osobą wewnątrz był stary człowiek siedzący przy jednym ze stolików i pa- lący fajkę. Kiedy mężczyzna zobaczył wchodzących, fajka wysunęła mu się z ust. Pod- szedł do Hoffmana i ucałował go w oba policzki. Hoffman, ku zdumieniu Roger- sa, zrobił to samo. Starzec zniknął na zapleczu kawiarni. Wszystko odbyło siew zupełnej ciszy. - Palisz? - zapytał Hoffman, wskazując na fajkę. - Nie, dziękuję - odpowiedział Rogers. - Więcej zostanie dla mnie Hoffman siedział w milczeniu, z zadowoleniem pykając fajkę. Po pięciu minutach mężczyzna wrócił z kawą, po czym znowu gdzieś znik- nął. Słońce mocno grzało, a od strony morza docierała ożywcza bryza. Hoffman wciąż milczał. Rogers zastanawiał się, czy nie jest to jakaś próba. Siedzieli tak przez około dziesięć minut, kiedy Tom zobaczył w oddali jakąś [JdStać zmierzającą w ich kierunku. Był to młody, niewysoki Arab w okularach jjraeciwsłonecznych. Hoffman splótł ręce za głową. Albo się przeciągał, albo dawał komuś umó- wiony sygnał. Mężczyzna powoli zbliżał się do nabrzeżnej kawiarni. - To jest człowiek, którego chciałem ci przedstawić - powiedział Hoffman. - Nazywa się Fuad. Arab wszedł do środka. Hoffman powitał go i dokonał prezentacji. - Fuad, chciałbym, żebyś poznał Johna Reilly'ego - powiedział, wskazując na Rogersa. 24

- Miło mi pana poznać, panie Reilly - rzekł Arab. Był bardzo opanowany, wręcz nienaturalnie spokojny. - Mów mi John - zaproponował Rogers. Nie cierpiał fikcyjnych nazwisk, szczególnie tych wybranych dla niego przez innych- Fuad zajął miejsce obok nich i zdjął okulary. Ż jego oczu biła jakaś niezwy- kła zaciętość, prawie nienawiść. Rogers nie znał przyczyny tych negatywnych emocji, ale przypuszczał, że nie była to nienawiść

ly miał możliwie najwierniejszy obraz tego, jak wygląda kwestia przywództwa w palestyńskich organizacjach, z którymi miałeś do czynienia. Fuad skinął głową. Hoffman wyciągnął z kieszeni kartkę, na której na maszynie napisany był adres W zachodnim Bejrucie, godzina oraz dwa krótkie zdania. Wręczył ją Fuadowi. - Bądź pod tym adresem za trzy dni, licząc od dzisiaj, o dziesiątej rano. Bę- dzie tam na ciebie czekał pan Reilly. Powiesz umówione hasło, on poda odzew i Wpuści cię do środka. Jeżeli nie będziesz mógł przyjść, spotkacie się następnego diiia o czwartej po południu. Czy wszystko jasne? Fuad potakująco skinął głową. - Zapamiętałeś hasło napisane na kartce? - Tak. -^ A więc zwróć mi ją. Młody Arab po raz ostatni zerknął na tekst i podał kartkę szefowi bejruckiej CIA.: ' Hoffman podniósł się z krzesła. Nikt nic nie mówił. Fuad wstał i mocno uścisnął rękę Rogersa. Potem zwrócił się w stronę Hoff- mana. Położył rękę na sercu w arabskim geście szczerości, uścisnął mu dłoń, a na- stępnie odwrócił się i wyszedł. Patrząc na młodego Araba idącego po plaży, Rogers doszedł do wniosku, że wygląda jak urodzony agent. Średniego wzrostu, proporcjonalnie zbudowany, O gładkiej, smagłej twarzy, której rysy trudno było zapamiętać. Twarz Fuada, po- zbawiona linii i zmarszczek, przypominała pustynię po przejściu karawany, któ- rej ślady zatarł już wiatr. Hoffman ponownie zapalił fajkę. Zaciągnął się kilkakrotnie, po czym zwrócił się do Rogersa. - Interesujący gość. Jest święcie przekonany, że misją Ameryki jest wyzwolenie Arabów! Bóg raczy wiedzieć, dlaczego tak w nas wierzy, ale fakt pozostaje faktem. - Można mu zaufać? - To ty powinieneś dać mi odpowiedź na to pytanie, mój chłopcze. Ponieważ Od tej chwili to twój agent. Rogers roześmiał się i pokręcił głową. - Czy on wie, że figuruje w naszych aktach? - zapytał. Raczej tak - odparł Hoffman. - Chodźmy. Do samochodu wracali w milczeniu. Kiedy zamknęli drzwi, Hoffman zwrócił się do swego nowego oficera operacyjnego. - Jest jeszcze coś, o czym powinieneś wiedzieć, a czego nie ma w aktach - powiedział. Kilka lat temu zamordowano jego ojca. Fuad myśli, że człowiek, który to zrobił, był libańskim komunistą. - To prawda? - zapytał Rogers. - Nie mam powodów, aby w to wątpić - odrzekł Hoffman. - Zresztą kogo obchodzi moje zdanie. Najważniejsze, że Fuad w to wierzy. 26

Rogers spotkał się z Fuadem w Rauche. Okna mieszkania wychodziły na mo- rze. Był to jeden z pół tuzina lokali wynajmowanych na podobne okazje przez bejrucką CIA. Apartament miał krzykliwy wystrój, tak lubiany przez Arabów. Ten styl de- koratorzy wnętrz nazywali pogardliwie „Louis Fartfuk". Lustra w złoconych ra- mach i różowo-żółte łoża z frędzlami po bokach sąsiadowały z pokrytymi emalią stolikami do kawy. Rogers, który przybył wcześniej, uważnie rozejrzał się dookoła. Koszmarny wystrój mógł zrobić wrażenie na przybywającym z pustyni Beduinie, ale z pew- nością nie na jednym z najlepszych absolwentów uniwersytetu bejruckiego. Rozległo się pukanie do drzwi. Po chwili Faud wypowiedział umówione hasło. - Jest pan dzisiaj zajęty? - zapytał. Zdaniem Rogersa były to zbędne środki bezpieczeństwa, ale również on za- grał swoją rolę. - Tak się składa, że mogę panu poświęcić kilka minut - powiedział. Następnie otworzył drzwi, uścisnął Fuadowi dłoń i obydwaj skierowali się w stronę jednej z pastelowych sof. - Miło cię znów widzieć, Fuad - rzekł Rogers. - Dzień dobry, panie Reilly. Fuad poruszał się po mieszkaniu ze zwinnością Vsota, Był ubrany niczym mio- dy libański playboy. Marynarka z szerokimi klapami zwężająca się przy talii, lniane spodnie, do tego starannie dobrany zamszowy pas oraz eleganckie buty. Ta kre acja musiała kosztować Araba jego miesięczną pensję. Zasłony w mieszkaniu były opuszczone, więc w pomieszczeniu panował pół mrok. Fuad usiadł, zdjął przeciwsłoneczne okulary i popatrzył na Rogersa z cie- kawością człowieka, który powierza swój los w ręce innej osoby. Dwie rzeczy uderzyły go w wyglądzie Toma. Pierwszą był wzrost Amerykanina. Rogers miał ponad metr osiemdziesiąt i według standardów arabskich był gigantem. Tak wy socy bywali tylko kurdyjscy zapaśnicy i czerkascy ochroniarze. Drugą była jego nieformabość. Luźna odzież Rogersa, wystrzępiony kołnierzyk jego koszuli, spo>sób, w jaki wyglądał przez okno, paląc papierosa. Tom był uosobieniem arab skich wyobrażeń o Amerykanach - wysoki, wyluzowany i bezpośredni człowiek, z którego emanowała pewność siebie. Pokój został starannie przygotowany przez ludzi z bejruckiej CIA. W stoją- cym na stole półmisku leżały paczki papierosów trzech różnych marek. Zwykły przejaw arabskiej gościnności. W schowku znajdowały się owoce i drinki. Fuad chwycił pierwszą z brzegu paczkę larksów i zapalił papierosa. Rogers napełnił dwie filiżanki słodką, arabską herbatą i rozpoczął rozmowę. Zapytał Fuada o ro- dzinę, opowiedział mu o swojej żonie i dzieciach. Ciekawiła go też sytuacja pohY tyczna w Egipcie. Po tych grzecznościach Tom przeszedł do sedna. - Opowiedz mi o przywódcach Palestyńczyków. Których powinniśmy po- znać bliżej? - Przykro mi, panie Reilly - odparł Fuad. – Ale ci, których powinien pan poznać bliżej, nie będą chcieli z panem rozmawiać'

Ma rację, pomyślał Rogers. W milczeniu czekał na dalszy ciąg. - Palestyńczyków, których poznałem w Egipcie, można podzielić na dwie grupy - ciągnął Fuad. - Pierwsi to tradycyjni przywódcy, przekupni i bezużytecz- ni. Ci drudzy to fedaini. Niełatwo ich kupić. Fedaini to prawdziwi rewolucjoniści. Są zaopatrywani w broń i szkoleni przez Moskwę. Dlaczego więc mieliby rozma- wiać z Ameryką? - Każdy chce rozmawiać z Ameryką - oświadczył z przekonaniem Rogers. - To jedno wiem na pewno. - Jestem pewien, że ma pan rację, panie Reilly- powiedział ostrożnie Fuad. - Opowiedz mi o Fatah - zażądał Rogers. - To ich największe ugrupowanie. - To wiem. Opowiedz o ich przywódcach. - Najważniejszy jest Stary - powiedział Fuad. - Tak naprawdę nie jest wcale stary, ale wszyscy go tak nazywają. Bardzo niebezpieczny i przebiegły człowiek. Nie ma żadnych moralnych zahamowań. Idealny jako przywódca narodu bez wła- snego państwa. Stary o wszystkim decyduje sam. Dostaje pieniądze z Arabii Sau- dyjskiej i broń z Moskwy. Saudyjczykom mówi, że jest żarliwym muzułmaninem, natomiast jego sowieccy protektorzy słyszą, że jedynym Bogiem dla niego jest re- wolucja. Ten człowiek może się wydawać głupcem, ale nie wolno go lekceważyć. Potem jest Abu Nasir. To ich szef wywiadu. Niesłychanie przebiegły. Bał się go nawet Moukhabarat, egipski wywiad. Egipcjanie próbowali podporządkować sobie wywiad Fatah, szkoląc część jego ludzi. Na nic się to zdało. Palestyńczycy stali się jeszcze bardziej niebezpieczni. Są jeszcze inni. Człowiek, którego nazy- wająDyplomatą. Mieszka w Kuwejcie, jest sprytny, bogaty i świetnie zna saudyj- skie i kuwejckie kręgi gospodarcze. Dyplomata uważa, że to on, a nie Stary, po- winien dowodzić organizacją, i mówi o tym otwarcie. No i Abu Namli, spec od brudnej roboty. Bardzo zręczny polityk, ale za dużo mówi, za dużo je, za dużo pali, za dużo pije. Jest naprawdę niebezpieczny. To morderca. Rogers notował coś w notatniku, ale tylko dla pozoru. W pokoju pracował magnetofon i cała rozmowa była nagrywana. - Najbardziej interesującym członkiem Fatah jest człowiek, o którym z pew- nością nigdy pan nie słyszał - powiedział Fuad. Rogers odłożył pióro i popatrzył na Araba z zainteresowaniem. - Ma dopiero dwadzieścia siedem lat i jest ulubieńcem Starego. Poznałem go dwa lata temu w Kairze na konferencji poświęconej kwestiom palestyńskim. Przegadaliśmy pół nocy. Z tego, co słyszałem, to w Fatah wschodząca gwiazda. Bardzo ciekawa postać. Po arabsku nazywamy takich mua 'ad. Jego ojciec, sław- ny bojownik palestyński, zginął z rąk Żydów. Z jednej strony, chciałby zostać bo- haterem jak ojciec i rozsławić rodowe nazwisko. Z drugiej, odrzuca świat ojca jako zacofany i skorumpowany. To nowoczesny Palestyńczyk, który chce się wy- rwać z kręgu chorej arabskiej kultury. Kocha wszystko, co pochodzi z Zachodu: samochody, kobiety, różne nowinki. Wszystko, co nowoczesne. Fuad zamilkł. - Mów dalej - powiedział Rogers. 28

- Może nie zrozumiesz tego, co ci powiem, ale on nie zachowuje się jak Palestyńczyk. Nie przechwala się. Nie kłamie jak Stary i reszta przywódców Fa- tah. Nie ma w stosunku do Izraelczyków typowego dla Arabów poczucia wstydu i niższości. Dla niego oni sapo prostu wrogami. Raz widziałem go w Kairze czy- tającego „Jerusalem Post". Nie wiem, skąd wziął tam tę gazetę, ale trzeba było dużej odwagi, żeby to zrobić. Powiedział mi, że Żydzi są sprytni, ponieważ wie- dzą jak dzięki prasie dotrzeć do swych rodaków w Europie i Ameryce. Nikt z Fa- tah nie odważyłby się powiedzieć czegoś podobnego. Rozmawiając z nim, mia łem dziwne uczucie, że rozgrywam partię szachów z człowiekiem, który przemy- ślał swoje posunięcia od początku do końca gry. - Jak się nazywa? - zapytał Rogers, starając się, aby Fuad nie wyczuł w jego głosie zbytniego zainteresowania. - Jamal Ramlawi. - Może powinieneś odnowić znajomość z Jamalem Ramlawi. 3 Bejrut, wrzesień 1969 roku iedy następnego ranka dostarczono mu zapis rozmowy z Fuadem, Rogers po szedł z nim do Hoffmana. Do dokumentu dołączył pismo, w którym prosił szefa o pozwolenie na przeprowadzenie wstępnej inwigilacji potencjalnego in- formatora wewnątrz Fatah. - Jest zajęty - oświadczyła sekretarka Hoffmana. - Powinien przeczytać to jeszcze dzisiaj - powiedział Rogers - kiedy tylko będzie miał trochę czasu. Panna Pugh przechyliła głowę i posłała Rogersowi szydercze spojrzenie, któv re zdawało się mówić: Za kogo się, u licha, uważasz? Ann Pugh należała do tej grupy pracowników biurowych CIA, którzy po dwudziestu latach pracy dla Ageo cji poznali więcej ściśle tajnych informacji niż tuzin oficerów operacyjnych. Byłt całkowicie oddana Hoffmanowi. Z wrogością traktowała każdego, kto rościł so» bie jakieś pretensje do jego wolnego czasu, szczególnie, jeżeli byli to nowi ofice- rowie wywiadu. Jednak pół godziny później Rogers otrzymał wiadomość, że Hoff- man może mu poświęcić kilka minut. Natychmiast udał się do biura szefa. - O co chodzi? - warknął Hoffman. - Chyba nie myślisz - wskazał na trzy- many przez Rogersa opasły dokument - że będę to wszystko czytał? - Nie - powiedział Rogers. - Po prostu chcę uzyskać pozwolenie na małą ekspedycję łowiecką. Ma to związek z tym, co powiedział mi wczoraj Fuad. - Ile to będzie kosztować? - zapytał Hoffman. Placówki CIA potrzebowały zgody centrali na operacje, których koszty przekraczały dziesięć tysięcy dolarów, - Zmieścimy się w budżecie. K

- Czy będę miał w związku z tym jakieś kłopoty?' ~ kontynuował Hoffman. - Na pewno nie - zapewnił Rogers. - Nie zezwalam na nic, co wymagałoby mojej specjalnej zgody – oświad- czył Hoffman. - Czy to jasne? Tom przytaknął. - A więc dobrze. Skontaktuj się z moim zastępcą gdybyś czegoś potrzebo- wał. I nigdy więcej nie przynoś mi tych cholernych dokumentów. Mam dosyć własnych. Dwa dni później Fuad odwiedził Jamala w jego biurze w dzielnicy Falhani na północ od obozu Sabra. Teren znajdował się pod wyłączną kontrolą Fatah. Wszędzie widać było patrole bojowników palestyńskich ubranych w obcisłe nie- bieskie dżinsy i włoskie buty. W głównym holu podał swoje nazwisko nieogolonemu mężczyźnie, który prawdopodobnie pełnił tutaj funkcję sekretarza. Za paskiem spodni miał wetknię- ty pistolet. Faud usiadł na brudnej kanapie i czekał. Przed nim stała ogromnych rozmiarów popielniczka, po brzegi wypełniona setkami niedopałków. Chciał zapalić, ale się rozmyślił. Zamiast tego, aby zając czymś ręce ,wyciągnął naszyjnik składający się z nanizanych na sznurek kamyków. Z biura od czasu do czasu dobiegały go odgłosy rozmowy. Po kilku minutach drzwi się otworzyły i ukazała się w nich piękna blondynka ubrana w skórzaną sukienkę mini. Niemka, pomyślał Faud. Chichocząc, zapinała górną część bluzki, skąd wyglądały obnażone piersi. Minęła Fauda , po czym odwróciła się w jego stronę i pomachała mu. W ręku trzymała pare damskich majtek. - Możesz teraz wejść - oznajmił sekretarz. Jamal siedział na krześle z rękoma za głową i nogami założonymi na biurko. - Przykro mi, że musiałeś czekać - powiedział, obracając się na krzesle w kierunku Fauda. Wyglądał bardziej jak Europejczyk niż Arab. Miał jasne oczy i gładko ogolo- ną twarz, bez typowych dla Arabów wąsów i brody. Był ubrany w czarne dżinsy z czarną koszulą rozpięta niemal do pasa, na poręczy krzesła wisiała czarna skórzana kurtka. Fuad zaczął się przedstawiać, wspominając ich spotkanie w Kairze. Jamal przerwał mu. - Wiem, kim jesteś-powiedział, podnosząc się z krzesła. Założył kurtkę, wyciągnął pistolet z szuflady biurka schował go do kieszeni, po czym ruszył w kierunku drzwi. - Jestem głodny - powiedział. - Chodźmy na lunch. Mężczyzna z głównego holu, jak się okazało, jego ochroniarz, podążył po- słusznie za Jamalem. Palestyńczyk powiedział kierowcy, aby zawiózł ich do restauracji Faisal na Rue Bliss, naprzeciwko amerykańskiego uniwersytetu. Fuad był zachwycony. 30

W tym lokalu spędzał dużą część swego studenckiego życia, paląc papierosy i dy- skutując o polityce z przyjaciółmi. Restauracja była miejscem spotkań intelektu- alistów, którzy zapoczątkowali arabskie kulturalne odrodzenie lat trzydziestych. Sympatycy lewicy wciąż czcili to miejsce jako kolebkę arabskiego nacjonalizmu. Po drugiej stronie ulicy znajdowała się główna brama uniwersytetu z napi- sem wyrytym przez protestanckich misjonarzy, którzy sto lat temu założyli uczel- nię: „Sztuką jest żyć i wynosić z życia coraz więcej". Piękne słowa. Restauracja Faisal to dobre miejsce, pomyślał Fuad, na odnowienie znajomości z Jamalem. Tutaj mogli jak bracia porozmawiać o niedolach narodu arabskiego. - Myślę, że pracujesz dla Amerykanów - powiedział cicho Jamal, kiedy usie- dli przy stoliku. Fuad poczuł, jak serce wali mu w piersi, jednak zachował kamienną twarz. - Dlaczego tak uważasz? - zapytał spokojnie. - Ponieważ to prawda - odpowiedział Jamal. Zapadła długa cisza. - Kiedy po raz pierwszy spotkaliśmy się w Kairze, przedstawiłeś się jako członek Kongresu Arabskich Swobód Kulturalnych. Nigdy nie słyszałem o takiej organizacji, więc zapytałem o to mego przyjaciela z egipskiego Moukhabaratu. On zapytał o to samo Rosjan, którzy powiedzieli, że Kongres to przykrywka dla amerykańskiego wywiadu. Uznałem to za interesującą wiadomość, jednak nie wspomniałem ci o tym ani słowem. Dlaczego? Pomyślałemsobie-len młody Libańczyk nie wie, dla kogo tak naprawdę pracuje. Wczoraj dowiedziałem się, że pewien stary Palestyńczyk, o którym wszyscy wiedzą, że jest agentem Amerykanów, rozpytywał w Fakhari, gdzie znajduje się moje biuro. Wiedziałem już, że mogę spodziewać się gościa I jestem zadowolo- ny, że pojawił się ktoś taki jak ty - przyjaciel - a nie brudny pies, jakich wysyłają do nas Rosjanie. Jamal odrzucił niesforny kosmyk swoich długich czarnych włosów, który opadł mu na czoło. Z kieszeni kurtki wyciągnął paczkę Maribor©, poczęstował Fuada papierosem, po czym również zapalił. - Nie będę do tego więcej wracał - powiedział z błyskiem w oku. - Każdy w Bejrucie pracuje dla kogoś. Dlaczego więc nie dla Amerykanów? Nie masz się czym martwić, nic nie powiedziałem swoim ludziom. Jak mówią Egipcjanie, każ dy jest królem we własnym domu. Fuad zmienił temat. Mówił o pogodzie, o Egipcie, o wszystkim, co przyszło mu do głowy. I dopiero kilka godzin później z ulgą stwierdził, że darowano mu życie Kiedy Fuad zdał Rogersowi relację z tego spotkania, Amerykanin był wście- kły. Poważnie naruszono zasady bezpieczeństwa. Zapisał sobie, żeby powiedzieć Hoffmanowi, aby ten zwolnił nieudolnego agenta, który zdobył adres Jamala. Po- uczył również Fuada co do konieczności posiadania osłony w tego typu akcjach. 31

Im dłużej myślał o spotkaniu, tym bardziej zastanawiało go zachowanie Ja- mala. Dlaczego człowiek zajmujący tak wysokie stanowisko w palestyńskiej hie- rarchii, będąc świadom faktu, że rozmawia z agentem CIA, zaprasza Fuada na lunch, a potem jeszcze zobowiązuje się zachować wszystko w tajemnicy? Istniały dwie możliwości: albo Jamal był prowokatorem usiłującym skom- promitować Fuada, albo był skłonny do nawiązania współpracy. Rogers zdecydo- wał, że warto zaryzykować, aby się przekonać, jak jest naprawdę. Wręczył Fu- adowi pięć tysięcy dolarów gotówką ze specjalnego funduszu na nieprzewidziane wydatki i kazał mu wynająć mieszkanie w palestyńskiej części miasta. - Przekonajmy się, czy Jamal nie chciałby poznać jeszcze kilku nowych przy- jaciół - powiedział. 4 Bejrut, październik 1969 roku od koniec pierwszego miesiąca pobytu w Bejrucie do Rogersów zadzwoniła Sally Wigg, żona ambasadora. - Jane! W następną sobotę organizujemy przyjęcie! -powiedziała. Sally miała bardzo donośny głos i była zawsze pełna entuzjazmu. Słuchając jej, z łatwością można było wyczuć, jak ogromną przyjemność sprawia pani Wigg organizowanie życia żonom pracowników ambasady. - Bądźcie o ósmej! Do zobaczenia! Odłożyła słuchawkę, nie czekając na odpowiedź. Godzinę później zadzwoni- ła sekretarka z wiadomością, że na przyjęciu obowiązują stroje wieczorowe. Jane Rogers była mądrą kobietą. Uczęszczała do dobrej prywatnej szkoły, a potem do Mt. Holyoke College. Doskonale zdawała sobie sprawę, że kiedy na placówce takiej jak Bejrut dzwoni żona ambasadora, świat na chwilę staje w miej- scu. A więc uczyniła jedyny w tej sytuacji sensowny krok. Kupiła nową suknię wieczorową od projektanta z ulicy Hamra. Była to najdroższa kreacja, jaką mogła jfbaleźć w Bejrucie. Tom, który nie dowierzał ambasadorom i ich żonom, otrzepał swój smoking Z naftaliny. Kupił go przed dziesięcioma laty, zaraz po ukończeniu szkolenia W Agencji. Poszedł za radąjednego z przyjaciół, który twierdził, że smoking jest nieodzowny dla oficerów wywiadu chcących pracować za granicą. Uroczyste ko- lacje były ponoć idealnym miejscem werbowania agentów. Rogers uznał, że to bzdura, ale zdecydował się na kupno smokingu. Chociaż był piękny, z gładkimi wyłogami i jedwabnym podbiciem, Tom wkładał go bardzo rzadko. Z radością odkrył, że praca w wywiadzie ma niewiele wspólnego z uczest- nictwem w uroczystych kolacjach. 32 P

- Kochanie, wyglądasz wspaniale! - wykrzyknęła pani Wigg, witając ich w drzwiach. - Po prostu cudownie! Powiedziała to tonem dyrektorki żeńskiej szkoły, udzielającej pochwały no- wej uczennicy, która właśnie odniosła pierwszy sukces. - Tom! Jak miło cię poznać! - zwróciła się z kolei do Toma. Witając się z nim, zatrzepotała rzęsami pokrytymi grubą warstwą tuszu i lekko pochyliła się do przodu. Rogers popatrzył jej prosto w oczy i grzecznie podziękował za zaproszenie. Zza baru wyszedł ambasador Wigg. W rękach trzymał szklanki pełne whisky z wodą sodową. Wigg miał krzaczaste brwi i tubalny, donośny głos. - Cieszę się, że was widzę - powiedział, zwracając się do Jane. - Witaj w rodzinie Tom - mrugnął do Rogersa. - Uważam, że w naszej am- basadzie wszyscy jesteśmy jedną rodziną. Ambasador, który chce być szefem placówki, pomyślał Tom, ściskając mu dłoń. - Pozwólcie, że przedstawię was innym gościom - powiedział Wigg, prowa- dząc Rogersów w stronę ogromnego salonu. Znacie już Philla Garretta, mego zastępcę, i jego żonę Biance. Nastąpiła seria uścisków dłoni. - Poznajcie Rolanda Plateau, francuskiego charge d'afFaires, i jego żonę Do- minique. Francuz pocałował Jane w rękę. Jego żona posłała Tomowi zalotny uśmiech, - Mam zaszczyt przedstawić wam generała Fadiego Jezzine, szefa Deuxićme Bureau armii libańskiej, oraz madame Jezzine. Zewsząd ukłony i powitalne gesty. - Pan Rogers j est naszym nowym radcą do spraw politycznych - powiedział ambasador, unosząc brwi. Wszyscy obecni uśmiechnęli się znacząco. Rogers, niechętny ujawnianiu swego prawdziwego zajęcia, starał się wyglą- dać jak każdy szacowny dyplomata. Żałował, że nie ma tu kogoś, kto udzieliłby mu moralnego wsparcia. Znikąd pomocy. Wyglądało na to, że Hoffman nie cho- dził na uroczyste kolacje. Poczuł się trochę lepiej, widząc żonę francuskiego dyplomaty zmierzającą w jego stronę. Była to zgrabna, atrakcyjna kobieta o ciemnych włosach i trudnym do ustalenia wieku, gdzieś pomiędzy trzydziestką i pięćdziesiątką. Jej suknia miała z tyłu głębokie wcięcie, odsłaniające mocną opaleniznę, efekt długotrwałych ką- pieli słonecznych. - Comme ilfait beau aujourd'hui! - powiedziała Dorniniąue Plateau. Ro- gers przytaknął. Dzień był rzeczywiście piękny. Biorąc ze srebrnej tacy szklankę ginu z tonikiem, postanowił, że będzie się w Bejrucie świetnie bawił. Kiedy powitania dobiegły końca, pani Wigg wraz z Jane i panią Garrett udały się w kąt pokoju. Usiadły na sofie pod dużym obrazem, podarowanym ambasa- Jaka piękna dziS pogoda! (.mmc.).

dzie przez bogatego Libańczyka amerykańskiego pochodzenia. Obraz przedsta- wiał scenę z Proroka Khaila Gibrana. - Jane, moja droga, powiedz nam, jakie masz zainteresowania? - spytała żona ambasadora. Pani Garrett, występująca tu w roli jej zastępczyni, patrzyła na Jane wycze- kująco. - Bardzo lubię czytać - odpowiedziała Jane. Twarze kobiet pozostały nieporuszone. - Wiele czasu poświęcam dzieciom. Obie panie popatrzyły na nią groźnie. - I... lubię grać w tenisa. - Hmmm - mruknęła żona ambasadora. Najwyraźniej tę odpowiedź uznała za przynajmniej częściowo poprawną. -r W debla? - zapytała. - Tak, czasami grywam w debla. Chociaż w Omanie było zwykle tak gorąco, że... - A więc jutro rano! - zdecydowała żona ambasadora, nie dając jej dokoń- czyć. - O dziewiątej! Wstała i uśmiechnęła się blado. - Tak się cieszę - powiedziała, po czym oddaliła się w stronę innych gości, Zostawiając Jane i Biance Garrett same. Jane czekała przez moment, aż starsza kobieta zacznie rozmowę, a kiedy to nie nastąpiło zaczęła: - Biance... - Mów mi Binky-przerwała jej pani Garrett, dotykając swoichwłosów. Nad- mierna ilość lakieru sprawiała, że jej fryzura przypominała hełm. - Czy od dawna jesteście w Bejrucie, Binky? My dopiero co przyjechaliśmy. Muszę ci powiedzieć, że masz szczęście - oświadczyła pani Garrett. Tak, wiem - powiedziała Jane. - Bejrut jest piękny. - Miałam na myśli tenis - poprawiła ją starsza pani. - Nawiasem mówiąc, nie będziesz musiała się za bardzo starać. Ona gra fatalnie. Nieźle sobie poradzi- łaś. Tak naprawdę nie jesteś jedną z nas - dodała. W jej głosie dało się wyczuć nutkę zazdrości. - Wybacz - powiedziała Jane - ale nie rozumiem, co masz na myśli. - Och, daj spokój - odrzekła pani Garrett, nachylając się w stronę Jane. Jej głos przeszedł w konspiracyjny szept. - Wszyscy tu wiedzą, że Tom nie jest pra- cownikiem służby dyplomatycznej. To żaden sekret. Jesteście wśród przyjaciół. Jane, poczuła jak zalewają fala gorąca, a jej policzki płoną ogniem. - Macie z Tomem ogromne szczęście, że nie ma tu jego szefa. Tego grubasa Hoffmana. Wstrętny typ. A jego żona Gladys jest jeszcze gorsza. Słyszałam, że Skończyła szkołę dla sekretarek. Nikt z tutaj obecnych nie lubi Hoffmanów. Jane chrząknęła. - Aha! - powiedziała Bianca Garrett konspiracyjnym tonem. - Pewnie dla- tego przyszliście, bo nie ma tu Franka Hoffmana. Jane, czując, że jej sytuacja wygląda coraz gorzej, skinęła na kelnera.

- Pozwól, że coś ci powiem, kochanie - powiedziała szeptem pani Garrett. - Kiedyś pracowałam, dla wiesz kogo, jako szyfrantka w Lagos i Addis Abebie. Tak właśnie poznałam Phila. Mrugnęła porozumiewawczo i wzięła kolejnego drinka ze srebrnej tacy, któ- rą podsunął jej kelner. - A więc nie myśl sobie, że nie wiem, o co chodzi - kontynuowała Binky. - Pozwól, że dam ci pewną radę. Na takiej placówce jak ta, gdzie życie towarzyskie jest jedną z niewielu dostępnych rozrywek, trzymanie się w małej grupce z piąte- go piętra nie ma sensu.Nie walcz z ambasadorem. I na miłość boską- nie walcz z jego żoną! Jane, która jeszcze nigdy nie przyznała się nikomu spoza Agencji, czym na- prawdę zajmuje się jej mąż, wymamrotała kilka słów i zmieniła temat. - Szukamy dobrego lekarza dla naszych dzieci - powiedziała. - Czy możesz nam kogoś polecić? Binky, jeszcze raz mrugnąwszy porozumiewawczo, wyrecytowała nazwiska znajomych lekarzy. Zabrzmiał dźwięk gongu, co oznaczało, że podano do stołu. Podnosząc się z sofy, Binky Garrett nachyliła się w stronę Jane i udzieliła jej ostatniej rady. - To miejsce może wam się wydać cywilizowane - powiedziała -jednak ani ty, ani Tom nie powinniście zapominać, że za wzgórzem czają się Indianie. Polu- jący na skalpy. I na białe kobiety! Odstawiła drinka i odeszła. Przy kolacji Rogers zajął miejsce pomiędzy żoną libańskiego generała i żoną ftancuskiego charge d'affaires. Obie kobiety prawie równocześnie obróciły się w jego stronę, obrzucając wysokiego Amerykanina kokieteryjnym spojrzeniem. Protokół dyplomatyczny zwyciężył i Rogers rozpoczął rozmowę z żoną ge- nerała. Była to przedstawicielka środowiska miejscowych chrześcijan, jej potęż- na rodzina rządziła kiedyś częścią libańskich gór. Ubrana według mody wschod- niego Bejrutu wyglądała jak porcelanowa lalka, z wymyślną fryzurą i obfitym ma- kijażem. Choć była bardzo kobieca, sprawiała wrażenie osoby bardzo sprytnej i nieustępliwej - A więc kim jest ten pan Rogers, nowy pracownik ambasady amerykań- skiej? - zapytała, przyglądając się Tomowi uważnie. Rogers uśmiechnął się i poprawił muszkę. Opowiedział jej trochę o sobie: gdzie dorastał, gdzie pracował poprzednio, co mu się podoba w Ameryce, - Niech mi pan powie - spytała pani Jezzine - jak można żyć w tak demo- kratycznym kraju? Nigdy nie potrafiłam tego pojąć. Kiedy nie ma wyżej i niżej urodzonych i wszyscy są równi. Czy to wam nie przeszkadza? - Zupełnie nie -- odpowiedział Rogers. - Nasz kraj ma bardzo krótką histo- rię. Dlatego każdy może być tym, kim chce być. Rogers uśmiechnął się i wypił łyk wina. Madame Jezzme, która już opróżniła swój kieliszek, skinęła na kelnera. 35

- To wszystko brzmi bardzo dziwnie - powiedziała. - W Libanie sytuacja wygląda inaczej. Przekona się pan o tym. Tutaj wszyscy wiemy, kto jest kim. Gdy jakiś człowiek powie, jak się nazywa i z jakiej wsi pochodzi, ma pan już wszyst- kie informacje, jakich pan potrzebuje. A kiedy opuszcza pan tę wieś i odwiedza następną, znajdującą się za wzgórzem, to tak, jakby wkraczał pan do zupełnie innego świata. Inna religia, inne zwyczaje, inny akcent, czasami zupełnie inne słownictwo. Naśladowanie akcentów naszych wiejskich kuzynów to ulubiony sport w Bejrucie. - Na przykład? - zapytał Rogers. - Mamy przyjaciela w Take Zahle, niewielkiej osadzie w Dolinie Bekaa. Na- zywa się Antun - co oznacza Tony - i mówi jak prymityw. Zademonstruję panu. Arystokratka przybrała figlarny wyraz twarzy i donośnym głosem wypowie- działa jakiś wulgarny arabski zwrot, używając języka, jakiego użyłby mieszka- niec Zahle. Wszyscy spojrzeli w ich kierunku i zapadła nagła cisza. Na szczęście ambasador Wigg, który siedział z drugiej strony Libanki, pra- wie nie znał arabskiego. - Bardzo interesujące! - zawołał. Madame Jezzine obdarzyła go czarującym uśmiechem i wyjaśniła słodkim głosem, że to ludowe libańskie powiedzenie. Bardzo popularne wśród chłopów, chociaż naprawdę nic nie znaczy. Ambasador roześmiał się serdecznie, biorąc to za dobry żart, po czym oboje pogrążyli się w ożywionej rozmowie o swoich dzie- ciach. Rogers poczuł, jak coś lekko ociera się o jego nogę. To żona francuskiego dyplomaty schylała się po swoją serwetkę, którą prawdopodobnie upuściła. Tom podniósł serwetkę i podał kobiecie. Nawiązali przyjemną, niezobowiązującą kon- wersację po francusku. Temat dzieci nie pojawił się w niej ani razu. Pod koniec kolacji madame Jezzine jeszcze raz zwróciła się w stronę Rogersa. - Czy nie uważa pan, że to, co robią memu krajowi Palestyńczycy, zakrawa na skandal? - Proszę? - Rogers pomyślał, że się przesłyszał. - Powiedziałam - podniosła głos - powiedziałam, że to skandal, że Pale- styńczycy przejmują kontrolę nad Libanem. Zapadła grobowa cisza. Ambasador był zbyt pfzestraszony, aby wykrztusić choć słowo. Rogers zabrał głos. - Palestyńczycy mogą próbować do woli, jednak moim zdaniem nie zdołają przejąć kontroli nad tym krajem. Kilku gości zaśmiało się nerwowo. - Nie to miałam na myśli! - przerwała mu madame Jezzine. Była zdecydo- wana dokończyć. - Nikt nie powie o tym głośno. Palestyńczycy przekupili polityków. Przeku- pili dziennikarzy. Teraz usiłują przekupić armię libańską!. Sally Wigg podniosła się z krzesła. 36