uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 908
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 027 150

David Ignatius - Bank strachu

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :555.6 KB
Rozszerzenie:pdf

David Ignatius - Bank strachu.pdf

uzavrano EBooki D David Ignatius
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 31 osób, 31 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 200 stron)

0 David Ignatius BANK STRACHU Przekład Agnieszka Jacewicz Tytuł oryginału THE BANK OF FEAR KSIĘGARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER Tu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszych ksią kach! Tu kupisz wszystkie nasze ksią ki! http://www.amber.supermedia.pl Copyright (c) 1994 by David Ignatius All rights reserved. For the Polish edition Copyright (c) 1999 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7245-002-1 Evie,Elisie, Alexandrze i Sarah oraz moim dzielnym arabskim przyjaciołom, których ycie jest walką w obronie praw człowieka i demokracji Oto lud, którego twarz w oblicze smutku się zmienia. Oto ziemia upokorzona niczym dom tchórza. Kto ofiaruje nam ptaka, tylko ptaka? "tylko drzewo? Kto nas nauczy alfabetu powietrza? Czekamy na rozstajach dróg. Patrzymy jak piach zasypuje nasze latarnie. Słońce znika w zmarszczkach naszych rąk. O moja ziemio... Skóra twa jak jaszczurki. Woń twa smrodem palącej się gumy. Wschód słońca to łkający nietoperz. Z narodzin czynisz masakrę. , Swą pierś oddajesz robakom. Adonis (pseudonim literacki Alego Ahmeda Saida) fragment Remembering the First Century ze zbioru The Pages ofDay and Night Od autora Ksią ka ta kończy cykl trzech powieści o Ameryce oraz Środkowym Wschodzie z okre- su ostatnich dwudziestu pięciu lat. Podobnie jak dwie poprzednie, ta równie jest fikcją. adna z wymienionych tu postaci ani instytucji nie istnieje naprawdę, a podobieństwo do Strona 1

0 jakiejkolwiek osoby lub spółki jest zupełnie przypadkowe. Kreśląc historię współczesne- go Iraku, wiele czerpałem z prac irackiego pisarza Kanana Makiya. Opisy ycia w irackim więzieniu zostały oparte w większości o ostatnią z jego ksią ek, Cruelty andSilence (Okru- cieństwo i milczenie), a nadając tytuł mojej powieści zasugerowałem się tytułem jego wcze- śniejszej pracy, Republic ofFear (Republika strachu), którą wydał pod pseudonimem Sa- mirAl-Khalil. Wiele zawdzięczam tak e dwóm arabskim dziennikarzom: Norze Boustany, wspaniałej reporterce "Washington Post", która była moim przewodnikiem przez koszmar w Libanie na początku lat osiemdziesiątych, oraz Yasmine Bahrani, z działu zagranicznego "Post", której wiedza o Iraku pomogła mi w bardzo wielkim stopniu. Za rady z zakresu nawigacji w świa- towej sieci komputerowej wdzięczny jestem Laurie Hodges z politechniki w stanie Georgia. Za przeczytanie wstępnej wersji oraz wszelkiego rodzaju pomoc podziękowania niech przyj- mą: Lincoln Caplan, Leonnard Downie, Douglas Feaver, Laura Blumenfield, Linda Healy, Paul i Nancy Ignatius, Jonathan Schiller, Susan Shreve; za mądre rady z zakresu prawa dzię- kuję Davidowi Kendallowi. Wreszcie pragnę podziękować mojemu przyjacielowi i agento- wi, Raphaelowi Sagalynowi; moim wydawcom z Morrow; Adrianowi Zackheimowi oraz Rosę Marie Morse, a szczególnie wdzięczny jestem osobie, która od dwudziestu lat jest moim przyjacielem i doradcą - Garrettowi Eppsowi. Prolog Szara betonowa bryła budynku firmy Coyote Investment stała w zachodniej części Knightsbridge. Małe okna chroniły wnętrza przed wścibskimi oczami. Obrotowe drzwi frontowe były stale zamknięte. Wszyscy musieli korzystać z wą- skiego wejścia pilnowanego przez ochronę. Szarość fasady rozpraszały jedynie rdzawe zacieki przy rynnach i pod parapetami. Na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, e to krew sączy się z wnętrza murów. Nie było to miejsce, w którym londyńczycy bywali dla przyjemności. Tu przychodzili tylko ci, którzy mieli jakiś interes, i nikt nie zostawał dłu ej ni musiał. Pewnej niedzieli, późnym popołud- niem, czarna limuzyna daimler zatrzymała się przed wejściem do tego zakazane- go miejsca. Tylne drzwi otworzyły się i z wozu wysiadł siwowłosy Arab w smo- kingu. Pojechał windą do swojego biura mieszczącego się na piątym piętrze i od razu zaczął załatwiać wa ne telefony. Nazywał się Nasir Hammoud. Był właści- cielem tego budynku oraz wielu innych rzeczy. Tego marcowego dnia trapił go pewien problem. Najpierw zadzwonił do szefa ochrony. - W moim domu na wsi - rozpoczął Hammoud wyjaśnienia, gdy ochroniarz zjawił się w biurze po dwudziestu minutach - zdarzył Się wypadek. Pewna kobie- ta została ranna. - Mówił powoli, wa ąc ka de słowo, jakby chciał kontrolować efekt, jaki wywiera ono na słuchającym. Nie przywykł do tego rodzaju wypad- ków. Strzepnął niewidzialny pyłek z jedwabnej klapy marynarki. Twarz arabskiego d entelmena wydawała się równie dobrze skrojona jak jego wieczorowy smoking. Rysy nie odznaczały się niczym szczególnym: mocno zary- sowane kości policzkowe, szeroki, lekko haczykowaty nos, mało wyrazista broda. Sama twarz jednak jaśniała jakąś nienaturalną aurą, zarazem rumiana i blada, jak- by mę czyzna właśnie został zabalsamowany. Skórę miał zbyt gładką, jak na wy- retuszowanej fotografii. Gdy mówił, białe zęby błyskały między wargami. Wypie- lęgnowane dłonie zdradzały, e regularnie fundował im manicure. Na policzku widniały ślady niedawnej blizny, którą naprawiono iście po mistrzowsku; w wie- czornym świetle była ledwie zauwa alna. Tylko oczy wydawały się nietknięte 9 skalpelem chirurga plastycznego. Wyglądały jak dwa błyszczące, czarne punkty. W oczach tych pewna zniewieściałość mieszała się z nieokiełznaną dzikością. Właśnie one nadawały twarzy Nasira Hammouda wyraz wyrachowanego okru- cieństwa. - Ya, sidi - szef ochrony nieznacznie skłonił głowę. - Tak, sir. Strona 2

0 - Przez cały dzień byłem w Londynie - ciągnął Hammoud - szofer przywiózł mnie do biura. O tym-.. wypadku powiadomiono mnie telefonicznie. - Ya, rayess! - przytaknął szef ochrony. - Tak, prezesie! - Mę czyzna nazy- wał się Sarkis. Pochodził z iracko-armeńskiej rodziny. Wszyscy prócz pana Ham- mouda nazywali go profesorem Sarkisem. - Proszę, ebyś coś dla mnie zrobił. - Ya, amir! - Sarkis podszedł do biurka. - Tak, mój ksią ę! - Szef ochrony, miał zapadnięte policzki i wielki nos, który dominował nad pozostałymi rysami twarzy i nadawał mu nieco ptasi wygląd. Mówiąc, nieznacznie pochylił się ku Hammoudowi.-Czy mam wezwać lekarza? - Nie! - odparł Hammoud. - adnych lekarzy. - A mo e karetkę? , - Sss! - Hammoud wykonał dłonią gest, jakby zamierzał strzepnąć z ubrania kolejny pyłek. - A zatem co mogę dla pana zrobić, sidi? Hammoud podszedł do sejfu, który znajdował się za jego biurkiem. Otworzył drzwiczki i uwa nie odliczył pięćdziesiąt tysięcy funtów. Wsunął pieniądze do ko- perty, napisał na niej adres i wręczył ją Sarkisowi. - Jutro rano masz iść do tego człowieka i oddać mu kopertę. Tylko jemu, niko- mu innemu. To szef policji. Powiedz mu, e to pieniądze na nagrodę. Za informację, kto zabił tamtą kobietę. Powiedz mu, e bardzo mnie zmartwiła wiadomość o tym smutnym wypadku.:Przeka mu te , e byłem w Londynie przez cały weekend Sarkis skinął głową i wziął kopertę, - To ona nie yje, sidi? Hammoud nie odpowiedział. Podniósł słuchawkę i zaczął wybierać numer. Był niesłychanie opanowanym człowiekiem i skoro na moment stracił kontrolę nad sobą, chciał odzyskać ją jak najszybciej. Kilka minut później włączył kompu- ter i zaczął wysyłać wiadomości do swoich pośredników na całym świecie, stresz- czając wszystkie pozycje, jakie mieli dla niego przejąć po otwarciu rynków gieł- dowych w poniedziałek. Profesor Sarkis opuścił biuro i ruszył do Berkshire, eby posprzątać. Nawet w małym światku Arabów mieszkających w Londynie, Nasir Hammo- ud był postacią tajemniczą. Iraccy uchodźcy szeptali między sobą, e jako młody chłopak zabił w Bagdadzie człowieka, wbijając mu w głowę paznokcie. Jednak zdarzyło się to tak dawno, e nikt ju nie pamiętał szczegółów sprawy. Teraz Nasir Hammoud posiadał fabrykę stali w Hiszpanii, fabrykę urządzeń elektro- nicznych w Lyonie, agencję nieruchomości w Nowym Jorku oraz firmę budowla- 10 ną w Turynie. Słynął ze swoich bogactw. Wartość jego aktywów szacowano na wiele miliardów dolarów. Nikt jednak nie wiedział nic ani o nim samym, ani o tym, skąd wziął swój majątek. Krą yły plotki, e ył w przyjaźni z samym władcą Bagdadu i właśnie ta przyjaźń była źródłem jego bogactw. Ale ludzie zawsze tak mówili o bogatych Arabach. Wyobra ali sobie pewnie, e pieniądze spadły z nieba prosto w ręce władcy, a on oddał część swym przyjaciołom. To budziło zazdrość. Cijahal, jak nazywał ich Hammoud, ignoranci, którzy chcieli mieć pieniądze nie pracu- jąc, wymyślali historyjki o tych, którym się powiodło, jak panu Hammoudowi. To wszystko przez zazdrość, tłumaczył Hammoud przyjaciołom. Wyłącznie przez zazdrość. Podobnie jak wielu bogatych ludzi ze Wschodu, Nasir Hammoud przyje- chał do Londynu z zamiarem zamieszkania w nim na stałe. W jego rodzinnym Bagdadzie panował bałagan. Czas wojen minął, ale przywódcy wcią nosili mun- dury, zlecali poetom pisanie o nich heroicznych poematów, a swoim wrogom wbijali gwoździe w głowy. Pan Hammoud miał tego dosyć. Właśnie dlatego Strona 3

0 wyruszył na zachód, przez Francję, Belgię i Szwajcarię. Na ka dym etapie po- dró y jego konto rosło, a źródła napływających pieniędzy stawały się coraz bar- dziej nieokreślone. Był człowiekiem dokładnym i wymagającym, a z wiekiem stawał się coraz bardziej pedantyczny i wybredny. Gdy przed kilkoma laty przeniósł się do Lon- dynu, najpierw udał się do krawca i zamówił pół tuzina garniturów, wszystkie dopasowane w pasie i o specjalnym kroju spodni. W nowym ubraniu wyglądał jak jeden z wielu biznesmenów, których narodowość nie miała znaczenia. Lon- dyn, Pary , Hongkong - wszystko jedno. Ka dy wyglądał podobnie w nowym garniturze i z nową opalenizną. Mówiono, e firma Nasira Hammouda miała ponad tuzin filii, ale interesy zawsze załatwiał za pośrednictwem swojej firmy holdingowej, Coyote Investment. Kierując się brzmieniem nazwy, nieliczni, którzy w ogóle o firmie słyszeli, sądzi- li, e jest to amerykański koncern z główną siedzibą w Houston albo w Denver. Naprawdę jednak Coyote Investment zarejestrowano w Europie, a kapitał - przy- najmniej ta jego część, o której wiedziano - pochodził z Iraku. Arabowie zwykli nazywać taki sposób celowego kamufla u taąąiyya. Dla pana Hammouda stał się on podstawową zasadą zarządzania firmą. Plan rozkładu biur Coyote Investment odzwierciedlał obsesję Hammouda na punkcie dyskrecji i tajemnicy. Podzielił on firmę na dwie części: jedną przeznaczo- ną dla oczu postronnych i drugą - prawdziwą. Wychodząc z windy na piątym pię- trze goście stawali w jasno oświetlonym holu recepcji, w której uwagę przyciągał wielki napis COYOTE z wizerunkiem podobnego do wilka zwierzęcia. Tak wyglą- dało oficjalne wejście do firmy. Przez podwójne szklane drzwi przechodziło się do biur zastępcy dyrektorów do sprawkontaktów z inwestorami, komunikacji wewnątrz- korporacyjnej oraz personelu. Wszyscy dyrektorzy byli Anglikami. Pan Hammoud zapewnił im członkostwo we wszystkich londyńskich klubach, słu bowe wozy mar- ki Bentley oraz hojne wynagrodzenia. W zamian mieli reprezentować go godnie 11 w londyńskim świecie finansowym. Sprawiali wra enie wpływowych ludzi, ale w rze- czywistości zdziałać mogli niewiele. Pełnili raczej rolę przynęty. Prawdziwa władza firmy miała swoją siedzibę na lewo od windy. Do tej czę- ści szło się słabo oświetlonym korytarzem, który prowadził do działu księgowo- ści. Wejść tam mogli jedynie ci, którzy znali odpowiedni kod otwierający elektro- niczny zamek. Tutaj królowali milczący iraccy "zaufani pracownicy", którzy two- rzyli w firmie wewnętrzny, zamknięty krąg. Dla odwiedzających dział księgowości przedstawiał się niezwykle skromnie. Szare metalowe biurka i szafki, zasłony pachnące pleśnią i dymem tytoniowym, poplamione i wytarte wykładziny. Lecz to właśnie tu prowadzono prawdziwe interesy Coyote Investment. Arabscy pra- cownicy instynktownie wyczuwali hierarchię korporacji. Na Wschodzie powszech- nie wiedziano, e bogactwo i władza to dwie rzeczy, które nale y ukrywać. To, co przedstawiano na zewnątrz, nie było prawdziwe. Obszerne biuro pana Hammouda, znajdujące się w rogu budynku, łączyło obie części firmy. Z tego powodu miało dwoje drzwi. Oficjalne wejście prowa- dziło do du ej poczekalni, w której urzędowała sympatyczna brytyjska sekretarka z du ym biustem. Prywatne drzwi wychodziły na źle oświetlone pomieszczenie zapchane papierami. Zajmował je profesor Sarkis, który oprócz funkcji szefa ochro- ny pełnił te obowiązki kierownika działu księgowości. Był jedyną osobą poza samym Hammoudem, która wiedziała o wielu operacjach firmy. Ale nawet on nie znał wszystkich tajemnic. I Wiek ciemności Strona 4

0 1 Samuel Hoffman wiedział, e popełnił błąd ju w chwili, gdy wpuścił tego czło- wieka do biura. Dwudziestokilkuletni Filipińczyk miał rozbiegane oczy i ze- psute, krzywe zęby, które pochylały się w ró nych kierunkach niczym powykrzy- wiane deski płotu. Unikał kontaktu wzrokowego. W jednej dłoni ściskał ró aniec, w drugiej zniszczoną fotografię. Płakał. Nie szlochał głośno, raczej cicho pocią- gał nosem jak ktoś, kto czuje się niewart nawet swoich własnych łez. Wyjąkał, e przysłał go ktoś z filipińskiej ambasady. Prosił o pomoc. Hoffman ałował, e w ogóle pozwolił mu wejść na górę. - Ma pan pięć minut - powiedział patrząc na zegarek. - Ani chwili dłu ej. Na moment zniknął w sypialni sąsiadującej z biurem i wrócił z zapalo- nym papierosem. Był mocno zbudowany, po trzydziestce, miał prawie metr osiemdziesiąt wzrostu, dość wąską twarz i ciemne oczy. Nieustannie chodził z kąta w kąt, jak dzikie zwierzęta w ogrodzie zoologicznym, które mają za małe klatki. Ubrał się dziś tak jak zwykle - w szary garnitur i niebieską koszulę, któ- rą rozpiął pod szyją. To była jedyna ekstrawagancja, na jaką sobie pozwalał. Prawdę mówiąc, zawsze wkładał garnitur i nigdy nie nosił krawata. W rezulta- cie albo był ubrany zbyt elegancko do okazji, albo za mało oficjalnie. Nigdy w sam raz. Właśnie przez to stale sprawiał wra enie, jakby nie zdą ył się prze- brać do końca. Hoffman zdusił papierosa w popielniczce po zaledwie dwóch pociągnięciach i spojrzał na kartkę, którą podał mu Filipińczyk. Du ymi wyraźnymi literami na- pisano na niej "Ramon Pinta". Tylko tyle, adnego adresu ani numeru telefonu. Przez chwilę Sam zastanawiał się, kto z filipińskiej ambasady mógł przysłać do niego tego mę czyznę. Potem przypomniał sobie biznesmena z Manili, którego brat, ksiądz Kościoła rzymskokatolickiego, zaginął gdzieś w Arabii Saudyjskiej. Hoffman co prawda nie odnalazł duchownego, ale próbował. A teraz ten niski człowieczek z kartką siedział po drugiej stronie biurka i wyglądał tak, jakby za chwilę miał ze strachu wyzionąć ducha. 15 - Co mogę dla pana zrobić, panie Pinta? - spytał Hoffman mając nadzieję, e usłyszy odpowiedź"nic". - Proszę - Filipińczyk odchrząknął próbując dodać sobie odwagi. Pochylił się w stronę Sama i podał mu fotografię, którą ściskał dotąd w prawej dłoni. Trzymał rękę wyciągniętą przed siebie w proszącym geście tak długo, a zaczę- ła dr eć. Hoffman niechętnie wziął zdjęcie. Przedstawiało młodą filipińską kobietę o du ych, czujnych oczach, wystających kościach policzkowych i kędzierzawych włosach. Mogła mieć najwy ej dwadzieścia parę lat. Miała na sobie uniform - czarną sukienkę i biały fartuszek - w którym wyglądała jak pokojówka w jednym z eleganckich hoteli West Endu. Fotografia przypominała pamiątkowe zdjęcia od pierwszej komunii. Wargi kobiety były nieznacznie rozchylone, jakby za chwilę miała kogoś pocałować. Nosiła mały, złoty krzy yk. - Moja ona - powiedział mę czyzna wskazując fotografię. Teraz ju gło- śniej pociągał nosem. Hoffman podał mu pudełko z chusteczkami higienicznymi stojące na blacie biurka. Filipińczyk wytarł nos i wsunął chustkę w rękaw, na póź- niej. Przez chwilę wpatrywał się w podłogę, jakby zbierał się na odwagę. Potem spojrzał Hoffmanowi prosto w oczy, z kieszeni płaszcza wyjął jeszcze jedno zdjęcie i poło ył je na biurku spodem do góry. W pokoju zapadła cisza. Szum londyńskich ulic ledwo było słychać przez zamknięte okno. Kursor na ekranie komputera migał z idealną regularnością, jed- no mrugnięcie na sekundę. Raport, który Sam sporządzał dla klienta w Nowym Jorku, czekał na dokończenie. Ksią ki prawnicze równo stały na półkach: twarde grzbiety, szeleszczące strony, gotowe do kolejnych poszukiwań. Świat planów Strona 5

0 i oczekiwań zatrzymany w czasie, na chwilę przed zderzeniem z innym światem, dotąd nieznanym. Hoffman raz jeszcze spojrzał na zegarek. Jak tu się pozbyć tego cholernego Filipińczyka? Powoli odwrócił le ącą na blacie fotografię. Kiedy zobaczył blade, oświetlo- ne błyskiem flesza kolory, jęknął. Było to zdjęcie z archiwów policyjnych, zro- bione na miejscu zbrodni/Przedstawiało nagie ciało kobiety le ące na trawie. Ofiara miała na sobie tylko biustonosz. Jej twarz znaczyły siniaki, a włosy łonowe i jedno udo pokrywała zaschnięta krew. W usta ktoś wcisnął jej zwinięte w kłębek majtki. Sinobrązowy odcień ciała wskazywał na to, e kobieta nie yła ju od kilku godzin. Wcią jednak mo na było rozpoznać jej twarz. Hoffman pokręcił » głową. Po raz kolejny pomyślał, e nie powinien był wpuszczać Filipińczyka na górę- Teraz nie miał ju wyjścia. Musiał coś powiedzieć. - Przykro mi - mruknął, ponownie odwracając fotografię, aby ukryć nagość kobiety. Przesunął zdjęcie w stronę gościa. Młody mę czyzna pozostawił je na biurku. Wyraźnie toczył wewnętrzną walkę, starał się opanować narastające w nim emocje. Zaszlochał głośniej i ukrył twarz w dłoniach. Ró aniec upadł na podłogę, Filipińczycy są ofiarami tej ziemi, pomyślał Sam. Wycieraczkami, na których potentaci i wpływowi zeskrobują sobie błoto z butów. - Proszę wziąć się w garść - powiedział Hoffman, po raz drugi wyciągając w stronę Pinty pudełko z chusteczkami. Nie poskutkowało, więc podszedł do mło- 16 dego mę czyzny i poło ył mu dłoń na ramieniu. - No ju , wystarczy. Naprawdę jest mi przykro z powodu pana ony. Co mogę dla pana zrobić? - Panie Hoffman, bardzo proszę - Filipińczyk zło ył dłonie jak do modli- twy. - Chcę pana wynająć. - Do czego? - zdziwił się Sam. - Chcę, eby znalazł pan człowieka, który ją zabił. Hoffman pokręcił głową. Zawsze działał racjonalnie. ył w świecie ksiąg i ra- portów, ale nie trudnił się wyrównywaniem rachunków. - Przykro mi, lecz nie podejmuję się takich zadań. Nie wiem, kto w ambasa- dzie powiedział panu, e zajmuję się sprawami zabójstw. Prowadzę dochodzenia finansowe. Badam firmy. Projekty. Inwestorzy. Interesy. Widzi pan? - Hoffman wskazał na półki zapchane księgami prawniczymi, kodeksami handlowymi i sko- rowidzami firm.-Nie biorę spraw morderstw. - Ale ta nie będzie dla pana trudna do rozwiązania. - W smutnych oczach Filipińczyka błysnęła iskierka zemsty. - Poniewa ja wiem, kto to zrobił. - Wie pan? - Tak, wiem. To arabski biznesmen. Moja ona i ja pracowaliśmy dla niego. Ona była słu ącą, ja kucharzem. Hoffman uniósł brwi. - Ma pan jakiś dowód? - Tylko siebie. Ja tam byłem, kiedy znaleźli jej ciało. Zostawił je na polu, niedaleko od swojego wiejskiego domku. Twierdzi, e w ten weekend go tam nie było, a jego przyjaciele kłamali, eby to potwierdzić. Ale ja wiem, e tam był, widziałem go. Chciał kobiety... - przerwał ze wstydu i smutku, a potem przypo- mniał sobie, e nie powiedział jeszcze najwa niejszego. - To Nasir Hammoud. - Rozumiem - stwierdził Hoffman. Ju gdzieś słyszał to nazwisko, ale nie mógł sobie przypomnieć gdzie. Raz jeszcze spojrzał na zegarek. Jeszcze kilka minut i pozbędzie się tego biedaka. - On zawsze oglądał się za moją oną, proszę pana - ciągnął Filipińczyk - ale ona go ignorowała. Myślę, e to go złościło. - Mę czyzna znowu odwrócił głowę. Sam przytaknął na znak, e rozumie. - A czym zajmuje się Nasir Hammoud? - Jest bardzo wielkim biznesmenem. Z Iraku. Jest bogatszy ni wszyscy inni Strona 6

0 i nie dba o krzywdę innych. Ma firmę w Londynie, taką, która kupuje inne firmy. Mo e pan o niej słyszał? - Jak się nazywa? - Coyote Investment, proszę pana. - Oczy przybysza rozjaśniły się, gdy spo- strzegł, e Sam wbrew sobie zaczyna interesować się jego sprawą. - Na pewno? - Hoffman ju pamiętał, skąd znał to nazwisko. Kilka miesięcy wcześniej została wystawiona na sprzeda fabryka opon w Portugalii. Sprzedano ją za osiemdziesiąt milionów, a kupcem okazał się iracki biznesmen, o którym nikt wcześniej nie słyszał - właśnie Hammoud. Ju wtedy Hoffman postanowił, e powinien dowiedzieć się więcej na temat nowego człowieka w arabskich roz- grywkach finansowych, ale potem o wszystkim zapomniał. 17 - Tak, proszę pana. Coyote Investment. On ma wiele ró nych firm Wszę- dzie. Dlatego właśnie mo e robić co chce* Jest bardzo bogaty. Wyjaśnienia młodego mę czyzny przerwał nagle ryk motoru, który śmignął w górę ulicą North Audley. Jakiś samochód zatrąbił ostrzegawczo. Ten hałas roz- bił bańkę, w jakiej przez chwilę obaj się znajdowali. Po drugiej stronie ulicy jacyś dwaj mę czyźni w garniturach rozmawiali ze sobą. Jeden z nich patrzył na budy- nek, w którym Hoffman miał biuro. Obaj sprawiali wra enie znudzonych. Sam odwrócił się do swojego gościa. - Wszystko to jest niezwykle interesujące, panie Pinta, ale jak ju mówiłem, nie zajmuję się sprawami morderstw. Proszę zawiadomić o tym policję. Oni prze- prowadzą dochodzenie, to ich praca. - Ju powiedziałem to policji - odparł Filipińczyk cicho - i nic nie zrobili. Byłem tam dwa tygodnie temu, a teraz nawet nie chcą ze mną rozmawiać. Mówią tylko, e pan Hammoud nie jest podejrzany o morderstwo mojej ony i e wcią jeszcze szukają poszlak, ale jak dotąd nic nie znaleźli. Powiedzieli, e bardzo im przykro, ale nic więcej nie mogą zrobić. Ich to nie obchodzi. On jest bogatym Arabem, a ja tylko biednym Filipińczykiem. Sam pan widzi. Dlatego właśnie przy- szedłem tutaj. - Co pan opowiada? Policja na pewno zbada tę sprawę. Przecie to Anglia. Tutaj obowiązują pewne prawa. - Nie takich jak Hammoud Ju panu mówiłem, e policja nie chce nic słyszeć na jego temat. Cały czas powtarzają tylko, e on jest wa ną osobistością, przyjacie- lem tego czy tamtego i je eli mam jeszcze jakieś pytania, powinienem iść do filipiń- skiej ambasady. Mówię panu, oni się go boją. Musi mi pan pomóc w zdobyciu in- formacji, eby przekazać je policji. Inaczej nie ma nadziei. -Skinął głową w stronę le ącej na biurku fotografii swojej zmarłej ony. -- adnej nadziei. Hoffman spojrzał na Filipińczyka skulonego w du ym fotelu po przeciwnej stronie biurka. Mę czyzna starał się zajmować jak najmniej miejsca. Przypomi- nał świnkę morską, którą Sam miał jako chłopiec. Z instynktu dzikich zwierząt pozostała jej tylko zdolność ukrywania się. Hoffman nie mógł nie współczuć mło- demu wdowcowi. Chciał mu w jakiś sposób pomóc. - Powiem panu, co zrobimy. Mo e uda mi się znaleźć coś na temat Hammo- uda w jednym z moich rejestrów firm. To zajmie tylko minutkę. Niestety to wszyst- ko, co le y w mojej mocy. Potem muszę wracać do pracy. Czy to panu pomo e? - O, tak- młody mę czyzna skinął głową. - Bardzo pomo e. Tak myślę. Je eli znajdzie pan coś złego w jego interesach, to mo e wtedy policja mnie wy- słucha. Mo e. Hoffman podszedł do półek z ksią kami i wyciągnął Opasły tom zawierający listę wszystkich spółek zarejestrowanych w Wielkiej Brytanii. Otworzył go na literze C i zaczął szukać Coyote przewracając kolejne strony, to znowu cofając się o kilka. - To dziwne - powiedział, - Nie ma go tu. - Wrócił do półek i wziął jeszcze Strona 7

0 grubszą księgę, zawierające listę wszystkich firm, które miały w Wielkiej Bryta- nii swoje biura, niezale nie od tego, gdzie znajdowała się ich główna siedziba. 18 - Mam -powiedział po kilku chwilach. -Coyote Investment. Spółka Akcyj- na. Zarejestrowana w Genewie. Przewodniczący rady i prezes N. H. Hammoud. Pozostali czterej dyrektorzy mają francuskie nazwiska. Dochody - nieznane. Zy- ski -nieznane. W Londynie ich biuro mieści się przy Knightsbridge. Niezły adres jak na firmę, o której nikt nigdy nie słyszał. Ale te nie ma od czego zacząć. Niestety. - Nie? - Młody Filipińczyk wcią czekał z szeroko otwartymi oczami, li- cząc, e Hoffman znajdzie w swoich rejestrach i tomach ksiąg prawniczych jakąś cudowną wiadomość, która pomo e rozwiązać sprawę. - Nie, Ten Hammoud najwidoczniej bardzo stara się utrzymać swoje intere- sy w tajemnicy. Słyszałem, e kupił fabrykę w Portugalii parę miesięcy temu, ale nawet tego nie jestem do końca pewny. Przykro mi. ałuję, e nie mogę więcej panu pomóc. - To w tych księgach nie ma nic więcej? Hoffman pokręcił głową. Sam tak e był tym zawiedziony. Hammoud nale ał do tego typu postaci, które go interesowały. Arab, biznesmen z kupą pieniędzy i obsesją na punkcie prywatności. Hoffman stworzył niewielką firmę, która zaj- mowała się penetrowaniem tajemnic takich właśnie ludzi. - Naprawdę mi przykro-powtórzył raz jeszcze. - Ale mo e uda się panu dowiedzieć czegoś wiencej, je eli zbada pan to bli ej? - Mo e, ale pana nie stać na zatrudnienie mnie. Naprawdę. Pracuję głównie dla du ych firm, nie dla kucharzy. Moje usługi są drogie. Ramon Pinta wyprostował się w fotelu. Obraziła go uwaga o jego zawodzie. - Proszę pana, niezale nie od tego ile pan ąda, zapłacę. W ambasadzie po- wiedzieli mi, e pan jest najlepszy w całym Londynie do takiej pracy. Dlatego przyszedłem tu, eby pana zatrudnić i właśnie to zamierzam zrobić. Proszę. Hoffman roześmiał się. Podziwiał upór tego małego człowieczka. - Niestety, w ambasadzie pomylili się, panie Pinta. Sam pan teraz widzi, e tutaj na nic się nie przydam. Proszę jeszcze raz spróbować na policji. - Bardzo pana proszę. - Filipińczyk znowu zło ył ręce jak do modlitwy. Hoff- man bał się, e mę czyzna za chwilę padnie przed nim na kolana i zacznie go błagać o pomoc. Ju i tak za du o czasu poświęcił temu człowiekowi. Mógł się go pozbyć tylko w jeden sposób. Zgadzając się na jego prośbę. - Niech pan posłucha, popytam trochę o Hammouda, Zobaczę, mo e uda mi się czegoś o nim dowiedzieć. Dobrze? Ramon otworzył usta, jakby za chwilę miał zacząć śpiewać z radości. - Tak, proszę pana! Dobrze. Ile mam zapłacić? - Nic. To za darmo. Wszystko, czego zdołam się dowiedzieć na temat Ham- mouda przyda się równie i mnie, zapomnijmy więc o pieniądzach. Tylko tyle mogę zrobić dla pana ony. - Aleja chcę zapłacić, proszę pana. Tak jak inni. - Jego duma została ura ona. - W takim razie później o tym porozmawiamy, dobrze? Teraz powinien pan ju iść. Mam sporo pracy. - Hoffman wstał ze swego miejsca. Ramon z czcią wpatrywał się w swojego nowego przyjaciela i obrońcę. 19 - To mo e uścisk dłoni? Bez pieniędzy. Uścisk dłoni wystarczy, bo jesteśmy wAnglii. Hoffman przytaknął. Wyciągnął rękę myśląc, e mo e powinien był jednak wziąć od Pinty pieniądze, gdy w ten sposób pozostałby on jednym z klientów. Młody mę czyzna z powagą ścisnął dłoń Sama. Teraz sprawa była ju oficjalna. Strona 8

0 - Jeszcze tylko jedno. Czy zna pan kogoś pracującego dla Hammouda, z kim mógłbym porozmawiać o interesach Coyote Investment? To by mi ułatwiło po- szukiwania. Je eli mam zadawać pytania, od kogoś muszę zacząć. - Chyba nie znam nikogo takiego, proszę pana - powiedział Ramon. - Ci, którzy dla niego pracują, te są Arabami. Oni nie pomogą... - na chwilę umilkł zastanawiając się nad czymś. - Mo e tylko jedna osoba. - Ktototaki? - Kobieta, która pracuje w Coyote Investment. Tylko ona napisała do mnie po śmierci mojej ony. Wcią jeszcze mam ten list Chce pan go zobaczyć? - Tak - poprosił Hoffman. Ramon wyjął z portfela wymięty kawałek papieru i podał go rozmówcy. Był to prosty, krótki list kondolencyjny, wyra ający smutek z powodu śmierci ony Pinty. Autorka listu pisała, e wie, jak Pinta się czuje, poniewa sama straciła oboje rodzi- ców. List podpisała "Lina Alwan". Nie było adnego adresu zwrotnego. Hoffman zapisał nazwisko i imię w swoim notatniku i oddał kartkę Ramonowi. - Dziękuję panu- powiedział Filipińczyk. - Jeszcze chwila. Jak mam się z panem porozumieć, je eli uda mi się coś znaleźć? - Nie mam telefonu. Ani adresu. Przykro mi. -To jak się skontaktujemy? - Ja do pana zadzwonię. Hoffman tylko skinął głową, nie przypuszczając nawet, e po raz ostatni wi- dzi tego małego człowieczka z zepsutymi zębami. - Proszę mi dać pięć dni, dobrze? Niczego nie mogę panu obiecać. Rozumie pan? - Dziękuję panu - powtórzył Ramon. Wcią jeszcze wyglądał jak wniebo- wzięty. Wystarczy tego, pomyślał Hoffman kładąc gościowi dłonie na ramionach i po- pychając go w kierunku drzwi. Kiedy mijali okno, Sam zauwa ył, e dwaj mę - czyźni w garniturach wcią jeszcze stoją po drugiej stronie ulicy. Teraz obaj pa- trzyli na jego blok. - Kim oni są, do cholery? - mruknął do siebie. Ramon Pinta spojrzał w stronę, w którą patrzył Hoffman. - O, proszę pana! -jęknął chwytając Sama za ramię. -Ja ich znam. -Wska- zał dwóch mę czyzn na ulicy. Jego dłoń dr ała. - Kim oni są? - Sam przyglądał się nieznajomym przez lustrzane szkło. - Oni pracują dla pana Hammouda. - W takim razie co robią tutaj? - zapytał Sam, chocia ju znał odpowiedź. - Chyba mnie śledzili, proszę pana. Hoffman pokręcił głową. 20 - Cholera - zaklął. Teraz naprawdę musiał coś zrobić. - Boję się - szepnął Pinta. Brązowa skóra jego twarzy była mocno napięta. - Proszę mnie posłuchać. - Głos Hoffmana zmienił się nieznacznie, tak jak- by wrzucił inny bieg. - Nie ma powodów do obaw, Oni nas nie mogą zobaczyć przez te okna, więc nie wiedzą, e przyszedł pan do mnie. W tym budynku jest wiele biur. Na najwy szym piętrze jest dentysta, a pod nim biuro ma prawnik. Je eli ktokolwiek zapyta, był pan u jednego z nich. Rozumie pan? - Tak-potwierdził Filipińczyk. - To dobrze. - Sam poło ył dłoń na ramieniu Pinty. - A teraz proszę zrobić dokładnie to, co powiem. Proszę zejść schodami do piwnicy. Nie windą, tylko schodami. Na samym dole znajduje się pralnia, która łączy ten budynek z sąsied- nim. Przejdzie pan przez tę pralnię, a potem schodami w górę do holu sąsiedniego domu. Rozumie pan? Frontowymi drzwiami wyjdzie pan na Brook Street. Nawet pana nie zobaczą. Dobrze? Strona 9

0 - Tak, proszę pana - potwierdził Pinta, ale nadal stał w miejscu, przera ony. - Proszę ju iść. - Hoffman pchnął go lekko za drzwi. - Niech pan zrobi tak jak mówiłem, a nic panu nie będzie. Umawiamy się, e zadzwoni pan do mnie za kilka dni. Postaram się sprawdzić tego Hammouda. Obiecuję. A jeśli coś znajdę, to sam pójdę na policję. Pinta skinął głową. W oczach miał łzy. Zrobił kilka kroków i zatrzymał się w korytarzu, tu za drzwiami. - Proszę ju iść! - ponaglił go Hoffman. - Natychmiast! - Zamknął drzwi, ale po chwili uchylił je odrobinę, aby upewnić się, czy Filipińczyk postąpił zgod- nie z jego instrukcjami. Mały człowieczek zniknął na klatce schodowej. Hoffman wrócił do okna i patrzył na dwóch mę czyzn, którzy wcią stali przed budynkiem z czerwonej cegły. Wyglądali jak umięśnieni ochroniarze. Kim, do diabła, był Nasir Hammoud? -zastanawiał się. Nie chodziło wyłącznie o obietni- cę danąFilipińczykowi. Naprawdę chciał się tego dowiedzieć. Dopiero gdy usiadł przy biurku, zauwa ył, e fotografia ony Pinty wcią le ała na blacie. Najwi- doczniej teraz nale ała ju do niego. 2 Następnego dnia rano Sam Hoffman był ju przy ulicy Knightsbridge. Stał na chodniku naprzeciwko siedziby firmy Nasira Hammouda. Z rękami wciśnię- tymi w kieszenie i włosami zaczesanymi gładko do tyłu wyglądał jak gliniarz po słu bie. Padał deszcz. Hoffman wło ył ciemne okulary i ruszył w kierunku szare- go betonowego biurowca. Musiał chwilę zaczekać przy krawę niku, aby przepu- ścić paradę czarnych taksówek jadących do Mayfair. Przypominały one miniaturo- we statki kosmiczne z komórkowymi telefonami, elektronicznymi licznikami i re- klamami papierosów na bocznych drzwiach. Hoffman podszedł do budynku 21 i pchnięciem otworzył wąskie drzwi. Mę czyzna w uniformie, z uło onymi na piankę blond włosami i du ymi bicepsami, siedział niemal przy wejściu, pilnując wind. - Chwileczkę - zatrzymał Hoffmana.- Czy ma pan umówione spotkanie? - Wyglądał jak nawrócony uliczny twardziel z rodzaju tych, którzy woleli stanąć na tarasie i nasikać do sąsiadów zamiast iść do toalety. Hoffman zignorował go i zaczął czytać spis instytucji na ścianie. W końcu znalazł to, czego szukał. Małymi literkami na samym końcu listy firm napisano "Coyote Investment - V piętro". Stra nik podszedł do niego i poprosił o dowód to samości. Hoffman udał, e go nie słyszy. Ruszył do windy, wcisnął guzik oznaczony "5" i czekał, a drzwi dźwigu zamkną się za nim. Zanim to nastąpiło, stra nik błyskawicznie znalazł się przy nim. Na twarzy miał lekki, ironiczny uśmieszek - Niestety - powiedział. - Musi pan mieć klucz. Albo umówione spotkanie. Hoffman przez chwilę zastanawiał się, a potem podjął szybką decyzję. W koń- cu co miał do stracenia? - Mam się zobaczyć z panią Alwan -wyjaśnił. - Czy jest dzisiaj w pracy? - A pan jak się nazywa? - White. Mam dla niej wiadomość od przyjaciela. Stra nik wrócił na swoje stanowisko i zadzwonił na górę. Gdy wrócił, na twa- rzy miał ju nie ironiczny uśmieszek, lecz szyderczy uśmiech. - Lina nigdy o tobie nie słyszała, facet. Wpadłeś. Hoffman mruknął coś na temat niewłaściwego adresu i wycofał się w kierun- ku drzwi, zanim stra nik zdą ył zadać mu następne pytanie. A zatem Hammoud rzeczywiście miał biuro przy Knightsbridge i naprawdę pracowała tu Lina Alwan. Na razie wiedział przynajmniej tyle. Sam wrócił na swój punkt obserwacyjny na chodniku i zastanawiał się co ma dalej robić. Coraz bardziej padało. Hoffman zdjął okulary i wło ył je z powrotem do kieszeni. Pamiętał, jak kiedyś jego ojciec stwierdził, e gdy się idzie na zwiady, Strona 10

0 trzeba wło yć ciemne okulary, niezale nie od pogody. Sam uznał jednak, e w tej kwestii, podobnie jak w wielu innych, jego ojciec nie był wiarygodnym źródłem informacji. Odwrócił się tyłem do szarego biurowca i ruszył wzdłu Knightsbridge szukając jakiejś bocznej uliczki. Ale to nie był koniec emocji tego dnia. - O Jezu -jęknął zbli ając się do rogu ulicy. Jeden z jego klientów, gadatli- wy Nigeryjczyk o niezwykłym nazwisku Onono, szedł w jego kierunku. Pan Ono- no zatrudnił go kiedyś, aby przeprowadził dochodzenie w sprawie jego rywala z Lagos, który próbował przejąć pełnomocnictwo sprzeda y ropy. Tego dnia dawny klient miał na sobie niebieski kaszmirowy płaszcz i palił wielkie cygaro. O krok za nim szedł angielski ochroniarz niosąc parasol. - Witam starego przyjaciela! - zawołał Onono wesoło. Hoffman nic nie od- powiedział. Wpatrywał się w chodnik, dopóki mę czyzna go nie minął. - Do zo- baczenia! - rzucił Nigeryjczyk nie zatrzymując się. Prawda o współczesnym Londynie była według Hoffmana taka, e miasto stało się ucieleśnieniem zemsty dawnych kolonii brytyjskich. Wystarczyło spoj- rzeć na dumny krok pana Onono, na protekcjonalne twarze azjatyckich biznesme- 22 nów, które wyglądały z tylnych siedzeń limuzyn krą ących po West Endzie, na arabskie znaki zdobiące witryny sklepów jubilerskich i galerii sztuki w Mayfair. Nawet wspaniały Harrods, górujący nad sąsiadującymi z nim budynkami niczym handlowy okręt z czerwonej cegły, nale ał teraz do Egipcjan. Wszyscy znaleźli się w tym cyrku: pakistańscy właściciele sklepów spo ywczych, prawiący kom- plementy libańscy sprzedawcy słodyczy i Hindusi sprzedający kasety wideo. Oni wszyscy wiedzieli, e zmieniło się ustawienie biegunów świata. Hoffman pojął to w dniu, gdy wszedł do butiku Charlesa Jourdana przy Knightsbridge, gdzie po- dobno mo na dostać najelegantsze damskie buty na świecie. Spotkał tam arabską babcię, ubraną od stóp do głów na czarno, bezskutecznie próbującą porozumieć się ze sprzedawcą, Hoffman zaproponował, e pomo e jej jako tłumacz. "Ile za te?" - spytała babcia podnosząc czarne szpilki. "Dwieście funtów" -odparł Hof- fman po arabsku. "Powiedz mu, e dam sto" •- zakomunikowała chytrze. Sam zrobił jak prosiła. Do diabła z Charlesem Jourdanem. Arabowie mieli pieniądze i mogli robić, co chcieli. Teraz nektar gotówki płynął w drugą stronę. Ka dy o tym wiedział. Ka dy, oprócz Ramona Pinty, któremu zamordowano onę i który nie miał do kogo zwrócić się o pomoc, więc udał się do Sama Hoffmana. Za rogiem Hoffman znalazł to, czego szukał. Była to mała boczna uliczka, wystarczająco szeroka, aby mogła przejechać nią śmieciarka. Prowadziła do tyl- nego wejścia szarego biurowca. Na szczycie platformy ładowniczej w głębi ulicz- ki stał wielki kontener na śmieci. Hoffman szybko ruszył w jego kierunku. Im był bli ej, tym wyraźniej czuł przyjemne połączenie podniecenia i strachu. Dźwignął się do góry na metalowej ramie i ostro nie zszedł do pojemnika, zaciągając za sobą pokrywę prawie do końca. Zostawił tylko niewielką szczelinę, aby światło wpadało do środka. Śmieci zapakowane były w zielone plastikowe worki, z których ka dy zawiązano u góry drucianą opaską, Hoffman otworzył worek, obok którego stał, i przejrzał jego zawartość. Znalazł niedopałki papierosów, stare gazety i pisma, nabazgrane na kart- kach wiadomości nie do odszyfrowania i kilka zwiniętych rulonów karteczek z logo firmy "Swami do Gwiazd". Przejrzał wszystkie, ale nie znalazł nic, co dotyczyłoby Coyote Investment Druga torba zawierała podobny zbiór śmieci wzbogacony o zu y- te torebki herbaty i filtry do ekspresu. W trzecim worku Sam znalazł mnóstwo wydru- ków komputerowych, które wyglądały obiecująco, ale okazały się bilansem rachunku "winien" fińskiej firmy importowo-eksportowej mieszczącej się na dziewiątym pię- trze. Czwarta torba śmierdziała gnijącymi melonami, a piąta zawierała mokre papie- rowe ręczniki. Jednak szósta okazała się strzałem w dziesiątkę. Rozkładając pierwszy z góry papier Hoffman zobaczył nazwę "Coyote", a po- Strona 11

0 ni ej napis "Od N. H. Hammouda". Była to nota do działu transportu z prośbą o zor- ganizowanie pobytu jego kuzynowi, Husseinowi, który wkrótce miał przylecieć z Bagdadu. Wiadomość podpisano "Hammoud", a pod spodem sekretarka dopisała na maszynie: "Prezes Zarządu". Hoffman uśmiechnął się. A zatem właściciel tajem- niczej spółki Coyote Investment był rzeczywiście Irakijczykiem. To ju coś. 23 Poza tą jedną kartką w worku nie znalazł nic prócz śmieci. Dopiero na sa- mym dnie natknął się na mniejszą, plastikową torebkę. Odkrył skarb. Mało bra- kowało, a w ogóle nie zwróciłby na nią uwagi, tak mało wa yła. Dopiero gdy popatrzył na nią pod światło, zobaczył, e zawierała wąskie paski papieru. Tor- ba z niszczarki dokumentów! Sam niemal ucałował plastik. Jak na jedno przed- południe osiągnął całkiem sporo. Zabrał powiadomienie Hammouda oraz folio- wą torebkę i wygramolił się z kontenera. Szybko ruszył w stronę wylotu ulicz- ki. Chciał zdą yć, zanim dozorca przyniesie kolejny ładunek śmieci. Zabrał znalezione skarby do swojego biura przy ulicy North Audley. Po dro- dze minął Hyde Park. W miarę składania pociętego papieru na podłodze jego entuzjazm rósł coraz bardziej - układał paski jeden przy drugim dopasowując skrawki druku tak jak elementy układanki. Zło enie ich okazało się łatwiejsze ni przypuszczał. W końcu doszedł do wniosku, e poszło mu zbyt łatwo. Poza kilko- ma wierszami druku na górze, kartka była pusta. Hoffman zło ył w podobny sposób jeszcze kilka stron i wszystkie, podobnie jak pierwsza, okazały się kartkami firmowego papieru. U góry ka dej z nich widniał iden- tyczny nagłówek: "Spółka handlowa Oscar Trading, S. A." oraz numer skrytki poczto- wej w stolicy Panamy. Poni ej widniały dwa numery telefonów - jeden w Tunezji, a drugi w Genewie. A dalej nic. Sam skleił paski jednej kartki taśmą i wło ył ją do szuflady biurka. Był tak rozczarowany, e nawet nie zastanowił się, po co ktoś miał niszczyć czysty papier firmowy. Dopiero później przypomniał sobie o tym. 3 Lina Alwan nale ała do milczących. Zajmowała małe biuro w dziale księgowo- ści Coyote Investment, do którego szło się korytarzem od miejsca, w którym znajdował się główny komputer firmy. Na blacie szarego metalowego biurka stała lampa i oprawione w posrebrzane ramki zdjęcia rodziców Liny, które przecierała raz w tygodniu. Poza tym biuro wyglądało równie skromnie i po spartańsku co pokoje "zaufanych pracowników" Coyote Investment. Tego dnia czekała przy swoim biurku a do szóstej trzydzieści zastanawiając się, czy pan White jeszcze wróci Nie miała pojęcia, kim był ani w jakiej sprawie chciał się z nią widzieć. Po prostu sama świado- mość, e miała gościa, intrygowała ją, Nigdy wcześniej się to nie zdarzyło. Ludzie z zewnątrz nie odwiedzali Irakijczyków, którzy pracowali w Coyote Investment. Profesor Sarkis, szef działu księgowości, zajrzał do niej kwadrans po szó- stej i zapytał, dlaczego jeszcze nie poszła do domu. Chocia wszyscy nazywali go "profesorem", uczył tylko raz w swoim yciu, w wieczorowej szkole w Bag- dadzie, gdzie prowadził zajęcia z księgowości. W jednym uchu nosił aparat słu- chowy, który nigdy porządnie nie działał, więc Sarkis stale stukał weń dłonią. Lina wymruczała coś na temat tego, e chciała wcześniej rozpocząć comie- sięczną kontrolę. Z wyrazu jego oczu domyśliła się, e Sarkis wie o niezapowie- 24 dzianym gościu. Kiedy zawisł nad jej biurkiem, jego wielki nos zaczął węszyć w poszukiwaniu kłopotów. Lina bardzo chciałaby, eby zapytał wprost: "Czy zna pani niejakiego pana White'a?" Wtedy mogłaby mu odpowiedzieć, e nigdy o ni- kim takim nie słyszała i nie miała pojęcia, dlaczego przyszedł właśnie do niej. Ale profesor Sarkis o nic nie zapytał. Patrzył na nią podejrzliwie i kręcił głową. Wie- działa, e to zły znak. Kwestionował jej lojalność wobec firmy. Nie myśl o tym, mówiła sobie w duchu. W taki właśnie sposób radziła sobie Strona 12

0 ze wszystkimi dziwactwami, na jakie natykała się w Coyote Investment. Tak samo postępowała większość jej arabskich przyjaciół. Pochyl głowę, zrealizuj czek, wydaj pieniądze. Tak właśnie yli wszyscy milczący. Lina dołączyła do działu księgowości przed trzema laty. Najpierw prowadziła księgi, potem została administratorem przetwarzania danych. Nauczyła się zadawać jak najmniej pytań. Nie miała pojęcia, skąd pochodzi wielka fortuna Nasira Ham- mouda i wcale nie chciała tego wiedzieć. Podobnie jak wielu innych "zaufanych pracowników" Hammouda, bała się go. Została w Coyote Investment z tych sa- mych powodów, co inni Irakijczycy: du e zarobki i strach przed odejściem. Młody Irakijczyk, Jussef, wpadł do jej pokoju zaraz po wyjściu profesora Sarkisa. Od niedawna pracował w księgowości i ju w kilka tygodni od rozpoczę- cia pracy zapałał do Liny namiętnością. Przysyłał jej kwiaty, pudełka daktyli i arab- skie wiersze miłosne. Zostawał do późna w biurze, eby umówić się z niąna kola- cję. Narzucał jej się. Tego wieczoru skropił się wodą kolońską o bardzo ostrym zapachu i Lina uznała to za zły omen. Jussef przysiadł na jej biurku i z poczuciem niczym nie uzasadnionej wiary w swoją męskość poinformował ją, e zarezerwo- wał dla nich na wieczór stolik u Blake'a, chwaląc się jednocześnie, e to najdro - sza restauracja w Londynie. - Jestem zajęta - odparła Lina. Nawet na niego nie spojrzała. Jussef wyglądał na wstrząśniętego. - Wszystkie wieczory masz zajęte? - Tak, wszystkie. - Bo e, on naprawdę był natrętem. Wystarczyło na niego spojrzeć. Nale ał do tego rodzaju arabskich mę czyzn, którzy udawali nowocze- snych, ale zrobiliby wszystko, aby zamienić swoją ukochaną w cię arną niewol- nicę domową, gdyby tylko mieli po temu okazję. Wszyscy mniej więcej tak się zachowywali. Dlatego właśnie Lina postanowiła, e nigdy nie wyjdzie za mą . Pozamykała na klucz szafki ignorując przygnębionego amanta, który ciągle jesz- cze siedział na jej biurku. Ju dawno nauczyła się znosić tego rodzaju zagrania Arabów. Była bardzo atrakcyjna. Jej twarz i figura sprawiały, e zauwa ano ją nawet wtedy, gdy starała się trzymać na uboczu. Miała lśniące czarne włosy, przycięte tak krótko, e przy- pominały naje oną sierść zwierzęcia. Równie ciemne były jej brwi, które wyglą- dały tak, jakby ktoś dwukrotnie pociągnął je czarnym, zaostrzonym ołówkiem. W jej twarzy wyró niały się wysokie kości policzkowe i wydatny nos. Miała twarz muzułmańskiej księ niczki i dlatego starała się zaprzeczyć takiemu wra eniu, nosząc najkrótsze spódniczki i najbardziej obcisłe sweterki, jakie widziano na Zachodzie. Uwa ała to za taqqiyya. Jednak Lina nie mogła uciec od rzeczywistości. 25 yła równocześnie w dwóch światach: kobiety Wschodu i kobiety Zachodu - istoty, którą kierowało przeznaczenie, ale która miała zarazem wolność wyboru. Wła- śnie tak wyglądało ycie milczących. Nie wiedzieli, kim naprawdę są. Lina Alwan nale ała do grona irackich uchodźców, ale pochodziła z zupełnie innego pokolenia ni Nasir Hammoud. Wywodziła się ze starej arystokracji, ze środowiska, które dawniej z pogardą patrzyło na takich nowobogackich jak Ham- moud, ale z czasem nauczyło się yć z nimi w pokoju. Rodzina Liny opuściła Bagdad w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym ósmym roku, kiedy w kraju zaczął panować obecny władca. Najpierw uciekli do Ammanu, a stamtąd do Londynu, jej ojciec stał się na emigracji arabskim odpowiednikiem Ashleya Wilkesa -umiar- kowanym patrycjuszem, który bardzo starał się przystosować do zmieniających się okoliczności, ale nigdy mu się to w pełni nie udało. Jego ona zmarła wkrótce po tym, jak rodzina osiedliła się w Anglii. Samotnie wychowywał jedyną córkę na osobę silną i niezale ną, i w pełni przystosowaną do nowego otoczenia, czego sam nigdy nie zdołał osiągnąć. Lina była córeczką tatusia. Cała intensywność rodzinnych relacji skupiła się w tym jednym związku ojca z córką. Strona 13

0 Dorastając przechodziła przez wszystkie etapy, przez jakie przechodząjedy- nacy. Miała okres, gdy wszystko ją dra niło, lubiła manipulować innymi, była upartą, młodą dziewczyną, której łagodny ojciec zbytnio pobła ał. Jednocześnie od samego początku miała w sobie niezwykłą powagę. Ju w chwili, gdy opusz- czali Irak, ojciec zało ył, e jego mała dziewczynka pójdzie na studia i dostanie dobrą pracę. Tak przecie właśnie postępowali ludzie na Zachodzie, a on posta- nowił zostać nowoczesnym i oświeconym Arabem, nawet je eli miało go to kosz- tować ycie. Miał szczęście, e nie ył wystarczająco długo, aby poznać Nasira Hammouda. Lina miała pięć lat, gdy wyjechali z Bagdadu. Zapamiętała tylko zapachy tamte- go miasta. Tyle ró nych woni, o wiele więcej ni w Londynie. Pachnący wilgocią du y dom dziadka w Waziriyah, słodka woń, jaką na jej palcach pozostawiały torebki z gałką muszkatołową i kardamonem, których dotykała na bazarze, na straganie z przy- prawami; aromat ryby masgouf w restauracji przy ulicy AbuNawas, biegnącej wzdłu rzeki Tygrys. Jej ojciec zabierał tam rodzinę w czwartkowe wieczory. Lina zapamiętała tak e zapach strachu. Tamtego lata unosił się on w całym mieście, po tym, jak czołgi władcy zdobyły pałac prezydencki, a członkowie sta- rych arabskich rodów w panice zaczęli opuszczać Bagdad. Zapamiętała tak e wa- lizki ustawione rzędem w holu i samochód pędzący po pustynnej drodze do Jorda- nu, eby zdą yć przed zamknięciem granicy. I jeszcze wyraz pustki i alu w oczach matki, kiedy na zawsze opuszczali Bagdad. Władca ju wtedy zorganizował cen- trum przesłuchań naprzedmieściach stolicy. Nazywano je Qasral-Nihayyah, "pała- cem końca". W ciągu kilku miesięcy powstał nowy język uchodźców. Kiedy ktoś spośród przyjaciół albo krewnych został aresztowany, mówili zwykle: nayemjawah - "on zasną) w środku". Kiedy Lina miała kilkanaście lat, prawie wszyscy iraccy mę czyźni, jakich znała, albo "zasnęli w środku", albo zostali zabici. 26 Irakijczycy w końcu przyzwyczaili się do woni strachu, tak jak ludzie miesz- kający w pobli u śmietniska przyzwyczajają się do smrodu śmieci. Strach pach- niał wilgotno i cierpko, jakby butwiało coś uwięzionego głęboko w duszy. Często dawał o sobie znać: nagłe ściskanie w gardle, dreszcz niepokoju, dłonie stale wil- gotne od potu. Pełne wstydu i pozbawione nadziei oczy mę czyzn, których aresz- towano tego pierwszego lata, a potem ka dego następnego. Oni, a tak e ich mat- ki, siostry i córki, zawsze czuli czający się w pobli u strach. Linę przedstawiono panu Hammoudowi w typowo iracki, przera ający spo- sób. Nigdy potem o tym nie wspominała. Niedługo po śmierci jej ojca, akurat gdy pisała pracę magisterską z informatyki na uniwersytecie londyńskim, odwiedził ją mę czyzna, który pracował w Ministerstwie Handlu Zagranicznego w Bagdadzie. Przedstawił się jako przyjaciel jej ciotki Sohy, pracującej w tej samej instytucji państwowej. Na dowód przedstawił jej list od Sohy. Lina przeczytała go pełna obaw. Jej ojciec zawsze mówił o ciotce jako o kimś w rodzaju rodzinnego zakład- nika, któremu dano pracę w rządzie - a prawdę mówiąc zmuszono do przyjęcia posady, kiedy reszta rodziny uciekła z kraju. Na koniec listu, po wielu zbyt radośnie brzmiących wieściach o yciu w Bag- dadzie, Soha radziła Linie, aby po skończeniu uniwersytetu poszukała pracy u biz- nesmena Nasira Hammouda. Hammoud potrzebował zdolnych, wykształconych ludzi, pisała, a poza tym byłby to wyraz patriotyzmu siostrzenicy. Pomimo swojej młodości Lina zrozumiała prawdziwą treść listu. Jej ciotka była przera ona. Gdy- by Lina nie zrobiła tego, o co Soha prosiła w liście, jedyna jej krewna w Bagda- dzie ucierpiałaby. Tak więc, podobnie jak całe pokolenie Irakijczyków, Lina speł* niła swój obowiązek, zrealizowała czek i zakryła oczy. Poniewa dziewczyna na- znaczona była piętnem strachu, Hammoud szybko przyjął ją do grona swoich "zaufanych pracowników". Uznał, e skoro korzenie rodu Liny tkwiły w Bagda- dzie, będzie się go bała na tyle, aby robić to, co on jej ka e i nie zadawać adnych Strona 14

0 pytań. Nigdy nie groził nikomu wprost, ale te nigdy nie musiał się do tego ucie- kać. Wszyscy doskonale go rozumieli. Tak właśnie wyglądała ukryta pajęcza sieć, która oplatała firmy takie jak Coyote Investment, sprawiając, e obcy nie mogli przeniknąć do wewnątrz. Uchodźcy w Londynie przywiązani byli do miejsca le- ącego tysiące mil od nich, odległego w czasie i przestrzeni, ale stale obecnego w ich wyobraźni; do miejsca, gdzie ktoś trzymał młotek i gwoździe nad głowami ich bliskich. Od tego terroru nie dało się uciec. Ich naród stał się narodem zakład- ników; oni wszyscy zasnęli w środku. 4 Rano, następnego dnia po tym, jak Sam splądrował śmietnik, jego ojciec za- dzwonił do niego z Aten. Głośny, łamiący się głos wskazywał na to, e Frank Hoffman był pijany, co mu się ostatnio dość często zdarzało. 27 - Sam, mój chłopcze - krzyknął w słuchawkę. - Co tam u ciebie słychać, do cholery? Sam starał się nad sobą zapanować. Nigdy wcześniej nie spodziewał się, e część swojej młodości będzie spędzał na znoszeniu pomysłów ojca, który stracił kontrolę nad swoim yciem. - U mnie w porządku, tato - powiedział spokojnie. - A co u ciebie? - Fantastycznie, cholera, właśnie tak. Dopiero co zarobiłem pięć milionów do- lców. - Wrzeszczał tak głośno, e Sam musiał odsunąć słuchawkę od ucha. Hoff- man senior odszedł na emeryturę kilka lat temu i teraz bawił się w zarabianie pienię- dzy, tak jak inni emeryci w granie w golfa. Nie obyło się bez opowieści o jego ostat- nim triumfie, który polegał podobno na tym, e Frank kupował libijskie akredytywy po obni onej cenie na Malcie i sprzedawał je w Rzymie z ogromnym zyskiem. Tyle Sam zdołał wyłowić. Starał się nadą ać za słowotokiem ojca, ale doszedł do wnio- sku, e czas kończyć rozmowę, gdy Frank rozpoczął opowieść o morzu pieniędzy. - Ten świat unosi się na morzu forsy, synku - bełkotał. - Mo esz wessać je przez słomkę, je eli nie jesteś za głupi albo zbyt przestraszony! - Wszystkie s wymawiał niewyraźnie i sepleniąco. - Chętnie o tym posłucham następnym razem, tato. Teraz muszę ju koń- czyć. Właśnie zaczynam pracować nad nową sprawą. - Tak? Wielka mi rzecz. - Mo e słyszałeś o takiej jednej spółce. Zarządza nią Irakijczyk. - Od Irakijczyków trzymaj się z daleka, synu. To wariaci. Ciągle się tylko zabijają. Zupełni pomyleńcy. - Dobra, tato. Oczywiście masz rację. - Chrzań tych Irakijczyków. Nawet mnie nie prowokuj, ebym ci przypad- kiem czegoś o nich nie powiedział. A poza tym skończ z gadką, jaki to jesteś teraz zajęty. Zawsze tak mówisz. Obudź się i powąchaj kawę. - Ja nie śpię, tato, I naprawdę muszę ju kończyć. - To morze pieniędzy otacza cię ze wszystkich stron. Wystarczy, e otwo- rzysz swoje cholerne oczęta. Wychyl się za burtę i zaczerpnij sobie ile chcesz. Rozejrzyj się wokół. Miliardy dolarów wypływają spod ziemi jak woda. Ich stru- mień nigdy się nie kończy. Nigdy! Wszędzie forsy jak lodu. Nie mieści się w ban- kach. Rozpryskuje się o mury i dołącza do tego wielkiego morza pieniędzy. Tro- chę tego czeka te na ciebie. Posłuchaj swego starego choć raz. Znajdź sobie słomkę, wychyl się trochę i ciągnij ile chcesz. Rozumiesz? - Całkowicie, tato. W zupełności. - Zrób to zaraz, synu. I nie chrzań mi. Jeszcze dzisiaj. Zrozumiałeś? - Zrozumiałem, tato. Ju dzisiaj załatwię sobie słomkę. Obiecuję. - Wcale nie obiecujesz, ty pieprzony abstynencie! W ogóle mnie nie słu- chasz. Zbiłbyś fortunę, gdybyś nie był takim zatwardziałym dupkiem. Wiesz? - Przepraszam, tato. Nie chcę być niegrzeczny, ale naprawdę muszę ju kończyć. Strona 15

0 - Pewnie myślisz, e jestem tylko starym pijakiem, tak? Przyznaj się. Mnie nie okłamiesz, chłopcze. - Frank zaczynał wpadać w płaczliwe tony. Zwykle po- tem następowała gadka o tym, jak to w CIA nikt go nie doceniał. 28 - Naprawdę muszę ju kończyć, tato. - Pieprz się. Ty, ty... - szukał odpowiedniego słowa, ale chyba zrezygno- wał, bo zaczął pociągać nosem. Brzmiało to tak, jakby płakał. - Przepraszam, tato. Muszę iść. Robota na mnie czeka. W słuchawce rozległ się nowy hałas. Sam rozłączył się. Z doświadczenia wie- dział, e ojciec nie przestanie gadać, niezale nie od tego, co usłyszy od syna. Kiedy odkładał słuchawkę, spostrzegł, e trzęsą mu się ręce. Świat, w którym ył jego ojciec, nie był mu a tak obojętny, jak tego chciał. Staruszek wcią jeszcze potrafił przełamać jego mury obronne zwykłym telefonem. Podobnie jak wielu synów, Sam Hoffman tworzył swoje ycie na przekór ojcu. Je eli jego ojciec pił, on zawsze był trzeźwy. Je eli jego ojciec słu ył jako oficer w CIA, on zamierzał trzymać się od agencji jak najdalej. Je eli jego ojciec był materią, on wybierał antymaterię. W rezultacie jednak ten kontrast sprawiał tylko, e czuł do ojca coraz większe przywiązanie. Sam wychowywał się w Bejrucie, gdzie Frank Hoffman pod koniec lat sześć- dziesiątych pełnił funkcję szefa du ej i aktywnej placówki CIA. Był jedynakiem, więc sam musiał stawiać czoło porywczej osobowości swego ojca. Frank miał nie- typowe pojęcie o tym,, jak wygląda dobra zabawa. Zabierał syna na spacer wzdłu ulicy Hamra, przystawał przy jednym z najbardziej rozrywkowych barów w okoli- cy, ucinał sobie pogawędki i arty z klientelą, podczas gdy jego syn z szeroko otwar- tymi oczami gapił się na rozebrane striptizerki. Sprawy przyjęły gorszy obrót, kiedy ojciec Sama w wyniku kłótni z centralą CIA wystąpił z agencji. Frank zało ył wła- sną firmę ochroniarską w Arabii Saudyjskiej, ale nie układała mu się współpraca z arabskim partnerem. Rozpadło się te jego mał eństwo, które nigdy nie nale ało do szczęśliwych. Po kolejnej awanturze Franka jego ona, Gladys Hoffman, spako- wała walizki i odeszła, "Teraz ty się będziesz mną opiekował, mój mały mę czy- zno" - powiedziała Samowi. Opuścili Dhahran pierwszym samolotem. Od tamtej pory jego ojciec stawał się coraz bardziej dra liwy i coraz częściej sięgał po butel- kę. Syn wielokrotnie próbował uciec z tego rumowiska. Na początku, obserwując psychiczny upadek Franka, Sam odczuwał dziwną satysfakcję. Znalazł w Atenach oddział pomocy A.A. i stale namawiał ojca* aby zaczął chodzić na spotkania. Regularnie wysyłał mu te sterty ulotek i poradni- ków. Nakłaniał nawet swojego niskiego, grubego i nie cierpiącego wysiłku ojca, aby zapisał się do klubu zdrowia. adna z tych prób nie odniosła skutku. Alkohol był stylem ycia oficerów CIA z pokolenia Franka Hoffmana. Sam zdecydował w końcu, e ten problem nic go nie obchodzi. Przez czterdzieści lat oldboye CIA próbowali zmienić swoje dzieci - i w ogóle cały naród - w swoich podwładnych, ale tamte czasy minęły. Okres zimnej wojny mieli ju za sobą. Skończyły się hu- lanki. Teraz nikt nie pił ju drinków mocniejszych ni mro ona herbata i Frank Hoffman sam musiał się troszczyć o swoje potrzeby. Oczywiście Samowi nie było łatwo odciąć się od ojca. Ojca i syna nie dało się rozdzielić na zawsze; im bardziej starali się od siebie uwolnić, tym silniejsze stawały się więzy między nimi. 29 Wszyscy wiedzieli, e kariera, jaką w końcu wybrał dla siebie Sam - prywat- ne dochodzenia finansowe - była najbardziej zbli ona do pracy oficera CIA, oczy- wiście poza pracą w samej agencji. Sam oferował swoim klientom coś na kształt prywatnego wywiadu. Znał szczegóły, o których nigdy nie pisano w księgach izby handlowej. Wiedział, którzy arabscy ksią ęta zajmowali się czystą, a którzy brud- ną robotą; którzy płacili swoje rachunki, a którzy zawsze zatrzymywali sobie dzie- Strona 16

0 sięć procent Umiał powiedzieć, którzy libańscy pośrednicy dostarczą towar zgod- nie z umową. Wiedział te , którzy z nich zaszyją się gdzieś w Brazylii. Potrafił wskazać, które z arabskich banków były rzeczywistymi instytucjami finansowy- mi, a które istniały tylko na papierze. Po prostu wiedział, jak robi się interesy w kraju kłamców. Klienci cenili sobie Sama tak e za to, e pomimo ró nych podejrzeń co do niektórych Arabów, darzył ten lud i jego kulturę głębokim szacunkiem. Jego fascy- nacja miała korzenie jeszcze w dzieciństwie, które spędził w Bejrucie. Brała się z objęć jego marokańskiej niani, z długich obiadów spo ywanych w towarzystwie przyjaciół ojca w górach Libanu, z więzi i rywalizacji z arabskimi kolegami ze szkoły. Było to jak swędzące miejsce, którego nie mógł podrapać. Wcią jeszcze podzi- wiał dworskie maniery Arabów, intymność i głębię ich przyjaźni, umiejętność artowania na własny temat, a nawet siłę ich nienawiści. Chętnie czytał plotki na temat arabskiej polityki, tak jak inni czytali statystyki ligi baseballowej. Bez pyta- nia wiedział, jacy byli główni kandydaci na fotel prezydencki spośród libańskich chrześcijan - maronitów i co na ich temat sądzili liderzy Druzów. Wiedział na- wet, jaką londyńską gazetę kupował ka dy z saudyjskich ksią ąt i dlaczego. Uwiel- biał Arabów. Właśnie na tym polegał jego problem. Gdyby lubił ich trochę mniej, nie przejmowałby się okrucieństwem i korupcją, w jakie sami się wpędzili. Po prostu przeszedłby nad tym do porządku dziennego. Zamiast tego stał się wścib- skim wolnym strzelcem, którego pracą kierowały w równym stopniu cynizm i ide- alizm, tak ze sobą związane, e praktycznie nie dało się ich ju oddzielić. Sam Hoffman najpierw próbował sił w bardziej konwencjonalnych zawodach. Po ukończeniu studiów podjął pracę w du ym nowojorskim banku, w sektorze prywatnym. Poniewa mówił po arabsku, a jego ojciec znał chyba ka dego księ- cia i ka dego ebraka w Arabii, bank zadecydował, e Sam powinien zająć się klientami znad Zatoki Perskiej. Był to bardzo yzny grunt, zwłaszcza dla dzieci byłych oficerów amerykańskiego wywiadu. Córka jednego z ambasadorów za- częła pracować dla prywatnego banku w Genewie jako pośredniczka kobiet z Arabii Saudyjskiej i Kuwejtu; niedługo potem zarządzała ju setkami milionów dola- rów. Inny dobrze ustawiony prywatny bankier w Genewie twierdził, e ma tylko pięć kont, a na ka dym po pięćset milionów dolarów. Wszędzie zabierał ze sobą telefon komórkowy - nawet do kina, na korty tenisowe czy na kolację do restaura- cji. Jego numer znało tylko pięciu klientów, ale wystarczył telefon od któregokol- wiek z nich, a bankier ju był w drodze na lotnisko. Hoffman próbował pracować tak przez trzy lata. Naprawdę się starał: nosił garnitury i krawaty, regularnie sprawdzał pocztę, miał nawet telefon komórkowy. Tylko jednego nie zdołał w sobie przezwycię yć - gardził niemal Wszystkimi klien- 30 tami, których pieniędzmi zarządzał. Poza kilkoma wyjątkami, wszyscy byli sko- rumpowani i nieuczciwi, a za główny cel stawiali sobie ukrycie swych bogactw przed tymi, którzy, całkiem słusznie, chcieli im je odebrać. Punkt zwrotny w ka- rierze Sama nastąpił wtedy, gdy jeden z takich klientów, młody saudyjski ksią ę, spróbował wciągnąć Hoffmana w układ tak kompletnie i obrzydliwie nieuczciwy, e Sam jeszcze teraz krzywił się na samo wspomnienie o nim. Najbardziej bolało go to, e saudyjski ksią ę zakładał, i Hoffman się zgodzi. On jednak odmówił. Zrezygnował z pracy w banku i zało ył własną firmę konsultingową. W miarę jej rozwoju główną specjalnością Sama stało się badanie sytuacji finansowej tych samych ludzi, o których pieniądze dawniej zabiegał. Taka sytuacja odpowiadała mu znacznie bardziej, ale nawet w nowej pracy Sam nie zdołał uciec od takich, którzy stale mówili mu, e znali jego ojca jeszcze w daw- nych czasach* w Bejrucie, znacząco przy tym mrugając. Wszyscy oni byli przeko- nani, e niezale nie od wyznawanych ideałów, Sam wie, wokół czego świat się kręci i e w końcu zawsze zrobi to, co nale y. Strona 17

0 5 Na ścianie za biurkiem Sama Hoffmana wisiał oprawiony w ramki cytat z Oscara Wilde'a: "Tajemnicą świata jest to, co widzialne, a nie to, co niewi- dzialne". Uwa ał to za yciową mądrość - poznaj to, co poznawalne i nie martw się resztą. Zawsze przyjmował właśnie taki plan działania. Zaczynał od spraw- dzenia informacji, które były dostępne - zwłaszcza dzięki łączom komputero- wym. Niezmiennie był to pierwszy punkt ka dego dochodzenia, jakie prowadził. Jednak e mimo przekonania o powierzchowności rzeczy, Sam Hoffman miał w so- bie coś, co kazało mu sięgać głębiej w mrok, gdzie z trudem odró niało się wi- dzialne od niewidzialnego. Tym razem kamieniem ciągnącym go w głąb okazała się prośba filipińskiego kucharza, Ramona Pinty. Usiadł przy biurku i ponuro spojrzał na ekran komputera - przedłu enie tego, co widzialne. Wszedł do sieci, której zwykle u ywał poszukując baz da- nych. Zaczął od Stanów Zjednoczonych, wpisując w komputerze polecenie od- nalezienia słów: Coyote InVestment, Hammoud, Nasir i Hammoud oraz N.H. w skrócie rejestrów korporacji oraz spółek. Po dłu szej chwili komputer wy- świetlił dwa źródła: N.H, Hammoud wymieniony został jako prezes korporacji NH Holdings w stanie Newada, której działalność opisano po prostu jako "in- westycyjną". Znalazł się tak e na liście udziałowców nowojorskiej agencji nie- ruchomości o nazwie Partnerzy z 442 Madison Avenue, która pod tym właśnie adresem miała swój biurowiec, a prócz tego posiadała wiele innych nierucho- mości, których ju nie wymieniano. Hoffman spróbował znaleźć NH Holdings oraz nazwę agencji Partnerów w innych przeglądarkach, ale bezskutecznie. Śla- dy prowadziły donikąd. 31 - A to przebiegły sukinsyn - powiedział Sam do komputera. Zrobił sobie kawę i wrócił do bazy danych agencji nieruchomości. Znalazł rejestry urzędów podatkowych oraz rejestr transakcji z większości stanów. Wpisał Coyote Invest- ment i Hammoud, nakazując komputerowi wyszukanie tych nazw w listach kupu- jących, sprzedających oraz właścicieli nieruchomości. Tu znalazł jeszcze kilka rzeczy. Nasir Hammoud miał dom w Aspen oraz dwustuakrową farmę w Middle- burg, w stanie Wirginia. Przed dwoma laty niejaki N. Hammoud sprzedał dwu- akrową posiadłość w Santa Barbara spółce o nazwie D idda Holdings. Niestety, nic z tego nie wynikało. Ka dy bogaty Arab posiadał podobne nieruchomości w Stanach Zjednoczonych. Jakiś dom, jakaś farma. Mieszkanie dla kochanki, sta- rzejącej się matki albo nieobliczalnego brata. Amerykańska agencja nieruchomo- ści stanowiła bezpieczną zasłonę dla bogatych klas ze Wschodu - piękne sanktu- arium, do którego mo na było uciec, gdyby rodacy w kraju zaczęli za bardzo rozrabiać. . Hoffman zadał przeglądarce wyszukanie haseł pod jednolitym kodeksem han- dlowym, gdzie spodziewał się znaleźć skróty rejestru dłu ników oraz wierzycieli w transakcjach handlowych. Nic. Spróbował w jeszcze jednej przeglądarce, szu- kając stanowych praw zastawnych i podatkowych oraz orzeczeń cywilnych. Zno- wu nic. Na koniec sprawdził listę spraw sądowych okręgu federalnego oraz sądo- we rejestry bankrutów, a jeszcze na wszelki wypadek zajrzał do rejestrów Sądu Najwy szego Stanu Nowy Jork oraz sądu okręgowego Los Angeles County. ad- nych wzmianek. Zupełnie nic. Hammoud nie zostawił po sobie śladów. Sam zirytował się. Sprawdzenie amerykańskich baz danych miało być najła- twiejszą częścią poszukiwań. W większości pozostałych państw świata kompute- rowe rejestry wcią jeszcze były dość prymitywne. Postanowił spróbować w bry- tyjskim systemie rejestracji podatników w poszczególnych dzielnicach Londynu: udało mu się wynaleźć skąpe informacje na temat Coyote. Dowiedział się między innymi, e spółka dzier awiła cały budynek przy Knightsbridge, a nie tylko piąte piętro. Potem przejrzał europejski rejestr korporacji opracowany w Brukseli; na- Strona 18

0 tknął się jedynie na te same informacje na temat zarządu Coyote i rejestracji spół- ki w Genewie, które dzień wcześniej znalazł w jednym ze swoich ksią kowych spisów firm. Bezowocność poszukiwań zaczynała go złościć. Zwykle patrząc w ekran komputera nagle dostrzegał jakieś połączenie, związek nazwiska z trans- akcją. Tym razem jednak niczego takiego nie zauwa ył. Nasir Hammoud zadbał o to, by wymazać wszelkie widzialne powiązania. Być mo e ju dawno wiedział, e w końcu ktoś taki jak Sam Hoffman zacznie go szukać. Sam poczuł się zmęczony. Piekły go oczy. Wstał więc od biurka, wło ył ma- rynarkę i poszedł do swojej ulubionej chińskiej restauracji w Soho. Było to mrocz- ne, anonimowe miejsce, gdzie serwowano wspaniałe jedzenie, a kelnerzy celowo ignorowali klientów. Hoffmanowi odpowiadało i jedno, i drugie. Zamówił fasolę po seczuańsku, kelner przyniósł mu zamiast tego jakieś danie z kurczaka, które okazało się bardzo smaczne, oraz piwo, którego Sam nie zamówił, ale postanowił wypić. Razem z rachunkiem otrzymał ciasteczko z wró bą. Rozłamał je i prze- czytał kartkę: "Tajemnicą ycia jest... Nie mogę ci zdradzić. To tajemnica". 32 No właśnie. Znowu ten niewypowiedziany sekret. Zamknięty. Niewiadomy. Po obiedzie Hoffman wstąpił na komisariat. Znał pewnego konstabla w Ken- sington, który od czasu do czasu opowiadał Samowi oprowadzonych właśnie dochodzeniach. Tak się składało, e konstabl był zagorzałym fanem klubu piłki no nej Arsenal, a Hoffman przypadkiem miał dwa bilety na cały sezon. W końcu byli przecie przyjaciółmi, pomagali sobie nawzajem, więc nie miał adnych skru- pułów, kiedy tego popołudnia poprosił konstabla o informacje na temat morder- stwa, jakie niedawno popełniono w Berkshire, a którego ofiarą była filipińska kobieta o nazwisku Pinta. Hoffman dodał, e interesuje go zwłaszcza to, czy pe- wien arabski d entelmen, niejaki pan Hammoud, nie był podejrzanym w tej spra- wie. Konstabl zadzwonił do przyjaciela z centralnego wydziału informacji i szyb- ko otrzymał odpowiedź. Sprawa została oficjalnie uznana za "nie rozwiązaną" i odło ona do akt ze sprawami umorzonymi. Kobieta została zgwałcona. Lekarz sądowy orzekł, e zmarła wskutek obra eń odniesionych w wyniku opierania się napastnikowi. Dochodzenie przeciwko N.H. Hammoudowi wszczęto w dniu wy- krycia morderstwa, ale następnego dnia zamknięto je z braku dowodów. Pan Ham- moud miał alibi, poza tym przekazał policji znaczną sumę jako nagrodę dla tego, kto pomo e w śledztwie. Po powrocie do biura Hoffman sprawdził wiadomości na automatycznej se- kretarce, spodziewając się, e męczący klient z Filipin zadzwoni, aby sprawdzić, jak postępuje dochodzenie. Niestety, Ramon Pinta nie odezwał się. Hoffman po- myślał, e kucharz być mo e nadal pracuje dlaNasira Hammouda, który prawdo- podobnie odebrał mu paszport zaraz jak tylko Filipińczyk przybył do Wielkiej Brytanii, aby mieć pewność, e nigdzie nie wyjedzie. Sam wiedział, e Pinta w koń- cu zadzwoni, a on będzie musiał mu powiedzieć, e nic nie znalazł. Sam Hoffman miał w sobie niezwykły upór - rodzaj moralnej pró ności, któ- ra kazała mu kończyć to, co rozpoczął, niewa ne jak wielką wagę przykładał do tego na początku. Filipiński kucharz trafił do jego biura i próbując się go pozbyć, Sam obiecał mu pomóc. A teraz nagle stwierdził, e spędza wiele godzin próbując rozwiązać sprawę, która początkowo nic dla niego nie znaczyła. Obietnica zobo- wiązywała, nie miało znaczenia: jak bezsensowna była sama misja. W tym Sam Hoffman przypominał ludzi ze Wschodu. Uwa ał ycie za szereg przypadkowych spotkań, podczas których ka dy przyjmował na siebie pewne zobowiązania. W re- zultacie powstawało coś na kształt łańcucha. Wystarczyło, aby ktoś pominął jed- no ogniwo, a cały łańcuch mógł się zerwać. Właśnie ten upór, a tak e ciekawość i chęć rozgryzienia tajemnicy Coyote Investment skłoniły Hoffmana do wypróbowania jeszcze jednej mo liwości. Tak jak wielu detektywów, znał on kilka bocznych furtek, dzięki którym mógł zdobyć Strona 19

0 informacje niedostępne dla szerszego grona. Najwięcej ich mo na było znaleźć w tak zwanym Biurze Spółek, które miało olbrzymie rejestry w archiwum w walij- skim mieście Cardiff. Sam uwa ał to biuro za niezwykle cenne źródło informacji, poniewa je eli przypadkiem znało się kogoś z tej instytucji, czasami zdobywało 33 się dostęp do rejestrów podatkowych krajowych wpływów bud etowych - Inland l Revenue. Hoffman zawsze osobiście wybierał się do Cardiff, chocia sama podró w obie strony autostradą M4 zabierała mu połowę dnia. W Biurze Spółek miał niezwykłą przyjaciółkę, Sally, młodą Walijkę zajmującą się kartotekami. W trak- cie ich znajomości podarował jej ju złoty zegarek, perłowe kolczyki i wiele in- nych dowodów szacunku i wdzięczności Z kolei ona wykazała się wybitnymi zdol- nościami w wyciąganiu dokumentów od brytyjskiej biurokracji. Hoffman mówił jej tylko czego potrzebował, a Sally zajmowała się resztą. Zadzwonił do niej wie- czorem przed podró ą do Cardiff, aby uprzedzić, e przyjedzie. Miała na niego czekać o dziesiątej trzydzieści na parkingu. Sally zjawiła się punktualnie, tak jak Sam przypuszczał. Miała na sobie cia- sną spódniczkę, a patrząc na nią odnosiło się wra enie, e jej stanik za chwilę pęknie w szwach. Hoffman pocałował ją w policzek i wręczył karteczkę z nazwą i adresem Coyote Investment. - Zostajesz? - spytała i spojrzała na niego tak, jakby chciała dodać: "Na noc?" Sam z przykrością odparł, e wraca do Londynu po południu. Sally spotkała się z nim raz jeszcze, o pierwszej trzydzieści, we francuskiej restauracji prowadzonej przez Cypryjczyków, Przyniosła grubą teczkę z doku- mentami, którą dumnie poło yła na stole, niczym lwica, która prezentuje zdobycz przed swoim towarzyszem. Tym razem Hoffman pocałował ją w usta. Gdy zamó- wili koktajle, podał jej opakowane w błyszczący papier pudełko, które zawierało pierścionek z du ą cyrkonią. Kupił go w pobliskim sklepie jubilerskim zaledwie kilka minut wcześniej. Kamień wyglądał prawie jak diament. Walijka na chwilę znikła w damskiej toalecie, aby zobaczyć, jak nowy nabytek prezentuje się w lu- strze. Wróciła z nową warstwą szminki na ustach i skropiona jeszcze większą ilo- ścią perfum. Na obiad zamówiła najdro sze dania z menu i przez cały czas z o y- wieniem rozprawiała o muzyce rozrywkowej i gwiazdach filmowych. Hoffman przyglądał się jej z rozmarzeniem i przytakiwał wszystkiemu co mówiła, głasz- cząc pod stołem jej udo. Teczkę otworzył dopiero w samochodzie. Gdy przejrzał pierwsze strony, zaczął się zastanawiać, czy nie powinien ku- pić Sally jakiegoś dro szego pierścionka. Przyniosła mu kompletne akta Coyote Investment, które zostały przesłane faksem do Cardiff zaledwie godzinę przed przerwą obiadową. Z dokumentów wynikało, e spółka Coyote płaciła podatki od dochodów osiągniętych w Wielkiej Brytanii ju od ośmiu lat, a z ka dym rokiem suma ta rosła. Brytyjskie materiały na temat firmy zajmowały wiele stron i wyglą- dały obiecująco, ale uwagę Sama przykuł dziwnie wyglądający dokument na sa- mym spodzie sterty papierów. Był to raport Coyote Investment z bie ącego roku, uzyskany z akt Rejestru Handlowego w Genewie i przesłany stamtąd do Inland Revenue. Wspaniała, słodka Sally trafiła w dziesiątkę. Roczne sprawozdanie zostało sporządzone w języku francuskim. Na pierw- szej stronie wymieniano pięciu dyrektorów spółki; poza Hammoudem wszyscy 34 mieszkali w Szwajcarii. Następny był jednostronicowy list od przewodniczącego zarządu, zawierający omówienie rezultatów poprzedniego roku i planów na przy- szłość. Standardowo wspominał o wielkich nadziejach, szeroko zakrojonych stra- tegiach i rozsądnym planowaniu, nie wymieniając adnych szczegółów. Potem Hoffman doszedł do liczb: rachunek zysków i strat za poprzedni rok oraz bilans Strona 20

0 zbiorczy Coyote Investment Który podano we frankach szwajcarskich. Po po- wrocie do biura przy ulicy North Audley, Hoffman sprawdził kursy walut w gaze- cie "Financial Times" i na kalkulatorze przeliczył franki na dolary. Najpierw są- dził, e się pomylił, więc dla pewności przeliczył wszystko jeszcze raz. Liczby były zdumiewająco wielkie. Nieznana firma o głupiej nazwie osią- gnęła w zeszłym roku zyski w wysokości blisko stu sześćdziesięciu milionów do- larów od dochodów wynoszących miliard siedemset milionów dolarów. Najbar- dziej zaskakiwała wartość aktywów spółki - pięć miliardów sto milionów dola- rów, na które składały się głównie inwestycje w inne przedsiębiorstwa. Wydawało się to zupełnie niemo liwe, ale liczby nie kłamały: właściciel Coyote Investment był jednym z najbogatszych ludzi na świecie. Przeglądając dalsze kartki sprawozdania rocznego HofFman natknął się na listę filii, która ciągnęła się przez dwie strony. Coyote było właścicielem ró nych firm niemal w ka dym zakątku świata. Banki, agencje nieruchomości, fabryki pro- dukcyjne. Huta aluminium w Belgii, fabryka opon w Portugalii, spółka zajmująca się wynajmem samolotów w Kanadzie, firma farmaceutyczna w Tajlandii. Chyba nie istniał aden zakład, którego Hammoud nie chciałby kupić. Nota dołączona do listy mówiła, i w niektórych przypadkach własność Coyote reprezentowały inne spółki filialne, których nazw dokument nie wymieniał. To sprytne sformuło- wanie księgowego oznaczało, e własność Coyote kryła się pod firmami fikcyjny- mi. Nic dziwnego, e poszukiwania w amerykańskich bazach danych niewiele dały. Hoffmana zdumiał jeden szczegół w zbiorczym raporcie na temat zmian po- zycji finansowej firmy. Otó wartości w punkcie "źródła kapitałowe" świadczyły, i dochód z operacji stanowił jedynie jedną trzecią całości. Przy pozostałej kwo- cie napisano tylko "inne źródła", których w adnym innym miejscu nie opisano. W przypadku tak olbrzymiej spółki było to dość dziwne, choć prawdę mówiąc, wszystko w Coyote Investment było dziwne. Teraz Sam przeczytał list kończący raport. Przygotowała go szwajcarska fir- ma, w aden sposób nie powiązana z międzynarodowymi gigantami audytorski- mi. Ju samo to,zaalarmowało Hoffmana. Przeczytał pismo wiele razy, aby mieć pewność, e właściwie tłumaczy je z francuskiego, ale nie mylił się: W tym roku urzędnicy spółki niestety zagubili niektóre dokumenty księgowe podczas relokacji części czynności administracyjnych. Dlatego nie jesteśmy w sta- nie potwierdzić natury szeregu rachunków i płatności. Nie mo emy zatem sfor- mułować opinii osądzającej, czy niniejsze sprawozdania finansowe przedstawia- ją prawdziwy i pełny obraz interesów spółki z końca ostatniego okresu, a co za tym idzie, czy zyski, a tak e źródła oraz wykorzystanie funduszy za poprzedni rok 35 sąwiarygodne. Pod wszystkimi innymiwzględami rejestry spółki są zgodne z mię- dzynarodowymi standardami księgowości. Oświadczenie to nie miało sensu. Jak wielka, działająca na skalę globalną firma z aktywami wartymi miliardy dolarów mogła tak po prostu zagubić rejestry księgowe? Poza tym, skoro firma audytorska miała a takie zastrze enia, dlacze- go w ogóle nie zrezygnowała z przygotowania sprawozdania finansowego? Je e- li, jak sugerował list, Coyote Investment rzeczywiście fałszowała swoje księgi, dlaczego władze szwajcarskie - oraz brytyjskie władze bud etowe - nic w tej kwe- stii nie zrobiły? Jeszcze jedno zastanawiało Hoffmana - tym bardziej, im dłu ej się nad tym zastanawiał. Wiadomo było, e kontrolę nad spółką sprawuje prezes zarządu, Nasir Hammoud, ale raport ani słowem nie wspominał o tym, kto był jej właścicielem. Jeszcze jeden szczegół zwrócił uwagę Sama, gdy przeglądał dokumenty do- starczone mu przez Sally - krótkie sprawozdanie księgowe dotyczące dzier awy przez Coyote budynku przy Knightsbridge. Podpisał je londyński księgowy Ham- Strona 21

0 mouda, niejaki Marwan Darwish, który miał biuro w South Kensington. Widząc to nazwisko Hoffman odetchnął z ulgą. Znał Marwana Darwisha! Poznali się, gdy obaj reprezentowali interesy rywalizujących ze sobą firm podczas długiego prze- targu na instalację nowego systemu telefonicznego w Dubaju. Mo na by zaryzy- kować stwierdzenie, e się przyjaźnili. Hoffman zadzwonił do irackiego księgowego jeszcze tego samego dnia wie- czorem. Zapytał go o onę i dzieci, powiedział, e ju bardzo dawno nie mieli okazji się spotkać i wyraziłnadzieję, e w przyszłości będą widywać się częściej. Darwish zareagował tak, jak Sam się spodziewał: zaprosił go do siebie do domu. Tak się akurat składało, e w następny weekend urządzał przyjęcie dla swoich irackich przyjaciół i klientów, aby uczcić w ten sposób zakup nowego domu. Za- pewniał, e Sam będzie mile widziany, bardzo mile widziany. Hoffman wspo- mniał o kobiecie, którą miał okazję poznać bardzo dawno temu i miał nadzieję znowu się z nią zobaczyć. Nazywała się Lina Alwan. - Ya habibi! - odparł Irakijczyk..- Ona te przyjdzie. Odliczając dni do przyjęcia u Darwisha, Hoffman czekał na telefon od swego filipińskiego klienta. Ten jednak nie zadzwonił, ani nie zostawił mu adnej wiado- mości. Sam coraz częściej myślał, e być mo e ju nigdy nie zobaczy Ramona Pinty. 6 Przyjęcie u Darwishów odbyło się na początku kwietnia w ich nowym domu w Hampstead Dom przypominał du ą ceglaną bryłę przerobioną przez dro- giego dekoratora. W ka dym pokoju czuło się zapach nowych pieniędzy: kremowo- 36 białe ściany; zbyt du e meble pokryte surowym jedwabiem; orientalne obrazy w bo- gato zdobionych ramach, ka dy z osobna oświetlony lampą w mosię nej oprawie; egzotyczne kwiaty w wazonach na szklanych blatach stolików; wspaniałe dywany z ekskluzywnych firm Qqm i Ispahan. Między tym wszystkim bezszelestnie prze- suwali się kelnerzy, roznosząc tace z zakąskami przygotowanymi przez najdro - szą w Londynie libańską firmę organizującą przyjęcia. ona Marwana Darwisha, Salwa, witała gości przy drzwiach. Ona tak e wy- glądała, jakby ją przerobił drogi dekorator. Miała na sobie wydekoltowaną, na- szywaną paciorkami suknię w kolorze ciemnozielonym. Dekolt ozdobiła diamen- towym naszyjnikiem, którego wisior spływał dokładnie w zaokrąglone V miedzy jej piersiami. W rezultacie Salwa przypominała za du ą, zbytnio przystrojoną wersję tradycyjnej arabskiej potrawy zwanej koussa mahszi, czyli nadziewanej dyni. Tak właśnie postępowali nowobogaccy Irakijczycy; ubierali swoje ony mo liwie najbardziej wyzywająco, sprzeniewierzając się tradycjom starego is- lamskiego świata i jaskrawo parodiując obyczaje nowego. U Darwisha zebrali się wszyscy milczący -młodzi arabscy biznesmeni, artyści, projektanci odzie y, prawnicy, dziennikarze. Wszyscy pokryci patyną pieniędzy. Rządkiem przechodzili przez drzwi podziwiając dom oraz wszystkie ozdoby i ro- zmawiali między sobą o nowych bogactwach Darwishów. Po roku cię kiej pracy Marwan nagle ogromnie się wzbogacił! Nikt nie musiał pytać, skąd się wzięły pie- niądze. W świecie irackich uchodźców wiedziano, e szybko mo na było zdobyć fortunę tylko w jeden sposób. Darwish był w przyjacielskich stosunkachz "pewny- mi kręgami w Bagdadzie", jak zauwa ył jeden z gości. Miał "wspaniałe koneksje", dodał inny. Mimo to wszyscy pili jego wino i jedli przystawki z radosnymi minami, nawet ci, którzy w głębi duszy nienawidzili bagdadzkiego re imu. Jak mówiło arab- skie przysłowie: kiedy małpa jest królem, trzeba przed nią tańczyć. Hoffman przy szedł dość wcześnie. Nie chciał stracić szansy poznania irackich przyjaciół Darwisha. Jak zwykle miał na sobie szary garnitur i koszulę bez krawata, ale ze względu na uroczystą okazję zapiął guzik pod szyją. Ciemne włosy zaczesał do tyłu, jak robili to gwiazdorzy kina z lat trzydziestych. Wyglądał dość stylowo. Strona 22

0 Stanął w salonie naprzeciwko drzwi, aby widzieć wszystkich wchodzących. Gdyby pojawił się Nasir Hammoud, Sam zamierzał przedstawić się jako doradca finanso- wy, zdradzić Irakijczykowi kilka prowokacyjnych plotek na temat mo liwości za- kupu niektórych bardzo intratnych interesów i zaproponować prywatne spotkanie przy obiedzie. Na spotkanie z Liną Alwan nie przygotował sobie nic. Po prawie godzinie plotkowania z gośćmi Hoffman zauwa ył w drzwiach mło- dą, dwudziestoparoletnią kobietę. Ubrana była bardzo prosto, w krótką czarną su- kienkę, buty na wysokich obcasach i sznur pereł. Przedstawiła się hostessie i ucało- wała powietrze przy policzkach Salwy Darwish. Hoffman ruszył w jej kierunku i wła- śnie miał zamiar się przedstawić, kiedy inna Arabka, trochę ni sza i bardziej przysadzista, zawołała, Lina!" i wyminęła go, eby przywitać się ze znajomą. - Ya, Ronda! - Lina Alwan objęła przyjaciółkę, a potem cofnęła się o krok, aby lepiej się jej przyjrzeć. - Co za suknia, habibti - powiedziała patrząc na krót- ką koktajlową sukienkę bez pleców i z bardzo skromnym przodem. 37 - Wiem, wiem - przyznała Randa Aziz z drapie nym uśmiechem. Pochodzi- ła z irackiej rodziny chrześcijańskiej, a pracowała jako sekretarka w dziale księ- gowości. Ona tak e nale ała do "zaufanych pracowników", dzięki swojemu wu- jowi, Eliasowi, który trudnił się handlem bronią, mieszkał w Pary u i załatwiał ciemne interesy dla władcy Bagdadu. Randa uwielbiała się bawić. Była ładna i tro- chę zuchwała. Lubiła umawiać się z najbogatszymi i najbardziej skorumpowany- mi arabskimi playboyami, których nie brakowało w Londynie. Zwykle wybierała się w ich towarzystwie do miejsc takich jak Marbella czy Cannes, a po powrocie opowiadała przyjaciółce niesamowite historie o pieniądzach i rozpuście. Lina bardzo ją lubiła. Randa nale ała do tej niewielkiej garstki pracowników Coyote Investment, którzy nie wyglądali na wiecznie wystraszonych. - Widziałaś ją? - szepnęła Randa zwracając głowę w kierunku Salwy Dar- wish. - Przypudrowała je, daję słowo. - Przypudrowała co? - spytała Lina rozglądając się po salonie. Jej wzrok zatrzymał się na Hoffmanie, ale tylko na chwilę. - Piersi! Nie widziałaś? Z boków były całe ró owe. Pewnie myśli, e są za małe. - Nie wygłupiaj się. Nawet Salwa by tego nie zrobiła. - Jak myślisz, skąd Marwan wziął nagle tyle forsy? - spytała Randa biorąc kibbe ze srebrnej tacy niesionej przez kelnera. - Myślałam, e był tylko zwykłym księgowym. - Przyjaciele w Bagdadzie - powiedziała Lina cicho. Jeszcze jeden kelner przeszedł obok, podając kieliszki z szampanem. Na tacy stała równie butelka, tak aby ka dy widział etykietę. Hoffman podszedł do przyjaciółek, eby się przedstawić. Postanowił nie wysilać się na adne gadki. Był pewien, e Lina znała ju ka dą taką zagrywkę stąddoBasry. - Cześć - zwrócił się do Liny. - Nazywam się Sam Hoffman. Chyba się jesz- cze nie znamy. - Wyciągnął do niej rękę spokojnie, przyjaźnie, tak jak to robią Amerykanie. >Lina zareagowała chłodno i grzecznie. - Lina•- powiedziała ujmując jego dłoń. ~- A to moja przyjaciółka, Randa. Hoffman przywitał się z drugą kobietą, a potem znowu zwrócił się do Liny, która wyglądała niemal po królewsku z lśniącą, krótką fryzurą, w czarnej sukien- ce i białych perłach. Była o wiele ładniejsza ni się spodziewał. Trochę go to zbiło z tropu. - Przypomina mi pani pewną aktorkę, Anouk Aimee -* zauwa ył. - Czy ktoś ju pani o tym mówił? -Nie chciał, eby to zabrzmiało tak, jakby chciał ją pode- rwać, ale właśnie takie wra enie wywołał. Strona 23

0 - Nie - Lina roześmiała się. - Co za straszna odzywka! Czy próbował jej pan wcześniej? - Pierwszy raz *-. przyznał Sam. Czuł się zakłopotany, ale na szczęście tylko trochę. Poza tym powiedział przecie prawdę. Rzeczywiście przypominała Ano- uk Aimee. . 38 - Wybaczcie - odezwała się Randa przewracając oczami - ale zostawię was samych, ebyście się lepiej poznali. - Nie odchodź - zaprotestowała Lina, ale jej przyjaciółka ju ruszyła w kie- runku większej grupki libańskich bankierów, głośno wyśmiewających jednego z dawnych kolegów ze szkoły, który został islamskim fundamentalistą. Hoffman spróbował zagadnąć Linę z innej strony. - Co pani sądzi na temat Marwana? Jest pani przyjaciółką rodziny? - Pochodzę z Iraku - odparła. - Tutaj wszyscy się znamy. - Co pani robi? To znaczy, chciałem zapytać o pracę -Hoffman wcią jesz- cze trochę się jąkał. Lina była tak piękna, e przy niej stawał się spięty. - Zajmuję się komputerowymi bazami danych w dziale księgowości. - Brzmi to dość onieśmielająco. - Tylko według mę czyzn, którym brak pewności siebie. - To nie ja. Mnie jej nie brak. A gdzie pani pracuje? Lina zawahała się przez chwilę. - W spółce finansowej. Hoffman uśmiechnął się. - Kto jest właścicielem? Amerykanie? - Nie.- Sprawiała wra enie zaniepokojonej. Zaczęła się bawić sznurem pereł. - Więc pewnie ktoś z Arabii Saudyjskiej? - Nie. Właścicielem jest Irakijczyk, je eli ju koniecznie musi pan to wiedzieć. - Rozumiem. - Hoffman pokiwał głową. Najwyraźniej nie zamierzała mu powiedzieć nic więcej ni musiała. - Mo e zgadnę. Pracuje pani dla Coyote Inve- stment. Mam rację? Na moment jej oczy znieruchomiały, jakby ktoś odciął zasilający je prąd. - Skąd pan to wie? - Wiem tylko, e Nasir Hammoud jest jednym z klientów Marwana Darwi- sha. Pomyślałem więc, e pewnie pracuje pani u niego. Zwłaszcza e nie chciała mi pani nic na ten temat powiedzieć, A tak przy okazji, czy Hammoud przyjdzie? - Wątpię. - Głos Liny brzmiał chłodno. - Jest w podró y. - Dziewczyna wy- raźnie wcisnęła hamulec. Przez dłu szą chwilę oboje milczeli. Sam zastanawiał się, czy warto dalej próbować i doszedł do wniosku, e nie ma innego wyjścia. - Jakim szefem jest ten Hammoud? Słyszałem o nim sporo opowieści. - Zadaje pan zbyt wiele pytań, panie Hoffman-powiedziała.-Przez to czu- ję się niezręcznie, - Odwróciła się do niego tyłem. Zamierzała odejść. Hoffman chwycił jej rękę. - Hej, bardzo przepraszam. Nie chciałem być wścibski. Proszę zawrócić. Mo e się pani napije? - Wziął kieliszek od przechodzącego obok kelnera i podał jej. Jego głos naprawdę brzmiał przepraszająco. Lina wahała się przez chwilę, ale potem wzięła kieliszek. Wszystko jedno, jakie wady miał jej rozmówca, i tak wyglądał lepiej ni większość gości na przyjęciu. - Powinien pan coś wiedzieć o Irakijczykach - powiedziała cicho. - My na- prawdę nie lubimy odpowiadać na pytania. - Rozumiem. Ju więcej nie popełnię tego błędu. 39 Wyszli razem do ogrodu. Wieczorne powietrze przesycone było wilgocią i za- pachem pierwszych wiosennych kwiatów. Rozmawiali trochę o ksią kach, potem Strona 24

0 o filmach i o muzyce. Hoffman spytał ją, czy ma narzeczonego, a ona po chwili zastanowienia odparła, e nie, w sposób, który sugerował, e kiedyś go miała, ale się rozstali. Gdy podano gorące potrawy, oboje zaczekali przy stole, a inni ustą- pią im miejsca, a potem razem usiedli w bibliotece, aby spokojnie zjeść. Hoffman świetnie się bawił. Mówił głośno, jak to Amerykanie. Nie zwrócił uwagi na dwóch irackich d entelmenów, którzy usiedli nieopodal na kanapie i tkwili tam paląc papierosy i przesuwając w palcach paciorki ró ańców. - A czym pan się zajmuje? - spytała Lina, uznając, e teraz ona mo e po- zwolić sobie na trochę ciekawości. - Jestem doradcą finansowym. - Co to znaczy? - Pracuję dla firm, które chcą prowadzić interesy w arabskim świecie. Po- magam im zrozumieć pewne rzeczy. - Na przykład jakie? - Mówię im, z kim warto robić interesy, a od kogo powinni trzymać się z daleka. - Czy właśnie dlatego interesuje pana Nasir Hammoud? Hoffman wzruszył ramionami. - W pewnym sensie. Ale na pewno nie z tego powodu interesuję się panią. - Czy jest pan detektywem? - Mo na tak to określić. Lina zni yła głos do szeptu. - Pracuje pan dla CIA? Sam roześmiał się głośno. - W adnym wypadku. Gardzę CIA. Po prostu zajmuję się dochodzeniami finansowymi. Staram się zbadać ró ne rzeczy, a potem przekazuję informacje moim klientom. To bardzo nieszkodliwa praca. - Ja te pewnie powinnam trzymać się od pana z daleka. Wygląda mi pan na takiego, co Ściąga na innych kłopoty. - Kto, ja? Na kogo niby miałbym ściągnąć te kłopoty? - Na mojego pracodawcę. On nie lubi detektywów. Nawet takich, którzy na- zywają siebie konsultantami. Hoffman puścił do niej oko. Przynajmniej teraz mówiła prawdę. Kiedy tak rozmawiali, frontowymi drzwiami wszedł mę czyzna w ciemnych okularach i ruszył prosto przez salon. Towarzyszyła mu młoda kobieta, która szła pół kroku przed nim, wyciągając ku niemu prawą rękę. Mę czyzna mógł mieć najwy ej pięćdziesiątkę, ale mimo niezbyt podeszłego wieku miał słabe, rozchwiane nogi. Szedł powoli, jakby ciągnął za sobą niewidzialny łańcuch. Kilka osób pozdrowiło go cicho, dziwnie musie przyglądając, jak gdyby uwa- ały, e nie powinien tu przychodzić, Inni goście, którzy jeszcze przed chwilą głośno dzielili się najnowszymi plotkami, nagle umilkli. Salwa Darwish wyglą- dała na przera oną. Sam dopiero po dłu szej chwili zorientował się, e mę czy- zna jest niewidomy. 40 Spojrzał ukradkiem na Linę i zauwa ył, e patrzy na przybysza z wielkim smutkiem. - Kim on jest?-zapytał wskazując nowego gościa. - Nazywa się Nabil Jawad. Hoffman starał się szybko odnaleźć to nazwisko w pamięci. - Kto to taki? Dla jakiej firmy pracuje? - Jest poetą - odparła Lina szorstko. Była spięta. Nie chciała rozmawiać o nie- widomym przybyszu. - Proszę mi tylko przypomnieć co napisał. Czy jest sławny? - Wśród Irakijczyków jest bardzo znany. Pisze o naszym kraju. To znaczy... pisał o nim dawniej. Teraz ju nie tworzy. Zało ył fundację. Strona 25