uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 827 625
  • Obserwuję799
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 079 200

David Ignatius - Wbrew zasadom

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

David Ignatius - Wbrew zasadom.pdf

uzavrano EBooki D David Ignatius
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 332 stron)

WBREW ZASADOM

Od autora Choć akcja tej książki toczy się w rzeczywistych miejscach, jej fabuła jest fikcyjna. Postacie, wydarze- nia i instytucje są wytworem wyobraźni autora i nie na- leży ich uważać za prawdziwe. Jeśli nawet wymieniono z nazwy istniejące w rzeczywistości instytucje i miej- sca - jak na przykład słynną francuską restaurację „Taillevent"- związane z nimi postacie, wydarzenia oraz dialogi są całkowicie fikcyjne i nie mająnic wspól- nego z rzeczywistymi osobami czy zdarzeniami.

Dziennikarze nie powinni angażować się w działa- nia i przedsięwzięcia nie związane z ich zawodem, a zwłaszcza wchodzić w jakiekolwiek układy z władzą, gdyż godzi to w podstawową zasadę dziennikarskiej nie- zależności i bezstronności. Rozmyślne naruszenie tej za- sady traktowane będzie jako poważne wykroczenie. „The New York Mirror" - zasady uprawiania zawodu

Prolog Pogrzeb Maj 1996

ogrzeb Artura Bowmana stał się wydarzeniem w Waszyngtonie. Wszystko przebiegało tak, jak mógłby sobie życzyć Artur. Ceremonia pogrzebowa odbywała się w katedrze Św. Jana, budowli w surowym stylu, położonej przy placu Lafayette niedaleko Białego Domu. Ludzie tłumnie wypełnili kościół. Przybył wiceprezydent w towarzystwie czterech członków gabinetu, wielu senatorów i kongresmanów. Zasiedli z przodu, blisko rodziny, ale tym razem jedynie jako obserwatorzy. To my, dziennikarze, graliśmy tu pierwsze skrzypce. Do kościoła przyszli chyba wszyscy pracownicy gazety. Wydawca i redaktor naczelny oraz inni półbogowie przylecieli z Nowego Jorku. Zjawili się reporterzy, redaktorzy działów, redaktorzy techniczni i personel pomocniczy - cała nasza gazetowa armia. P Ja siedziałem w pierwszym rzędzie, pomiędzy Edwinem Weissem, redakto- rem naczelnym, a Filipem Sellingerem, wydawcą. Weiss poprosił, abym odczytał jakiś tekst. Byłem ostatnim pracownikiem gazety, który widział Arthura Bowma- na przed jego śmiercią w Pekinie. To ja przywiozłem jego ciało do Waszyngtonu. Wydawca twierdził, że moje wystąpienie będzie symbolizowało kontynuację pra- cy reporterskiej w gazecie: odchodził nasz ukochany kolega, ale młodsze pokole- nie gotowe jest podjąć jego zadanie. Oczekujący na rozpoczęcie nabożeństwa żałobnego tłum wypełnił kościół szmerem rozmów, które z każdą minutą stawały się głośniejsze. Ludzie pochylali się ku sobie, przekazując wiadomości, wymieniając ostatnie waszyngtońskie plotki, obmawiając przybyłe na pogrzeb osobistości oraz te, których w kościele zabra- kło. Cichy szmer nieznośnie przybierał na sile aż do chwili, gdy rektor katedry wstał ze swego miejsca i wstąpił na ambonę. - „Jam jest zmartwychwstanie i życie, mówi Pan" - rozpoczął duchowny i wszystkie głosy natychmiast zamarły. Żałobnicy zaczęli wertować modlitewniki w poszukiwaniu porządku liturgii pogrzebowej. Nikt nie wiedział, że Arthur Bow- man należał do Kościoła episkopalnego. To jeszcze jedna z jego tajemnic. Obej-

rżałem się przez ramię na zebranych. Wszyscy, którzy byli mi najbliżsi, przyszli do kościoła. Kilka rzędów dalej siedziała moja dawna miłość, Annie Brown, wy- cierając nos chusteczką. Kiedy mnie zauważyła, starała się uśmiechnąć, choć po jej policzku spływała łza. Wyprostowała się i odgarnęła z czoła kilka niesfornych kosmyków. Była aktorką, nawet w żałobie. Duchowny kończył odczytywanie tek- stów liturgicznych: - „Nic bowiem nie przynieśliśmy na ten świat; nic też nie możemy z niego wynieść". W kościele panowała kompletna cisza. Teraz ja miałem zabrać głos. Ksiądz rektor skinął w moją stronę. Wstałem i podszedłem do pulpitu. Ubrałem się dys- kretnie, jak przystało na pogrzeb - w granatowy garnitur, białą koszulę i wiśnio- wy krawat - ale miałem wrażenie, że i tak wyglądam jak jeden z tych kalifornij- skich chłopaczków: szczupły, dość wysoki, z rudawobrązowymi włosami zaczesanymi do tyłu. Miałem trzydzieści siedem lat i jak na reportera nie byłem ani wystarczająco zmęczony, ani schorowany. Sądziłem, że będę miał tremę, występując przed tylu sławnymi ludźmi, a tym- czasem czułem idealny, nieziemski spokój. Jakąś cząstką wciąż jeszcze pozosta- wałem w Chinach, klęcząc nad ciałem Artura, wycierając krew z jego ust i pa- trząc, jak krztusi się, próbując zaczerpnąć powietrza, aby coś powiedzieć przed śmiercią. Wydawało mi się, że ciągle jeszcze słyszę wycie syren ambulansu zbli- żającego się do Chang'an, bulwaru Wiecznego Spokoju. Wysłali go ci sami lu- dzie, którzy zamordowali Artura. Filip Sellinger spojrzał na mnie wyczekującego. Miał w oczach dziwny błysk. Jego najlepszy przyjaciel zginął, ale jego gazeta przetrwała. Odchrząknąłem. Przez chwilę zdawało mi się, że stoję na pokładzie okrętu śmierci, który wiózł nas wszyst- kich - Artura, mnie i setki naszych kolegów - ku wizji życia na drugim brzegu. My, dziennikarze, byliśmy ostatnimi, którzy wierzyli w boga historii. Stanowili- śmy jego tajemne bractwo kapłańskie i choć udawaliśmy, że tak nie jest, uważali- śmy się za lepszych od zwykłych ludzi. Staraliśmy się zachowywać boską bez- stronność, ale często, tak jak w przypadku Artura, gdzieś po drodze, uwikłani w wydarzenia, które pragnęliśmy ukryć, ulegaliśmy korupcji. - Niektórzy z was mnie nie znają- zacząłem. - Nazywam się Eryk Truell. Towarzyszyłem Arturowi w jego ostatniej podróży reporterskiej do Chin i byłem przy nim, gdy zmarł. - Przerwałem na chwilę. Takie wyjaśnienie uznałem za wy starczające. Gdybym próbował powiedzieć coś więcej, musiałbym kłamać. - Rodzina Artura Bowmana prosiła, abym odczytał jego ulubiony psalm, zaznaczo ny przez niego osobiście w Biblii. Jest to psalm 102. Ponownie odchrząknąłem i zacząłem czytać -powoli, spokojnie, tak jak ra- dził mi ksiądz rektor. Podobnie jak większa część życia Artura Bowmana, jego pogrzeb przypominał spektakl teatralny. Chciałem więc odegrać wyznaczoną mi rolę najlepiej, jak potrafiłem. - „Panie, wysłuchaj modlitwę moją, a wołanie moje niech do Ciebie przyj dzie. Nie kryj oblicza Twego przede mną. W dzień mego utrapienia..." - mój głos brzmiał donośnie, czysto, nierzeczywiście. Twarze obecnych zwróciły się w moją stronę z uwagą i wyczekiwaniem.

- „Nakłoń ku mnie Twego ucha. Ozwij się zaraz, w dzień, kiedy Ciebie wzywam. Bo niszczejąjak dym dni moje, a kości moje sąjak rozpalona głow nia. Zdeptane jest jak trawa serce moje, że zapomniałem nawet pożywać chleb mój". Czytałem ten psalm wielokrotnie, ale dopiero teraz, gdy głośno wypowia- dałem jego słowa, zrozumiałem, jak pełen był smutku i rozpaczy. Na twarzach większości zgromadzonych ludzi nie widać jednak było poruszenia; raczej obojętność. Religia nie miała dla nich znaczenia. Czekali, aż skończy się część oficjalna. - „Nie śpię i jestem jak ptak samotny na dachu. Cały dzień urągają mi wro gowie moi, a wyśmiewający mnie przeklinają moim imieniem. Popiół jak chleb jadam, a mój napój mieszam ze łzami". Podniosłem głowę i spojrzałem po zebranych. Zastanawiałem się, czy jedy- nie ja słyszę głos Artura wymawiającego te słowa. Jeszcze tylko kilka strof -mniej ponurych, mówiących o karze, jaką Bóg wymierzy wrogom i dręczycie- lom - i skończyłem. Wróciłem na miejsce. Ed Weiss ścisnął mnie za ramię, wstając, aby wygłosić swoje przemówienie. Stanął przy pulpicie, wsparł się obiema dłońmi i spojrzał na zebranych. Mimo że miał sześćdziesiątkę, jego rysy zachowały wyrazistość- mocno zaznaczone kości policzkowe, orli nos upodabniający go do indiańskiego wodza, siwe włosy sczesane do tyłu i ten zaskakująco łagodny, wspaniały uśmiech. Teraz też się uśmiechał, jakby chciał podnieść na duchu widzów-żałobników. To on, a nie duchowny, był pasterzem tego stada. Wyjął z kieszeni tekst przemówie- nia, ale odłożył go na bok. Zaczął mówić. - Oto jak pamiętam mego przyjaciela, Artura. Było gorące popołudnie w Phnom Penh. W Kambodży trwała wojna. Całą grupą przybyliśmy na lotnisko, aby złapać samolot do Tajlandii. Siedzieliśmy na podłodze terminalu, ukiyci za workami z pia skiem, i paliliśmy papierosy. Co kilka minut w pobliżu lotniska wybuchały pociski. Byliśmy zmęczeni, przygnębieni, pełni żalu nad sobą. W pewnym momencie jakiś dwusilnikowy samolot zatoczył krąg nad lotniskiem i wylądował. Był to cotygo dniowy rejs z Bangkoku. Ten, na który czekaliśmy. Otworzyły się drzwi i z samolo tu wysiadł mężczyzna w białym lnianym garniturze - najwspanialszym, jaki tylko możecie sobie wyobrazić. Niósł butelkę szampana. Oczywiście był to Artur. Szedł prosto przez pas startowy, ignorując świst kolejnego pocisku spadającego kilka dziesiąt metrów dalej. Dotarł do terminalu i patrząc prosto na nas, wyglądających zza sterty worków z piaskiem jak stadko susłów, powiedział: „Cześć, chłopcy! Tyl ko mi nie mówcie, że właśnie wyjeżdżacie". Otworzył szampana i puścił butelkę w obieg. Nie muszę chyba dodawać, że żaden z nas nie wyjechał tego dnia z Phnom Penh. Jak moglibyśmy to zrobić, skoro przyleciał Artur Bowman? Nasi wydawcy wysłaliby nas tu z powrotem, jak tylko jego relacje zaczęłyby się pojawiać w „Timesie". Już sobie wyobrażam te depesze z działu zagranicznego: „Dlaczego »Times« - a nie my - publikuje materiał o masakrze, jakiej dokonali Czerwoni Khmerzy?".

Z tyłu kościoła, gdzie siedzieli starsi reporterzy, dobiegł szmer śmiechu. - Było wiele rzeczy, których dziennik „Mirror" w tamtych czasach jeszcze nie robił, ale chcieliśmy być wielką gazetą. Dlatego zaraz po powrocie do kraju i objęciu stanowiska redaktora działu zagranicznego namówiłem się z Filipem Sellingerem, jak przeciągnąć Artura z „Timesa" do nas. To była najlepsza decy zja, jaką kiedykolwiek podjęliśmy. Nie znałem lepszego reportera wojennego niż Artur Bowman, bo w ogóle nie było reportera lepszego niż on. I tyle. On chłonął wydarzenia, połykał je, wprost pożerał. Ta jego energia i apetyt niekiedy wręcz zdumiewały. Mogła już dawno minąć północ, a on nadal siedział w barze, gotów opowiedzieć jeszcze jedno zda- rzenie i wypić jeszcze jednego drinka. Następnego dnia zostawaliśmy w łóżkach do dziesiątej, żeby jakoś odespać te nocne opowieści, a kiedy w końcu schodzili- śmy na dół i pytali o Artura, recepcjonista mówił, że pan Bowman wyszedł o siód- mej trzydzieści, żeby przeprowadzić wywiad z premierem - wywiad, o którym jakimś cudem zapomniał napomknąć poprzedniego wieczoru, gdy opowiadał swoje historie. Weiss przerwał przemówienie i spojrzał w górę, na idealnie białe łuki skle- pienia kościoła, a potem w dół, na czarną trumnę Bowmana. Pokręcił głową ze smutkiem i gwałtownie westchnąwszy mruknął coś, co zabrzmiało jak „cholera". Z kieszeni wyjął białą chusteczkę, wydmuchał nos i znowu zaczął mówić. - Różni ludzie powiedzieli Arturowi tak wiele różnych rzeczy przez te wszyst kie lata. Czasem myślę, że zbyt wiele. Zwłaszcza po tym, jak wrócił do Waszyng tonu, aby zostać naszym korespondentem politycznym. Patrząc na wysoko posta wione osobistości, które przybyły dziś, aby go pożegnać, mam ochotę zapytać: czy istniało coś, czego Artur Bowman by nie wiedział? Jakaś polityczna rozgryw ka, wewnętrzna walka o władzę lub konflikt, o których by nie słyszał? Większość z tego, co wiedział, trafiała na łamy „Mirror", czyli tam, gdzie powinna. Nie wszyst ko, ale większość. Naczelny redaktor „Mirror" uśmiechnął się. Wydawca, siedzący dwa miej- sca dalej, roześmiał się i pokręcił głową. Inni śmieli się w kułak. Artur słynął z tego, że znał wszystkie tajemnice. Byłem jedyny, którego słowa Weissa nie roz- śmieszyły. Miałem swoje powody. - Artur Bowman był wspaniałym człowiekiem. Zasługiwał na więcej, niż otrzymał. Nie powinien był umrzeć w taki sposób, tak daleko ... - Ed Weiss prze rwał, jak sądziłem, dla zaczerpnięcia tchu. On jednak spojrzał na trumnę i stara jąc się powstrzymać łzy napływające do oczu, wzniósł zaciśniętą pięść. - Do zobaczenia, drogi przyjacielu! - powiedział niewyraźnie, przygryzając wargi i pró bując opanować płacz. Ludzie w kościele zaczęli ocierać oczy. Chyba tylko ja nie płakałem. Za dużo wiedziałem. Filip Sellinger, wydawca, przemawiał jako następny. Był to szczupły męż- czyzna o mocno kręconych, srebrnych włosach i błyszczących, niebieskich oczach. Zastanawiałem się, co też może powiedzieć. Artur był jego przyjacielem od cza- sów studenckich. Kiedy zadzwoniłem do niego z Pekinu, aby przekazać smutną

wiadomość, płakał. Teraz jednak był opanowany i spokojny. Mówił o przyjacielu tak, jakby ten siedział w sąsiednim pokoju. - Chciałbym przeczytać wam list, który Artur Bowman napisał do mnie wie le lat temu - zaczął. - Otrzymywałem od niego wiele korespondencji, ale z wszyst kich listów najbardziej lubię właśnie ten. „Drogi Filipie - pisał Artur - niechętnie zawracam ci głowę sprawami tak błahymi, ale dział finansowy odmawia zwrócenia mi części kosztów ostatniej podróży do Europy. Zastrzeżenia wysuwają zwłaszcza wobec rachunku z re- stauracji »Mirabelle« w Londynie, opiewającego na sumę dwóch tysięcy trzy- stu dolarów". Sellinger przerwał czytanie, słysząc, iż niektórzy zaczęli się śmiać. - „Tak między nami, Filipie, pozwól, że wyjaśnię, jak do tego doszło. Moimi gośćmi w owej restauracji byli dwaj bardzo doświadczeni pracownicy brytyjskie go Ministerstwa Spraw Zagranicznych oraz ich żony. Ze względu na to, iż owi panowie byli przez wiele lat niezmiernie ważni dla naszej gazety, chciałem ugo ścić ich godnie. Jak to zwykle bywa z Brytyjczykami, nie obyło się bez wina, przez które rachunek okazał się tak wysoki. Do ryby podano nam dobrego białe go burgunda, o ile pamiętam, Bâtard-Montrachet. Potem zamówiliśmy bordo, Léoville-Las-Cases, szczególnie dobry rocznik 1982. Do deseru moi goście za proponowali Sauternes. Do tego wszystkiego jeszcze duża butelka porto. Nazbie rało się. Naprawdę wstyd mi, że rachunek okazał tak wysoki, Filipie, ale chyba nie muszę ci wyjaśniać, jak ważne jest dla nas utrzymywanie tego typu kontak tów. Bardzo bym chciał, aby można to było robić tanim kosztem, jednakże dobre dziennikarstwo kosztuje. Wyrazy szacunku, Artur". Sellinger uśmiechnął się. Śmiał się zresztą cały kościół. To była słabość Ar- tura Bowmana, o której ludzie plotkowali przez wiele lat, choć otwarcie rzadko o niej wspominano. - Oto jakim szacunkiem darzyłem Artura Bowmana - podjął Sellinger. - Wziąłem jego rozliczenie wydatków i napisałem na marginesie uwagę do księ gowości: „Kwotą rachunku proszę obciążyć konto głównego wydawcy. Artur Bowman wart jest każdego pensa". Nie wiem, czy ktokolwiek prócz mnie ma świadomość, jak bardzo prawdziwe są te słowa. Mojego długu wobec Artura nie dałoby się przeliczyć na żadne pieniądze. Brakuje mi go bardziej, niż potra fię to wyrazić. Kiedy Sellinger skończył, wszyscy odśpiewali hymn anglikański „Czas jak nieprzerwanie płynący strumień zabiera wszystkich swych synów", po czym od- mówiono kilka modlitw. Wynieśliśmy trumnę z ciałem Artura do karawanu przed kościołem. Gdy trumna spoczęła w długim, czarnym cadillacu, Ed Weiss wziął mnie za ramię i powiedział do ucha: - Obserwowałem cię, kiedy czytałeś ten psalm. To było jak przekazanie po chodni. Tylko w tym potrafiłem dzisiaj znaleźć jakąś pociechę. Zwróciliśmy się w stronę kościoła. Było wiosenne popołudnie, w powietrzu unosiła się woń świeżości. Nadchodzili koledzy z gazety, aby się przywitać. Pierw- szy raz tego dnia miałem ochotę zapłakać. Nie z powodu śmierci Artura, lecz nad

samym sobą. Patrząc na grupę moich najwierniejszych przyjaciół - smutnych z po- wodu odejścia człowieka, któremu bez zastrzeżeń ufali i którego uważali za ucie- leśnienie najwspanialszych tradycji gazety - wiedziałem, że nie będę mógł po- wiedzieć im prawdy o Arturze i o mnie. Jednakże w ciągu kilku miesięcy po śmierci Artura Bowmana wydarzyło się tak wiele, że nie pozostaje mi nic innego, jak tylko opowiedzieć o wszystkim, co naprawdę miało miejsce. A ta prawda będzie kłopotliwa dla wielu osób.

Paryż Maj - lipiec 1994

1 czasie, który uznałem za początek tej opowieści, pracowałem jako szef biura „Mirror" w Paryżu. Przebywałem tam już od dwóch lat i zaczynało mi się nudzić. Myślę, że właśnie to mogło pośrednio przyczynić się do późniejszych zdarzeń. Nuda zwykle napędza dziennikarza: jest prochem, który w sprzy- jających okolicznościach zapala się płomieniem ciekawości spajającej reportera ze sprawą, którą opisuje. Ów wybuch energii jest nam niezbędny, ponieważ wbrew powszechnej opinii, dziennikarstwo nie stanowi zajęcia zbyt ekscytującego. Reporterzy cały czas czekają, aż coś się wydarzy: czekają na koniec spotkania, na wiadomość od policji, na przerwę w bombardowaniu, podczas której mogą wyjść z ukrycia i sprawdzić, co pozostało z miasta. Zazwyczaj godzimy się z tym czekaniem i biernością. Mnie kojarzą się one z lontem tuż przed podpaleniem. Nadmiar nudy może zbytnio podnieść temperaturę - dziennikarz wikła się w historię, która za bardzo go pochłania, i nie jest w stanie jej kontrolować. Przypuszczam, że właśnie tak się stało i tym razem. Był maj 1994 roku, dwa lata przed pogrzebem na placu Lafayette. Jechałem drogą wzdłuż rzeki Marny do miasteczka na obrzeżach Paryża, aby przeprowa- dzić wywiad z francuskim naukowcem Rogerem Navarre'em. Rzecznik prasowy jego firmy zadzwonił do mnie kilka dni wcześniej z informacją, że ich człowiek odkrył nową metodę regeneracji komórek mózgowych. Zabrzmiało to tak, jakby wynaleziono nową szczepionkę, coś, co mogłoby leczyć chorobę Alzheimera, zapobiegać chorobie Lou Gehriga, a nawet regenerować uszkodzenia rdzenia krę- gowego. Nasz redaktor naukowy stwierdził, że gdyby informacja okazała się praw- dziwa - choć miał co do tego wątpliwości, gdyż żadne amerykańskie czasopismo medyczne nie wspomniało słowem o odkryciu - warto ją opublikować, chciał jed- nak uzyskać pewność, że nikt nas nie ubiegnie. Pomysł wyprzedzenia innych ga- zet w opisaniu medycznego odkrycia, które mogło ratować życie, wydaje się dziw- ny, ale tak właśnie działa machina dziennikarska. Redaktor naukowy stwierdził, że gdyby nic z tego nie wyszło, przynajmniej zrobię sobie małą wycieczkę i przy- W

gotuję artykuł o francuskim przemyśle biotechnologicznym. Nie miałem nic prze- ciwko temu. We Francji niewiele się działo i gazecie brakowało materiałów. Więk- szość czasu spędzałem na wyszukiwaniu historii o stylu życia, kuchni, winach i francuskich gwiazdach filmowych. Czekałem na katastrofę samolotu albo zato- nięcie promu, dzięki czemu przynajmniej jednego dnia mój tekst trafiłby na pierw- szą stronę. Było jasne wiosenne popołudnie, jedno z tych, które uświadamiają człowie- kowi, że ciągle jeszcze warto przyjeżdżać do Francji. Znajdowałam się w drodze, a to już samo w sobie stanowiło antidotum na nudę. Opuściłem szybę służbowe- go renault - mimo że paryskie biuro nie dostarczało żadnych wiadomości, ciągle jeszcze dysponowało samochodem. Jechałem przez cienisty lasek de Vincennes, mijając po drodze wysokie drzewa okalające park. Na siedzeniu pasażera piętrzyły się zgromadzone przez moją asystentkę materiały na temat najnowszych osią- gnięć neurochirurgii i biotechnologii. Czterdzieści osiem godzin wcześniej nic na ten temat nie wiedziałem. Teraz też wiedziałem niewiele więcej, ale przez lata uprawiania zawodu nauczyłem się ukrywać niekompetencję, jeśli tylko zapozna- łem się, choćby w najmniejszym zakresie, z materiałami źródłowymi. Reporterzy są urodzonymi pozerami; to jedna z tajemnic naszego zawodu. Włączyłem radio. Francuski spiker jak trajkotka przekazywał wiadomości dnia. Wyniki sportowe, ostatnie wydarzenia w rejonie Bałkanów, komunikaty o we- zwaniu policji na miejsce zamieszek na Rue Lamennais, w pobliżu Pól Elizej- skich. Wszystko to wydawało się bardzo odległe. Jechałem za szybko, co we Francji jest niemal regułą. Nie opuszczało mnie uczucie, towarzyszące mi zawsze podczas wypraw służbowych, że oto otwiera się jakaś możliwość, a wiadome ustępuje miejsca nieznanemu. Dzięki takim okazjom - drzemiącym pod powierzch- nią morza nudy -jakoś wytrzymywałem w swojej profesji. Taka jest dziennikar- ska gra - cierpliwe czekanie na swoją kolej, a potem łapanie okazji - a ja zawsze dobrze radziłem sobie w różnych grach, nawet jako mały chłopiec w północnej Kalifornii. Wszystkich nas kształtują i deformują doświadczenia dzieciństwa. Moje było szczęśliwe i beztroskie, co samo w sobie stanowiło brzemię - brzemię lekkości. Ludzie z bliznami na duszach wiedzą, że muszą być ostrożni; oszczędnie racjo- nują uczucia; wiedzą, co może zranić. Moje dzieciństwo nie nauczyło mnie tego wszystkiego. Mój ojciec był profesorem medycyny na Uniwersytecie Kalifornij- skim w Davis. Wychowywałem się w kalifornijskiej idylli lat sześćdziesiątych i sie- demdziesiątych. Mieliśmy duży dom i basen, konia dla siostry, a dla mnie kort tenisowy. Do ukończenia osiemnastu lat większość czasu spędzałem na odbijaniu tenisowych piłek. Posyłałem ich tysiące wzdłuż linii, po przekątnej kortu, z for- handu, z backhandu, ściętych i podkręconych. Bez przerwy bum - bum - bum -bum, aż w końcu mogłem umieścić kosz na piłki w dowolnym miejscu kortu i tra- fić. Na tym właśnie spędzałem młodość. Miałem wrażenie, że Haight-Ashbury i okolice należały do innego systemu słonecznego. Mieszkałem w słonecznej do-

linie Sacramento, odbijałem żółte tenisowe piłki i zrywałem pomarańcze z drzew w ogrodzie za domem. Moją pierwszą wielką przygodą był wyjazd do college'u - aż do Stanfordu, stu pięćdziesięciu kilometrów przez zatokę. Uniwersytet przyjął mnie między in- nymi dlatego, że dobrze grałem w tenisa, a poza tym całkiem nieźle wypadłem w testach, no i profesorzy chcieli być mili dla mojego ojca, który uczęszczał do Szkoły Medycznej w Stanfordzie i teraz wykładał w niej od czasu do czasu. Kie- dy trafiłem tam w 1977 roku, myślałem głównie o zakwalifikowaniu się do dru- żyny tenisowej i o grze w ogólnokrajowych turniejach. Jednocześnie nie różni- łem się od wielu innych początkujących sportowców -- przez tyle lat ograniczałem się tylko do jednej dziedziny, że zaczynała rozsadzać mnie energia. No i stało się. Wiosną, na pierwszym roku studiów, wiedziałem już, że życie miało znacznie więcej do zaoferowania niż czekanie na nadlatujące żółte piłki. Moja wewnętrzna sprężyna rozkurczyła się nagle. Wszystko to stało się bardzo szybko, zwłaszcza dla moich rodziców. W kwietniu oznajmiłem im, że porzuci- łem drużynę tenisową. To była słuszna decyzja. Przez te kilka miesięcy w Stan- fordzie zdążyłem się już przekonać, że mogę być dobrym graczem na poziomie uniwersyteckim, ale nigdy nie zostanę supergwiazdą tenisa. Poza tym byłem go- tów stawić czoło większym wyzwaniom niż trafianie do tych przeklętych koszy na piłki. Tak jak wszyscy inni studenci czytałem poezje (czy po studiach ktoś do tego jeszcze wraca?) i razem z moją dziewczyną Annie płakałem za każdym razem nad lekturą Ariela. Jak jednak wiadomo, mężczyźni nie mogą żyć samą poezją, chyba że chcą się z dziewczyną przespać. Ja tęskniłem za sportem - nie tyle za bezpośrednią grą, ile za jego bliskością. Tak więc pod koniec drugiego roku za- cząłem pisać krótkie relacje z wydarzeń sportowych do „Stanford Daily". Potem doszły zwykłe artykuły. Podobało mi się to bardziej niż cokolwiek dotąd. W pisa- niu tych tekstów odnalazłem jakąś czystość i bezpośredniość, która przypominała mi to, co najbardziej lubiłem w tenisie. Pewnego wieczoru, gdy siedziałem w re- dakcji „Daily", prezydent Stanfordu dostał ataku serca. Zostałem poproszony o napisanie notki, jako że pracowałem szybko i nie robiłem błędów, a czasu było niewiele. Napisałem więc. Zrozumiałem, że w końcu znalazłem coś, co mi całko- wicie odpowiada. Następnego lata pracowałem dla małej gazety „Santa-Rosa News Herald". Jeszcze przed ukończeniem studiów wiedziałem, co chcę robić w przy- szłości: pracować dla wielkiej gazety i pisać artykuły. Bum - bum - bum - bum. Ubiegałem się o staż w różnych dziennikach - „Timesie", „Post", „Joumal" i „Mir- ror". Pierwszą ofertę przysłano mi z „Minor". Byłem dobrym reporterem, a co ważniejsze - miałem szczęście. Zaczyna- łem od działu miejskiego, jak wszyscy pozostali. Przydzielono mi rejon Long Island. Dwa miesiące później w dzielnicy białych śmiertelnie pobito czarnego nastolatka. Byłem dwudziestojednoletnim Kalifornijczykiem, nowicjuszem w No- wym Jorku, dopytywałem się więc o sprawy, które innym wydawały się oczywi- ste - wystarczyło zatem przeczytać moje relacje, by dowiedzieć się o wszystkim, co się wydarzyło. Ludzie w tamtych okolicach nie cierpieli czarnoskórych - stlu-

kli dzieciaka tak, że została z niego tylko krwawa masa. Moje artykuły szły na pierwszej kolumme przez cały tydzień. Potem otrzymałem inne zlecenia: skandal korupcyjny w Long Island City; wprost niewiarygodne zabójstwo (sędzia stanowy udusił swoją żonę podwiązką i pończochami, które dostała w prezencie od kochanka); serię artykułów o nieuczciwych gliniarzach w nowojorskiej policji. W 1983 roku gazeta musiała natychmiast wysłać kogoś do Bejrutu. Zgłosiłem się na ochotnika. Zacząłem pisać doniesienia z frontu wojennego, skąd szczątki żołnierzy armii amerykańskiej odsyłano do domu w plastikowych workach. Miałem tyleż szczęścia, ile ci polegli pecha. Pisałem, tworzyłem, istniałem - myśl i działanie było jednym - a gazeta zamieszczała wszystko na pierwszych stronach. Miałem zaledwie dwadzieścia cztery lata, byłem za młody na korespondenta zagranicznego, ponieważ jednak dawałem sobie radę, pozwolili mi zostać. Po czterech latach na Bliskim Wschodzie wysłali mnie do Hongkongu, a po następnych czterech - do Paryża. Dopiero w Paryżu - który rzekomo miał być wielką nagrodą za dobre sprawowanie - zacząłem odczuwać zwyczajność i nudę. Nie znajdowałem się już w centrum wydarzeń i zbyt wiele myślałem o tym, co robiłem. Miałem także wrażenie, jakbym już kiedyś opisał wszystkie francuskie tematy: algierskich imigrantów w Marsylii, handlowe batalie ze Stanami Zjednoczonymi, francuskich polityków i ich kochanki, erę Beaujolais Nouveau. Żadna praca. Tęskniłem za starymi dobrymi czasami w Bejrucie i Hongkongu, gdzie każ- dego ranka istniało ogromne prawdopodobieństwo, iż jakiś dziwak wejdzie do redakcji prosto z ulicy, uwolni mnie od zwyczajności mego własnego życia i wpro- wadzi w niezwykłość własnego. Właśnie ta nieustająca możliwość przemieszcza- nia się zachęciła mnie do tego zawodu. To była idealna praca: umożliwiała mi kontakty z krańcowo różnymi typami ludzi, także z tymi, którzy łamali wszelkie zasady - podczas gdy ja sam nie musiałem wykraczać poza żadne reguły. Po czterdziestu pięciu minutach dotarłem do otoczonego murem centrum badawczego, w którym pracował Roger Navarre. Ponad kolczastym drutem wid- niał napis UNETAT, SA., nazwa francuskiego konsorcjum, któremu podlegały laboratoria biotechnologiczne. Unetat to przedsiębiorstwo, o którym tego roku było we Francji najgłośniej. Przeszło w prywatne ręce pod koniec lat osiemdzie- siątych i wchłaniało wszystkie technologiczne firmy, jakie tylko istniały. Na jego czele stał energiczny Alain Peyron. Według opinii prasy, sprawił on, że biznes stał się „seksowny", co we Francji stanowiło pierwszą oznakę sukcesu. Umundurowany strażnik przy bramie poprosił o mój identyfikator i sprawdziwszy nazwisko w komputerze, wydał mi przepustkę na teren kompleksu Unetat. Francuzi mieli bzika na punkcie bezpieczeństwa, zwłaszcza gdy w grę wchodziła technologia. Podejrzewałem, że sami sobie w ten sposób schlebiali - któż bowiem chciałby cokolwiek ukraść Francji? To cecha wynikająca z konserwatyzmu społeczeństwa, które mimo swego powierzchownego liberalizmu kocha zasady. Wewnątrz budynku zostałem ponownie zatrzymany i poproszony o wy-

legitymowanie się. W końcu przepuszczono mnie do biura rzecznika prasowe- go, denerwującego faceta w wełnianym swetrze, pomimo iż dzień był ciepły, wiosenny. Navarre czekał na mnie w laboratorium. Ciemnowłosy, szczupły, o jasnych oczach i ziemistej cerze kogoś, kto rzadko przebywa na powietrzu. Niepewnie uścisnął moją dłoń. Wydawał się onieśmielony obecnością rzecznika prasowego, który tymczasem nawijał coś o doktorze cudotwórcy i jego badaniach mających ocalić świat. Kiedy rzecznik zaczął mówić o potencjalnym zainteresowaniu Wall Street odkryciami, naukowiec przerwał mu ruchem dłoni. Był skromnym czło- wiekiem i nie lubił pochwał. Kiedy poprosiłem, aby zademonstrował mi kilka eksperymentów, spojrzał na mnie z wdzięcznością. Poprowadził mnie do sąsiedniego laboratorium i wskazał ustawione wzdłuż ścian klatki z myszami. Na łebkach zwierząt widniały ślady po zabiegach - czer- wony wosk zaklejał wywiercone w czaszkach otwory. - To są te cuda - powiedział Navarre. - Kilka tygodni temu zwierzęta nie miały wspomnień. Stworzyliśmy w ich mózgach ścieżkę neuronów. Przedtem były jak ludzie z chorobą Alzheimera, u których połączenia między neuronami zani kają. Nie potrafiły wykonać najprostszego testu pamięciowego. Zapisałem kilka informacji w notatniku, aby profesor wierzył, że słucham z uwagą tego, co mówił, ale myślami błądziłem gdzie indziej. Opis myszy pozba- wionej pamięci przypomniał mi o pewnym domu opieki w Kalifornii, dokąd wie- le lat temu udałem się w odwiedziny do starzejącej się cioci. Wszyscy pacjenci patrzyli na mnie bezmyślnie. Rozbitkowie wiecznej teraźniejszości. Na początku próbowałem uśmiechać się, powiedzieć coś miłego, po chwili jednak miałem ocho- tę już tylko wyjść. Doktor Navarre skinął, abym podszedł do eksperymentalnego urządzenia: zbiornika, wielkości mniej więcej beczki po winie, wypełnionego mlecznobiałym płynem, z małą platformą zamocowaną w centrum, tuż pod powierzchnią. My- szom pozwalano pływać do momentu, kiedy natrafiły na platformę. Nonnalne myszy pamiętały, jak ją znaleźć, natomiast te z uszkodzonymi ścieżkami neuro- nów gubiły się. Za każdym razem na oślep szukały platformy. - Zastosowaliśmy u tych myszy nasz specyfik - wyjaśniał Navarre - i po kilku miesiącach odzyskały pamięć. Wszystkie bez wyjątku. Proszę tylko popatrzeć. Przyniósł klatkę z wyleczoną myszą i postawił na stole. Otworzył drzwiczki, ostrożnie wyciągnął zwierzątko i umieścił je na brzegu zbiornika. Od razu popły- nęło w kierunku ukrytej platformy. Kiedy bezpiecznie tam dotarło, Navarre za- brał je i z powrotem zamknął w klatce. Wziął następną mysz, która z równym powodzeniem przeszła test. Potem powtórzył wszystko od początku z trzecią. - Widzi pan! - powiedział, gdy ostatnie stworzenie powróciło do klatki. - Są wyleczone. - Jak pan tego dokonał? - zapytałem, żeby okazać zainteresowanie. Gotów byłem całe popołudnie słuchać tego żyjącego w odosobnieniu, małego człowieczka, a potem napisać artykuł o tym, jak jego myszy miały zmienić świat. Nie chciało mi się wracać do zwyczajności.

- Podaliśmy im substancję zwaną neurotropiną. Jest to czynnik powodujący wzrost komórek nerwowych i pozwalający na samoistną regenerację uszkodzo nych połączeń w mózgu. To właśnie jest mój lek. Navarre wyjaśnił mi podstawy naukowe swych badań. Neurotropiny były podstawowymi „narzędziami" układu nerwowego. Odżywiały aksony w rdzeniu kręgowym: bez neurotropin aksony obumierały; natomiast w ich obecności nawet aksony uszkodzonego rdzenia kręgowego mogły rosnąć i regenerować się. Nie- stety, mózg miał okropnego przeciwnika neurotropin w postaci genów nazywa- nych samobójczymi, gdyż niszczyły komórki mózgowe i połączenia między nimi. Według doktora Navarre'a, właśnie to powodowało tak wyniszczający przebieg choroby Alzheimera. Kuracja, która dostarczała mózgowi życiodajnych neuro- tropin, mogła wpłynąć na odbudowę uszkodzonych połączeń, a zatem wyleczyć chorobę Alzheimera. Potakiwałem, ale coś przeszkadzało mi w koncentracji myśli. Z korytarza dobiegały jakieś krzyki. Drzwi na końcu hallu otworzyły się i strażnik zawołał rzecznika prasowego. Ten natychmiast pospieszył sprawdzić, co się stało. Pozo- staliśmy z doktorem Navarre'em sami. - Ale jak się panu to udało? - zapytałem raz jeszcze. - Jak zdołał pan prze kazać neurotropiny do mózgu? Sądziłem, że istnieje bariera, która nie przepusz cza nic do środka. Z materiałów, jakie przeglądałem przez ostatnie dwadzieścia cztery godzi- ny, wynikało, że istnieje coś, co nazywane jest „barierą mózgową", która prze- puszcza glukozę i niektóre białka, ale blokuje dostęp większości innych substancji. Dlatego właśnie tak trudno leczyć niektóre choroby mózgu medykamentami. - To właśnie moje odkrycie - powiedział cicho Navarre. - Znalazłem no- śnik, który może transportować neurotropiny do mózgu. - Jak się ten nośnik nazywa? - spytałem, ciągle notując. Chciałem zrobić z tego wielki artykuł, ale problem był niezmiernie skomplikowany, więc chociaż potrafiłem nieźle udawać, nie miałem pewności, czy dobrze rozumiałem, o czym mówił uczony. - Moim nośnikiem jest niezwykłe białko, zwane prionem. Nikt dokładnie nie wie, w jaki sposób jest ono w stanie przeniknąć do mózgu przez barierę. Jeżeli więc uda nam się tak związać wirusa, by połączyć neurotropinę z prionem, możemy przemycać je do mózgu w dużych ilościach i leczyć w ten sposób wszystkie straszne choroby u ludzi, tak jak udało nam się wyleczyć myszy. - Przerwał, a po chwili dodał o wiele ciszej: - Muszę jednak wyznać panu prawdę. Jest pewien problem z moim odkryciem. Spojrzał w stronę drzwi, aby upewnić się, że rzecznik prasowy ciągle jesz- cze przebywa na korytarzu. - Moi koledzy z Unetatu chyba nie chcą tego zrozumieć, śnią o miliardach dolarów, jakie zarobią na cudownym leku na chorobę Alzheimera, a tymczasem istnieje realny problem. Owe priony mogą być ratującymi życie nośnikami, taką przynajmniej mam nadzieję, ale ich zmutowane formy powodują najgorsze cho-

roby mózgu, jakie tylko można sobie wyobrazić — gąbczaste zapalenie mózgu, w wyniku którego mózg jest cały podziurawiony. Choroby te są naprawdę potworne. Ofiary tracą zdolność koordynacji, a potem kontakt ze światem. Moi koledzy nie byliby zadowoleni, gdyby dowiedzieli się, że panu o tym powiedziałem. Ale to pomoże zrozumieć, dlaczego jesteśmy jeszcze daleko od otrzymania leku na cokolwiek. Ciemna chmura zwyczajności nagle przysłoniła wszystko wokół. Doktor Navarre nie dokonał żadnego cudu. Zadałem mu jeszcze kilka pytań na temat działania jego leku w wypadku, gdyby wykorzystanie prionów jako nośników okazało się bezpieczne. Cierpliwie i dokładnie starał się wszystko wyjaśnić, ale nie do końca go rozumiałem. Dał mi też parę naukowych tekstów swego autor- stwa, które miały mi wyjaśnić pewne zagadnienia -przypuszczałem jednak, że ich także nie będę w stanie pojąć. Moje nadzieje na zdobycie materiału na pierw- szą kolumnę gazety - czy choćby na pierwszą stronę działu naukowego - oka- zały się płonne. Niemal odetchnąłem z ulgą, kiedy dołączył do nas rzecznik prasowy. - Przepraszam - powiedział. Nie miał już tej urzędowej pewności siebie; był zaczerwieniony, a ruchy rąk stały się bardziej nerwowe. - Musimy skończyć ten wywiad. Jest problem w Paryżu. Policja ostrzega mieszkańców. Coś wydarzy ło się w pobliżu Pól Elizejskich. -Ależ to jest nasz gość - zaprotestował doktor Navarre. - Na pewno ma jeszcze wiele pytań. - Co się stało w Paryżu? - Wyglądało na to, że chodzi o wiadomość, o któ- rej warto napisać. Nie chciałem okazać braku szacunku mojemu nowemu przyja-cielowi-naukowcowi, ale on i jego niby-lek na chorobę Alzheimera mogły poczekać. To jeszcze nie był materiał na artykuł, przynajmniej nie dla „The New York Mirror". - Nie znam szczegółów - odparł rzecznik. - Nasi ludzie mówią, że to coś poważnego. Ogłoszono alarm, nie mam pojęcia dlaczego. Jestem pewien, że mówią o tym w wiadomościach radiowych. Bardzo mi przykro. Może kiedy indziej wróci pan, aby dokończyć wywiad. Uścisnąłem dłoń doktora Navarre'a pewien, że nigdy więcej się nie spo- tkamy, bo zanim on rozwiąże swój problem z prionami, mnie już w Paryżu nie będzie. Kiedy odchodziłem, wyglądał na bardzo zawiedzionego. Laboratorium musiało być dla niego jak więzienie. Było mi go żal. Został sam ze swoimi myszami i opiekunami. Ale, jak mówili moi arabscy przyjaciele, karawana idzie dalej. Kiedy wróciłem do samochodu, zadzwonił telefon komórkowy w teczce. To była Pascale, moja asystentka z paryskiego biura. Jej głos drżał. Chciała przeczytać mi komunikat opublikowany właśnie przez Agencję Reutera. Dwunastu zakładni- ków przetrzymywano przy Rue Lamennais u „Tailleventa", w najsłynniejszej trzy- gwiazdkowej restauracji w Paryżu. Wśród nich znajdowali się członkowie restau-

racyjnego personelu oraz kilkoro gości, którym lunch nieco się przeciągnął. Policja otoczyła budynek. Tożsamość terrorystów oraz ich żądania nie były znane. Powiedziałem Pascale, że przyjadę do biura najszybciej, jak zdołam. Zapy- tała, czy może iść wcześniej do domu. Zgodziłem się. Trochę się bała, miała małą córkę. Nie płaciliśmy jej wystarczająco dużo, abym mógł jąprosić o podejmowa- nie jakiegokolwiek ryzyka.

2 szyscy podążali w przeciwnym kierunku. Nawet w rejonie lasku de Vin-cennes samochody opuszczające miasto zajmowały trzy pasma ruchu, pozostawiając tylko jeden pas jadącym z naprzeciwka. Na trasie aż roiło się od wspaniałych wozów, przeważnie mercedesów i citroenów. Z wiadomości nadawanych przez radio nie dowiedziałem się niczego nowego - policja otoczyła budynek i opanowała sytuację; ale mieszkańcom Paryża instynkt podpowiadał, że oficjalna wersja zdarzeń nie mogła być prawdziwa. Coś niedobrego działo się w centrum miasta. Tylko głupcy i biedacy pozostawali w strefie zagrożenia i ryzykowali. Korek uliczny, ciągnący się przez tereny starannie wypielęgnowanego parku, przypominał, że Francja za swymi równiutko przystrzyżonymi żywopłotami pozostała nadal krajem śródziemnomorskim, gdzie ludzie wiedzą wszystko, nawet jeżeli nikt im tego nie mówi, a oficjalną wersję wydarzeń uznają za nieprawdziwą. Pod tym względem Francja przypominała mi Bejrut: libańscy przywódcy zawsze wiedzieli, jaka część miasta zostanie ostrzelana danego wieczoru, i trzymali się od tej strefy z dala. Bogaci, którzy wiedzieli, jak się sprawy mają, nigdy nie ginęli w tej wojnie ani w żadnej innej. Kiedy wjeżdżałem w granice Paryża, dochodziło wpół do czwartej, czyli dziewiąta trzydzieści rano w Nowym Jorku. Redaktor działu zagranicznego Lynn Frenzel była prawdopodobnie w swoim biurze. Wybrałem numer, spodziewając się, że odbierze asystentka, a tymczasem usłyszałem głos Frenzel. - Możliwe, że będę miał materiał, Lynn - powiedziałem. - Chciałem tylko uprzedzić, że może nam coś wpaść. Zapowiada się interesująco. - Nigdy nie należało zbytnio zachwalać materiału. To była jedna z niepisanych zasad. - Tak, wiem - odpowiedziała rzeczowym tonem. - Wszędzie już o tym głośno. Frenzel ostatnio nie była w najlepszym nastroju. Jej mąż odszedł, zostawia- jąc ją z dzieckiem. Poza tym głowę zawracały jej dzieciaki z działu zagraniczne- go „Mirror". W

- Co o tym mówią depesze agencyjne? - spytałem. - Jeszcze nie dotarłem do biura. - Wiem. Próbowałam się z tobą skontaktować. Pascale powiedziała, że wy- jechałeś w związku z tą bzdurną historią dla sekcji naukowej. Naprawdę była w złym humorze. - Co wiadomo z depesz? - zapytałem jeszcze raz. To była kolejna zasada zagranicznych korespondentów: wyciągnąć z depesz tyle, ile się da. Pierwszym przystankiem korespondenta przybywającego do ja- kiegoś kraju zawsze była Associated Press albo miejscowe biuro Reutera. Przy- pominało to podłączanie się do centralnego układu nerwowego. - Reuter podaje, że w restauracji znajduje się piętnastu zakładników przetrzy- mywanych przez pięciu ludzi, którzy twierdzą, że są przedstawicielami grupy o nazwie Vert-Vertu, co Reuter tłumaczy jako Zieloni-Cnota. Czy rzeczywiście? Na pewno brzmi to lepiej po francusku. Associated Press nic nie wiadomo o takiej grupie, ale cytująkogoś, kto zdołał uciec z restauracji i widział, że dwóch porywaczy to czarni. Podobno protestują przeciwko próbom z bronią jądrową, prowadzonym przez Francję w Afryce Zachodniej. Agencja France-Presse jest beznadziejna. Podaje jedynie komunikaty policji. Czy w ogóle coś nam wiadomo na temat francuskich prób z bronią w Afryce Zachodniej? To dla mnie coś nowego. - Nic o tym nie mamy. Przynajmniej ja nie słyszałem. Sądziłem, że próby odbywały się na południowym Pacyfiku. - Jestem pewna, że dowiesz się wszystkiego na czas. Jeżeli nie zawalisz spra- wy, masz szansę trafić na pierwszą stronę. - Może sama chcesz zająć się zbieraniem informacji z depesz? -powiedzia- łem sarkastycznie. Ale ona już odłożyła słuchawkę. Pierwsza zapora policyjna ustawiona została na Rue de Rivoli, w pobliżu Luwru. Oficer miał na sobie ciemny kombinezon policyjny i ciężkie buty. Poka- załem mu moją kartę pobytu oraz legitymację prasową i wyjaśniłem, że muszę dostać się do swego biura przy Rue du Faubourg-St.-Honoré, które znajdowało się półtora kilometra dalej. Policjant wydał mi przepustkę, na której widniał czer- wony napis PRESSE i kazał przykleić ją do przedniej szyby. Dzięki temu bez przeszkód przejechałem przez kolejny punkt kontrolny przy placu Zgody, ale zo- stałem ponownie zatrzymany w pobliżu Pól Elizejskich, kilka przecznic od biura mojej gazety. Na ulicach było niewielu cywilów, za to aż roiło się od ubranych w czarne kombinezony członków policyjnych jednostek paramilitarnych. - Journaliste américain - powiedziałem machając legitymacją prasową. W wielu krajach to by wystarczyło i mógłbym przejechać przez punkt kontrolny. Ale francuski oficer pokręcił głową; kazał mi wysiąść z samochodu, a jego kole dzy sprawdzili moje dane w dziale prasowym Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Ktoś musiał za mnie poręczyć, bo wydano mi specjalne laissez-passer, dzięki któremu mogłem dostać się do biura znajdującego się w strefie zakazanej, ponie waż mieściło się w pobliżu Rue Lamennais.

Kiedy wreszcie dotarłem na miejsce, włączyłem telewizor. W CNN szła re- lacja na żywo. Na ekranie widać było budynek z czarnymi, metalowymi markiza- mi nad wejściem do restauracji, na których wykaligrafowano napis „Taillevent". Na pierwszym planie kilku policjantów dokądś biegło. Za nimi w wąskiej uliczce nie było nikogo. Francuskie stacje telewizyjne pokazywały to samo. Komentarze na wszystkich „kanałach były do niczego. Nikt tak naprawdę nie wiedział, co się dzieje. Pascale zebrała depesze agencyjne i ułożyła je równo na moim biurku. Obok leżał plik wycinków z francuskiej prasy na temat prób z bronią jądrową, prowadzonych na południowym Pacyfiku. Nie zdołała znaleźć nic o grupie Vert- Vertu, zostawiła więc wiadomość, że jej koleżanka z Agencji France-Presse też nie ma w archiwum żadnej informacji o takim ugrupowaniu. Kochana Pascale, dobrze, że pozwoliłem jej iść do domu. Tuż przed siódmą wieczór Reuter wydał kolejny komunikat streszczający żądania wysunięte przez Vert-Vertu w faksie wysłanym kilka minut wcześniej do paryskiego biura tej agencji. Po pierwsze - grupa żądała, aby Francja przyznała się, że przez ostatnie dwa lata prowadziła próby z bronią jądrową na pustyniach w Nigerii. Po drugie- aby francuski rząd zapłacił dziesięć milionów franków w ramach odszkodowania za straty poniesione przez Nigerię i inne byłe francuskie kolonie w Afryce Zachodniej. Po trzecie - aby ludzie z ugrupowania mogli bezpiecznie opuścić Francję. Gdyby żądań nie spełniono, Vert-Vertu groziło, że zakładnicy zostaną poddani działaniu radioaktywnych materiałów zebranych na pustyniach nigeryjskich, teraz zaś znajdujących się w restauracji. Frenzel wezwała mnie pół minuty po tym, jak komunikat Reutera pojawił się w sieci. - To jest dobry materiał - powiedziała. - Bowman dowiedział się, że Departament Stanu może ewakuować ambasadę. Weiss daje ci wolną rękę. Mo żesz więc zabrać się do pracy. - Mówiła prawie z ożywieniem. - Ta restauracja jest blisko biura, tak? -Kilka przecznic dalej. Policja zamknęła całą dzielnicę. Wydali mi prze- pustką, abym mógł się dostać do biura. - Tylko pamiętaj, nie wychylaj się za bardzo. - Frenzel wiedziała, co mówi. Dziesięć lat temu, kiedy relacjonowała przebieg wojny domowej w Salwadorze, została trafiona w nogę. Francuski rząd o siódmej trzydzieści wydał oświadczenie, które na żywo trans- mitowały stacje telewizyjne i radiowe. Rzecznik prasowy powiedział, że zarzuty stawiane przez Vert-Vertu są „bezpodstawne", „śmieszne" i „całkowicie niepraw- dziwe". W oświadczeniu podano, że francuski rząd gotów był do negocjacji, pod warunkiem że „zieloni terroryści" poddadzą się, i ostrzegał, iż przyjdzie im za- płacić „wysoką cenę", jeżeli natychmiast nie opuszczą budynku. Terroryści szybko zareagowali na oświadczenie rządu francuskiego. O siód- mej czterdzieści pięć drzwi restauracji otworzyły się i jakiś mężczyzna w bia- łym kitlu został wypchnięty na zewnątrz. Oglądałem telewizyjną relację na żywo. Okazało się, że mężczyzną był Algierczyk zatrudniony jako pomocnik w re-

stauracyjnej kuchni. Miał pisemną wiadomość od Vert-Vertu. Zagrożono mu, że jeśli natychmiast nie odczyta jej przed kamerami telewizyjnymi, starszy kelner zostanie rozstrzelany. Algierczyk stanął w świetle reflektorów i zaczął czytać z kartki. Gdyby rząd francuski do północy nie spełnił żądań ugrupowania, Vert-- Vertu zamierzało zrealizować swą groźbę, wystawiając zakładników na działa- nie radioaktywnych materiałów przywiezionych z Afryki. „Śmierć zakładników udowodni, iż mówimy prawdę" - Algierczyk zakończył odczytywanie wiadomości. To była p i e k i e l n i e d o b r a historia. Usiadłem przy komputerze i starałem się sklecić coś do pierwszego wydania. Korzystałem z wiadomości agencyjnych, z oświadczeń rządu oraz grupy Vert-Vertu, z relacji telewizyjnych tudzież z materiałów przygotowanych przez Pascale. Zamieściłem nawet akapit opisujący główną salę restauracyjną, gdzie przetrzymywano zakładników. Pró- bowałem dotrzeć do mego najlepszego informatora we francuskim Minister- stwie Spraw Zagranicznych, ale nie odbierał telefonu, a rzecznik prasowy am- basady amerykańskiej nic nie wiedział. Denerwował się, że musi siedzieć w biurze. Chwilowo zająłem się stukaniem w klawiaturę - nazywanie tej czyn- ności pisaniem byłoby przesadą- zlepiając fragmenty i skrawki tego, co publi- kowali inni, i raz po raz zerkając na relację na żywo. W ten sposób znajdowa- łem się tak blisko wydarzeń, jak to było w danej chwili możliwe. Skończyłem artykuł i przesłałem go do pierwszego wydania. Potem zagłębiłem się w fotelu i zamknąłem oczy, czekając na przyjemny brzę- czyk oznajmiający koniec transmisji. W żołądku miałem nieprzyjemne uczucie dziwnego ściskania. Napisałem dość dobry artykuł, na pewno nie gorszy od tych, które zamierzała zamieścić konkurencja. Ale powstał wyłącznie na podstawie in- nych źródeł, brakowało w nim życia. Kilka przecznic dalej rozgrywały się wiel- kie wydarzenia, a ja pisałem o nich z dystansu, tak jakbym znajdował się na in- nym kontynencie. Co się ze mną działo? Czy w wieku trzydziestu czterech lat poddałem się lenistwu? Wstałem od biurka i podszedłem do okien. Moje biuro znajdowało się na siódmym piętrze. Popatrzyłem na dachy sąsiednich budynków. Jedno z okien, usy- tuowane od wschodu, wychodziło na Rue du Faubourg-St.-Honoré, chyba naj- modniejszy pasaż handlowy w Paryżu. Na tej ulicy mieściły się sklepy potenta- tów: Versacego, Hermesa i Yves'a St. Laurenta. Teraz świeciła pustkami. Nikt nie stał z nosem przyklejonym do szyby; nikt tamtędy nie przejeżdżał. Drugie okno wychodziło na południowy zachód. Mogłem z niego podziwiać dachy domów aż do wieży Eiffla. Nieco dalej dostrzegłem mgliste światło, zapewne reflektory skie- rowane na mały hôtel particulier przy Rue Lamennais, w którym obecnie znajdo- wało się piętnastu zakładników oraz przetrzymujący ich nieznani terroryści. Ob- raz frontu restauracji „Taillevent" ciągle migał na ekranie telewizora. Świat na pewno chciał się dowiedzieć, kim są ci ludzie. Jeszcze chwilę zastanawiałem się nad tym, jak bardzo zgnuśniałem, aż w koń- cu ciekawość przemogła. To była prawdziwa sensacja - taka, jaka dawała szansę zrobienia interesującego materiału czy „okrycia się chwałą", jak mawiał Ed Weiss.

Warto zatem włożyć trochę wysiłku. Powinienem przynajmniej tam pójść i zoba- czyć wszystko na własne oczy, a nie tylko gapić się w telewizor. Kiedy wychodziłem z biura chwilę po ósmej, na zewnątrz panowała już ciem- ność. Kafejka po drugiej stronie ulicy, „La Saint-Philippe", była zamknięta na cztery spusty. Podobnie „Le Griffon" kilka domów dalej. Ulica łagodnie pięła się w górę przez około czterysta metrów do Avenue de Friedland, szerokiego trzypa- smowego bulwaru, prowadzącego do Łuku Triumfalnego. Miałem zamiar dostać się do restauracji od tej właśnie strony. Po przejściu około stu metrów zauważy- łem zaporę z uzbrojonych wozów policyjnych, a u wylotu ulicy czarno ubranych policjantów. Rozmawiali, palili papierosy i czekali, aż coś się zacznie dziać. Ta droga była dla mnie zamknięta. Na szczęście znałem okolicę. Skręciłem w lewo, w Rue de Berri, minąłem snobistyczne galerie sztuki i sklepy z antykami, przeszedłem przez krótką prze- cznicę prowadzącą do Rue d'Artois. Pięła się dość stromo. Kiedyś korzystałem z usług krawca Filippo Anselmo, który miał tu swój zakład i twierdził, że szyje najlepsze w całym Paryżu garnitury. Liczył sobie za każdy po trzy tysiące fran- ków - chyba że było się Arabem, wtedy należało zapłacić cztery tysiące. Szedłem blisko murów, wykorzystując je jako osłonę. Nie zauważyłem żadnego policjan- ta. Cała dzielnica opustoszała wiele godzin temu. Wyszedłem na Rue de Wa- shington, większą ulicę biegnącą równolegle do Avenue de Friedland. Tutaj już wszystko było „Élysées", jako że Pola Elizejskie były tuż-tuż. Zakład fryzjerski nazwano „Nuances Élysées". Chińska restauracja nosiła dumną nazwę „Mandarin Élysées Chinois". Byłem już prawie na miejscu. Teraz musiałem zachowywać się bardzo ostroż- nie. Przeszedłem po bruku Rue de Washington na drugą stronę i podkradłem się wzdłuż domów do rogu Rue Lamennais. Tu znowu natrafiłem na reflektory poli- cyjne i usłyszałem szum krótkofalówek. Narożny budynek był nowoczesną ka- mienno-betonową konstrukcją przypominającą kształtem pudełko. Mieścił się tam prywatny bank. Podszedłem jeszcze bliżej do narożnika. Dobiegły mnie głosy ludzi stojących po drugiej stronie. Poczułem dym papierosów. Toczyła sie roz- mowa o jakichś ludziach, drogich barach i restauracjach oraz o wycieczkach do Stanów Zjednoczonych. Nie brzmiało to jak rozmowa policjantów. Skręciłem za róg. W odległości pięćdziesięciu metrów znajdowało się oświe- tlone wejście do „Tailleventa". Zaledwie dziesięć metrów ode mnie, otoczona eskortą policyjną, stała grupa francuskich reporterów. Rozpoznałem kobietę o imie- niu Fabienne z „Le Figaro". Ona też mnie zauważyła i pomachała w moją stronę, ale policjant był szybszy od niej. Podszedł do mnie i oznajmił, że znajduję się w strefie, do której obowiązuje zakaz wstępu. Zażądał okazania legitymacji. Po- kazałem mu identyfikator prasowy i laissez-passer, ale funkcjonariusz poinfor- mował, że tutaj nie są one ważne. Chciał mnie wyrzucić, ale wtedy Fabienne i je- den z jej francuskich kolegów podeszli do niego. - On jest w porządku - powiedziała Fabienne. - Znamy go. Policjant przecząco pokręcił głową. Wtedy ten drugi francuski dziennikarz -starszy mężczyzna o ziemistej twarzy, trochę przypominającej twarz Yves'a Mon-

tanda, i o palcach poplamionych nikotyną - powiedział policjantowi coś na ucho i już było wszystko w porządku, mogłem zostać. Dołączyłem więc do małego kręgu dziennikarskich najemników i zacząłem przysłuchiwać się wymienianym przez nich plotkom. Rozmawiali o niedawnej rezygnacji francuskiego ministra edukacji, członka partii socjalistycznej, który podobno sypiał z jakąś dziennikarką z „Le Figaro" - nie z Fabienne, tylko z którąś z jej koleżanek. Potem zaczęli plotkować o innej dziennikarce z „Le Nouvel Observateur", której kilka lat wcześniej oświadczył się sam król Husajn. Słuchałem tych rozmów jednym uchem, przez cały czas obserwując policjantów stojących w pewnej odległości od nas. Na dachach wszystkich budynków wokół restauracji rozmieszczono snajperów. Przy Avenue de Friedland gromadziła się mała armia. Reporterzy nadal plotkowali. Nie przyszedłem tam jednak po to, aby tego słuchać. - Czy ktoś próbował dostać się do środka i porozmawiać z ludźmi przetrzy mującymi zakładników? - zapytałem. Poczułem na sobie zdziwione spojrzenia. - Oczywiście, że nie -powiedział starszy dziennikarz. Patrzył na mnie jak na prostaka, który po raz pierwszy trafił do wielkiego miasta. - Policja nie chce, aby ktokolwiek rozmawiał z terrorystami. -Ale ja nie pracuję dla policji - odparłem. - Pracuję dla „The New York Mirror". - Po francusku zabrzmiało to jeszcze bardziej arogancko niż po an- gielsku. Kilku reporterów zmarszczyło brwi i machnęło rękami w geście oznaczają- cym „gówno to nas obchodzi". Stanąłem dalej od grupy i pozwoliłem im wrócić do plotek. U wylotu ulicy gromadziło się coraz więcej policji. Pewne było, że w końcu coś musiało się stać. Czas, przez jaki można ukrywać wydarzenia, kończył się. Jak mogłem się dostać do restauracji? Zlustrowałem rząd budynków sąsia- dujących z „Tailleventem". Wszystkie miały tę samą wysokość, sześć pięter, poza ostatnim, narożnym, na wprost nas, po drugiej stronie ulicy. Ten był o jedno pię- tro wyższy. Mieścił agencję mody o nazwie -jak nietrudno zgadnąć - „Élysées Models". Gdybym mógł się dostać na dach, możliwe, że znalazłbym sposób na zejście piętro niżej, na połączone dachy domów stojących wzdłuż ulicy, i tak mógłbym dojść aż do „Tailleventa". Nie miałem pojęcia, jak stamtąd dostać się do restauracji, ale to była moja jedyna szansa. Oddaliłem się od francuskich reporterów i ich policyjnych przyjaciół. Wró- ciłem na Rue de Washington. Przeszedłem przez ulicę i ruszyłem w kierunku na- rożnego budynku „Élysées Models". Okna wzdłuż Rue de Washington zdobiły plakaty z twarzami pięknych kobiet. Frontowe drzwi były zamknięte. Zaraz za budynkiem znajdowało się wejście, mniej więcej szerokości chodnika. Stały tam pojemniki na śmieci. Alejka miała długość około dziesięciu metrów. Obejrzałem się za siebie, w stronę Rue Lamennais. Nikt na mnie nie patrzył. -Zrób to!- powiedziałem sobie. Wpadłem w alejkę i zacząłem rozglądać się w poszukiwaniu schodów pożarowych. Bliżej tylnej ściany budynku znaj- dowała się wąska metalowa drabina. Zacząłem po niej wchodzić, spodziewając się, że za chwilę ktoś na mnie krzyknie albo spróbuje zatrzymać. Słyszałem jed-