uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 861 159
  • Obserwuję816
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 102 319

David Leigh Eddings - Cykl-Marzyciele (1) Starsi Bogowie

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

David Leigh Eddings - Cykl-Marzyciele (1) Starsi Bogowie.pdf

uzavrano EBooki D David Leigh Eddings
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 284 stron)

David & Leigh EDDINGS STARSI BOGOWIE MARZYCIELE: KSIĘGA PIERWSZA Przełożyła Agnieszka Barbara Ciepłowska

Prószyński i S-ka GTW Tytuł oryginału: THE ELDER GODS BOOK ONE OF THE DREAMERS Copyright © 2003 by David and Leigh Eddings Ilustracja na okładce Jacek Kopalski Redakcja Łucja Grudzińska Redakcja techniczna Anna Troszczyńska Korekta Bronisława Dziedzic-Wesołowska Łamanie komputerowe Aneta Osipiak ISBN 83-7469-318-5 Fantastyka Wydawca Prószyński i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7

www.proszynski. pl Druk i oprawa ABEDIKS.A. 61-311 Poznań, ul. Ługańska 1 Przedmowa* Jeśli wierzyć legendom dotyczącym Dhrallu, kontynent ten od początku czasu znajdował się zawsze w tym samym miejscu. Choć Ojciec Ląd jest niespokojny, choć inne ziemie wędrowały i ciągle wędrują poprzez bezmiar Matki Wody w poszukiwaniu nowego miejsca spoczynku, Dhrall, jak sądzimy, od zarania dziejów zakotwiczony był w obecnym miejscu, osadzony tam wolą panujących na nim bogów. Tam też pozostanie aż do końca świata. Jak powstał ten ląd oraz dlaczego, to kwestie wykraczające poza granice ludzkiego pojmowania. Z legend wiemy jedynie, że stworzenie go było nawet dla bogów zadaniem tak ogromnym, iż chociaż nieśmiertelni i wszechpotężni, znużyli się tą pracą. W tym czasie pojawili się młodsi bogowie. Ulitowali się nad wyczerpanymi stwórcami i nakłonili ich do odpoczynku, a sami przejęli ich obowiązki. Starzy bogowie byli im wdzięczni, gdyż odczuwali już śmiertelne znużenie. Prędko zapadli w sen, a dzieło stworzenia dokonywało się nadal, kształtowane rękoma młodszych bogów. Starsi bogowie spali przez dwadzieścia pięć wieków. Kiedy się zbudzili, pełni sił i gotowi wrócić do swoich zadań, ich młodsi następcy z chęcią udali się na spoczynek. Ląd wypiętrzał góry, którym klimat i czas odbierały potęgę wysokości. W Matce Wodzie powstało wiele form życia, niektóre istoty wyszły z oceanu, by szukać gdzie indziej domu. Z

czasem nowe otoczenie zmieniło je nie do poznania. Powstały nowe gatunki i rodzaje. Stare wymierały, ustępując im miejsca. Bogowie Dhrallu nie wpływali na rozwój żywych istot. W swej nieskończonej mądrości zezwolili im swobodnie dostosowywać się do świata. Zaiste, wszystko się zmienia, dlatego doskonała w jednej krainie istota, w innej nie ma szans na przetrwanie. Władcy Dhrallu rozumieli, że zmiany zachodzące w żywych stworzeniach muszą być odpowiedzią na wymagania stawiane przez naturę, a nie wynikiem boskich kaprysów. Czas płynął, mijały kolejne cykle boskiej pracy i odpoczynku, a Matka Woda i Ojciec Ląd przyglądali się temu w milczeniu. *[Wyjątek z dzieła „Dhrall - charakterystyka kompletna", opracowanego przez Wydział Teologii Porównawczej Uniwersytetu Kaldacińskiego.] Wreszcie bogowie podzielili kontynent między siebie; każdy z nich, młodszy czy starszy, dostał we władanie jedną domenę. Na samym środku lądu pozostało ogromne Pustkowie; nie należało do żadnej z czterech nadbrzeżnych Krain: ani do Wschodniej, ani do Zachodniej, ani do Północnej, ani do Południowej. Było nagie i brzydkie. Istniało tam życie, lecz zupełnie inne niż na pozostałych ziemiach. Legendy prawią, że formy życia obecne w centrum Dhrallu zostały stworzone przez Vlagha. Co do pochodzenia Vlagha nie ma żadnej pewności. Wedle niektórych podań to istota z sennego koszmaru, który nawiedził jednego ze starszych bogów w czasie ich pierwszego długiego wypoczynku. Inne podania donoszą, że Vlagh jest bytem znacznie starszym niż bogowie, że jego postać przypomina ludzką i że jest władcą kąsających insektów oraz jadowitych gadów, które dawno już zniknęły z powierzchni ziemi i z morskiej otchłani. Wszystkie przekazy zgodne są w jednym: Vlagh nie miał cierpliwości czekać, tak jak to uczynili bogowie Dhrallu, aż wszelkie podległe mu stworzenie we właściwym czasie, wskutek naturalnego procesu rozwoju, zmieni formę na najbardziej odpowiednią. Wolał sam pokierować tokiem przemian, by w ten sposób zyskać jak najdoskonalsze sługi. Spostrzegł, iż istota przystosowana do wykonywania jednej tylko funkcji spełnia swoje

zadanie lepiej niż organizm wszechstronnie rozwinięty. Vlagh cyklicznie zaszywał się w kokonie, w ciemnym gnieździe pośrodku Pustkowia, a gdy z niego wychodził, stanowił byt całkowicie odmienny od poprzedniego. Wówczas sprawdzał możliwości nowej formy, by określić jej predyspozycje do wypełniania poszczególnych zadań, poznawał jej mocne i słabe strony. Następnie znów ukrywał się w kokonie, a gdy z niego wychodził ponownie, nie miał już żadnych słabości, a moc jego wzrastała wielokrotnie. W ten sposób, doświadczając kolejnych doznań, Vlagh zmieniał własną postać tak długo, aż osiągnął formę najdoskonalszą. Wówczas odtwarzał ją w tysiącach, by mieć sługi pomocne w osiągnięciu ostatecznego celu. Wreszcie wracał do gniazda i rozpoczynał cały proces od początku, tworząc kolejny byt przeznaczony do pełnienia następnej szczególnej funkcji. Dlatego żaden twór spośród tych, które wyszły na świat z kokonu Vlagha, w niczym nie przypomina stworzeń żyjących w krainach bogów Dhrallu. Stanowią one dziwaczne krzyżówki, są zarazem insektami, gadami i zwierzętami ciepłokrwistymi, a każdy gatunek służy Vlaghowi na swój sposób, wykonując sobie przydzielone, szczególne zadania. Jedyną charakterystyczną cechą właściwą wszystkim bez wyjątku mieszkańcom Pustkowia jest obsesyjna potrzeba rozszerzania włości Vlagha, który pragnie zagarnąć cały kontynent Dhrall. Vlagh wysyłał licznych poddanych do krain bogów Dhrallu, by tam szpiegowali i siali niepokój. Następnie rozważał każdą, najbłahszą nawet wiadomość, aż po wielu latach znajdował niedoskonałość, którą mógł wykorzystać w chwili przekazywania władzy pomiędzy generacjami bogów. Prawdą jest bowiem, iż w tym momencie starsi bogowie, znużeni i stęsknieni za odpoczynkiem, stawali się roztargnieni, a młodsi mieli jeszcze resztki snu na powiekach. Vlagh niecierpliwie czekał na ten moment. Snuł plany i przygotowywał wszystkie podległe mu stworzenia do wojny, w czasie której zamierzał pokonać prawdziwych bogów Dhrallu. Na bezdrożach Pustkowia marzył o dniu, gdy zapanuje nad urodzajnymi krainami kontynentu, bo tam zyska obfitość pożywienia i tam jego pragnienie płodzenia nie będzie wreszcie ograniczane przez niedostatek jadła. Miał jeszcze bardziej dalekosiężne cele. Tęsknił do dnia, gdy cały świat zmieni się w jego gniazdo, gdy jego potomstwo będzie tak liczne, iż nikt nie zdoła go porachować, a wszelkie inne stworzenie będzie stanowiło jego pokarm.

Dopiero wówczas Vlagh będzie zadowolony. * Tymczasem Ojciec Ląd i Matka Woda nie przywiązywali najmniejszej wagi do poczynań bogów, ale też nie próżnowali. Na ich barkach spoczywał obowiązek utrzymania przy życiu wszelkich stworzeń zamieszkujących ląd i wodę, więc biada każdemu - człowiekowi czy bogu - który by zagroził ciągłości istnienia. Bo choć ziemia i ocean zdawały się bezbronne, mogły przecież spowodować niewyobrażalne katastrofy, nieszczęścia i klęski, gdyby miały bronić życia. Dawno temu w Krainie Północnej mieszkał na wpół oszalały pustelnik. Miewał prorocze wizje, a w nich widywał pogrążone we śnie dzieci, których marzenia mogły zmienić plany Vlagha, ponieważ ich sny miały moc sprawczą, a Matka Woda i Ojciec Ląd musieli być posłuszni rozkazom Marzycieli. Większość ludzi zamieszkujących Dhrall szydziła z pustelnika oraz jego wizji, wszyscy bowiem wiedzieli o jego szaleństwie. Tymczasem bogowie północy i południa, wschodu i zachodu nie wyśmiewali się z niego wcale; widzenia pustelnika zapadły im głęboko w serca, gdyż dostrzegli w nich prawdę. Troskali się prawdziwi bogowie Dhrallu, bo przeczuwali, że przybycie Marzycieli odmieni cały świat i już nic nie pozostanie takie samo jak dawniej. Kolejne wieki mijały, dążąc ku niepewnej przyszłości. Młodszym bogom przybyło lat, zbliżał się kres ich rządów w Dhrallu. W tym miejscu zaczyna się nasza historia.

Wyspa Thurn 1 Zelana z Krainy Zachodniej miała serdecznie dość istot ludzkich. Były wyjątkowo odpychające i wiecznie się na coś skarżyły albo czegoś domagały, co irytowało ją niepomiernie. Zdawało im się chyba, że bogini istnieje wyłącznie po to, żeby spełniać ich zachcianki. W końcu obraziła się na nich i przeniosła na wyspę Thurn leżącą u brzegów jej krainy. Tam żyła w harmonii z Matką Wodą, zabawiając się układaniem wierszy i komponowaniem muzyki. W wodach przybrzeżnych odkryła rzadki gatunek różowych delfinów. Były inteligentne i chętne do zabawy, z czasem zaczęła je traktować jak przyjaciół, a nie tylko sympatyczne zwierzęta. Szybko poznała ich język, dzięki czemu zyskała mnóstwo wiadomości o Matce Wodzie i o jej mieszkańcach żyjących w głębokich otchłaniach czy na brzegu. W podzięce grywała delfinom na flecie albo śpiewała. Bardzo lubiły te koncerty i odwdzięczały się zaproszeniami do wspólnego pływania. Wówczas to zdumiały się umiejętnościami bogini. Dostrzegły, że nigdy nie sypia, a pod wodą może przebywać nieomal bez końca. Wydało im się niesamowite, że nie okazywała zainteresowania ławicami ryb. Zelana próbowała wyjaśniać, że sen, powietrze i jedzenie znaczą dla niej zupełnie co innego niż dla nich. Sypiała rzadziej, lecz dłużej, składniki potrzebne jej do oddychania potrafiła uzyskiwać z samej wody, a żywić się wolała światłem, nie wodorostami. Delfiny nie mogły pojąć jej wyjaśnień, więc w końcu dała spokój tłumaczeniom. Za to istoty ludzkie mieszkające w Dhrallu wiedziały doskonale, kim jest pani Zelana. Panowała w Krainie Zachodniej, ale nie była na kontynencie jedyną władczynią. Jej starszy brat, Dahlaine, opiekował się ziemią na północy. Był to bóg srogi i ponury. Młodszy brat pani Zelany,

płochy Veltan, rządził na południu, oczywiście wówczas, gdy akurat nie siedział na księżycu lub nie kontemplował koloru niebieskiego. Na wschodzie podwójną funkcję bogini i królowej pełniła starsza siostra pani Zelany, obowiązkowa i zawsze poprawna Aracia. Lata płynęły, jak to mają w zwyczaju, lecz pani Zelana nie zwracała na upływ czasu najmniejszej uwagi, gdyż nie miał on dla niej żadnego znaczenia. Któregoś razu, w krystalicznie piękny dzień, jej najbliższa przyjaciółka, stateczna różowa delfinica Meeleamee, wynurzyła się z wody tuż obok miejsca, gdzie bogini, siedząc ze skrzyżowanymi nogami na powierzchni morza, grała swoją najnowszą kompozycję na flet. - Chciałabym ci coś pokazać, ukochana pani - zagwizdała Meeleamee. - Na pewno ci się spodoba. - Tak? - Zelana odłożyła flet w powietrze za ramieniem. Tam przechowywała wszystkie swoje drobiazgi. - Coś pięknego - zaświstała Meeleamee. - I ma odpowiedni kolor. - Wobec tego ruszajmy - przystała pani Zelana. Popłynęły razem w stronę potężnego klifu w południowej części wyspy, a gdy zbliżyły się nieco do brzegu, Meeleamee zanurkowała w morską otchłań. Bogini podążyła za nią i wkrótce znalazły się przed wąską szczeliną stanowiącą wejście do podwodnej groty. Pierwsza wpłynęła do środka delfinica. Po drugiej stronie wynurzyły się w płytkim basenie. Pani Zelana aż zamarła ze zdumienia, bo znalazła się w miejscu doprawdy niezwykłym. Istniało, rzecz jasna, racjonalne wytłumaczenie, dlaczego widok zapierał dech w piersiach, ale nawet przyziemne wyjaśnienia nie były w stanie zaćmić urody tej groty. Przez sklepienie biegły szerokie żyły różowego kwarcu, delikatnie barwiące promienie słońca. Bogini niemal odruchowo skosztowała tej cudownej barwy. Przepyszna! Nie jadła nic równie smacznego od tysiąca lat! Aż drżała, aż lśniła z rozkoszy, sycąc się różowością. Na brzegu iskrzył się drobniuteńki biały piasek przesiany blaskiem kwarcu, a z głębi groty dobiegało srebrne podzwanianie kropli wody. Łagodnie zakrzywione ściany kusiły tysiącem nisz, zakątków i niespodziewanych załomów. - No i jak? - zaświergotała Meeleamee. - Podoba ci się? - Pięknie tutaj! - wykrzyknęła pani Zelana. - Najcudniejsze miejsce na całej wyspie. - Miło mi, że ci się spodobało - stwierdziła Meeleamee skromnie. - Pewnie chętnie tu

zajrzysz od czasu do czasu. - Nie, moja droga przyjaciółko, nie będę zaglądała, tylko zamieszkam tutaj. Nie znam doskonalszego miejsca w Dhrallu, a bardzo mi się przyda odrobina doskonałości. - Chcesz być tutaj cały czas, najmilsza? - zdziwiła się Meeleamee. - Nie, skądże, droga przyjaciółko! Będę wychodziła, żeby się bawić z tobą i z innymi delfinami, a tutaj będzie mój dom. - Co to jest dom? - spytała Meeleamee zaciekawiona. * Któregoś dnia, takiego samego jak inne, z przejścia prowadzącego do różowej groty pani Zelany wynurzył się Dahlaine, jej brat z północy. Przyniósł wieści, że mogą być kłopoty. - Całkiem nie wiem, dlaczego miałabym się tym przejmować - stwierdziła bogini. - Moją krainę z jednej strony chronią góry, z drugiej ocean. Istoty z Pustkowia nie zdołają tu dotrzeć. - Dhrall to jeden kontynent, choć podzielony na krainy, siostrzyczko - przypomniał jej Dahlaine. - Każdą naturalną barierę można pokonać. Mieszkańcy Krainy Zachodniej są w niebezpieczeństwie tak jak istoty pozostałych ziem. Czas najwyższy, żebyś wróciła do obowiązków i zadbała o część świata. Kiedy ostatnio odwiedziłaś swoją domenę? - Jakieś kilkaset lat temu. - Zelana lekceważąco wzruszyła ramionami. - Najwyżej tysiąc. Przegapiłam coś? - Istoty ludzkie poczyniły niejakie postępy. Potrafią już posługiwać się narzędziami i rozpalać ogień. Powinnaś była do nich zajrzeć od czasu do czasu. - Po co? Ludzie są głupi i złośliwi, a na dodatek cuchną. Delfiny są czyste, mądre i mają serca pełne miłości. Skoro mieszkańcy Pustkowia są głodni, niech pożrą ludzi. Wcale nie będę za nimi tęskniła. - Masz obowiązek opiekować się ludźmi z Krainy Zachodniej - przypomniał Zelanie brat. - Ludźmi, muchami, mrówkami i rybami. I wszystkie te stworzenia nieźle sobie beze mnie radzą. - Nie wolno ci zapominać o całym świecie. Wszystko dookoła się zmienia. Mieszkańcy Pustkowia zaczynają nas niepokoić, wkrótce przybędą Marzyciele. Musimy być gotowi. - Chyba jeszcze nie pora na Marzycieli?! - zdumiała się pani Zelana.

- Wszystkie znaki zwiastują nadejście tego czasu - odparł Dahlaine. - Słudzy Vlagha przekradają się na nasze ziemie. To pewna wskazówka, że władca Pustkowia zrobi niedługo pierwszy krok, a my nie jesteśmy jeszcze gotowi stawić mu czoło. Może cię zdziwi wiadomość, że dążenie do starcia jest w dużej mierze dziełem Ojca Lądu i Matki Wody. Musimy im ufać, na pewno wiedzą znacznie więcej niż my, dlatego judzą Vlagha, by rzucił nam wyzwanie teraz, gdy zapewne jeszcze nie zebrał wszystkich sił. Jeśli damy mu więcej czasu na przekształcanie potomstwa, pokona nas bez trudu. - Trzeba było zniszczyć tego potwora, jak tylko się zorientowaliśmy w jego charakterze. - Chętnie podyskutuję z tobą na ten temat w wolniejszej chwili - obiecał Dahlaine i zaraz gładko zmienił temat. - Siostrzyczko, zjawiłem się tutaj właściwie po to, żeby ci ofiarować podarunek. - Naprawdę? - pani Zelanie od razu poprawił się humor. - Jaki? Dahlaine uśmiechnął się lekko. Magiczne słowo „podarunek" zawsze pomagało mu zdobyć przychylność brata i obu sióstr. Była to łagodna metoda stawiania na swoim. W szczególności Zelana nieodmiennie reagowała w taki sposób, jak sobie życzył. - Nic szczególnego - stwierdził lekkim tonem. - Drobiażdżek, ale chyba cię ucieszy. Chciałabyś zaopiekować się małym stworzonkiem? Na pewno! Przyda ci się, dla urozmaicenia. Od stuleci przestajesz z delfinami, a one nie mogą wyjść z wody, nie potrafią ci dotrzymać towarzystwa tutaj, w tej ślicznej grocie. Dlatego przyniosłem istotkę, która z tobą zamieszka. - Czy to szczeniaczek? - zgadywała Zelana. - Nigdy nie miałam własnego pieska, a słyszałam, że są kochające i wierne. - Nie, nie szczeniak. - Ooo... - jęknęła zawiedziona. - A może kotek? - Oczy jej znowu rozbłysły. - Podobno mruczenie kota cudownie uspokaja. - Nie, to nie jest kot. - No to co to jest? - rzuciła Zelana niecierpliwie. - Pokaż! - Już, już. - Dahlaine skrył przed siostrą przebiegły uśmiech. Oburącz sięgnął w niewidoczną pustkę, którą zawsze zabierał ze sobą, i wyjął stamtąd nieforemny tłumoczek. - Z najlepszymi życzeniami dla mojej ukochanej siostrzyczki - rzekł, podając jej futrzane zawiniątko. Zelana spiesznie wyjęła mu z rąk podarunek, niecierpliwie odchyliła włochaty rożek i z

niebotycznym zdumieniem wbiła wzrok w nowo narodzone stworzenie drzemiące w ciepłym kosmatym gniazdku. - I co ja mam z tym zrobić? - spytała piskliwie. - Otoczyć opieką. Nie będzie wymagało więcej starań niż młody delfin. - Ależ to jest człowiek! - zaprotestowała. - Ojej, rzeczywiście! - wykrzyknął Dahlaine kpiącym tonem. - Popatrz, nie zauważyłem. Jesteś wyjątkowo spostrzegawcza! - Przerwał na chwilę, po czym podjął już poważnie: - Siostrzyczko, to nie jest zwykłe ludzkie dziecko. Takich dzieci jest zaledwie garstka, ale to one zmienią świat. Zaopiekuj się nim i chroń je ze wszystkich sił. Przypuszczam, że będziesz musiała je karmić, bo nie potrafi się żywić światłem jak my. Może nie od razu znajdziesz odpowiednie dla niego pożywienie, lecz na pewno sobie poradzisz. Będziesz także musiała dbać, żeby było czyste. Ludzkie małe bardzo się brudzą. Może za kilka lat zaczniesz uczyć je mówić. Będzie miało nam do przekazania różne wieści, więc powinno znać mowę. - Czego my, bogowie, możemy się dowiedzieć od takiego stworzenia? - Ta istota będzie nam opowiadała sny. My nie sypiamy, więc nie śnimy. Trzymasz w ramionach maleńką Marzycielkę. - To dziewczynka? - spytała Zelana spokojniej. - Owszem. Doszedłem do wniosku, że chłopca trudniej byłoby ci wychować. Zaopiekuj się nią, siostrzyczko. Za kilka lat odwiedzę was, sprawdzę, jak sobie radzicie. Niemowlę zakwiliło cichutko i drobną rączką musnęło twarz Zelany. - Ooo...! - wyrwało się bogini. Głos miała drżący ze wzruszenia. Przytuliła dziecko odrobinkę mocniej. Dahlaine uśmiechnął się dyskretnie. Poszło mu doskonale, mógł sobie pogratulować. Troje dzieci zyskało opiekunów. Wystarczyło, że maleństwo zakwiliło, zagruchało słodko, wystarczył jeden ciepły dotyk miękkiej rączki, a obie siostry i brat zostali natychmiast całkowicie zawojowani. Dahlaine mógł w zasadzie pokadzić Zelanie jeszcze trochę, ale jego dziecko zostało w domu samo, a zbliżała się pora karmienia, trzeba było wracać. Wypłynął z groty i dosiadł oczekującej go błyskawicy. Hałaśliwe z nich rumaki, trudno zaprzeczyć, ale najdłuższe dystanse przebywają w mgnieniu oka. *

Pierwszym kłopotem okazało się znalezienie dla Marzycielki jakiegoś pożywienia. Zelana miała nadzieję, że Dahlaine się pomylił. Gdyby dziecko syciło się światłem, tak jak ona, nakarmienie go nie byłoby trudne. Żyły kwarcu w stropie groty zmieniały słoneczne promienie w różowe jeziorko, akurat teraz oblewające posłanie ze mchu, gdzie bogini lubiła odpoczywać. Ułożyła tam futrzane zawiniątko i odsunęła rożek, by światło dotknęło dziecięcej buzi. Niemowlę zapłakało cicho. Może wolało inny kolor? Nawet Zelanie długotrwała dieta złożona tylko z różowego blasku zaczynała już się nudzić. Przejadł jej się ten kolor. Strzeliła palcami, a wtedy róż posłusznie zmienił się w błękit. Niestety, dziecko nadal płakało, w dodatku coraz głośniej. Wypróbowała kolor zielony, ale i to nic nie dało. Na koniec jeszcze czystą biel. Kolor trochę mdły, ale kto wie, może takie młode stworzenie nie było jeszcze gotowe przyjąć bardziej wyrafinowanych smaków? Nic z tego. Płacz przybierał na sile. Bogini wzięła na ręce krzyczące niemowlę i pobiegła na brzeg zatoczki u wejścia do groty. - Meeleamee! - zawołała w śpiewnym języku delfinów. - Pomóż mi, proszę! Szybko! Meeleamee wychowała liczne młode, więc posiadła mądrość płynącą z doświadczenia. - Mleko - zawyrokowała. - A co to takiego? - spytała Zelana. - Skąd się bierze? Meeleamee wyjaśniła rzecz szczegółowo, a wtedy Zelana po raz pierwszy od niepamiętnych czasów spłonęła rumieńcem. - Co za dziwactwo! - Była czerwona jak rak. Opuściła wzrok, przyjrzała się sobie badawczo. - Czy ja mogłabym... - Nie dokończyła zdania. - Raczej nie - odparła Meeleamee. - Trzeba spełnić kilka nie takich znów prostych warunków. Czy to młode umie pływać? - Nie wiem - przyznała Zelana. - Rozwiń je, pani, i połóż na płytkiej wodzie. Chyba zdołam je nakarmić. Z początku nie było to łatwe, ale wkrótce znalazły metodę. Meeleamee położyła się na boku, a Zelana podtrzymywała dziecko i karmienie przebiegło bez zakłóceń. Bogini zyskała błogie uczucie spełnienia obowiązku, które trwało prawie cztery godziny. A potem znowu trzeba było niemowlę nakarmić. Wszystko zaczynało wskazywać na to,

że opieka nad dzieckiem nie jest drogą usłaną różami. * Pory roku jak zwykle kolejno ustępowały sobie miejsca, po lecie przyszła jesień, zaraz potem nastała zima. Pani Zelana nigdy wcześniej nie przywiązywała szczególnej wagi do upływu czasu. Zimno czy gorąco niewiele dla niej znaczyły, a jeśli poczuła głód, zawsze mogła stworzyć światło. Samice delfinów karmiły ludzkie młode, a ono odwdzięczało się im czułością. Z początku były trochę wystraszone żarliwymi pocałunkami, ale po jakimś czasie polubiły te pieszczoty, tak że czasami nawet dochodziło do sprzeczek, czyja kolej zająć się maleńkim ludzkim młodym. Spory przycichły, gdy dziewczynka zaczęła ząbkować, wkładała do buzi i gryzła wszystko, co znalazło się w zasięgu rączek. Wtedy jej dieta uległa zmianie, delfiny proponowały zamiast mleka ryby. Dziecko nieodmiennie rozdawało wdzięczne buziaki, więc wszystko znów dobrze się ułożyło. Ponieważ karmienie zawsze odbywało się w wodzie, w płytkiej zatoczce u wejścia do groty, dziewczynka nauczyła się pływać, jeszcze zanim wyszły jej pierwsze ząbki, ale też zaraz później zaczęła stawiać pierwsze kroczki i wkrótce potem umiała biegać. Zwiedzając grotę, gaworzyła w języku delfinów. Jeśli była głodna, wracała do wody. Delfiny pilnowały, żeby raczej nie wypływała poza grotę, ale od czasu do czasu zabierały ją na połów w głębszych wodach, aby młode nabierało wprawy w samodzielnym zdobywaniu pożywienia. Latem trzeciego roku życia mała zaczęła się wyprawiać z młodymi delfinami na eskapady wzdłuż brzegu wyspy. Całymi dniami swawoliła wśród fal, żywiąc się tym, co oferowało morze. Pani Zelana nie miała nic przeciwko tym wycieczkom, bo dzięki nim odzyskała nieco swobody, mogła wrócić do poezji i muzyki. Młode delfiny nazwały dziewczynkę Beeweeabee, co oznaczało w przybliżeniu „krótkie płetwy, bez ogona". Bogini uznała, że nie jest to imię odpowiednie dla jej podopiecznej. Marzycielka była, mimo wszystko, stworzeniem lądowym, toteż Zelana, popuściwszy wodze poetyckiej fantazji, sama wybrała jej imię. Eleria. Miało w sobie dźwięczność muzyki, a na dodatek rymowało się z kilkoma pięknymi słowami.

Dziewczynce cała sprawa była wyraźnie obojętna. Po jakimś czasie zaczęła jednak reagować na wołanie opiekunki, można więc było uznać, że imię się przydało. * Czas płynął nieprzerwanie, lecz pani Zelana wiedziała doskonale, że nie potrzebuje w tym jej pomocy, toteż w ogóle się nim nie przejmowała. Jesienią piątego roku życia Elerii ponownie zjawił się Dahlaine. - Jak sobie radzisz z dzieckiem, siostrzyczko? - Trudno powiedzieć. Długo nie stykałam się z istotami ludzkimi, przypuszczam, że się w tym czasie zmieniły. Nie mam pewności, jakie zachowanie jest naturalne dla ludzi w tym wieku. Eleria dużo czasu spędza w wodzie, dzięki czemu nie cuchnie tak potwornie jak te istoty jej gatunku, które pamiętam. - Gdzie jest teraz? - zapytał Dahlaine, rozglądając się po grocie. - Pewnie bawi się z przyjaciółmi. Gdzieś przy brzegu morza. - Ma przyjaciół? - Dahlaine był zaskoczony. - Nie wiedziałem, że na wyspie mieszkają ludzie. - Nie ma tu żadnych ludzi, a gdyby nawet byli, nie pozwoliłabym jej się z nimi zadawać. - Kiedyś w końcu pozna istoty swojego gatunku. - Po co? - Będzie im mówiła, jak mają postępować. Jeśli nie z ludźmi, to z kim się bawi? - Oczywiście z delfinami. Polubiły się. - Delfiny poruszają się po lądzie? - Nie, skąd. Eleria z nimi pływa. - Czyś ty oszalała?! - zdenerwował się Dahlaine. - Ma dopiero pięć lat! Nie można jej samej puszczać na morze! - Nie przejmuj się. Pływa jak ryba, już sama znajduje sobie pożywienie. Dzięki temu mam znacznie więcej wolnego czasu. Zdaje się, że lubi jeżyny, ale najczęściej jada ryby. - A jak je gotuje, przecież nie w morzu? - Gotowanie? Co to takiego? - Ech, to dość rozpowszechniony zwyczaj - odparł Dahlaine wymijająco. - Powinnaś

pilnować, żeby się nie zapuszczała na głęboką wodę. - Dlaczego? Zwykle i tak pływa blisko powierzchni, więc co za różnica, jak daleko ma do dna? Dahlaine poddał się zrezygnowany. 2 Chociaż pani Zelana nie przyznawała się do tego nawet przed sobą, prawdą było, że odkąd zaczęła się opiekować Elerią, jej życie nabrało kolorów. Ponieważ dziewczynka sama znajdowała sobie pożywienie, a na dodatek większość czasu spędzała z delfinami, kiedy pod wieczór zjawiała się w grocie, jej obecność w niczym bogini nie przeszkadzała. Zelana jak dawniej komponowała muzykę i układała wiersze, a w podopiecznej zyskała wdzięcznego słuchacza. Eleria uwielbiała słuchać i muzyki, i recytacji, mimo że nie rozumiała ani słowa. Choć kończyła już szósty rok życia, porozumiewała się nadal wyłącznie w świergotliwym języku delfinów. Zelana nie przeoczyła tego faktu, ale też nie przejęła się nim szczególnie, ponieważ sama doskonale znała tę mowę. Mimo wszystko postanowiła, że któregoś dnia nauczy młodą istotę podstaw języka, w którym rozmawiała z siostrą i braćmi. Nie przewidywała trudności, bo Eleria była wyjątkowo bystra. Tymczasem okazało się, że nie doceniła talentu swojej wychowanicy. Otóż któregoś jesiennego dnia, w szóstym roku życia Elerii, Zelana usłyszała przypadkiem, jak dziewczynka recytuje delfinom jeden z jej wierszy, przetłumaczony na mowę pływających ssaków. Poezja wyrażana w języku gwizdów i kląskań nabrała całkowicie nowego wyrazu. Młode delfiny z pewnością nie były szczerze zainteresowane natchnionymi wersami, ale ponieważ Eleria zwykle nagradzała ich wytężoną uwagę całusami i uściskami, cierpliwie słuchały. Zelana lubiła delfiny, lecz jakoś nigdy jej nie przyszło do głowy, żeby je obejmować i całować. Eleria natomiast dość szybko odkryła, że w zamian za takie pieszczoty zrobią prawie wszystko. Tego dnia bogini zdecydowała, że poświęci nieco uwagi edukacji Elerii. Od jakiegoś

czasu dziewczynka co krok czymś ją zaskakiwała. Gdy wieczorem znalazły się w grocie we dwie, zawołała małą do siebie, a Eleria odpowiedziała w języku delfinów. - Mów słowami - nakazała jej Zelana Eleria utkwiła w niej zdumiony wzrok. - Chyba nie powinnam tego robić - odparła dość sztywno. - Twoja mowa, pani, nie służy przecież ziemskim sprawom i zwykłym czasom. Powstała dla wyjątkowych celów. Za nic w świecie nie chciałabym jej sprofanować, sprowadzając do pospolitej roli. Zelana w lot pojęła, gdzie popełniła błąd. Nie wiedzieć czemu traktowała dziecko podobnie jak ono zaprzyjaźnione delfiny. Widziała w niej miłą publiczność, w jakimś sensie od siebie uzależnioną. Dziecko wyciągnęło z tego własne wnioski. Trudno było nie dostrzec logiki w przekonaniu, że język, którym posługiwała się Zelana, właściwy był jedynie poezji. Przecież bogini używała go wyłącznie do recytacji. Poza tym zawsze rozmawiały po delfiniemu. - Podejdź bliżej, dziecko. Chyba już czas, żebyśmy się lepiej poznały. Eleria zbliżyła się bojaźliwie. - Czy zrobiłam coś złego, pani? - spytała. - Gniewasz się na mnie, bo powiedziałam twoje wiersze istotom z płetwami? Źle zrobiłam. Twoje wiersze, ukochana pani, były pełne miłości, przeznaczone tylko dla moich uszu. A ja je zbezcześciłam. - W oczach dziewczynki zalśniły łzy. - Nie każ mi odchodzić, ukochana pani! - załkała. - Obiecuję, nigdy więcej tego nie zrobię. Bogini także oczy się zaszkliły. Wyciągnęła do dziecka ramiona. - Chodź do mnie, maleńka. Eleria podbiegła, objęła ją z całej siły. Obie się rozszlochały, ale był to płacz zwiastujący rychłą radość. Po tamtym zdarzeniu długi czas w ogóle się nie rozstawały. Delfiny przynosiły do groty ryby dla Elerii, a słodką wodę znajdowała dziewczynka w grocie, więc nie miała powodu zapuszczać się na morze. Tylko delfiny były z początku odrobinę nadąsane. Zelana z prawdziwą przyjemnością uczyła Elerię układać wiersze i śpiewać. Poezja bogini była dostojna i zgodna z wszelkimi regułami, a kompozycja jej pieśni misternie złożona. Natomiast rymy Elerii przyjmowały zwykle znacznie starszą formę, ale za to były pełne

ekspresji, a jej pieśni - proste i czyste. Bogini z bólem serca musiała przyznać, że dziecięcy głosik, jasny, z łatwością wznoszący się na wysokie tony, jest od jej głosu ładniejszy. A Eleria z wolna uświadamiała sobie, że język, który poznała jako mowę należną poezji, ma także bardziej pospolitą postać, zdatną do używania w codziennej wymianie zdań. Tak czy inaczej uparła się, żeby nazywać Zelanę „ukochaną panią". * Jesienią, w siódmym roku życia, dziewczynka wróciła do zabaw z różowymi delfinami. Zrobiła to na życzenie pani Zelany, która jej uświadomiła, że nieładnie jest zaniedbywać przyjaciół. Tego samego dnia, gdy po raz pierwszy od długiego czasu popłynęła baraszkować z nimi w morzu, wróciła do groty z dziwnym lśniącym przedmiotem w dłoniach. - Co to za śliczności? - spytała Zelana. - To perła, ukochana pani. Dała mi ją pewna bardzo stara przyjaciółka delfinów. Właściwie... niezupełnie dała. Pokazała mi, skąd ją wziąć. - Jaka ta perła ogromna! - zachwycała się Zelana. - Musiała się zrodzić w olbrzymiej ostrydze! - Tak, rzeczywiście, ostryga była wielka. - A co to za przyjaciółka delfinów? - Wielorybica - wyjaśniła Eleria. - Jest bardzo stara, mieszka przy skalistej wysepce, niedaleko południowego brzegu. Podpłynęła do nas, powiedziała, że chce mi coś pokazać, i poprowadziła mnie do swojej wysepki, a potem zabrała w głębinę, gdzie przyczepiona do skały tkwiła wielka ostryga. Muszlę miała chyba większą ode mnie. - Jak ją otworzyłaś? - Nie musiałam jej otwierać, ukochana pani. Wielorybica dotknęła jej płetwą, a wtedy sama się rozchyliła. - Niesamowite! - Wielorybica powiedziała, że ostryga chce mi dać tę perłę. Skoro tak, to ją wzięłam. Podziękowałam grzecznie, ale nie mam pewności, czy ostryga mnie zrozumiała. Potem trudno mi było płynąć z perłą w rękach, na szczęście wielorybica zaniosła mnie do domu.

- Jak to? Zaniosła?! - Płynęłam na jej grzbiecie. Bardzo mi się to podobało. - Dziewczynka uniosła perłę na wysokość oczu. - Spójrz, jak pięknie lśni, ukochana pani. Jest chyba nawet piękniejsza niż strop naszej groty. - Przytuliła klejnot wielkości dorodnego jabłka do policzka. - Jest cudowna! - Jadłaś coś dzisiaj? - spytała Zelana. - Jadłam, i to dużo, ukochana pani. Natrafiliśmy na ławicę śledzi, najedliśmy się do syta. - Jak ma na imię ta wielorybica? - Delfiny zwracają się do niej: matko, ale oczywiście nie jest ich matką. Wydaje mi się, że w ten sposób okazują jej miłość. - Czy mówi tym samym językiem co one? - Niezupełnie. Jej mowa jest mniej piskliwa. - Eleria ruszyła w stronę posłania. - Jestem bardzo zmęczona, ukochana pani - powiedziała, opadając na mech. - Do wysepki było daleko, a w dodatku wielorybica pływa szybciej niż ja, nawet jeśli zwalnia, żebym mogła nadążyć. - Śpij spokojnie, Elerio. Rano będziesz wypoczęta. - Zasnę szybko, ukochana pani. Oczy same mi się zamykają. - Umościła się jak w gnieździe, cały czas tuląc perłę do serca. Zelana była zdziwiona, a nawet odrobinę zatroskana. Wieloryby i delfiny nie miały w zwyczaju działać razem tak, jak to Eleria opisała, prawie na pewno też nie mogły się porozumiewać. Tego dnia wyraźnie zdarzyło się coś szczególnego. Dziewczynka zasnęła głęboko. Oddychała wolno i spokojnie. Nagle, ku zdumieniu Zelany, perła uniosła się w powietrze nad śpiącym dzieckiem. Zalśniła mocno różowym blaskiem, jakby objęła ludzką istotkę ciepłą poświatą. Nie trzeba nic robić, Zelano - odezwał się w głowie bogini znajomy głos. - Tak musi być. Twoja pomoc nie jest mi potrzebna. * Następnego ranka Eleria zbudziła się trochę później niż zwykle. Usiadła na posłaniu z mchu i rozejrzała się nieco błędnym wzrokiem. Perłę trzymała w dłoni. - Do czego potrzebny jest sen, ukochana pani? - spytała znienacka. - Naprawdę nie wiem - przyznała Zelana. - Całkiem nie rozumiem, dlaczego większość

istot musi tak często sypiać. - Sądziłam, że należymy do tego samego gatunku - zdziwiła się Eleria. - Wyglądamy podobnie... tylko ty, ukochana pani, masz włosy ciemne i gładkie, a moje są prawie żółte. - Sama się nad tym zastanawiałam. Może po prostu wyrosłam ze spania? W końcu jestem od ciebie trochę starsza. - Była to odpowiedź bardzo uproszczona, lecz Zelana miała absolutną pewność, że Eleria nie jest jeszcze gotowa na przyjęcie prawdy. - Skoro nie śpisz, ukochana pani, nie znasz historii, które przychodzą, kiedy się na dłużej zamyka oczy. - Te historie to sny, marzenia senne - objaśniła Zelana. - Podejrzewam, że twoje są wyjątkowe i szczególnie ważne. Powiedział mi o tym Dahlaine, mój starszy brat. Czy dziś w nocy wystraszyłaś się snu? - Nie, nie wystraszyłam się, ukochana pani, ale sen wydał mi się bardzo dziwny. - Opowiedz mi go. - Zdawało mi się, że płynę, unoszę się swobodnie, jak wtedy, kiedy odpoczywam na falach, gdy muszę złapać oddech. Tym razem jednak płynęłam w powietrzu, a w dole działy się rzeczy najdziwniejsze. Ojciec Ląd stał w ogniu, góry wypiętrzały się i opadały, zupełnie jak morskie fale. Niektóre skały topiły się i spływały po zboczach prosto do Matki Wody, czasem w niebo tryskał strumień ognia. Czy coś takiego jest możliwe? - Tak, drogie dziecko - rzekła Zelana z troską w głosie. - Rzeczywiście działo się tak, jak mówisz. Widziałam to wszystko na własne oczy. Dawno temu, gdy rodził się świat. Co jeszcze pamiętasz? - Długi czas płonął wielki ogień, aż wreszcie ziemia zaczęła pękać, dzielić się na części, które podryfowały w różne strony. Zaczęły na nich wyrastać drzewa, a morze stworzyło wiele żywych istot. Mniej więcej wtedy zdałam sobie sprawę, że nie jestem sama. Śnili ze mną inni, ale nie mam pewności, czy dla nich także ten sen był snem. - Masz rację, oni nie śnili - uśmiechnęła się Zelana. - Między nimi byłam i ja, a nie spałam z całą pewnością. Nie spali też moi bracia i siostra. - Sądziłam, że masz tylko dwóch braci i siostrę, a wtedy patrzyło ze mną jeszcze dwóch braci i siostra. - To dalsza rodzina - stwierdziła Zelana. - Rzadko się spotykamy. Porozmawiamy o nich przy innej okazji. Co się dalej działo w twoim śnie? O ile mi wiadomo, sny bledną i odchodzą w

zapomnienie, więc opowiedz mi go, zanim umkną ci szczegóły. - W oceanie mieszkały przede wszystkim ryby, ale były między nimi także inne stworzenia. I one właśnie wypełzły na suchy ląd. Z początku przypominały węże, potem przybyły im nogi, a wtedy istoty te bardzo urosły. Niektóre z nich jadały drzewa, inne jadały te, które jadały drzewa. A potem z nieba spadł wielki płonący głaz. Gdy uderzył w ziemię, wszystko się rozprysnęło i skryło w ciemności na długi czas. Kiedy znowu pojawiło się światło, węży z nogami już nie było. - Czy moi krewni także zniknęli? - Niektórzy spali, ale po chwili się obudzili, a wtedy ci, którzy czuwali, udali się na spoczynek. Jest jednak taki, który nigdy nie śpi. Paskudny, prawda? - O tak - przytaknęła pani Zelana. - Jest wyrzutkiem, niechętnie o nim wspominamy. Co się działo dalej? - Pojawiło się mnóstwo futrzastych stworzeń, owady i ptaki oraz istoty chodzące na zadnich łapach. Wcale nie były do nas podobne. Skórę miały pokrytą łuskami, jak wielkie ryby albo węże, a oczy ogromne i rozsunięte na boki. Istniały dość długo, aż w pewnej chwili wszystko pokryło się bielą i zrobiło się bardzo zimno. Matka Woda zadrżała z chłodu i odsunęła się od brzegów. Jakiś czas później wróciła, a biel zniknęła. Wtedy właśnie pojawiły się stworzenia wyglądające jak ludzie, podobne do mnie. Chociaż... niezupełnie. Nie wiedzieć czemu zawijali się w zwierzęce skóry, a przecież my tego nie robimy. - Nie musimy. Okrycie pomaga się ogrzać, a poza tym ludzie to istoty wstydliwe, skrywają swoje ciała. - Dziwne zachowanie - stwierdziła Eleria. Lekko zmarszczyła brwi w zamyśleniu. - To chyba już wszystko, najukochańsza pani. Jeszcze tylko jeden drobiazg: na krawędzi marzeń krył się stale ten wstrętny obserwator. Odnoszę wrażenie, że za mną nie przepada, jakby się mnie... obawiał? - Jeśli ma choć odrobinę zdrowego rozsądku, to powinien - oznajmiła Zelana stanowczo. - Dasz sobie radę beze mnie przez parę dni? Powinnam załatwić kilka pilnych spraw. Wrócę jak najszybciej. - Nie możesz mnie zabrać ze sobą, ukochana pani? - Niestety, nie. Może przy innej okazji. Tym razem koniecznie muszę wyruszyć sama.

3 Pani Zelana wypłynęła z ukrytej groty i wyszła na pobliską żwirową plażę, gdzie fale uderzały o brzeg, wydając dźwięk przeszywający smutkiem. Wzniosła twarz do nieba, w poszukiwaniu wiatru, jednego z tych, które zjednoczone z wiecznością podróżowały wyżej niż chmury. Od razu dostrzegła kilka, lecz żaden nie dążył w odpowiednią stronę, więc szukała tak długo, aż w końcu natrafiła na właściwy, wiejący w kierunku włości jej starszego brata. Wzniosła się wtedy poprzez wszystkie inne prądy powietrzne, rozpychając je na boki i sięgnęła tego, który ciągnął na północ, tuż przy krawędzi nieba. Dosiadła go, a on posłusznie poniósł ją do krainy, którą władał jej brat Dahlaine. Starszy brat pani Zelany mieszkał głęboko w trzewiach ziemi, pod stromymi urwiskami Góry Rekiniej, którą lud północy uważał za najwyższy szczyt na świecie. Bogini zeszła z nieba od najciemniejszej strony góry, spłynęła ku ponuremu urwisku, które zdawało się grozić nizinom, rzucając na nie złowrogi cień. Wejście do Dahlaine'a znaczyło się głębokim wcięciem w północnej ścianie. Zelana podążyła krętym korytarzem opadającym coraz niżej między połyskliwymi czarnymi ścianami aż do wielkiej, głęboko ukrytej jaskini. Tutaj bóg miał swój dom. Bogini przystanęła u wyjścia z korytarza. Jej starszy brat, srebrnobrody, krzepki, obnażony do pasa, stał przy ogniu i z zacięciem walił młotem w coś błyszczącego i dźwięczącego. Nad nim wisiało niewielkie słońce, obmywając go ciepłym światłem. - Co robisz? - spytała Zelana. Dahlaine obrócił się raptownie. - Przestraszyłaś mnie. Skąd się tu wzięłaś? - Mniejsza o mnie, lepiej powiedz, czy to mają być próby twórczości artystycznej? - Przeprowadzam doświadczenia w zupełnie innej dziedzinie. Ludzie mieszkający za morzem odkryli coś, co nazwali metalem. Chcę sprawdzić, czy potrafię go stworzyć. Co cię sprowadza? Zelana rozejrzała się po jaskini ciekawie. - Gdzie twój Marzyciel? - spytała. - Ashad? Bawi się z niedźwiedziami. - Niemożliwe! Jak mogłeś na to pozwolić?! Przecież pożrą go żywcem!

- W żadnym razie. Są zaprzyjaźnieni. Tak samo jak Eleria z delfinami. Powiedz mi wreszcie, czy stało się coś niezwykłego? - Nie jestem pewna. Eleria miała zeszłej nocy sen, chyba ważny. Moim zdaniem powinieneś o nim wiedzieć. Ale zdarzyło się coś chyba bardziej znaczącego niż sen. - Co takiego? - Najwyraźniej Matka Woda uznała za stosowne wtrącić się w nasze sprawy. Dahlaine patrzył na siostrę bez słowa. - Wczoraj, gdy Eleria wybrała się pobawić - ciągnęła Zelana - delfiny przedstawiły ją jakiejś wyjątkowo starej wielorybicy. - Przecież delfiny i wieloryby mówią różnymi językami - zdziwił się Dahlaine. - No właśnie. I dlatego mam pewne podejrzenia. Słuchaj dalej. Wielorybica zaprowadziła Elerię w okolice jakiejś wysepki niedaleko Thurn i pokazała jej ostrygę większą niż dziewczynka. Dotknęła skorupy płetwą, a ta otworzyła się jak drzwi, do których ktoś grzecznie zapukał. W środku znajdowała się perła - różowa, wielkości dużego jabłka. - Nieprawdopodobne! - wykrzyknął Dahlaine. - Możesz sprawdzić moją opowieść u ostrygi - uśmiechnęła się Zelana złośliwie. - Wielorybica oznajmiła Elerii, że małż koniecznie chce jej ofiarować klejnot, więc mała wzięła go, a potem na wielorybie wróciła na Thurn. - Chciałbym widzieć tę przejażdżkę! - roześmiał się Dahlaine. - Chyba niełatwo dosiąść wieloryba! - Chcesz usłyszeć resztę, czy wolisz sobie żartować? - zniecierpliwiła się Zelana. - Wybacz, siostrzyczko. Mów, słucham uważnie. - Eleria miała za sobą długi dzień, więc była bardzo zmęczona. Zasnęła w jednej chwili, a wtedy stało się coś dziwnego. Perła wzniosła się w powietrze i zalśniła, zupełnie jak różowy księżyc, obejmując blaskiem dziecko. A potem przestrzegła mnie, żebym jej nie przeszkadzała. Rozpoznałam głos natychmiast, bo słyszę go od zarania dziejów. - Mówisz poważnie? - Zupełnie poważnie, drogi bracie. To był głos Matki Wody, co oznacza, moim zdaniem, że wieloryb nie był takim sobie znowu zwykłym wielorybem. Zgodzisz się ze mną? - Nigdy nie zajmowała się naszymi sprawami - zauważył Dahlaine zatroskany.

- Co ty powiesz! Powinniśmy działać wyjątkowo ostrożnie. Musimy zyskać pewność, do czego dąży Matka Woda i dlaczego. Jest największą mocą tego świata, lepiej z nią nie zadzierać. - Co się działo dalej? - zapytał Dahlaine. - Eleria miała sen. Idę o zakład, że cała wyprawa po perłę odbyła się tylko w tym jednym celu. Nie wiem, jak to się dzieje, ale w tym różowym klejnocie skupia się esencja świadomości Matki Wody. Chociaż jej przypływy i odpływy od niepamiętnych czasów obmywają brzegi Ojca Lądu, teraz zmienił się rytm. Żywioł ocknął się z letargu. Jestem prawie pewna, że perła, wcielenie Matki Wody, podyktowała małej cały sen, obraz po obrazie. - Czy Eleria opowiedziała ci swoje senne marzenia? - Oczywiście! Przeciąż dlatego się tu zjawiłam. - O czym śniła? - O wszystkim - rzekła pani Zelana. - Widziała świat jeszcze zalany ogniem, zanim ląd podzielił się na kontynenty, zanim pojawiło się życie. Później obejrzała, jak kontynenty oddalają się od siebie na oceanie, przyglądała się życiu wypełzającemu z Matki Wody. Śniła o panujących nad światem jaszczurach, o gwieździe, która spadła z nieba i doprowadziła do ich zagłady. Wie o nas i o innych bogach, tych, którzy teraz śpią, wie także o Vlaghu. Widziała epokę lodowcową oraz początki istot ludzkich. W zasadzie powiedziałabym, że wyśniła całą historię świata, od pradziejów po dzień dzisiejszy. - I wszystko to poznała w jedną noc? - spytał Dahlaine z niedowierzaniem. - Nie obeszło się bez pomocy. Moim zdaniem perła prowadziła ją krok po kroku. Chyba powinniśmy zawiadomić rodzinę, co się dzieje. Nasz cykl niedługo dobiegnie końca, zastąpią nas zmiennicy. Trzeba ich uprzedzić, że kryzys, którego spodziewamy się od początku, może nastąpić w czasie ich czuwania. - Zakładając, że nie nadejdzie pod koniec naszego - podkreślił Dahlaine. - Musimy się zebrać, omówić sprawę. Przyprowadź Aracię, ja ściągnę Veltana. Nadeszła pora, by podjąć ważkie decyzje, nie możemy zwlekać. - Będzie, jak rozkazałeś, najdroższy bracie - odrzekła Zelana z przesadną etykietą. - Dajże spokój! - żachnął się Dahlaine. - A co ci się nie podoba? - spytała zadziornie Zelana. - Ruszam, spróbuję wyciągnąć Aracię z tej jej bezsensownej świątyni. Gdzie się spotkamy? - Najlepiej tutaj. Moja jaskinia leży na odludziu... Twoja grota oczywiście też,

moglibyśmy się spotkać u ciebie, ale Veltan nie lubi pływać. Aha, nie zdradzajmy się z naszym spotkaniem przed Marzycielami. Nie wolno nam kalać ich wizji. * Opuściwszy jaskinię Dahlaine'a, pani Zelana czas jakiś szukała na północnym niebie wiatru, który by odpowiadał jej potrzebom. Wreszcie wzniosła się w przejrzysty chłód, by dosiąść odpowiedniego prądu i ruszyć na południe, do krainy rządzonej przez Aracię. Ostatnimi czasy pani Aracia stała się bardzo zarozumiała, a to za sprawą ludzi. Zanim się pojawili, wydawała się dość rozsądna. Odrobinę próżna, ale można było z nią wytrzymać. Natomiast ludzie cywilizowani, w przeciwieństwie do swoich pierwotnych przodków, mieli, niestety, zapędy religijne i gorąco pragnęli obecności bogów. Aracia uznała to za doskonały pomysł i ochoczo się w te ludzkie potrzeby wpasowała. Na początek kariery czczonego przez istoty ludzkie bóstwa zasugerowała swoim wiernym, że przydałoby się jej jakieś mieszkanie, gdzie mogłaby przebywać, zajmując się ich potrzebami, więc ludzie zbudowali jej nawet nie jedno, ale kilka miejsc kultu. Pierwsze niezupełnie bogini odpowiadało, ponieważ zostało wzniesione głównie z drewnianych bali. Owszem, mogło ujść od biedy, ale przez szpary wdzierał się wiatr, a w czasie wiosennych opadów klepisko pokrywały kałuże. Wobec tego bogini podsunęła swoim wyznawcom myśl, by zbudowali jej świątynię z kamienia, a ludzie, długo pracując w znoju, wznieśli jej dom prawie tak wygodny jak grota Zelany czy jaskinia Dahlaine'a. Wtedy wreszcie Aracia, bogini i królowa Krainy Wschodniej, zasiadła w swoim przepysznym, choć nękanym przeciągami pałacu, gdzie całe zastępy uniżonych sług opowiadały jej bez chwili przerwy, jaka jest wspaniała, jaka piękna i jak nie mogą się bez niej obejść. Ludzie prosili, by zechciała - jeśli nie sprawi jej to wiele kłopotu - przemienić w ropuchę tego durnia, który dopuścił się obrazy, by zesłała deszcz, bo kozy bardzo potrzebują wody, ale nie powinno padać zbyt długo, bo wtedy wszędzie pojawi się błoto. Pewnego rześkiego jesiennego dnia do świątyni znienacka przybyła Zelana. Przez grube kamienne bloki dostrzegła królewski tron starszej siostry. Wyrzeźbiony był, oczywiście, z najbielszego marmuru, za nim zwisała z powały karminowa draperia, a stał w ogromnej sali otoczonej wzdłuż ścian smukłymi kolumnami.

Sama Aracia, odziana w bogatą suknię i w złotej koronie na głowie, wyraz twarzy miała odpowiednio wyniosły. Jakiś tłusty człowiek w czarnej płóciennej szacie oraz mitrze z nieciekawym ornamentem stał przed tronem, zawodząc koszmarnie nudną orację pochwalną. Pani Zelana spostrzegła, że siostra z wielką uwagą chłonie każde słowo. Wtedy przyszedł jej do głowy iście diabelski pomysł. Chociaż doskonale wiedziała, że zamierza się zachować paskudnie, nie mogła się oprzeć nagłemu impulsowi. Przesłonięta jedynie leciutką mgiełką gazy, ukazała się znienacka tuż przed tronem. Kilku pulchnych sługusów zemdlało z wrażenia, a kilku innych, bardziej skłonnych do kontemplacji teologicznych, zaczęło rozważać rewizję paru dogmatów wiary. Aracia aż się zatchnęła. - Okryj się! - rozkazała ostro. - Po co? - zdziwiła się niewinnie Zelana. - Nie ima się mnie zimno ani gorąco, nie mam żadnych defektów urody, które musiałabym ukrywać. Jeśli ty chcesz się owijać jak kokonem, to twoja sprawa, ale ja nie będę udawać poczwarki. - Czy ty nie masz wstydu?! - Jasne, że nie. Przecież jestem doskonała. Nie wiedziałaś? - uśmiechnęła się promiennie. - Siostrzyczko - zmieniła temat - Dahlaine chce się z nami widzieć. I to teraz. Jak do niego dotrzemy, wszystko nam wyjaśni. Nie zabieraj ze sobą Marzycielki. - Jeżeli Dahlaine chce mi coś powiedzieć, może się tu sam pofatygować - stwierdziła Aracia. - Nie będę przed nim biła pokłonów w brudnej norze na końcu świata. - Jak sobie życzysz, droga siostrzyczko - zgodziła się Zelana ze słodkim uśmiechem. - Przypuszczam, że twoi wyznawcy z największą rozkoszą popatrzą, jak bijesz pokłony przed bratem we własnej świątyni. Zakładając oczywiście, że w ogóle będzie jeszcze stała, kiedy Dahlaine przybędzie tutaj na błyskawicy. Jej blask nie jest taki zły, ale przy tym powstaje strasznie dużo hałasu i czasami walą się domy. Później twoi tłuści służący, odbudowując ci pałac, zyskają okazję, by się zastanowić nad faktem, że największa bogini wszechświata biła pokłony przed kimś, kto z wyglądu przypomina nieogolonego niedźwiedzia. - Ty nigdy mu się nie kłaniasz - zauważyła Aracia z niezadowoleniem. - Pewnie - roześmiała się Zelana. - Nie muszę mu się kłaniać, bo sama nie oczekuję i wcale się nie spodziewam, że ktoś będzie przede mną zginał kark do ziemi. Tak to właśnie jest,